niedziela, 24 lipca 2016

[TOM2] Rozdział 48 - "Kraina dziecięcych koszmarów"

Rozdział jeden z krótszych jakie udało mi się napisać, nie wiem czy nie jeden z bardziej beznadziejnych. Brak zapału do pisania innych opowiadań, a co dopiero do WCN, które ma już prawie 5 lat w moim umyśle. Czasem już piszę na taki odpiernicz, że aż mi szkoda tego opowiadania. Później porównuję sobie to co napisałam w shocie, a to co w 3/4. Jakby nie pisała tego ta sama osoba. Ale wytrwam. Spokojnie. Nie zostawię WCN. Znaczy nie zamierzam. Jakbym nagle zniknęła to nikt by go raczej za mnie nie dokończył. Liczyłam, ze do końca 2 tomu jeszcze jakieś 11 rozdziałów. W 3 tomie (bez tytułu, bo przecież nie napiszę: W cieniu KOŃCA) postaram się już polecieć szybciej.
***
Szłam ze swoją córkę, ściskając mocno jej rękę. Dziwiłam się, że nawet nie jęknęła z bólu lub nie zaczęła mi się wyrywać. Zamiast tego szła grzecznie i rozglądała się na wszystkie strony, jakby była na zwyczajnym spacerze. Ale nie była. Przecież za naszymi plecami szedł jeden z członków departamentu, brat Nathiela. Jeszcze nie wiedziałam co chce nam zrobić, ale domyślałam się, że rzuci nas w cień przepaści, gdzie zostaniemy przeniesione do Reverentii. Samo wspomnienie tej krainy mroziło krew w moich żyłach. Świat demonów to jednocześnie piękne i mroczne miejsce. Tamtejsza flora i fauna była magicznie kolorowa, ale chyba żaden człowiek nie mógł czuć się tam bezpiecznie. Prędzej czy później jakiś pierwszy lepszy demon wyssałby z niego energię. Nie chciałam iść tam sama, a co dopiero z moją małą córkę przy boku, która ma w sobie ¾ demona. Po kilkudniowym pobycie tam, zapewne stałaby się nie do zniesienia.
                – Szybciej – mruknął znudzony Soriel, bezlitośnie dźgając mnie końcówką exitialis w plecy. Krzywiłam się, choć wiedziałam, że poza małym, krwistym śladem nie zostawia większych uszkodzeń. Nie mogłam zapominać o tym, że moja połówka demona bardzo cierpi z powodu ciosów zadawanych nożem członków Nox. To pozornie małe ukłucie wywoływało u mnie dwukrotnie większy ból.
                Powoli docieraliśmy nad bardzo dobrze mi znane wzgórze. To tutaj po raz pierwszy przeniosłam się do Reverentii, to tutaj po raz pierwszy z własnej, nieprzymuszonej woli pocałowałam Nathiela. W naszym mieście wiele było wzgórz, czy Soriel nie wybrał akurat tego celowo? A może nie miał pojęcia jak wiele ważnych sytuacji w moim życiu łączyło się właśnie z tym miejscem?
                Stanęłam jeszcze przed przepaścią, nie reagując  na coraz mocniej wbijający się w moje plecy nóż. Nie mogę pozwolić na to, aby znów odbyć podróż do Reverentii. Nie z Aurą.
                – Na co czekasz? – spytał chłodno Soriel.
                – Nie skoczę – odpowiedziałam takim samym tonem głosu, zupełnie, jakbyśmy byli ze sobą spokrewnieni. Na szczęście nasze nazwisko to tylko wynik małżeństwa z jego bratem.
                – Skacz. Już.
                Potrząsnęłam głową.
                Aura spojrzała na mnie do góry nierozumnymi, zielonymi oczkami. To dziwne, że nie bała się przepaści, przecież byłyśmy całkiem niedaleko niej. Na ogół była bardzo strachliwą dziewczynką.
                – Cio to? – spytała ambitnie, wychylając głowę i patrząc w dół.
                – Przepaść – odpowiedział za mnie Soriel. – Musisz tam skoczyć razem z matką. Wtedy przeniesiecie się do różowego świata pełnego kochanych misiów i fruwających motylków – zaironizował. To bardzo źle, że swoimi docinkami przypominał Nathiela. Nie chcę się obudzić pewnego dnia z małą amnezją i zacząć sądzić, że to on jest moim mężem.
                Aura, której oczy zabłyszczały z radości nie znała jeszcze czegoś takiego jak sarkazm. Doskonale wiedziałam, że gdy będzie większa, perfekcyjnie opanuje sztukę ironii, na razie jednak była dzieckiem, które dopiero starało się zrozumieć otaczający ją świat.
                – Miś Fledi? – spytała. 
                Miś Freddie to jej ulubiona bajka przy której zasiada rano z miską płatków śniadaniowych, którą Nathiel niezgrabnie ją karmi.
                – I motylek Kunegunda – powiedział Soriel. Zapewne przewrócił oczami jak to zazwyczaj robił jego brat. Nie widziałam tego, bo stałam do niego tyłem.
                Zdziwiła mnie znajomość bajek Auvreya. Może to było jego ukryte hobby? Kiedy nie chodził do klubów na panienki, po prostu siedział w cichym kącie i oglądał bajki?
                Aura poczuła, że coś jest nie tak.
                – Kłamća – powiedziała obrażona i zwróciła się ku mnie. – Mama, wujek źły?
                – Zły – odpowiedziałam szeptem, dosyć ostrożnie, żeby nie narazić się Sorielowi.
                Moja córka zdjęła z pleców swój misiowy plecak i usiadła na trawie. Kompletnie nie rozumiałam co ma zamiar teraz zrobić. Soriel też. Dlatego obydwoje na nią patrzyliśmy. W skupieniu szukała czegoś drobnymi rączkami.
                – Kurwa – usłyszeliśmy za plecami. Jakiś ciężki głaz spadł mi z serca. Wiedziałam, że to Nathiel przybył nam na ratunek. Zawsze w odpowiedniej chwili. Spojrzałam na niego z nieskrywaną radością, która z nagła została przytłumiona. Zmarszczyłam czoło, gdy zobaczyłam, że w ręku trzyma zielony pistolet na wodę, którym bawiła się ostatnio Aura. Czyżby spodziewał się innego pistoletu?
                Młodszy Auvrey skrzywił się znacząco, a jego brat zaśmiał głośno.
                – Nieźle uzbrojony. Widocznie Nox nie ma zbyt wielu środków na dobrą broń. To samo z ochroną przed włamaniem – zaironizował Soriel.
Nathiel wyrzucił w tył zabawkę wypełnioną wodą i spojrzał ze zmrużonymi groźnie oczami na naszą córkę. Czyżby podejrzewał ją o podmianę broni? Ale co miałaby robić Aura z prawdziwym pistoletem?
Spojrzałam na nią i zbladłam. Grunt mało nie osunął mi się spod nóg. Moja dwuletnia córka stała z rozkraczonymi nogami, jakby próbowała złapać równowagę, minę miała iście waleczną, niepodobną do dziecka w wieku 2 lat, w rękach trzymała… pistolet Nathiela. Ledwo mogła go utrzymać. Zdawało się, że broń zrzuci ją zaraz na prawą stronę.
– Lęce do góly! – wykrzyknęła walecznie. Początkowo dziwiłam się takiemu słownictwu Aury, ale później przypomniało mi się, że przecież często siedziała z ojcem i miską popcornu, oglądając z zainteresowaniem kryminały. „Ręce do góry” to stałe powiedzenie policjantów. Niech mi tylko nie mówi, że w przyszłości chce zostać policjantką.
Kiedy Nathiel był zły, ja przerażona, a Aura pełna zapału, Soriel śmiał się jak szalony. Wiedział, że takie dziecko nie jest w stanie w niego strzelić pistoletem, poza tym żaden idiota nie zostawiał naładowanej broni na stole, gdziekolwiek. 2-latka nie potrafiłaby jej przeładować. To dla niej tylko i wyłącznie głupia zabawka.
– Nie żartuj sobie, mała – odpowiedział rozbawiony groźbą Aury. Podniósł ją do góry za płaszczyk przeciwdeszczowy. Zaczęła machać nogami jak szalona i krzyczeć jak opętana jakieś niezrozumiałe dla nas słowa. Zastygłam w bezruchu. Co, jeśli zrobi jej krzywdę? Miałam rzucić się jej na pomoc, czy stać w miejscu w obawie, że ukaże dziecko za moje nieposłuszeństwo?
Pistolet wystrzelił. Nikt z nas nie wiedział jakim cudem. Aura wydawała się być zdziwiona tym, że trafiła akurat w ramię Soriela – on najwyraźniej też. Opuścił 2-latkę na dół i chwycił się za ranę postrzałową. Jego oczy zapłonęły nienawiścią. Chciałam chwycić moją córkę w objęcia, ale on mimo rany był szybszy. Wiedziałam, że to nie skończy się dobrze, ale nie mogłam już stać i patrzeć na to wszystko z boku. Tak samo jak ja, tak i Nathiel rzucił się Aurze na pomoc. Tyle, że ja byłam bliżej.
– Głupia, mała szmata – warknął Soriel, przymierzając się do zranienia naszej córki. W porę zdołałam odciągnąć jego ramię i krzyknąć krótkie: „Nie!”. Początkowo próbował mnie odepchnąć, ale ostatecznie użył mocy noża. Nie spodziewałam się, że wbije mi go z taką łatwością i to pod żebra. Mimowolnie zgięłam się wpół. Dłoń, którą przyłożyłam do rany, zalała się szkarłatem mojej krwi. Prawie natychmiastowo upadłam na kolana i poczułam ciepło, które zapowiadało omdlenie. Tylko silna wola sprawiła, że wciąż byłam trzeźwa. Patrzyłam na swoją rwącą się i płaczącą córkę, której pistolet upadł gdzieś w trawę. Najwyraźniej sama była przerażona swoim czynem. Nie wiedziała co się dzieje i co złego zrobiła.
– Skurwysyn! – wykrzyknął zbulwersowany Nathiel, rzucając się w stronę starszego Auvreya z nożem. Soriel, który był już na granicy wytrzymałości nerwowej, zrzucił naszą Aurę niczym nieważną kukłę prosto w przepaść. Do moich uszu dotarł przerażony pisk dziecka. Zapłakałam bezradnie i wyciągnęłam rękę w stronę przepaści. Zawisła jednak nad nią bez celu. Nie byłam w stanie nawet się ruszyć. Padłam jak długa na ziemię z wyciągniętą przed siebie ręką.
Nathiel nawet nie zdążył drasnąć swojego brata. Soriel, ostro klnąc pod nosem, rzucił się ze wzgórza. Obydwoje, córka razem z wujkiem, zniknęli w cieniu gór.
Myślałam, że mój mąż rzuci się za nią, że będzie chciał ją za wszelką cenę odzyskać, przecież zawsze tak robił. Nie myślał, po prostu działał. Nie sądziłam, że pochyli się nade mną i chwyci mnie w swoje ramiona. Spojrzałam na niego lekko zdziwiona, walcząc ostatkami sił ze słabością, która mnie ogarniała. Nie spodziewałam się usłyszeć:
– Najpierw ty, potem nasza córka.
***
                Sytuacja była krytyczna. W ciągu dwóch dni Nox zdecydowanie osłabło. Sorathiel wciąż leżał w stanie krytycznym w szpitalu i nie budził się, nieprzytomna Laura z raną w żebrach przebywała w jednym z pokojów w Nox, Amy, która była w ciąży oraz bezradna 2-letnia córka Auvreyów zostały porwane. Większość członków Nox wciąż była ranna i osłabiona. Wielu z nich towarzyszyło Sorathielowi w szpitalu, inni podobnie jak Laura nie mogli ruszyć się z łóżka, dużo z nich po prostu zginęło podczas bitwy w galerii. Ktoś musiał wyruszyć po Amy i Aurę, a Nathiel wiedział do kogo się z tym zgłosić. Zanim jeszcze dotarł do organizacji ze zranioną Laurą, zadzwonił do jednej z la bonne fee. Cała czwórka zjawiła się u nich w organizacji, zaledwie 2 minuty po przybyciu Auvreya. Oczywiście pomogły wstrzymać krwotok omdlałej dziewczyny i doprowadzić ją do porządku. Nathiel gdzieś w środku był zirytowany faktem, że gdy już nic nie mogli zrobić to la bonne fee przychodziły im z pomocą. Miał u nich wiele długów. Bał się, że gdy umrze, będzie musiał spłacać je w piekle. Czy mógł je prosić o kolejną rzecz? A może sam miał ryzykować życiem? Zawsze reagował na złe sytuacje życiowe spontanicznie. Zawsze był pewien siebie, ale tym razem… nie chodziło tylko o wybicie demonów. Musiał uratować swoją córkę i Amy – przyszłą żonę swojego przyjaciela, która jest w błogosławionym stanie. To nie przypadek, że zostały porwane. Departament nigdy nie śpi i nie daje chwili na sen Nox. Albo chcą ich wykończyć już teraz, albo maksymalnie osłabić i zaatakować znów za jakiś czas. Bezlitosne dupki. Gdyby mógł, wybiłby ich własnymi pięściami, ale wiedział, że to niemożliwe. Był za słaby. Pierwszy raz czuł się tak cholernie słaby…
                Zanim Nathiel cokolwiek powiedział, uderzył pięścią w stół. To spowodowało, że dwie z czterech dziewczyn podskoczyły do góry. Madlene pospieszyła z pomocą, choć minę miała niepewną. Zupełnie jakby się bała, że ta gniewna pięść uderzy w końcu w nią.
