***
Ludzie
powiadają, że biały kolor to oznaka czystości, spokoju i niewinności. Całkowicie
odwrotne znaczenie miał kolor czarny. Nie reprezentował nadziei, lecz stratę,
żałobę i smutek. W tym momencie wszystko tonęło w czerni. Nawet miasto.
W
swoim krótkim życiu przeżyłam tylko kilka formalnych pogrzebów. Jednym z
najdalszych i najtrwalszych wspomnień był pogrzeb mojego przybranego ojca.
Pamiętam, że Joanne płakała wtedy z powodu jego utraty, ja zaś płakałam
przerażona myślą, że lada moment może powstać z trumny i ukarać mnie za to, co
zrobiłam. Patrząc na martwe ciało bliskiej osoby, zawsze odnosi się wrażenie,
że zaraz otworzy oczy, zaśmieje ci się prosto w twarz, mówiąc: żartowałem.
Prawda była jednak aż nadto bolesna. Ten, kto lądował w trumnie, już na zawsze
w niej pozostanie, a jego powieki, tak samo jak usta, nigdy się nie otworzą. Trudno
jest pogodzić się ze stratą. Czasem nim przyzwyczaimy się, że nie ma przy nas
kogoś cennego, miną lata. Jedno jest pewne: ból zostanie w sercu już na zawsze,
choć może z czasem zastąpią go inne uczucia, którymi obdarzymy najbliższe nam
osoby.
Patrząc
na bladą twarz Calanthe, nie wiedziałam, co sądzić o przyszłości. Z mojego
życia zniknęło już naprawdę wiele osób. Na każdą stratę reagowałam w inny
sposób. Strachem, rzewnymi łzami lub pustką, przez którą nie potrafiłam
wykrzesać z siebie ani odrobiny uczuć. Tym razem stałam sztywno w miejscu,
ubrana w bawełnianą czarną sukienkę po kolana, i wpatrywałam się w to, co już
nigdy miało do mnie wrócić. Bez łez, bez uczuć, bez emocji.
Podczas
wojny zginęła nie tylko Calanthe. Odszedł również Andrew czy kilka nielicznych
osób, z którymi dogadywałam się w mniejszym stopniu. Mając za sobą tak wielkie
straty w ludziach, nie byliśmy w stanie świętować zwycięstwa. Z jednej strony
miałam ochotę uciec, z drugiej strony coś trzymało mnie tu i nakazywało
spoglądać z nadzieją w martwą twarz Calanthe. Zupełnie jakbym wmówiła sobie, że
lada moment podniesie się w górę, wyjmie z kieszeni papierosa i zapali go,
posyłając mi krzywy, ironiczny uśmieszek. Nie mogłam dać omamić się wyobraźni.
Realia na zawsze pozostaną niezmiennymi, suchymi faktami.
Spojrzałam
tępo w dół na lśniące czernią lakierki. Byłam zmęczona. Chciałam znaleźć się
już pod kołdrą z kubkiem ciepłej herbaty w dłoniach. Nienawidziłam pogrzebów. Nienawidziłam
pożegnań. To wszystko było dla mnie zbyt przytłaczające. Wciąż zadawałam sobie
pytanie: kiedy w końcu los się do mnie uśmiechnie? Czy będę musiała stracić
jeszcze dużo osób, nim wszystko się uspokoi?
Wiedziałam,
że wszyscy ludzie na patrzą w moim kierunku. Czułam na sobie ich przepełnione
troską spojrzenia. Nie chciałam, żeby zwracali na mnie uwagę, przecież zupełnie
niczego nie czułam. Wciąż żyłam. W przeciwieństwie do mojej matki, która już
nigdy nie otworzy oczu.
Nim
się zorientowałam, kilka sekund pustego wpatrywania się w szarą trawę,
zamieniło się w kilkanaście minut, podczas których twarz Calanthe zniknęła za
drewnianą zasłoną. Deszcz, jakby na znak protestu, przybrał na sile. Moje włosy
w przeciągu kilku krótkich chwil skręciły się w mokre fale i przyczepiły do
wychłodzonej skóry twarzy oraz ramion. Nie przeszkadzało mi to. Gdy inni ludzie
otwierali czarne osłony przed deszczem, ja wpatrywałam się tępo w swoje buty,
których szczerze miałam już dosyć. W normalnym wypadku wzięłabym ze sobą
parasol. Odkąd umarła Calanthe, nie chciałam mieć z nim jednak styczności. W
jakiś sposób przypominał mi o jej niekonwencjonalnym stylu walki.