                – S-spokojnie, pomożemy ci – powiedziała cicho.
                – Jak ładnie poprosisz – dodała Alexandra, posyłając mu znaczące spojrzenie.
                Auvrey przymknął oczy i wziął głęboki wdech. Nie chciał wybuchnąć, a był od tego bliski. Nie miał zamiaru wszystkiego spieprzyć tylko i wyłącznie swoim krzykiem. To nie wina la bonne fee, że Laura jest ranna, a Aura została porwana przez jego ukochanego braciszka.
                – Proszę – syknął przez zaciśnięte zęby.
                – Pierwszy raz słyszę z twoich ust tak ładne słowo. Chyba jesteśmy zobowiązani ci pomóc.
                Nathiel otworzył oczy i spojrzał na płomiennowłosą czarodziejkę z uniesioną brwią. Uśmiechała się. Dziwnie łagodnie, niepodobnie do siebie. Czyżby też potrafiła być miła? Istniała jeszcze możliwość, że ktoś ją podmienił. Cudem powstrzymał się od zapytania czy to aby na pewno ona. Ponoć złe wiedźmy potrafiły omamić człowieka (i demony). Może podszyły się pod la bonne fee?
                Najpierw spojrzał na Marthę, która siedziała najbliżej niego.
                – Powód dla którego goniłaś mnie w galerii handlowej – mruknął.
                Herbaciana wiedźma uniosła ze spokojem filiżankę do ust. Nawet nie obdarzyła demona spojrzeniem.
                – Jestem twoją fanką. Uprzedzając dalsze pytania: byłam wtedy ubrana w białą suknię ślubną i obserwowałam cię z wystawy wraz z moim przystojnym amantem, Patricią – zaironizowała.
                Nathiel kiwnął głową. Spojrzenie przeniósł na kolejną la bonne fee.
                – Ile mój pedał-brat ma lat?
                Najmłodsza z czarodziejek nachmurzyła się.
                – Prawie trzydziestkę – stwierdziła, choć z lekkim rumieńcem.
                – Kochamy się? – pytanie wypowiedziane przesłodzonym głosem, tym razem padło w stronę Alexandry.
                – Nienawidzimy. – Na jej twarzy pojawił się piekielny uśmieszek.
                – Kim dla ciebie jest Aren?
                – Moim chłopakiem – odpowiedziała dumnie na sam koniec Madlene.
                – Zdałyście.
                Auvrey oparł się o sofę i spojrzał w sufit. Gdyby nie przejmował się teraz swoją rodziną i Amy, która siedzi w Reverentii, zapewne zająłby się układaniem długiej listy tego, co zrobi dla la bonne fee, gdy po raz kolejny mu pomogą. Zostawi to na później. Chyba niedługo wszyscy będą potrzebowali jakiegoś porządnego urlopu. Z drugiej strony wątpił w to, aby demony dały im spokój.
                – Pewnie wam się to nie spodoba – zaczął zmęczonym głosem – Ale chciałbym wyruszyć już teraz.
                – Byłyśmy na to przygotowane – stwierdziła spokojnie Martha. – Jesteśmy gotowe.
                Auvrey kiwnął głową i podniósł się z sofy. Gniew i chęć zemsty zapłonęły w jego demonicznych oczach.
***
                Reverentia była specyficznym miejscem. Dorośli dostrzegali w niej piękno łamane przez brzydotę, przerażenie i równoczesny zachwyt, niepokój i radość związany z magicznymi widokami na kolorowe lasy, otoczone przez niebo pogrążone w wiecznych ciemnościach. Dla dzieci nie było tu piękna. To kraina, która śniła im się po nocach. Miejsce, gdzie drzewa kołyszące się bez powiewu wiatru, przypominały potwory, próbujące sięgnąć po nie mackami. Wszystko co przekradało się w trawie to krwiożercze jeże, które mogą odgryźć im nogi w każdej chwili.
Nathiel nigdy się nie dowiedział, że mała Aura przychodziła w nocy do salonu i siadała w kącie poza zasięgiem jego wzroku. Laura już spała, a jej ojciec oglądał horrory. Zawsze się dziwiła, że wybuchał śmiechem w najmniej nieoczekiwanej chwili. Ona zazwyczaj zaciskała ustka w strachu. Nie powinna oglądać takich filmów. Rodzie byliby źli, gdyby się dowiedzieli, ale nie mogła poradzić nic na to, że były ciekawe. To przez to pojawiły się jej koszmary, a jeden z nich właśnie się spełnił. Ta dziwna kraina śniła jej się nieraz. Chłopczyk, który był do niej podobny oprowadzał ją po niej i pokazywał dziwne stwory, a na koniec ktoś go porywał, a ona zostawała sama. Dzisiaj wcale nie spotkała chłopca, a sen stał się rzeczywistością.
Gdy siedziała na obolałej pupie, łzy cisnęły się jej do oczu. Głupi wujek wrzucił ją w jakąś przepaść i wylądowała w tej strasznej krainie bez mamy i taty! I co teraz ma zrobić?
Aura pociągała małym, zadartym noskiem i rozglądała się dookoła w poszukiwaniu żywej duszy. Niedobry wujek gdzieś zniknął. Ma tu zostać i czekać aż rodzice po nią przyjdą? Tata zawsze po nią przychodził. Tata ją kochał. Tylko dlaczego to tak długo trwa?
2-latka rozpłakała się na całe gardło. Zielone oczka wodziły w poszukiwaniu ukochanego taty, który nie chciał jej uratować. Dlaczego? Nie kochał jej już? A może się zgubił? A może coś mu się stało? A może to jest tylko brzydki sen, który zaraz się skończy? Musi przyjść tu ten chłopiec co zawsze! On ją zaprowadzi do wyjścia! Nie może tu zostać sama!
Małe ¾ demona podniosło się z dziwnej, kolorowej trawy. Jej płacz zamienił się w ciche i bezradne kwilenie. Drobne łezki skapywały na jej przeciwdeszczowy płaszcz, który w żaden sposób nie przydawał jej się w tej przedziwnej krainie. Tu nie padało. Nie świeciło też słońce, ani nie wiało. Były tylko kołyszące się w rytm niesłyszalnej muzyki drzewa, dziwne żyjątka poruszające się w trawie i feeria ciemnych barw zlewających się ze sobą w krajobrazie.
– Tata – jęknęła dziewczynka z całą dziecięcą żałością w głosie. – Mama – dodała i pociągnęła mocno nosem. Jakiś przedziwny robaczek w kształcie serca przebiegł jej pod nogami. Zaczęła piszczeć i podskakiwać jak szalona. Łzy ściekały jej po pucołowatych policzkach, w zderzeniu z płaszczykiem zastępując ziemski deszcz. Aura nie mogła tu dłużej zostać. Strach wpędził ją w sam środek groźnego i obcego lasu. Biegła tak szybko, że jej krótkie nóżki ledwo dotykały podłoża. Zdawało jej się, że lata jak motylki z bajek, które kazał jej rano oglądać tata. Te bajki były nudne. Wolała oglądać filmy z tymi strasznymi panami, którzy biegają z nożami wysmarowanymi dżemem i śmieją się w taki śmieszny sposób. Nathiel nie miał pojęcia, że Aura ich naśladuje. Ostatnio goniła kota sąsiadów z nożem wysmarowanym marmoladą i śmiała się tak jak ci panowie.
– Auraaaa – usłyszała swoje imię i stanęła jak wryta. W jej zielonych oczach pojawiła się nadzieja. Czyżby to był tata? – Potrzebuję twojej głowy dla tatusia, nie uciekaj! – Wśród drzew rozległ się obcy śmiech. To nie był tata. To był wujek. Wujek był zły. Tatuś zawsze kazał jej uciekać, gdy go spotka, bo może zrobić jej krzywdę.
Zapłakana i bezradna 2-latka zerwała się do biegu. Jej niezgrabnie stawiane kroki sprawiły, że co chwila się potykała. Nie chciała bawić się z wujkiem w chowanego. To taki straszny pan. Wyglądał jak tatuś, ale nim nie był i wcale nie lubił mamusi. Czy panowie wujkowi są tacy źli? Jeśli tak to ona nie chce mieć panów wujków!
Kolejny nawołujący krzyk Soriela poniósł się po demonicznym lesie. Aura słyszała, że był już blisko. Bladą rączką otarła smarki, które uciekały jej z nosa. Kiedy oglądała się do tyłu nie spostrzegła, że jest blisko ogromnej górki. Stoczyła się po niej z głośnym piskiem zaskoczenia, a gdy wylądowała już w liściach na samym dole, poczuła, że uderza w coś kolanem. Zapłakała głośno z bólu. Gdy usiadła, dostrzegła krwawiącą ranę z której unosił się lekki dymek. Rodzice mówili, że to całkiem normalne. Aura nigdy nie rozumiała dlaczego jej tata i mama mają inną krew niż ona. Tatuś miał tylko dym, mama czerwony dżem, a ona te obydwie rzeczy. Tata twierdził, że dzięki temu jest niepowtarzalna. Aura nie wiedziała co to znaczy. Ból w krwawiącym kolanie uniemożliwiał jej myślenie.
Kiedy coś delikatnie przejechało po jej plecach, podskoczyła do góry z piskiem. Nie przejmowała się już zranionym kolanem. Przetoczyła się w stertę liści i przerażona spojrzała na to, co znajdowało się za jej plecami. Co za dziwny stwór! Cały fioletowy, siny. Przypominał kształtem małego krzaczka. Miał długie, fioletowe macki falujące w górze i wielkie, wyłupiaste oczy patrzące na nią uważnie z trawy. Potworek nie miał złych intencji. Może chciał ją przytulić?
Aura umilkła i otarła łezki zwiniętą piąstką. Fioletowy stwór uznał to za zachętę. Podskoczył kilka razy i znalazł się obok niej w stercie kolorowych liści. Patrzył jej w zielone oczy i mrugał swoimi ślepiami, jakby chciał zrozumieć co tu robi. Jedną z macek dotknął nosa dziewczynki. Aura zaśmiała się cicho i odsunęła jego łapkę w bok.
– Dzifny – stwierdziła sepleniącym głosem. Cały strach przed niedobrym wujkiem, cały smutek i rozpacz spowodowane brakiem rodziców nagle gdzieś odeszły. Nie była sama. Był jeszcze ten dziwny krzaczek. Chciał ją pocieszyć!
Wyciągnęła w jego stronę ręce i zrobiła z ust smutną podkowę. Tak właśnie przekonywała swojego ojca do czegoś, czego nie chciał dla niej zrobić.
Krzaczek owinął wokół niej swoje macki, a Aura przytuliła go do siebie. Nie wiedziała, że krzaczki są takie mięciutkie. Od razu poczuła się lepiej. Zupełnie, jakby tuliła swojego ulubionego misia.
– Bęcieś pan Mściśław! – powiedziała radośnie, gdy już się od niego oderwała. Macki zafalowały radośnie w górze, jakby Mścisław zaakceptował swoje imię.
– Mścisław? – rozległ się dorosły głos za jej plecami. Aura spojrzała ze łzami w oczach na swojego niedobrego wujka, który stał nad nią z założonymi rękoma. Przysunęła się do swojego nowego przyjaciela, jakby oczekiwała, że ją obroni. Z ramienia niedobrego wujka parował dym. Wcześniej strzeliła do niego z tego pistoletu podobnego do jej broni na wodę. Bolało go?
Soriel podniósł Aurę za sukienkę do góry. Dziewczynka zamachała nogami w górze i zachlipała bezradnie.
– Myślałaś, że mi uciekniesz? – spytał starszy Auvrey, unosząc brew. – Widać, że córka przygłupiego brata. Moje dzieci byłyby lepsze – prychnął. – Gdybym je miał.
– Puć, wujek! Puć! – płakała Aura. Nie rozumiała co ten pan do niej mówił. Chciała po prostu uciec do rodziców.
Mścisław przyszedł jej na pomoc. Uderzył macką w tylny aspekt osobowości Soriela. Demon spojrzał na niego lekko zdziwiony.
– Wiem, że mam seksowny tyłek, ale żeby mnie aż krzaki macały? – spytał z pogardą, odpychając butem fioletowego kompana Aury. – Idziemy.
I tak oto cała trójka ruszyła w stronę zamku. Aura wisiała tuż nad ziemią jak niesiona za sukienkę kukła, Soriel szedł z ręką w kieszeni, a Mścisław toczył się gdzieś za nimi.
Zapowiadała się ciekawa podróż.