Stałam
tak i mokłam, nie przejmując się chłodem i wiszącą w powietrzu chorobą, dopóki jeden
z parasoli nie pochylił się nad moją głową. Spojrzałam beznamiętnie w bok.
Wcale nie dziwiło mnie, że osobą trzymającą parasol okazał się Nathiel. Tak
samo jak i Amy wpatrywał się w moją twarz od dłuższego czasu. Nie wyglądał na
zmartwionego. Jego mina była równie obojętna, co moja. W pewien sposób byłam mu
za to wdzięczna. Jako jedyny nie okazywał mi otwarcie współczucia. Współczucia,
którego nie potrzebowałam. Jego palec pstryknął mnie boleśnie w czoło, co
uznałam za znak w stylu: „ogarnij się, Laura”.
Drewniane
więzienie trzymające w swoich objęciach kolejną ważną w moim życiu osobę,
zniknęło pod stertą piachu. Nie mogłam patrzeć, a także słuchać, jak
zgromadzone wokół mnie kobiety wylewają gorzkie łzy. Nie czułam tego, co one,
czułam coś zdecydowanie głębszego. Nieuzasadniony ból, który paraliżował moje
ciało i zmysły. Byłam człowiekiem na skraju psychicznego wykończenia.
Pogrzeb
powoli dobiegał końca. Czerwone róże posypały się garściami na prowizoryczny
grób, czyniąc otoczenie odrobinę mniej szarym, gdy ja dalej stałam i
wpatrywałam się tępo w coś nieokreślonego. Coś, co było dla innych
niewidzialne. Modliłam się, aby ktoś mnie stąd zabrał. Marzyłam o ciepłym kącie,
o ramionach, które mnie obejmą, nie o bezczynnym staniu nad czymś, co nigdy
więcej nie powróci.
Nim
się obejrzałam, dłoń Nathiela rozplątała moje drżące, zziębłe ręce i chwyciła
je w swoje objęcia, starając się o przywrócenie im ciepła. Wciąż patrzył na
mnie z góry z miną niewyrażającą żadnych uczuć. Przypominał mi mnie, ale nie
mógł czuć tego, co ja. O czym w tym momencie myślał? Może miał dosyć mojego
użalania się nad sobą? Albo chciał mnie wesprzeć w inny sposób niż reszta?
Ludzie
powoli zaczęli się rozchodzić. Wiele z nich klepało mnie współczująco po
ramieniu. Kiwałam tylko głową, dziękując za składane kondolencje. Co tak
naprawdę mogli wiedzieć? Myśleli, ze ich współczucie w jakiś sposób pomoże? To
nie mi należało teraz pomóc, to dusza Calanthe potrzebowała zbawienia. Gdzieś tutaj
czułam jej obecność. Wiedziałam, że na mnie patrzy. I nie robi tego ze
smutkiem. Mierzy mnie obojętnie, przypominając mi moją własną postawę. Na pewno
czuła to samo, co ja. Pustkę.
Przygryzłam
wargę, próbując zmusić swoje stopy do oderwania się od podłoża. One jednak
wciąż tkwiły w miejscu, jakby nie chciały pozwolić mi odejść. Nieświadomie
zacisnęłam dłonie. Nathiel to zauważył, dlatego bez słowa przyciągnął mnie do
siebie, obejmując moje ramię w przyjacielski sposób. Był jedyną osobą, która
mnie rozumiała. Wiedział, że nie potrzebuję słów wsparcia a fizycznego kontaktu,
który nie pozwoli mi upaść. Jedna z jego dłoni osunęła się w dół. Wiedziałam,
że coś kombinuje, ale jeszcze nie wiedziałam co. Zdziwieniem dla mnie był
moment, w którym wyjął z kieszeni exitialis. Jeszcze większym zdziwieniem było
dla mnie to, co zrobił potem.
Błyszczące
ostrze uniosło się ponad moją głową w tym samym momencie, w którym parasolka
wylądowała w kałuży. Deszcz znowu ogarnął moje ciało. Spojrzałam zdziwiona w
twarz Nathiela. Nie wiedziałam, o co może mu chodzić. Dopiero gdy Sorathiel
poszedł w jego ślady i uniósł do góry nóż, zorientowałam się, co oznaczał ten
gest. To był hołd. Hołd dla Calanthe, a także wszystkich ludzi, dzięki którym wciąż
żyliśmy. Potrząsając z niedowierzaniem głową, spoglądałam na Nathiela, którego
usta na moment rozszerzyły się w lekkim uśmiechu. Wystarczyło mi jedno
skinięcie głową, abym spojrzała na tło nieba, gdzie wznosiły się noże łowców. Z
każdą sekundą przybywało ich coraz więcej. Ludzie, którzy właśnie mieli opuścić
cmentarz, wciąż tutaj stali, z dumą dźwigając ostrza nad swoimi głowami. Ta
chwila nie wymagała żadnych wzniosłych słów.
Patrząc
po każdej twarzy, którą zdobił teraz dziękujący, pełen wzruszenia uśmiech,
poczułam jak tama obojętności w moim sercu powoli pęka. Nim się obejrzałam,
krople deszczu zaczęły mieszać się ze łzami, których nie spodziewałam się
dzisiaj wylewać. Przez zamglone oczy dostrzegałam światła, które rozmywały się,
tworząc nieokreślone kształty. Niemal słyszałam w głowie głos Calanthe, który
mówił mi: „Wypełniłam swoją misję. Teraz w końcu będę mogła odpocząć”.
Uśmiechnęłam się przez łzy do wyobrażenia, które przedstawiało kobietę o blond
włosach i błękitnych jak czyste, bezchmurne niebo oczach. To nie było nasze
ostatnie spotkanie. Calanthe nigdy stąd nie odeszła. Wciąż trzymała nad nami
pieczę. Teraz potrzebowałam już tylko jednego. Ciepłego ramienia, w które
mogłam się wtulić i gorzko zapłakać.
***
Od
bitwy w Reverentii minął dokładnie tydzień. Media na własny sposób wyjaśniły
dzieje, które miały miejsce w naszym mieście, przy okazji mydląc ludziom oczy. Nigdy
nie byłam wierna telewizji i prasie, w tym momencie szczerze im jednak
dziękowałam za zatajenie sprawy.
Przeklęta
strefa ponownie zaczęła tętnić życiem. Ludzie powrócili do swoich rutynowych
zajęć, nie przejmując się małym światkiem demonów, który dla nich czysto
hipotetycznie nie istniał. Wszystko na nowo stawało się takie, jak kiedyś –
przynajmniej dla ludzi, którzy tu wrócili. Z uśmiechem na ustach znów mogłam
przyglądać się biegającym po parku dzieciom, szczekającym na przechodniów psom
i prowadzącym ze sobą konwersacje sąsiadom. Myślałam, że będzie gorzej, ale jak
to powiadają poczciwi ludzie: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Mimo
nieświadomości ufających mediom ludzi, wciąż istniała grupa osób będąca w
stanie gotowości. Czuwali nad wszystkim, co w przyszłości mogło okazać się
zwodnicze, a nawet złe. To byliśmy my, organizacja Nox. Nie chcieliśmy zostać
pochłonięci przez triumf i nic nieróbstwo, przecież wciąż mieliśmy wrogów,
którzy mogli ujawnić się w najmniej oczekiwanej chwili. Co prawda nasza praca
stała się przez ostatnie wydarzenia dosyć swobodna, ale nie mogliśmy zaprzestać
na zakończonej wojnie. Łowcy nigdy nie śpią. Czuwają w cieniu nocy. Oczywiście
jak przystało na poważną organizację, nie mogliśmy pozostać bez siedziby. Nie
posiadaliśmy zbyt wielkiej ilości pieniędzy, a więc na nową nie było nas stać.