niedziela, 17 lipca 2016

[TOM 2] Rozdział 47 - "Podwójne porwanie"

Nie przepadam za tym rozdziałem. Jest taki... zwyczajny. Chyba pisałam go w nocy, bo teksty są bardzo zdechłe i skrótowe. No, ale nic, następny powinien być lepszy!
***

Nie chciałam uczestniczyć w spotkaniu organizacyjnym Nox. Nie potrafiłam. Palił mnie dziwny wstyd z powodu mojego wcześniejszego zachowania. Nigdy nie przejmowałam się tym, co myślą o mnie obcy, ale zawsze przejmowałam się tym, co myślą o mnie najbliżsi.
Spotkanie organizacyjne poprowadził Ethan wraz z Arenem. Sorathiel był naprawdę w krytycznym stanie. Został zabrany do szpitala, gdzie Amy wylewała już tysiące łez, oczekując w poczekalni na jakiekolwiek wiadomości. Byłam straszną przyjaciółką. Powinnam przy niej być, pozwolić się jej wypłakać na moim ramieniu, wesprzeć ją. Nie mogła się stresować i sama znosić ten stres, przecież była w ciąży. Chciałam przy niej być i karciłam siebie w duchu za swoje zachowanie, ale po prostu nie byłam w stanie się ruszyć. Co jakiś czas byłam bliska kolejnej fali paniki, innym razem miałam ochotę zwymiotować, a gdy stawałam przy oknie robiło mi się słabo – upaść nie pozwalał mi tylko drewniany parapet w sypialni. 
Nathiel zabrał Aurę ze sobą na spotkanie. Chciał mi dać odetchnąć. Powiedział, że kiedy wróci, nie chce mnie widzieć zdołowanej. Tak, już kiedyś przeżywaliśmy podobną sytuację. To było wtedy, gdy Joanne umarła. Nie mogłam się pozbierać przez długi czas. Nathiel był zirytowany moim zachowaniem i nieźle się wówczas pokłóciliśmy, jednak jego słowa dały mi do myślenia. Wydaje mi się, że teraz też potrzebowałam jego krzyku. Stwierdzenia, że może i jestem beznadziejna, ale powinnam nad tym pracować, nie załamywać się. Przecież wiele osób w Nox wciąż na mnie liczy.
Oparłam głowę o chłodną szybę w którą uderzały krople letniego deszczu. Motywowanie siebie na siłę niewiele pomagało. Ja naprawdę potrzebowałam impulsu z zewnątrz.
Znów chwyciłam się za brzuch i skrzywiłam. Czułam się jak wtedy, kiedy byłam w ciąży z bliźniakami. Tym razem było to jednak spowodowane nawracającymi wspomnieniami z galerii handlowej. Krew, mnóstwo krwi. Umierająca na moich oczach Jamie, jej krew na mnie. Bezradność i zdziwienie malujące się w jej oczach. Nic tak nie bolało jak śmierć niewinnej osoby za którą brałeś odpowiedzialność. To samo było z Noah, jego brutalną śmierć mogłam sobie jednak tylko wyobrazić.
Usiadłam na sofie i otuliłam się kocem. Chciałabym zasnąć, ale nie mogłam. Sen wzmógłby we mnie jeszcze więcej złowrogich myśli. Tak naprawdę siedzenie w tej piekielnej ciszy w ogóle mi nie pomogło. Potrzebowałam teraz Nathiela i Aury, którzy wprowadziliby do naszego domu chaos. Słuchałabym wtedy ich krzyków, zmywała po nich tony naczyń, sprzątała podłogi i może nawet bym się uśmiechnęła, a poziom hormonów szczęścia skoczyłby mi do góry, dzięki czemu mogłabym się wyzbyć tych głupich odruchów wymiotnych i słabości. Na pewno zebrałabym w sobie trochę siły i poszła do Amy.
Położyłam się na sofie i oparłam głowę na poduszce. Musiałam zamknąć na chwilę oczy, bo gdy patrzyłam w sufit, kręciło mi się w głowie, jakbym coś wypiła. Alkohol przecież już dawno wyparował z mojej krwi. Czy to ta walka tak bardzo mnie osłabiła?
Nawet nie spostrzegłam, gdy pełna niepokojów zasnęłam. I wcale nie dręczyły mnie wtedy sny związane z wydarzeniami, które miały miejsce w galerii. Po prostu spałam, pustym, czarnym snem, nieprzedstawiającym sobą niczego konkretnego. Moje myśli zawisły w eterze na rzecz spokoju. Nie wiem ile spałam, ale gdy już otworzyłam oczy, wisiały nade mną dwie pary zielonych oczu. Aura opierała się o mnie rękami, a Nathiel spoglądał z podejrzliwością, jakby chciał wybadać czy jeszcze żyję. Otóż – żyję.
– Wszystko w porządku? – spytał.
Potarłam czoło i przeniosłam się do pozycji siedzącej. Wcale nie zrobiło mi się lepiej. Byłam bliska od zwrócenia pustki, którą miałam w żołądku.
– Chyba – odpowiedziałam, przecząc swoim własnym odczuciom. Po co kłamałam? Może dlatego, że Nathiel był przewrażliwiony.
Aura wskoczyła na miejsce obok mnie i uśmiechnęła się szeroko. Nie była już obrażona. Najwyraźniej Nathiel czymś ją przekupił albo po prostu samoczynnie jej przeszło z powodu tęsknoty. Chciałam odwzajemnić jej uśmiech, ale tylko siedziałam i wpatrywałam się w nią bez celu. Moja córka najwyraźniej coś wyczuła, bo zmarszczyła małe czółko i nadmuchała poliki. Dostałam drugą szansę na uśmiech, ale moja próba skończyła się oczywiście krzywizną.
– Mama. – Aura zaczęła mnie oskarżycielsko szturchać. Stanęła bosymi stopami na sofie i pociągnęła mnie za włosy. – Głodnia.
A więc o to chodziło. Zazwyczaj rozumiałam wszystkie potrzeby własnej córki, nawet, gdy o nich nie mówiła głośno, tym razem mi się nie udało. Może to przez moje rozkojarzenie i złe samopoczucie?
– Już – westchnęłam. Odrzuciłam koc na bok i wstałam. Nathiel musiał mi się przyglądać od dłuższej chwili. Zawsze gdy mnie o coś podejrzewał, unosił czarną brew do góry i czekał. Bez słowa. Chyba wcale nie był zaskoczony, kiedy straciłam równowagę. Był przygotowany na złapanie mnie.
– Wiedziałem, że kłamiesz – stwierdził z westchnięciem. – Jesteś tak samo blada jak wtedy, gdy byłaś w ciąży z bliźniakami. – Umilkł. Spojrzał na mnie oczami w których zajarzyła się iskierka nadziei i radości.
Potrząsnęłam głową.
– To nie jest możliwe, Nathiel. Przecież lekarze powiedzieli, że nie będę mogła już zajść w ciążę. Po prostu… straciłam trochę krwi, do tego wczorajsza noc dała mi trochę popalić. Jestem zmęczona – westchnęłam, prostując się w ramionach własnego męża. Po tych słowach zaczęłam czuć nadchodzącą falę rozpaczy. Z trudem zacisnęłam usta i powstrzymałam się od wybuchnięcia płaczem. Dlaczego zawsze reagowałam w taki sposób w jego ramionach? Nie mogę cały czas płakać i użalać się nad sobą. Powinnam być silna. Jeśli nie dla siebie to dla mojej rodziny.
– Laura, ja wiem, że przeżywasz stratę dwóch członków swojej grupy i wiem, że się o to obwiniasz, ale nie możesz – mruknął niezadowolony Auvrey. Wciąż patrzył mi w oczy. Na jego czole pojawiła się zniecierpliwiona zmarszczka. – Oni wiedzieli na co się piszą. Sorathiel rozmawiał z każdym z nich osobna. Mówił im, że jeżeli chcą się wycofać, mogą to zrobić, ale żadne z nich nie chciało. Każdy został uświadomiony o tym, że to może być jego ostatni dzień życia.
– Mieliśmy się trzymać razem – odezwałam się żałosnym głosem, tak niepodobnym do mnie. 
Łzy samoczynnie zaczęły spływać po moich polikach. Poczułam się jak dziecko. Gdy nim byłam, zmykałam się w pokoju i płakałam bezgłośnie w poduszkę. Tylko wtedy nie miałam kogoś takiego jak Nathiel. Nigdy nie chciałam martwić mamy i odsuwałam ją od swoich wewnętrznych rozterek jak najdalej. Wiedziałam, że ma poważniejsze problemy niż jej dorastające dziecko wylewające co noc łzy. Teraz, gdy miałam przy sobie Auvreya, wyrażanie bólu nie było dla mnie czymś wstydliwym. Nie miałam przed nim zbyt wielu tajemnic. Problemy, które nas otaczały, dzieliliśmy na dwoje. 
– Jesteś już tyle lat w Nox i wciąż nie pamiętasz, że wszelkie strategie zawodzą, jeżeli chodzi o departament? – spytał mnie Nathiel, unosząc brew do góry. Był zadziwiająco spokojny. Nie krzyczał na mnie, nie denerwował się i tłumaczył mi wszystko jak dziecku. Czyżby nasze role życiowe się zamieniły?
Aura zeskoczyła z sofy znudzona scenami odgrywanymi przez jej rodziców. Ten kiepski film nie był dla niej. Uciekła od dramatu. Nie przejmowałam się nią, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że może lada moment nabroić. Dzisiaj nie miałam sił do latania za nią po domu.
– To nie jest twoja wina – powtórzył Nathiel. – Rozmawiałem z resztą twojej grupy. Wszyscy się o ciebie martwią. Chcą cię jutro odwiedzić, wiesz? Andi powiedziała, że spróbuje upiec ciasteczka – zachichotał. – A obydwoje wiemy, że to beztalencie w kuchni. Chyba wszyscy się potrujemy.
Po raz pierwszy tego dnia uśmiechnęłam się.
– Za tą uwagę powiedziała, że dla mnie przygotuje specjalne ciastka z trutką na szczury – opowiedział. – Nie mogę się doczekać – mówiąc to, mrugnął uwodzicielsko oczkiem. – Wtedy będę specjalnie jęczał w łóżku i błagał o twoje uzdrawiające ręce.
– Chyba za bardzo się rozmarzyłeś – powiedziałam wrednie.
– To tylko ¼ moich fantazji na twój temat, maleńka. – W głosie Nathiela pojawiła się nutka uwodzenia.
Wtuliłam głowę w jego pierś i nareszcie poczułam się lepiej. Wystarczyło zamienić kilka słów z Auvreyem. Może jeszcze nie uwolnił mnie całkowicie od czarnych myśli i złego samopoczucia, ale na pewno wprowadził w ten chaos trochę światła i nadziei. Nie dziękowałam mu za to na głos, ale na pewno wiedział, że jestem mu wdzięczna za to, co robi. Rzadko siebie przepraszaliśmy, dziękowaliśmy, witaliśmy się ze sobą. To nie kwestia braku kultury tylko tego, że każde z tych słów miało odzwierciedlenie w gestach. Przytulając go – dziękowałam.
Aura wróciła szybciej niż sądziliśmy. Już w progu salonu chichotała się jak mały diabeł. Wiedziałam, że to nie zapowiada niczego dobrego, ale nie spodziewałam się, że zacznie w nas strzelać pistoletem na wodę. Skąd ona go w ogóle miała? Domyślałam się, że to jakaś dzisiejsza nagroda za dobre sprawowanie od Nathiela.
Odskoczyłam od męża.
– Jestem mokry, niedobrze. To ty powinnaś być – powiedział Nathiel, mrugając do mnie uwodzicielsko. Przewróciłam oczami i nie skomentowałam tego. Spojrzałam karcąco na małą, roześmianą Aurę, która nie przejęła się moją miną i strzeliła mi wodą prosto w twarz.
– Koniec tego – powiedziałam chłodno. Niezadowolona córka ukryła pistolet za plecami, jednak ojciec szybko wyrwał jej go z rąk. Wystawiła mu język. Zdecydowanie na za dużo zaczęła sobie pozwalać i pomyśleć, że miała dopiero 2 lata. Czasami miałam wrażenie, że za szybko dorasta. A może uczy się złych nawyków od dzieciaków z sąsiedztwa? Często obserwuje je z okna.
– Weźmę tio! – krzyknęła walecznie Aura, pokazując palcem na pistolet leżący na stole. Zaraz. Co na stole robił prawdziwy pistolet?
Zbladłam. Widocznie nie zauważyłam, kiedy Nathiel go tam położył. Po raz kolejny zrobił coś bardzo nierozważnego. A jeżeli był naładowany? Aura mogła sobie zrobić krzywdę! Żadne z nas tego nie chciało.
Zanim nasza córka rzuciła się po nową zabawkę, Auvrey podniósł ją do góry za sukienkę.
– Nie możesz bawić się takimi rzeczami – powiedział chłodno. Od jego głosu zmroziło nawet mnie. Czasem potrafił być jednak ostrym ojcem, ale to tylko czasem.