Postanowiliśmy uczynić naszym miejscem spotkań stary dom Hugh, w którym
przyszło nam koczować podczas wojny. Tylko kilka remontów dzieliło nas od
uczynienia z niego pełnoprawnej kryjówki łowców demonów.
–
Tak trzymać.
Z
uśmiechem spojrzałam na tapetującego ścianę Iana. Na dźwięk moich słów posłał
mi ironiczny uśmieszek, który świadczył o tym, że nie bawi się tak dobrze, jakby
tego chciał.
–
Zawsze mogę zawołać do pomocy Nathiela, na pewno tapetowanie ścian sprawi mu wiele
frajdy. – Zaśmiałam się cicho.
–
Hej, mam teraz iście ważną i epicką misję! – wykrzyknął Auvrey z salonu. –
Podlewam te cholerne chwasty na parapecie!
–
A co ty tam, rosiczki na demony chowasz?! – wykrzyknął Ian, cudem powstrzymując
się od ubrania swojego głosu w sarkazm.
–
Jeżeli takie bydlaki istnieją, to wydam na nie wszystkie zaoszczędzone, grube
hajsy! – odpowiedział Nathiel, chwilę potem zanosząc się szaleńczym śmiechem, który
wszyscy potraktowaliśmy pobłażliwym przewróceniem oczami.
–
Jesteś głupim biedakiem, podeszwo! – Usłyszeliśmy wesoły głos małej Andi, która
wychyliła głowę przez drzwi salonu. – Nie stać cię!
–
Niech cię szlag, ruda pijawko! Zaraz jak cię dopadnę, to sprzedam cię na
czarnym rynku jako małego, irytującego niewolnika i wtedy zobaczysz, będę miał
dużo hajsu! I wcale nie nikt za tobą nie zatęskni! Nawet ja!
Potrząsnęłam
głową, mimowolnie się uśmiechając. Moje życie nigdy się nie zmieni, jeżeli
wciąż ta dwójka będzie wyrażać swoje emocje poprzez kłótnie. Niegdyś może
zatkałabym uszy albo zwyczajnie próbowała ich uspokoić, dziś w żaden sposób mi
to nie przeszkadzało. To właśnie jedna z cennych sfer mojego życia.
Codzienność, z którą nie chciałam się żegnać.
Spojrzałam
na roześmianą Andi, która przebiegła obok mnie, najprawdopodobniej próbując
ukryć się przed Nathielem. Cieszyłam się, że po jej ostatnim walecznym
bojowaniu w Reverentii, wróciła do siebie. Nie narzekałam również na informacje
z drugiej ręki, które nam dostarczała. Jej brat, Andariel, przeprosił ją za to,
co wcześniej zrobił i przysiągł, że od tej pory stale i niezmiennie będzie
odwiedzał ją w świecie ludzi. Według jego obserwacji Departament Kontroli
Demonów został rozwiązany. Ojciec Nathiela, Gabrielle, a także Aiden rozpłynęli
się w powietrzu, a jedynym problemem Reverentii była teraz wyłącznie bezcelowa
walka pomiędzy demonami cienia i ognia. Już niegdyś te dwie rasy walczyły ze
sobą o władzę. Dostrzegając zniszczenie wszechmocnego departamentu, znów pobudziły
się do walki.
Jak
widać, wszystko układało się tak, jak należało. Członkowie Nox leczyli rany, w
międzyczasie zajmując się naprawą starego domu, wrogowie zostali wyeliminowani,
demonów ubyło, ludzie wrócili, a słońce powoli wschodziło nad nasze głowy.
Wciąż nie mogliśmy się pogodzić ze stratą tych, którzy byli nam bliscy, wiedzieliśmy
jednak, że ich śmierć nie pójdzie na marne – w ich hołdzie wciąż będziemy
walczyć przeciwko złu. Bardzo brakowało mi Calanthe, ale pogodziłam się z tym,
że nie byłam jej w stanie odzyskać. Lubiłam sobie wyobrażać, że każdej nocy stoi
w kącie mojego tymczasowego pokoju i pali papierosy, uśmiechając się do mnie
kpiąco i wykłócając z Nathielem. Ona tak naprawdę nie zniknęła z tego świata.