W oczach małej Aury pojawiły się wielkie łzy. Gdy już się wyrwała Nathielowi, z głośnym płaczem wybiegła z pokoju. No, tak. Zawsze gdy jej na coś nie pozwalamy, reaguje na to łzami. Jest naprawdę bardzo rozpieszczona. A może to po prostu cecha rodziny Auvrey? Wątpię, aby ta od strony Calanthe miała podobne cechy. Z tego co mi opowiadała, jej rodzina była porządna.
Nathiel schował pistolet do komody, gdzie Aura nie dosięga i westchnął ciężko.
– Czasami przesadza – mruknął prędzej do siebie niż do mnie. Zdziwiłam się jego słowami. Zazwyczaj broni swojej córki jak lew. Do tej pory nie słyszałam od niego negatywnych słów na temat Aury. Przy wszystkich zachwycał się jaka to nie jest piękna, urocza i że jest córeczką tatusia. Z drugiej strony – Aura dorasta. Kiedy nie umiała jeszcze biegać tak szybko i mówić, była grzeczniejsza. Miałam wrażenie, że im starsza będzie, tym trudniej będzie nam ją opanować. Bałam się o to. Miałam nadzieję, że nie pójdzie w ślady swoich dziadków – mojego ojca Aidena lub ojca Nathiela. Złe geny niestety istnieją w naszych rodzinach.
– Po prostu musimy przestać ją rozpieszczać – powiedziałam. 
„Musimy”, nie „musisz”. Może ja czasem też na za dużo jej pozwalałam?
– To trudne. – Auvrey wzruszył ramionami. – Mimo wszystko ją kocham.
– Czasem kochanie kogoś może zrobić tej osobie wiele krzywdy.
Nathiel spojrzał na mnie ze zmarszczonym czołem. Podejrzewałam, że mnie nie zrozumiał. Nie będę się tłumaczyć, niech moja filozofia pozostanie dla niego zagadką. Przynajmniej ona. Bo wszystko co chciałabym ukryć, w jego obecności i tak wychodzi na światło dzienne. Na tym chyba polega małżeństwo. Na szczerości.
***
Amy cały dzień siedziała w szpitalu. Tak bardzo martwiła się o Sorathiela, że pielęgniarka pół godziny musiała ją przekonywać do tego, aby poszła już do domu. Nie chciała wychodzić. Ojciec jej dziecka mógł przecież w każdej chwili umrzeć. Jego stan był naprawdę krytyczny. Niepokoiła się za każdym razem, gdy człowiek w białym kitlu wychodził zza drzwi. Nie chciałaby od niego usłyszeć najgorszych z możliwych słów. Sorathiel musiał przeżyć. Przecież był nie tylko niezbędnym szefem organizacji Nox, ale także jej przyszłym mężem i… ojcem. Bez niego czułaby się samotna, zniszczona, nie do życia, zrozpaczona. Nie wiedziałaby co ze sobą począć, nie wiedziałaby gdzie się podziać. Te myśli spowodowały, że po raz kolejny tego dnia w jej oczach pojawiły się łzy. 
Wzięła głęboki wdech i wydech. Nie mogła dramatyzować. Musi być silna. Doskonale wiedziała, że bycie łowcą nie jest łatwe. Ona sama by sobie z tym nie poradziła. Chciałaby czasem pomóc swoim przyjaciołom, ale po prostu nie  była w stanie. Mogła ich wspierać tylko dobrym słowem i ciepłą herbatą podczas ich wizyt. To niewiele i czasem źle się z tym czuła, ale najwyraźniej nikt nie miał jej tego za złe. Sorathiel sam kiedyś stwierdził, że wolałby, aby nie pchała się w to demoniczne bagno. Jest po prostu za delikatna. Ale Laura też była delikatna. Podziwiała ją za to, że wbrew swojej strachliwej naturze, zaczęła współpracować z Nox. Była odważna, w przeciwieństwie do niej.
Cały dzień, gdy tkwiła w szpitalu, była sama. Tylko kilka nielicznych osób przyszło zobaczyć czy coś wiadomo na temat ich szefa. Zabrakło jej tylko Laury, ale… rozumiała, że była zmęczona po walce. Widziała ją przecież zaraz po niej. Mało nie zemdlała na jej widok. Była zapłakana, roztrzęsiona, zakrwawiona i bledsza niż zwykle. Nie mogła jej za to winić. Przecież od zawsze były przyjaciółkami i mogły na siebie liczyć. Nie obrazi się. Na pewno spotkają się jutro. Może sama pójdzie do Auvreyów? Jeżeli do południa nie będzie nic wiadomo na temat Sorathiela, kupi w piekarni czekoladowe babeczki i pójdzie wyżalić się Laurze. Miała nadzieję, że nie będzie jej to przeszkadzać. W końcu mówiła bardzo dużo, może czasem nawet za bardzo dramatyzowała, ale… jak ma nie dramatyzować w tym momencie? Najważniejsza osoba w jej życiu może się już nigdy więcej nie przebudzić.
Amy nie wiedziała czy to chłodny wiatr, czy strach wywołał u niej gęsią skórkę, miała tylko nadzieję, że się nie przeziębi. Było już po północy, a ona, samotna kobieta w początkowym stadium ciąży, wracała do domu. Sorathiel byłby zły, gdyby się dowiedział, że idzie przez park sama, ale… to nic. To tylko jedna noc, prawda? Chyba, że przez kolejne będzie zmuszona siedzieć w szpitalu i oczekiwać na jakąkolwiek wiadomość o swoim ukochanym. Wtedy chyba oszaleje.
Amy dokładniej otuliła się bluzą. Na szczęście zdążyła wziąć ją z domu. Letnie noce w jej ukochanym mieście były naprawdę chłodne.
Do domu dotarła bez problemu. Andi zapewne już spała, w końcu była po poważnej bitwie, to samo z Ethanem, który zazwyczaj bardzo wcześniej kładł się do łóżka. To dziwne, kiedy nikt nie czeka na ciebie w domu. Przez nienależenie do Nox, czuła się trochę odsunięta do reszty, ale nie było to zbyt przytłaczające uczucie. Nie mogła przecież zazdrościć swoim przyjaciołom. Naprawdę ciężko pracowali.
Rzucając bluzę na sofę, ruszyła do kuchni. Była już trochę zmęczona, ale nie mogła odpuścić sobie dziennej porcji herbaty. Potrzebowała się trochę rozgrzać w tą chłodną noc. Samotne sączenie jej ulubionego napoju nie będzie takie jak z bliskimi, ale trudno się mówi.
Herbaciany rytuał był taki jak zawsze. Zagotowanie wody, wsypanie dwóch płaskich łyżeczek suszu owocowego do niebieskiego kubka z napisem: „smile”, dodanie dwóch czubatych łyżeczek cukru i zalanie wodą. Potem zamieszanie zawartości. Jakieś 5 obrotów. 
Herbata gotowa. Teraz usiądzie na sofie i będzie cierpieć w samotności.
Amy chwyciła za ucho kubka. Chciała się obrócić w tył, ale ktoś przyłożył jej coś chłodnego do tyłu głowy. Wstrzymała dech. Dlaczego miała wrażenie, że to pistolet?
– Pójdziesz ze mną – usłyszała słodki, dziewczęcy szept. Różowy kosmyk włosów mignął jej przed oczami dając znać o tym, że ma do czynienia z kimś niebezpiecznym. Według członków Nox, różowe włosy posiadała jedna z młodych członkiń departamentu.
Amy zacisnęła usta i momentalnie zalała się łzami. Przecież już kiedyś przeżyła podobną sytuacje. Nie chciała znów zapaść w śpiączkę jak ostatnim razem.
– Nie rób mi krzywdy – załkała cicho.
– Nie zrobię jak pójdziesz ze mną – zachichotała bezlitośnie demonica. – Przynajmniej tymczasowo nic ci nie grozi, potem zobaczymy. – Jej głos zabrzmiał bardzo beztrosko.
Amy nie miała wyboru. Musiała wypełnić rozkaz dziewczyny. Mogła jedynie liczyć na to, że ktoś po nią przyjdzie.
Skrawek papieru wylądował na blacie kuchennym, a tajemnicza demonica wraz ze swoją zakładniczką, rozpłynęła się w powietrzu.
***
Nastał kolejny deszczowy dzień. Lubiłam, gdy czasem padało, moja córka również nie narzekała. Szła ubrana w żółty przeciwdeszczowy płaszczyk i śpiewała po swojemu jakąś wymyślną piosenkę, którą gdzieś kiedyś usłyszała. Jej czarne kalosze w białe kropki dotykały każdej napotkanej kałuży, rozpryskując swoje krople wkoło, a po każdym skoku następował głośny, diabelski śmiech małego demona. 
Spotkanie dziś na dworze jakiekolwiek człowieka graniczyło z cudem, zupełnie, jakbyśmy trafiły w odrębną, deszczową krainę. Czy byłyśmy jedynymi osobami w tym mieście, którym nie przeszkadzał deszcz?
Aura uparła się, że ubierze dziś swój wielki plecak w kształcie misia. Nie protestowałam i dałam jej wolną rękę. Musi nauczyć się samodzielności. Zapewne chciała wziąć ze sobą pistolet na wodę albo jakiegoś wielkiego misia, którego ostatnio kupił jej Nathiel. Nie, dziś nie miałam ochoty na jakiekolwiek protesty.
Nie dzwoniłam do Amy. Osobiście chciałam jej złożyć wizytę. Znałam ją i domyślałam się, że po ciężkiej nocy spędzonej w szpitalu, zapewne poszła do domu się przespać. Na pewno wstała dopiero po południu, całkiem niedawno i chodzi po kuchni z niesfornie ułożonymi lokami i cieniami pod oczami. Zapewne zrobiła sobie już herbatę i czeka samotnie na kogoś, kto by ją pocieszył. 
Amy mimo swojej otwartości nie zawsze pokazywała, że coś jest u niej nie tak. Na pewno było jej przykro z tego powodu, że wczoraj nie przyszłam do szpitala, a jednocześnie nie miała mi tego za złe, bo zdawała sobie sprawę z tego, że byłam po bitwie. Osobiście byłam na siebie zła. Powinnam się już dawno ruszyć z domu.
Poranek był dla mnie ciężki. Poprzedniej nocy śniłam najgorsze z możliwych koszmarów i zrywałam się do góry, ostatecznie lądując w ramionach zmęczonego moją paniką Nathiela. Byłam dziś nie do życia. Słabość i mdłości z wczorajszego dnia wciąż mi nie przeszły, choć dziś były już delikatniejsze. Byłam w stanie się ruszać i robiłam to z całkiem niezłym skutkiem. Nathiel pełen energii jak zawsze, wybrał się po śniadaniu z resztą ekipy Nox na miejsce wczorajszej bitwy. Potem będą zmuszeni wyruszyć do rodzin zmarłych członków, aby ogłosić im niewesołe wieści. Chciałam iść z nimi, ale Nathiel stwierdził, że to mnie tylko pogrąży, przecież wciąż przeżywam śmierć Jamie i Noah. Przyznałam mu racje. Gdy tylko pomyślałam o tych dwóch nastolatkach, zachciało mi się płakać. Stałam się zbyt wrażliwa. Ludzi o słabej psychice łatwiej jest zniszczyć, a departament posiada przecież wielu członków mających zdolności do niszczenia psychicznego.
Aura wskoczyła w ostatnią kałużę i wydała z siebie okrzyk dzikiej radości. Potem bez słowa, jak grzeczny aniołek podbiegła do drzwi organizacji Nox. Patrzyła na mnie wyczekująco z szerokim uśmiechem na twarzy, skacząc z nogi na nogę. Widocznie bardzo musiała stęsknić się za Amy.
Otworzyłam drzwi od domu, a ona wleciała do środka jak burza. Z góry schodziła właśnie zaspana Andi z przymrużonymi oczami. Spanie do południa było u niej wakacyjną codziennością. Spojrzała na nas i podrapała się po policzku. Aura zaśmiała się na jej widok i dopadła ją u dołu schodów, tuląc się do jej nóg.
– Cześć, diable – przywitała się ochrypłym głosem nastolatka. Pogłaskała moją córkę po głowie.
– Cieść – odpowiedziało ładnie ¾ demona. Jej radość nie trwała długo. Zaraz pobiegła do kuchni, gdzie najczęściej przebywała Amy. – Nie mia! – krzyknęła rozczarowana już po chwili.
Uniosłam brew do góry. W takim razie może się myliłam i Amy wciąż jest w szpitalu? Wykręciłam do niej numer. Pięć sygnałów, nie odebrała. Jej telefon przyniosła mi nachmurzona Aura.
– Dźwoni! – krzyknęła. – Odbieś, mama!
Potrząsnęłam głową i schowałam telefon Amy do kieszeni. To dziwne, że zostawiła go w kuchni.
– Idę do łazienki – burknęła zaspana Andi i zniknęła za rogiem salonu.
Postanowiłam, że sama zbadam kuchnię, choć nie sądziłam, że znajdę tam jakieś poszlaki zbrodni. Rzeczywiście. Pustka. Tylko jakaś kartka leżąca na blacie. Może wiadomość od Amy?
Rozwinęłam ją leniwie i ze zdziwieniem stwierdziłam, że to nie jej pismo. To również było kobiece i ładne, ale… nikt z naszego najbliższego otoczenia tak nie pisał. Serce zabiło mi szybciej z niepokoju.

Drogi Sorathielu! Zapewne zależy ci na swojej ukochanej i dziecku? Jeśli tak – zapraszamy do Reverentii! Ugościmy cię w odpowiedni sposób.
Sapphire

Nie zdążyłam nawet przekląć czy pomyśleć o tym, co zobaczyłam, a za moimi plecami rozległ się dobrze mi znany, męski głos.
– Ładnie tu macie.
Obróciłam się w tył i pierwsze co zrobiłam to rozglądnęłam się za Aurą. Na szczęście stała przy moich nogach. Silnym gestem odsunęłam ją za swoje plecy. Zdawała się być zdezorientowana.
– Wujek! – powiedziała oburzona, tupiąc małą nóżką z kaloszem w podłoże. Wskazała palcem na stojącego przed nami Soriela, który zgrabnie opierał się o stół. Jak zawsze bezczelnie się uśmiechał. Jak zawsze do bólu przypominał Nathiela. 
Gdy ruszył w moją stronę, pchnęłam Aurę jeszcze dalej, żeby tylko jej nie dosięgnął. Teraz już wiedziałam co to znaczy martwić się o swoje własne dziecko. Nie zależało mi na tym czy ja przeżyję, tylko na tym, aby Aura przeżyła.
Spojrzałam wrogo na jednego ze złych braci. Wciąż uśmiechał się z charakterystyczną dla rodziny Auvrey kpiną. Wyrwał mi list z ręki i porwał go na strzępy. Kawałki kredowego papieru wylądowały pod moimi nogami.
– Cóż – zaczął znudzonym głosem – Miał to być wasz szef, ale skoro leży jak trup w łóżku i nie jest w stanie się ruszyć, musimy zadowolić się wami. – Soriel zaśmiał się pod nosem i pogładził mnie palcem wskazującym pod brodą. Był aż za blisko mojej twarzy. Na szczęście pamiętałam o tym, by nie patrzeć mu w oczy. Uparcie wgapiałam się w ścianę.
Ręką sunęłam powoli w stronę mojej torby na ramieniu. Znajdowało się w niej exitialis. Wydawało mi się, że Soriel tego nie widzi, a jednak był kilka kroków przede mną.
– Tego szukasz? – spytał, podstawiając mi mój nóż pod gardło. Wstrzymałam dech i mimowolnie spojrzałam w jego szmaragdowe oczy. Na szczęście mój błąd nie okazał się zgubny. Dziś Auvrey nie zamierzał mnie zaczarować.
– Aura, idź do Andi – mruknęła, nie patrząc w dół.
Niepewna córka chwyciła mnie za rękę i pociągnęła za nią. Czemu akurat w takiej chwili musiała przy mnie być? Zazwyczaj biegła do Andi i męczyła ją prośbami o zabawę w chowanego. Czyżby dzieci wyczuwały niebezpieczeństwo, które wisi nad ich rodzicami? Może nieświadomie chciała mnie ochronić? Istniało też prawdopodobieństwo, że się boi i nie rozumie powagi sytuacji.
Soriel spojrzał na swoją bratanicę i uśmiechnął się w najbardziej fałszywy i równocześnie uroczy sposób na świecie. Nawet jego brat nie był tak dobrym aktorem jak on.
– Zostaniesz z wujkiem, Aura – powiedział słodkim głosem, nieujmującym mu męskości. Małe, szmaragdowe oczka spojrzały w górę na tego dziwnego demona. Moja córka wyjątkowo nic nie odpowiedziała. – Inaczej twoja mamusia zginie.

niedziela, 10 lipca 2016

[TOM 2] Rozdział 46 - "W ogniu porażki"

Prawie zapomniałam, że dzisiaj jest niedziela. Wakacje mnie niszczą. Mialam już do tej pory napisać milion rozdziałów 3/4, a napisałam tylko dwa i to... wczoraj. Lenistwo poziom hard. Nie mniej jednak, uważam, że rozdział może być ciekawy. AKCJA. Wow. 
***
Nie wiedziałam co się dzieje. Cieniste pokraki fruwały mi przed oczami, noże exitialis moich sojuszników błyszczały z oddali, odgłosy walki napawały mnie strachem – ktoś dostał, ktoś jęknął, ktoś padł na ziemię. A jeśli umarł? Nie chciałam tego. 
                Departament całkowicie zniknął mi z oczu. Musiałam być czujna. Być może tylko czekają na to, aż razem ze swoją grupą zbliżymy się do zakładników przywiązanych do fontanny? A może stwierdzili, że jesteśmy tak słabi i niewarci uwagi, że pozwolą nam robić co chcemy, kiedy oni będą zajmować się ważniejszym ogniwem Nox? O Nathiela się nie martwiłam, wiedziałam, że sobie poradzi, raczej musiałam uważać na swoją grupę. Wydaje mi się, że departament celowo oszczędzi osoby, które od lat im przeszkadzają po to tylko, aby obserwować jak powolnie upadają. Nie dopuszczę do tego.
                Zacisnęłam rękę na nożu i dałam znak, że pora wkroczyć do akcji. Cieniste demony niższego rzędu natychmiastowo zwróciły na nas uwagę. Departament nie pozostawił zakładników bez opieki. Za plecami usłyszałam okrzyk Jamie. Gotowa byłam do rzucenia się jej na pomoc, ale pomógł jej Noah. Niepotrzebnie odwracałam się plecami do wrogów. Mało sama nie dostałam od cienistej pokraki, na szczęście pomogła mi Andi. Cała moja grupa zauważyła, że jestem przewrażliwiona. Noah uśmiechnął się do mnie krzepiąco i puścił mi oczko. Przerażoną i bladą Jamie, której drżały ręce chwycił za ramię.
                – Spokojnie, nie musisz się nami przejmować, poradzimy sobie – powiedział.
                Kiwnęłam niepewnie głową. Zapominałam o tym, że to ja jestem szefem tej grupy. To jej członkowie mieli iść za moim głosem, nie ja za nich.
                Kolejny demon został pozbawiony głowy przez Andi. Tym razem spojrzała na mnie z lekkim zirytowaniem.
                – Laura, ogarnij się – mruknęła z niezadowoleniem.
                Niczym zautomatyzowana lalka jeszcze raz pokiwałam głową. Nie miałam pojęcia co się ze mną dzieje. Miałam wrażenie, że głowa lada moment eksploduje od obsesyjnych myśli. Mieli racje. Wszyscy. Powinnam iść naprzód, przecież każdy dobrze wiedział w co się pakuje. To prawda, że jestem za nich odpowiedzialna, ale nie mogę niepotrzebnie oddawać za nich swojego życia albo zmuszać ich do obrony własnej osoby. Miałam ich prowadzić, nie ich zatrzymywać. Noah jest przy Jamie, reszta daje sobie świetnie radę, to samo z Andi, która nigdy nie miała problemów z walką – w końcu sama była demonicą. Muszę skupić się na celu.
                Cieniste pokraki umykały przed ciosami mojego noża, zupełnie, jakby im na mnie nie zależało. Zdołałam już zapomnieć, że ta tępa masa nie myśli. To oczywiste, że jeżeli w pobliżu wyczuwają demona czy półdemona, to w pierwszej kolejności rzucą się na ludzi, których zapach niesamowicie ich drażni. Ich jedynym celem było zniszczenie rasy ludzkiej i wyżarcie z niej energii. Mogłam to wykorzystać.
                Już nie oglądałam się za członkami swojej grupy. Wiedziałam, że za mną podążają. Teraz musiałam się skupić na zakładnikach. Było ich kilkunastu. Dziwiłam się jak demony związały ich wszystkich liną. Wyglądali trochę jak pęk słomy owinięty sznurkiem. Potraktowani gorzej niż rzeczy, które tonęły w wodzie wymykającej się z fontanny. Przemoknięte dzieci wylewały rzewnie łzy i zawodziły, a ich rodzice ze związanymi rękoma mogli je tylko pocieszać słownie. Brak litości ze strony demonów.
                Gdy tylko się przy nich zjawiłam, zakładnicy spojrzeli na mnie ze strachem. Zapewne zaczął ich zastanawiać mój kolor oczu. Gdyby nie mieli ograniczonych ruchów, zaczęliby przede mną uciekać. Och, gdybym ja siebie zobaczyła dzisiaj w lustrze, zapewne też zaczęłabym uciekać. Już nigdy więcej nie będę spożywać alkoholu.  
                – Spokojnie – powiedziałam drżącym głosem. Jednak nie wydawało się, żeby jakoś szczególnie się uspokoili. Patrzyli na mnie z jeszcze większym przerażeniem, gdy uniosłam do góry nóż. Dzieci siedzące najbliżej mnie zapłakały tak głośno, że nie powstrzymałam się od groźnie wyglądającego skrzywienia. Zapewne z exitialis w dłoni i z taką miną wyglądałam jak rodowity demon. Połowa ludzi siedząca nieopodal mnie zbladła, jakaś kobieta nawet zemdlała.
                Moknąc po kostki w wodzie, zaczęłam rozcinać linę. Dopiero wtedy ludzie się uspokoili. W końcu zauważyli, że chcę im pomóc. Żałowałam, że nie wzięłam na tą okazję żadnego ostrzejszego noża. Exitialis może i było dobrą bronią, ale raczej do zabijania demonów niż do przecinania liny. 
                 Z drugiej strony dopadła się do mnie Jamie, która choć wciąż blada i przerażona, starała się mi pomóc w miarę swoim małych możliwości. Gdyby sytuacja nie wymagała prędkości w działaniu, zapewne zatrzymałabym się na chwilę, uśmiechnęła do niej pokrzepiająco i powiedziała, żeby się nie bała, bo jestem tuż obok. Ale nie było czasu. Cięłyśmy linę w otoczeniu naszej grupy, która osłaniała nasze tyły przed cienistymi demonami. Ufałam im i wiedziałam, że się nie zawiodę. Nowi członkowie okazali się być całkiem pomocni. Jamie wcale nie mniej. Przypominała trochę mnie z okresu, kiedy po raz pierwszy miałam do czynienia z demonami. Piekielnie się ich wtedy bałam. Czasami byłam zbyt sparaliżowana, żeby z nimi walczyć. Teraz już się do nich przyzwyczaiłam. Zważając na to, że Jamie pół życia spędziła w ciemnicy z demonami – również powinna się przyzwyczaić, z drugiej strony: nie miałam przecież pojęcia jak to jest być ich niewolnicą i podwładną. Jamie nie chciała tam wracać, to było pewne. Może gdy przecinała drżącym ruchem dłoni linę, myślała właśnie o tym, że gdy coś pójdzie nie tak, znowu stanie się ich służącą. Póki była z Nox, nie musiała się tym martwić. Chciałam jej o tym powiedzieć, ale nie miałyśmy czasu na rozmowę.
                Lina została przecięta. Ludzie rzucili się do ucieczki jak przestraszona zwierzyna. Lament radości i żałości, głośne okrzyki ulgi i niepokoju, zlały się w jedną całość. Biedna i krucha Jamie została odepchnięta od zakładników, którzy bezwzględnie po niej deptali. Ja również zostałam odepchnięta na bok jak rzecz. Poczułam w sobie nagłą złość do rasy ludzkiej. Rozumiem, że byli panicznie przestraszeni, że w tym szoku nie zdążyli nam podziękować i nawet nie przeszło im to przez myśl, bo wciąż byli zagrożeni, ale dlaczego potraktowali nas jak podłogę po której można deptać, gdy chce się uciec?
                Skrzywiłam się. Spojrzałam na moją pomocniczkę i wystawiłam w jej stronę dłoń. Uśmiechnęła się do mnie delikatnie, choć z obolałą miną i również wyciągnęła do mnie rękę. Pech chciał, że ktoś chwycił za pomocną dłoń szybciej niż ona. Były to pasma ciemno-zielonych włosów, które owinęły się wokół moich palców, pozbawiając ich czucia. Mój umysł szybko przetworzył to z kim mam do czynienia. Nie był to jeden z pospolitych demonów, a sama członkini departamentu. Lamiere Matheney. Ubrana w ten sam sweter co na balu – w żółto-czarne paski. Ku niezadowoleniu Ethana znów miała na sobie tylko sweter, beret i bieliznę. Siedziała na szczycie fontanny, nie przejmując się tryskającą na boki wodą. Blade nogi okalane przez czarne zakolanówki z żółtą koronką skrzyżowane były w górze, ręka z przydługim rękawem swetra dotykała ust. Jej szmaragdowe oczy były puste. Nie mogłam wyczytać nic z wyrazu jej twarzy, zupełnie jakby jakąś magią ktoś wyssał z niej wszystkie emocje i uczucia. 
                 Nie pomogło szarpanie się z włosami. Nie udało mi się jej nawet strącić z fontanny przez pociągnięcie. Wciąż tkwiła niewzruszona w tej samej pozycji. Pozostał mi nóż. Jednak i on nie zadziałał. Brudno zielone włosy były jak ze stali. Sztywne i nie do przecięcia, choć przecież układały się jak normalne włosy. Nie byłam w stanie tego zrozumieć.
                Lamiere zabrała dłoń z ust i uśmiechnęła się delikatnie. Wciąż nie mogłam powiedzieć nic o jej emocjach. Nawet uśmiech wydawał się być pusty. Włosy zaczęły piąć się po moim ramieniu do góry. Próbowałam się wyrwać. Wydawało mi się, że im bardziej się szarpałam, tym włosy coraz mocniej mnie oplatały. Jamie, która stała obok nie wiedziała co zrobić. Patrzyła na mnie z lekko rozwartymi ustami, jeszcze bledsza niż wcześniej. Miałam wrażenie, że lada moment to jej potrzebna będzie pomoc, bo zemdleje. Reszta członków mojej grupy nie zwracała na nas uwagi, najwyraźniej zajęci byli walką. Zostałyśmy same.
                Wśród uwolnionych ludzi, którzy kierowali się w stronę wyjścia zaczęły rozlegać się okrzyki. Chcąc nie chcąc, spojrzałam w ich stronę – włosy zaczęły się już oplatać wokół mojej szyi. 
                Pierwsze co zobaczyłam to wielka plama krwi.  Rozlewała się jak płynna masa złożona z jednego koloru. Byłam już przyzwyczajona do tak ogromnej ilości czerwieni, byłam przyzwyczajona do tego, że ludzie giną, ale nigdy w taki sposób jak teraz i nigdy w takiej ilości. Jedna z ludzkich głów wylądowała nieopodal mojej nogi – gasnące oczy spojrzały na mnie z żalem i rozpaczą. Litry krwi rozlewały się po posadzce, krzyki zalewały moje uszy, a włosy demonicy zaczęły pozbawiać mnie tlenu. Jamie krzyczała. Była przerażona i zszokowana tym widokiem. Nox nie było miejscem dla niej, powinna zająć się malowaniem, nie walczeniem.
Raiden i Riel nie mieli litości. Pozbywali się niewinnych ludzi jednym machnięciem noża. Uśmiechy nie znikały z ich twarzy. Wielu z poszkodowanych, którzy tracili kończyny lądowali na podłodze i krzyczeli z rozpaczą, oczekując niecierpliwie na swój koniec. Ale demony nie były łaskawe, stawiały na powolne umieranie w męczarniach. Czy komukolwiek udało się uciec? Wątpię. Ja sama miałam ochotę krzyczeć. Nie mogłam dłużej patrzeć na cierpienie niewinnych istnień. Włosy jednak skutecznie zatkały mi usta, mimo mojej woli zaczęły pchać się do gardła. Spanikowałam. Szukałam wzrokiem kogoś, kto mógłby mi pomóc, ale nikt nie widział co się ze mną dzieje. Jamie padła na kolana i drżała, zalewając się łzami, moja grupa pędziła na pomoc ginącym ludziom, Nathiel zniknął mi z oczu. Kaszlałam, ażeby tylko wypluć obślizgłe, zielone włosy przypominające larwy. Lamiere wciąż patrzyła na mnie z góry, delikatnie się uśmiechając. Dopiero teraz dostrzegłam w jej oczach błysk. Przypominał osobę, której głównym celem było tylko zabijanie.
Nie mogę tak skończyć. To jeszcze nie ten dzień.
Lekki wietrzyk poruszył moimi włosami. Papiery i śmieci zgromadzone w galerii zaczęły zataczać wokół nas kręgi. Wystawowa szyba znajdująca się za nami pękła, zwracając tym samym uwagę Lamiere. Byłam zdziwiona. Moja moc nie ujawniła się odkąd przyjechała do mnie ciotka Margaret. Nie byłam zdenerwowana, prędzej czułam wolę życia, która współdziałała ze strachem. Czy to właśnie te uczucia wzbudziły we mnie nieopanowaną, niegroźną moc? Jamie krzyknęła i zasłoniła dłońmi twarz. Drżała na całym ciele. Miałam wrażenie, że dłużej nie wytrzyma. Jeżeli wyjdziemy stąd całe, z pewnością odejdzie z Nox.
Zaciekawiona Lamiere spojrzała w moją twarz i przekręciła głowę w bok.
– Aiden Vaux. – To jedyne, dwa słowa, które wypowiedziała swoim cichym, dziewczęcym głosem. Potem padł strzał, a ona z tą samą miną nieprzywodzącą na myśl żadnych uczuć, wpadła do fontanny jak martwa kukła, rozlewając sztucznie wzburzone fale wody na wszystkie strony. Ponad fontanną unosił się tylko mały, ciemny dymek. Ciało Lamiere powoli znikało.
Zszokowana spojrzałam w stronę skąd padł strzał. Nieopodal nas stał ciężko dyszący Nathiel. W ręku trzymał pistolet. Usta krzywiły się z obrzydzeniem, rany na ciele wraz z podartą koszulką przywodziły na myśl dzikie zwierze, które walczyło o przetrwanie i skłonne było zabić nawet własnego sprzymierzeńca. Oczy świeciły mu nienawiścią.
Zielone włosy nie oplatały już mojego ciała. Zniknęły wraz z moim kaszlnięciem. Rozmasowałam obolałą szyję i podniosłam się z klęczek. Nie obchodziła mnie teraz Lamiere, ani kwestia tego, skąd Nathiel wytrzasnął broń. To Jamie potrzebowała pomocy. Wyprowadzę ją stąd. Nie da rady walczyć. Jest roztrzęsiona, przerażona i nie ma pojęcia co się dzieje. Moją grupę w bitwie z członkami departamentu zastąpił Sorathiel i Ethan. Nathiel za moment miał do nich dołączyć. Przebiegł obok mnie i rzucił chłodno:
– Masz przeżyć.
Kiwnęłam tylko głową i podniosłam się z ziemi. Od nadmiaru zdarzeń robiło mi się niedobrze. Krew dotarła już do moich stóp. Deptałam po niej i zostawiałam za sobą krwawe ślady. Czułam jak drżą mi ręce. To nie tak, że widok ginących ludzi mnie nie wzruszył. Byłam w szoku, choć w zdecydowanie mniejszym niż Jamie.
Podeszłam do niej i wyciągnęłam w jej stronę ramiona. Dziewczyna wciąż na mnie nie patrzyła. Zrobiła to dopiero w momencie, kiedy już ją do siebie przytuliłam. Wydała z siebie dziwnie zduszony okrzyk. Jej błękitne oczy wpatrywały się we mnie z przerażeniem. Coś było nie tak. Z kącika jej ust zaczęła wyciekać krew. Serce stanęło mi w miejscu.
– Game over – usłyszałam. 
Spojrzałam za plecy Jamie. Niedaleko nas stała Sapphire. To nie wróżyło niczego dobrego. Zrozpaczona dziewczyna trzymana w moich ramionach zrobiła się nagle bezwładna. Z trudem ją przytrzymałam i przywróciłam do pionu. Dopiero gdy ją odchyliłam dostrzegłam wielką plamę krwi na jej piersi – odbiła się na mojej koszulce. Małe ostrze wychodziło poza materiał koszulki dziewczyny. Gdy ją do siebie tuliłam, otarło się o mnie i rozdarło mi kawałek bluzki. To nie był przypadek. Sapphire nie chciała mnie zabić.
Spanikowałam.
– Jamie! – Mój krzyk rozniósł się po galerii, jednak był za cichy, by wyłonić się z hałasu walki. Słyszałam go tylko ja, Sapphire i mała malarka, która nie poznawszy do końca świata, umarła w moich ramionach. Miałam zbyt wielki chaos w głowie, by obwiniać teraz świat o to, co jej się przytrafiło. Mogłam obwiniać o to tylko siebie. 
Moja drużyna została pozbawiona jednego, niewinnego członka, który miał jeszcze całe życie przed sobą. Osoby, która od dziecka nie miała szczęścia do życia. Czy śmierć była jej pisana od narodzin? Jaki los może czekać kogoś, kto całe życie zamknięty był w ciemnicy z demonami? Kogoś, kto nigdy nie zaznał prawdziwego szczęścia, będąc zniewolonym? Jamie tak naprawdę nigdy nie uciekła od demonów, śmierć z ich rąk była jej pisana.
Martwe, blade ciało ułożyłam ostrożnie na ziemi. Z całej siły, aż do krwi, zaciskałam usta, żeby tylko się nie popłakać. Wyszło mi to z marnym skutkiem. Łzy wymieszały się z kałużą wody i krwi zalegającą na kafelkach. Czułam wielki smutek, ale nie to uczucie dominowało w moim sercu.
Chwiejąc się na nogach, przeniosłam się do pionu. Martwe ciało Jamie zostawiłam samotnie na podłodze. Wiatr wkoło mnie zaczął zataczać kręgi. Sapphire stała przede mną i patrzyła na mnie z wysoko zadartą do góry głową. Jej bezczelnie wredny uśmiech przyprawiał mnie o nerwicę. Miałam ochotę ją zabić. Pozbawić ją życia w najgorszy z możliwych sposobów. 
Gniew, który mnie opanował był silniejszy od nieskończonych pokładów cierpliwości. Jakaś czara z gorącą zawartością przelała się właśnie w tym momencie i znalazła dopływ we krwi. Po raz pierwszy czułam się, jakby demoniczna cząstka przejęła nade mną kontrolę. Moim celem stało się zniszczenie tego, co powoli niszczyło mnie.
Chwyciłam za exitialis i dłużej nie czekając, rzuciłam się w stronę demonicy. Wybuchła kpiącym śmiechem, pragnąc przekazać mi, że moje starania są po prostu zabawne i nieskuteczne. Mój atak odparła czarną laską, przypominającą laskę magika. Jej twarz była tuż nad moją. Szmaragd jej oczu wzbudzał we mnie taką nienawiść, że nie zastanawiałam się nad tym co robię. Nożem uderzałam w nią na oślep. W uszach brzęczał mi tylko jej wysoki głos.
– Brawo! – krzyknęła. – Właśnie to chciałam zobaczyć!
– Zamknij się – syknęłam, serwując jej kolejną serię nieskutecznych jak dotąd ciosów. Tak, zdawałam sobie sprawę z tego, że nie jestem w stanie z nią wygrać. Mogłaby mnie zabić w każdej chwili, ale to jeszcze nie był ten dzień. Bawiła się ze mną.
– Demon, który w tobie siedzi nareszcie ujrzał światło dzienne, co? – spytała prześmiewczo Sapphire. – Widzę w tobie moc Aidena Vauxa. Jeszcze zbyt słaba, żeby się uwolnić, ale już bliska wybuchowi – szepnęła. To dziwne. Wydawało mi się, że nie porusza ustami. Jej słowa zdawały się trafiać bezpośrednio do mojej głowy. Czy to część jej mentalnej mocy?
Po raz kolejny zamachnęłam się nożem. Było blisko. Exitialis przejechało po rękawie gotyckiej, czarnej sukienki i przecięło materiał – maleńkie, poszarpane niteczki przytuliły się do bladego ramienia dziewczyny. Sapphire nie była zadowolona. Typowa nastolatka, która dba o swój ubiór i obdarza sentymentem szmaty, z których i tak prędzej czy później wyrośnie. W przeciwieństwie do niej nie byłam sentymentalna. Będę się cieszyć, jeśli zginie. Nie zatęsknię.
– Trochę się zmęczyłam tym skakaniem – powiedziała znudzonym głosem demonica, chwytając gołą dłonią ostrze mojego noża. Byłam zdziwiona, że jej twarz nawet nie wykrzywiła się z bólu. Spod zaciśniętej pięści wyciekał czarny, demoniczny dymek, imitujący krew. Exitialis gwarantowało podwójne cierpienie demonom. Dlaczego nawet nie była wzruszona?
Sapphire pochyliła się ku mnie tak, że prawie dotknęła polikiem mojego polika. Czułam ciepło jej ciała. Zesztywniałam. Tym razem jej szept nie był wyrażony mentalnie. Słyszałam te słodkie, przerażająco brzmiące słowa, wylewające się z jej ust wprost do mojego ucha.
– Nawet nie wiesz ile wspólnego mamy.
Przeszły mnie ciarki. Odepchnęłam ją od siebie i postawiłam krok w tył. Moja chaotyczna moc zniknęła, wszystko wróciło na swoje miejsce. Czujność zdominowała nad nerwami.
– Nie chcę wiedzieć ile mamy wspólnego – odpowiedziałam chłodno.
– Prędzej czy później się dowiesz. Nawet, jeżeli nie będziesz tego chciała. – Sapphire pochyliła się ku mnie, wspierając się dłońmi na biodrach. Wyglądała teraz jak dziecko, któremu brakowało tylko wystawienia języka. Wciąż miałam ochotę ją zaatakować. Zemsta nie była w moim stylu, ale nie mogłam przebaczyć jej tego, że zabiła bezbronną Jamie, która po tej misji mogła zacząć normalnie żyć, z dala od nas i demonów.
Znów zacisnęłam dłoń z nożem i postawiłam krok wprzód. Sapphire złożyła tylko ręce za plecami i przekrzywiła głowę w bok, posyłając mi najsłodszy uśmiech pod słońcem. Cienista smuga niczym czarna wstęga zaczęła piąć się od jej stóp do głowy. Cieniste pokraki zaczęły się do mnie zbliżać – szczerzyły w moją stronę wielkie, żółte zębiska żądne energii. Przykro mi, w połowie jestem jak wy, zbytnio się nie najecie.
Poddałam się. Nie byłam w stanie walczyć z Sapphire, gdy wkoło mnie zaczęły zbierać się inne demony. Żeby kogoś pomścić, najpierw samemu trzeba było przeżyć.
Skrzywiłam się obserwując jak demonica rozpływa się w oparach dymu. Przeraźliwie słodki i sztuczny uśmiech nie zniknął z jej twarzy nawet na moment, szmaragdowe, błyszczące oczy wgapiały się we mnie jak w malowane cudo. Nie musiała mieć żadnej mocy mentalnej, żeby zagrać mi na psychice. Doskonale wiedziała, że jej ucieczka mnie zezłości. Chociaż próbowałam się przedzierać przez zalewające mnie cieniste pokraki, nie byłam w stanie dotrzeć do różowowłosej przedstawicielki departamentu. Mogłam tylko słyszeć jej głośny śmiech, wdzierający się przez moje uszy wprost do bolącej głowy. Raniła mnie od środka. Cudowny sposób.
Kolejny demon został pozbawiony oka – czas nauczył mnie, że jeżeli chodzi o te najprostsze ich wersje, najłatwiej jest po prostu uniemożliwić im widzenie, wtedy dostają szału i biją swoich sprzymierzeńców. Oczywiście to broń dobra tylko i wyłącznie na większe grupy demonów. Gdy jestem sama na sam z jednym z nich, nie mam problemu z natychmiastowym zabiciem go.
Roześmiana Sapphire zdążyła zniknąć, a do mnie dołączyła Andi wraz z resztą grupy. Wciąż myślałam o Jamie, a zapomniałam o tych, którzy żyją.
– Działo się coś? – spytałam mojej współpracownicy, prawie, że zastępczyni.
– Niestety – odpowiedziała, najwyraźniej niezadowolona. Poprzez walkę z cienistymi pokrakami zdołałam dostrzec jej twarz. Oprócz jednej, drobnej rany, którą miała na poliku najwyraźniej nic jej nie dolegało. Czerwień krwi znajdująca się na jej nowej sukience nie mogła być jej własną. Ręce również splamione były krwią. Czy jej drżały? A może to tylko przywidzenie?
– Andi – zaczęłam, cudem unikając ciosu mocarnej pięści wroga.
– Ja… nie udało mi się go ocalić – powiedziała nastolatka, przybierając bezradną minę.
– Kogo? – Po raz kolejny tego dnia poczułam, że świat ucieka mi spod nóg. Jeszcze nie miałam pojęcia o kogo chodziło, a już wiedziałam, że przyjęcie tego do świadomości nie będzie łatwe.
– Noah. Zginął. Chciał uratować niewinnych ludzi przed Raidenem. To był jego błąd.
Zatrzymałam się i spojrzałam na Andi. Nóż mało nie wypadł mi z dłoni.
Czy mogło być jeszcze gorzej?
***
Po prostu nie mogło być lepiej. 
Demoniczny łowca gonił z nożem po całej galerii, pozbywając się demonów jednym ciosem w tył głowy. Próbował odnaleźć jakiegoś członka departamentu, ale nie miał już tyle szczęścia ile z Lamiere, którą potraktował pistoletem. Dlaczego nigdy nie pomyśleli o tym, żeby kupić karabiny maszynowe? Wtedy departament by ich nie powstrzymał! Po co walczyć jakimś nożem, skoro można kupować nielegalne pistolety od murzyńskich gości, podpierających mury w ciemnych uliczkach? I to takie za 50 dolców!
Z radością spoglądał z górnego piętra do fontanny, gdzie zostały tylko pukle zgniłych włosów, przypominających skoszoną niedawno trawę, która utonęła w wodzie. Zawsze to jedną, niepotrzebną żmiję mniej. 
Po piętrze skakał jak szczęśliwa dziewczynka z koszyczkiem w ręku, tyle, że jego koszyczkiem było exitialis, którym zabijał wszystkie złe stwory nie z tego świata. Uśmiechał się od ucha do ucha i nucił wymyślne piosenki.
Biegnę do braciszka, zabiję bazyliszka, nóż mu w gardło włożę i lód mu nie pomoże! – Chłopak zaśmiał się jak szaleniec i wbił exitialis prosto w pierś cienistej pokraki, stojącej na jego drodze – zawyła w nieludzki sposób i rozpłynęła się w powietrzu. Taki sam los spotkał następne trzy potwory. Przy ostatnim z nich zrobił piruet i strzelił w niego pistoletem. Gdy droga była już oczyszczona, ukłonił się niewidzialnej widowni i pomachał dłonią w górze niczym królowa Elżbieta II.
– Dziękuję, dziękuję, kwiaty po przedstawieniu! – zachichotał. Już dawno nie czuł się tak odprężony. Zazwyczaj Sorathiel nie pozwalał mu na taką samowolkę, dziś stwierdził, że może robić co chce, oby nie narażać życia swojej grupy. Jak chciał – tak miał. Jego grupa całkowicie zniknęła i była zdana na siebie. Czasem spoglądał na niektórych członków, którzy weszli w jego pole widzenia, bywało, że wystawiał im rękę czy szczerzył się do nich jak głupi, oni jednak zdawali się być zajęci. No, tak. W końcu walczyli. Tylko dlaczego wszyscy brali to na poważnie? Walka to też zabawa. Co prawda bardziej ryzykowna i zdolna do wyssania z człowieka (czy demona) życia, ale wciąż zabawa!
Cieniste pokraki zaczęły uciekać od Auvreya, zupełnie, jakby wiedziały, że lepiej z nim nie zadzierać. Desperacko, niczym czarna, tępa masa, zaczęły zeskakiwać z barierek. Niektóre lądowały na głowach jego sprzymierzeńców, niektóre na posadzce, jeszcze inne w fontannie lub na innych obiektach. Gdy Nathiel wychylał się za rozerwaną, metalową barierkę miał wrażenie, że nastał deszcz demonów. Zabawne. Ręka przytkana do czoła robiła za kapitański daszek tłumiący światło padające z pękniętego, szklanego sufitu. Starał się znaleźć Laurę, dlatego wychylał się coraz dalej i dalej. Skrawek ułamanego gruntu zaczął się osypywać, a mimo tego wciąż się tym nie przejmował.
– Brat-idiota – usłyszał za plecami. Zdążył tylko spojrzeć przez ramię i zobaczyć Soriela, który stał za nim z rękoma w kieszeniach, ze  zniechęconą, znudzoną miną i wystawionym do przodu butem. Zanim odskoczył, but kopnął go w tylny aspekt osobowości. Pod wpływem wrogiego pchnięcia, zaczął spadać w dół. Nie zdążył chwycić się wystającej rury, za to refleks pozwolił mu na uczepienie się metalowej rury wiszącej piętro niżej. Gdy spojrzał do góry chcąc się upewnić, że jego ukochany braciszek dalej tam stoi, trochę się zaskoczył, bo już go tam nie było. W mgnieniu oka przeniósł się na to samo piętro, co Nathiel.
– Nudny jesteś – stwierdził niechętnie, podpierając się luzacko łokciami o barierki. Na brata spoglądał z góry z kpiną.
– A ty brzydki – prychnął walecznie młodszy Auvrey i zabujał się na barierce, wskakując zgrabnie na piętro. Exitialis obrócił w palcach jak zawodowiec. Nie czekał na kolejną gadkę Soriela, rzucił się na niego z nożem. Czy pamiętał ostatnią porażkę? Można tak powiedzieć, ale wcale nie liczył teraz na przegraną. Nieważne ile razy będą ze sobą walczyć, nieważne ile razy poniesie klęskę – zawsze będzie próbował go zniszczyć. W końcu za dzieciaka przynajmniej raz go przechytrzył.
Soriel nawet nie wyciągał noża, ręce wciąż miał w kieszeni. Bronił się tylko i wyłącznie cienistym dymem, którym władał dosyć sprawnie – odbijał szybkie i ostre ciosy jego brata bez problemu.
– Napalony jak zawsze – zaśmiał się starszy brat. – Zero strategii, bo ufa swojej marnej sile.
– Przynajmniej nie udaję, że jestem taki boski, bo posługuję się magią. Nie idę na łatwiznę – prychnął Nathiel. 
Exitialis przejechało po rękawie bluzy Soriela rozcinając ją. Soriel nie chciał się przyznawać, ale wobec ataków brata, jego moc była coraz mniej użyteczna. Z trudem odbijał ciosy tego gówniarza, aż w końcu sam musiał przerzucić się na nóż.
– O, czyżbyś sobie nie radził, braciszku? – Nathiel zaśmiał się mu w twarz wkurzająco-szaleńczym śmiechem. Soriel nie odpowiedział. Nie był dziś w nastroju do rozmowy. Wcale nie chciał tutaj przychodzić, ale oczywiście kazał mu ojciec. Czuł się jak jeden z jego nic niewartych pionków, które po prostu zostawia na pastwę losu i niech się dzieje wola piekła. Zawsze go zastanawiało, dlaczego ci debile tak bezgranicznie mu ufają? Dlaczego wykonują jego rozkazy bez protestów? Przecież on nawet ich nie szanuje! Pokazuje to na każdym kroku, wyzywając ich od idiotów i kretynów. Gdyby ktoś z nich zginął – nawet by tego nie zauważył, gdyby zginęli wszyscy – znalazłby sobie nowych członków departamentu w mgnieniu oka.
Znudzony Soriel nawet nie starał się zadawać ciosów Nathielowi. Po prostu się bronił i czekał aż jego braciszek się zmęczy. Demon żyjący na Ziemi nie był w stanie pokonać żadnymi sposobami demona żyjącego w Reverentii. Ten kretyn doskonale zdawał sobie z tego sprawę, a jednak dalej go atakował. Strasznie go to irytowało. Czy on się nigdy nie poddawał? W dzieciństwie kończyło się na jego płaczliwym zawodzeniu i wołaniu matki. Teraz nie ma jednak dla kogo zgrywać maminsynka. Ich rodzicielka nie żyje od lat.
– Powiesz mi wreszcie dlaczego to robisz? – warknął Nathiel. Chybił ciosem zaledwie centymetr od biodra brata. Przeklął w duchu swojego pecha.
– Bo chcę cię zabić, chyba po to się walczy – burknął znudzonym głosem Soriel, wciąż unikając ciosów. Dla odmiany zamachnął się znienacka na swojego brata nożem, w porę zdołał jednak uskoczyć. Może jednak nie był taki zły w walce? Przynajmniej wytrwały.
– Dlaczego dołączyłeś do departamentu. Dlaczego, do cholery?! Ten skretyniały staruch zabił naszą matkę, siostrę, chciał zabić ciebie! Zostawił przy życiu tylko mnie! Zniszczył cały nasz beztroski świat i to przez niego zostaliśmy rozłączeni! – krzyczał demoniczny łowca. Było w nim za dużo emocji, to wszystko musiało w końcu pęknąć jak bańka mydlana i zalać otoczenie jadem. Starszy brat zdawał się być wciąż taki sam – znużony i obojętny.
– Już, wykrzyczałeś się? – spytał ironicznie. – Każdy ma swój własny powód. Nie muszę ci go zdradzać.
– Jaki możesz mieć powód? Vail ma cię w dupie. Nigdy nie chciał, żebyś został przy życiu. Traktuje cię jak starą szmatę, rzuconą gdzieś w kąt domu o której mu się przypomniało, gdy chciał zetrzeć zakurzone podłogi!
Nathiel miał racje. Rzeczywiście, miał umrzeć tamtej nocy. Ich ojciec nie darzył żadnego z nich chociażby odrobiną miłości. Nie szanował własnych synów i na każdym kroku podkreślał, że obydwoje są pustymi kretynami, zrodzonymi z krwi nikomu niepotrzebnej ździry, która zasłużyła na swój los. Soriel się z tym nie zgadzał. Ich matka była jedyną osobą za którą tęsknił.
– Szmaty to ja mam w klubach i mogę je pieprzyć do woli – syknął przez zaciśnięte zęby starszy z braci.
– Mam wrażenie, że to inni pieprzą ciebie w departamencie – prychnął Nathiel.
Miarka się przebrała.  Soriel już nie tylko się bronił, ale też i atakował. Obydwoje byli zdenerwowani, pełni złych emocji. To nie mogło skończyć się dobrze.
Ostrza noża uderzały o siebie coraz mocniej. Przez dobre kilka minut żadnemu z braci nie udało się zaatakować drugiej strony. Sorielowi się to nie podobało. Dlaczego nie mógł dosięgnąć Nathiela jak ostatnim razem? Przecież go wtedy poniżył, udowodnił, że jest od niego silniejszy! Co się z nim dzieje teraz? Ilekroć zbliża się do wolnego skrawka ciała swojego brata, ten odbija nóż lub odskakuje. Przecież nie mógł poprawić swojego stylu walki w tak krótkim czasie!
Starszy Auvrey przeklął, gdy nóż przejechał mu po wierzchu dłoni, zostawiając na nim drobne zarysowanie. Wiedział, że samą, typowo ludzką walką sobie nie poradzi. Albo zastosuje jakiś mocny chwyt psychologiczny, albo zacznie używać magii, co jest niestety nie na jego dumę w tym momencie. Używając jej, udowodniłby bratu, że zaczyna się go bać i sobie nie radzi, a przecież młodszym braciom trzeba dawać przykład, prawda? – pomyślał sarkastycznie Soriel.
Doskonale wiedział, że Vail Auvrey przypatruje się im od dłuższego czasu. Stoi po przeciwnej stronie piętra, opierając się dłońmi o barierkę. Nathiel był tak pochłonięty walką, że tego nie zauważył. Nie mógł powtórzyć swojego błędu z balu. Obiecał Laurze, że nie zostawi jej i Aury, poza tym miał wciąż do odszukania syna. Skupił się tylko i wyłącznie na Sorielu, którego chciał za wszelką cenę dobić.
– Chcesz znać powód, dlaczego dołączyłem do departamentu? – spytał w końcu starszy demon, odskakując metr dalej, by uniknąć ciosu brata. – Nie, żadne tortury Vaila nie były w stanie na mnie zadziałać. To dupek i obydwoje o tym wiemy. Nie, nigdy nie wybaczyłem mu tego, że wybił nam całą rodzinę i zniszczył wszystko, co zbudowała dotychczas nasza matka. Nie, nie lubię tego zgromadzenia wariatów, nie, nie przepadam za Reverentią, nigdy nie byłem po żadnej stronie i nigdy nie byłem pod czyjąś władzą. Robię to, co chcę.
– Więc dlaczego, do cholery, pomagasz departamentowi?! – wykrzyknął oburzony Nathiel, wbijając nóż w barierkę, obok swojego brata. Zanim zdążył go wyciągnąć, Soriel chwycił go za szyję i ścisnął ją mocno, uśmiechając się jak prawdziwy diabeł. Jego oczy nie były teraz szmaragdowe. Przepełniała ją bezwzględna, pusta czerń,
– Żeby cię zabić – syknął do ucha młodszego brata demon.
Gdy spojrzał w bok, Vaila Auvreya już nie było. To nawet lepiej. Chciał, aby usłyszał to, co ma do powiedzenia, to, co o nich wszystkich sądzi. Był już cholernie zmęczony tą farsą. Miał ochotę wszystkich zabić, na czele ze swoim ojcem i bratem.
Jego brat wbił mu paznokcie w dłoń i skrzywił się. Nie zdążył złapać powietrza, tak więc miał problem z oddychaniem. Soriel nie odpuszczał, ściskał jego szyję coraz mocniej i mocniej, jakby chciał rozwalić mu krtań i złamać kark. Nathiel patrzył na niego nienawistnie, krzywiąc się z bólu. Dać się załatwić w tak prosty sposób i umrzeć poprzez uduszenie? Za łatwa śmierć.
Nathiel zamachnął się kolanem i uderzył swojego brata w czułe miejsce. Soriel jęknął i skulił się, natychmiastowo go puszczając. Nathiela nie interesowała w tym momencie moralność i to, że nie można atakować drugiego mężczyzny w taki sposób. Miał to głęboko w dupie. To wojna, a wszystkie chwyty są dozwolone.
Splunął na kafelki i skrzywił się z niechęcią.
– Oby ci ptak odleciał, psie departamentu – syknął, chwytając za nóż. Opanował go tak wielki gniew, że nie miał nawet ochoty oszczędzać swojego wroga. W tym momencie całe ich braterstwo, które kiedykolwiek istniało, przestało mieć znaczenie. Nie było litości dla zdradliwym gnojków. Czy był w stanie go zabić? Tak. I to nawet w tym momencie.
Soriel zdążył się wyprostować i chwycić atakujący go nóż ręką. Skrzywił się od ciosu, który musiał na siebie przyjąć. Exitialis zafundowało mu niemałą falę cierpienia, wbiło mu się głęboko w dłoń. Co za kretyn z tego Nathiela. Niech on go kiedyś po jajach skopie, a zobaczy co to znaczy. I już nigdy więcej nie spłodzi małych debili pokroju bliźniaków Auvrey…
– Jak tam jajecznica, mój słodki braciszku? – zaśmiał się młodszy brat.
– Dobrze ugotowane jaja nie pękają, kochany braciszku– prychnął z pogardą Soriel.
Za ich plecami zaczęły pękać szyby. Żaden z nich się tym nie przejmował, mimo tego, że z dołu zaczęto wykrzykiwać głośne: „uciekamy!”. W chwili, gdy obydwoje mieli okazje powalczyć, nie liczyło się prawie nic. Tylko braterska nienawiść, żądza mordu i walka.
„Za kilkanaście sekund nastąpi wybuch, chyba nie chcesz tu zdechnąć” – usłyszał w głowie Soriel. Na samo brzmienie tego przesłodzonego, obrażonego głosu nastolatki, skrzywił się. Chciał przecież zabić brata, ale oczywiście nie było mu dane tego zrobić. Nie dziś. Galeria handlowa w przeciągu minuty może wybuchnąć. Departament tym razem zostawi po sobie zgliszcza. Nie ma co, dobry wstęp do znęcania się nad Nox.
Starszy Auvrey wskoczył na barierkę, wystawił bratu środkowy palec i bez czułego pożegnania zeskoczył na dół. Nathielowi nie udało się go nawet drasnąć w ramię. Był tak wściekły, że zaczął siarczyście i głośno kląć. Zapewne gdyby usłyszała to Laura, załamałaby się.
– Nathiel, uciekamy, coś tu się zaczyna nieciekawego dziać! – krzyknął z dołu Aren.
Rzeczywiście. Nagle wszyscy zaczęli wybiegać z galerii. Nawet departament gdzieś zniknął. To samo z cienistymi bezużytecznymi pokrakami. Zdawało mu się, że został tutaj sam. Chyba powinien się stąd wynieść.
Auvrey przeskoczył przez barierkę. W tym samym momencie nastąpił wybuch.
***
Moje serce zamarło, gdy zobaczyłam buchający ogniem budynek. Wszystkie szyby  szklanej galerii roztrzaskały się w drobny mak. Ciepły strumień potężnego gorąca trafił w nas i spowodował, że przez chwilę nie mogliśmy oddychać. Szkło zaatakowało nasze ręce, nogi i twarze, raniąc nas boleśnie. Ktoś z grupy Sorathiela zawył przerażająco. Nie przejmowałam się, że budynek został doszczętnie zniszczony, a jego drewniana otoczka płonęła żywym ogniem. Po prostu biegłam przed siebie w obawie, że już nigdy więcej nie ujrzę ojca swoich dzieci.
Nikt się nie spodziewał, że wybuch nastąpi tak nagle. Nie zdążyliśmy się oddalić w dostatecznie bezpieczne miejsce, tak więc prawdopodobnie każdy w jakiś sposób ucierpiał. Czułam, ze po moim ramieniu spływa krew. Zapewne wbiło się w nie jakieś szkło. Nawet nie miałam ochoty na siebie spoglądać. Ważniejszy był Nathiel.
Krzyczałam jego imię najgłośniej jak potrafiłam. Łzy ciekły strumieniami po moich policzkach. Ktoś chwytał mnie za rękę i próbował ciągnąć w tył, ale nie dawałam się i wyrywałam. W pewnym momencie byłam tak blisko ognia, że zaczął parzyć mnie w skórę. Szaleńcza chęć wydostania Nathiela z płonących ruin była tak mocna, że chciałam tam wejść, nie bacząc na konsekwencje. Teraz już dwie osoby próbowały mnie przed tym powstrzymać, ale ja dalej się wyrywałam.
– Nathiel! Tam jest Nathiel! – krzyczałam jak mała dziewczynka, która budzi się w środku nocy i mówi, że pod jej łóżkiem są potwory. Nigdy nie zachowywałam się w taki sposób. Nigdy nie panikowałam tak bardzo. Czułam się, jakby wszystkie moje emocje więzione przez lata w mocno zakręconym słoiku nagle rozbiły okrywę i gwałtownie wyszły na światło dzienne. Odłamki szklanego słoika dodatkowo wbijały się w moje serce. Poczułam się, jakbym za chwilę miała umrzeć z powodu paniki.
– Laura, uspokój się! – krzyczała do mnie groźnie Andi.
– Nie możesz pójść w ogień! – dodał poważnie Michael, jeden z członków mojej grupy.
Poczułam się jak małe dziecko, które jest powstrzymywane przed zabawą z obcym psem. Zaśmiałam się łamiąco, nietypowo, niepodobnie do siebie. Jak szaleniec, który dłużej nie może już znieść bycia zamkniętym w jednym, białym pomieszczeniu.
Wyrywałam się już słabiej, bo nie miałam siły. Dym wdzierający się do moich oczu i płuc spowodował mocny kaszel. Andi i Michael przejęli nade mną całkowitą kontrolę i odprowadzili mnie do reszty zgromadzenia Nox. Dławiłam się i płakałam na przemian. Drżałam ze strachu, dziwnego chłodu i zdenerwowania. Moje myśli były przytłumione, za mgłą. Myślałam tylko o jednej osobie i to jej imię bez końca wymawiałam, nie zważając na otoczenie.
Ktoś głaskał mnie po plecach. Nie miałam pojęcia kto, nie chciałam wiedzieć. Chciałam, żeby robił to Nathiel, którego teraz egoistycznie potrzebowałam. Nie mógł zginąć. Nie mógł. Nie w taki sposób. To nie w jego stylu. Umieranie w ogóle nie jest w jego stylu! To Nathiel! Głupi erotoman, który powinien wyskoczyć z ognia i powiedzieć: „patrz jak mnie rozpaliłaś, maleńka!”, a nie umierać w tej pieprzonej galerii po ataku demonów!
Ava z mojej drużyny przysiadła obok nas i dołączyła do czułego gładzenia mnie po plecach. To śmieszne. Cała moja grupa mnie pocieszała. Powinna ode mnie odejść, uciec, krzywić się, wyzywać mnie. Przecież nie dopilnowałam dwójki z nich. Zginęli. W najgorszy z możliwych sposobów. Dlaczego wciąż tu byli? Dlaczego mnie pocieszali? To moja wina. A Nathiel… gdybym to ja go zawołała, gdybym kazała mu wracać, poszła po niego, podała mu rękę…
Przez rozmazane łzami tło widziałam ciemną sylwetkę stąpającą za strefą ognia. Ktoś zmierzał w naszą stronę. Z nadzieją przetarłam oczy zakrwawioną dłonią, wcale nie polepszając tym sytuacji. Byłam przyćmiona i nie miałam pojęcia co się dzieje. Dopiero po dłużej chwili dostrzegłam osmolonego Nathiela z przypalonymi włosami i bez koszulki. Stąpał w naszą stronę jak młody, ale wściekły Bóg. Zacisnęłam usta i nic nie mówiąc wystawiłam do niego ręce jak nasza mała córka. Natychmiastowo mnie objął i mocno przycisnął do piersi.
– I po co płaczesz, głupia? – Pytanie skierował w moje włosy.
Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Po prostu płakałam. Płakałam jak małe, nienakarmione miłością dziecko. Płakałam, bo miałam wszystkiego dosyć. Ciepłe ramiona pachnące przypaloną skórą wyjątkowo nie były dla mnie ukojeniem.
– Trzęsiesz się – mruknął Nathiel. Odsunął mnie ze swoich ramion i spojrzał prosto w oczy. – Przestań, Laura. Już po wszystkim. Żyjemy.
Potrząsnęłam bezradnie głową. Chciałam mu powiedzieć o tym, że zginęła dwójka nastolatków pod moimi skrzydłami, chciałam mu powiedzieć, że wszyscy cywile zostali zabici, że umarło tak wielu członków Nox, a wszyscy są ranni. Do tego o przeraźliwie wielkim strachu, że mogłam go po raz kolejny stracić. Ale milczałam, wylewając tylko łzy. Byłam beznadziejna. Nie, tak nie zachowuje się żaden dowódca grupy.
Za naszymi plecami rozległy się okrzyki przerażenia. Dopiero to zdołało mnie zainteresować. Wylewając kolejne łzy, spojrzałam w stronę skąd dochodziły zaniepokojone głosy. Chodziło o Sorathiela. Ranny i blady zsunął się w tłum ludzi, który niezgrabnie go podtrzymał. Nikt nie wiedział co się dzieje, wszyscy byli przerażeni. Bo w tej misji poległ nawet nasz szef.