Została jedną z naszych opiekunek, podobnie jak Hugh czy Andrew.
Nathiel,
który dzierżył w dłoni dziecięcą różową konewkę, właśnie przebiegł obok mnie,
warcząc coś w stronę małej Andi. Nim jednak rzucił się w stronę pokoju, w
którym mała dziewczynka czekała już na niego z poduszką, chwyciłam go za łokieć,
tym samym zatrzymując na środku przedpokoju.
Chłopak
spojrzał na mnie nachmurzony.
–
Co? – spytał nierozumnie.
–
Chcę z tobą porozmawiać – powiedziałam możliwie cicho.
Nawet
jeżeli się starałam, niektórzy członkowie Nox wciąż mnie słyszeli. Czułam, że na
nas patrzą. Słyszałam ich znaczące podszeptywanie. Brakowało jeszcze tego, żeby
zaczęli gwizdać. Moje policzki oblały się z tego powodu rumieńcem. Wszyscy w
organizacji wiedzieli, że coś pomiędzy nami było i doskonale wiedzieli, jak to
się skończy.
–
Z tobą zawsze, maleńka – odpowiedział uwodzicielskim głosem Auvrey, puszczając
mi oczko.
Jego
wypięta do przodu pierś koniecznie chciała wyeksponować napis na nowej
koszulce, którą zafundował sobie ze swoich skromnych oszczędności. Biały napis na
czarnym tle głosił: „I know you want it”. Miałam ochotę przewrócić oczami, jednak
wyjątkowo się od tego powstrzymałam. Chciałam stąd po prostu wyjść – jak
najdalej od podejrzliwych spojrzeń i znaczących uśmieszków. Każdy z nas
potrzebował w końcu prywatności.
–
Wiedziałem, że niedługo ulegniesz mojemu boskiemu czarowi i żar miłości rozpali
cię od środka. – Nathiel zaśmiał się wesoło, dając się ciągnąć w stronę drzwi.
Nawet
nie wiedział, jak bliski był od prawdy…
Już
po chwili szliśmy ramię w ramię jak bliscy sobie przyjaciele, spoglądając w
pochmurne niebo niezapowiadające zbyt ładnej pogody. Uśmiechnęłam się do siebie
ironicznie. Ilekroć chciałam, aby słońce przyświecało moim radosnym ideom,
tylekroć ta wielka grzejąca kula odwracała się do mnie plecami.
–
Źle się czujesz czy jak? – spytał Nathiel, marszcząc czoło. Najwyraźniej
zdziwiło go moje milczenie. W normalnym przypadku odpowiedziałabym na jego
głupią docinkę, ale nie tym razem. Za bardzo pogrążyłam się we własnych
rozważaniach.
Spowolniłam
krok, karcąc siebie w duchu za tak szybkie, narzucone tempo. Przecież nigdzie
nam się nie spieszyło.
–
Nie, wszystko ze mną w porządku – odpowiedziałam z westchnięciem, puszczając
jego dłoń.
–
Ale wiesz, twój dotyk wcale mi nie przeszkadzał. – Nathiel ponownie chwycił
mnie za dłoń. Jego usta rozszerzyły się w słodkim, chłopięcym uśmiechu, którym
próbował mnie oczarować. Oczywiście go odwzajemniłam, choć mój był nieco
bardziej sztywny i mało radosny.
–
Zmieniłaś się – stwierdził znienacka Auvrey.
–
Tak sądzisz?
Kiwnął
głową, kierując spojrzenie ku poszarzałemu niebu.
–
Jeszcze niedawno spojrzałabyś na mnie krytycznym wzrokiem, gdybym chciał cię
chwycić za dłoń, i pewnie zaczęłabyś się wyrywać. Dziś bez problemu to do
siebie przyjęłaś i jeszcze się do mnie uśmiechnęłaś – powiedział w zamyśleniu. –
To znak, że chcesz wziąć ze mną ślub! – wykrzyknął odkrywczo, wystawiając w
górę palec wskazujący.
Przewróciłam
oczami.
–
Prędzej poślubiłabym drzewo niż takiego kretyna jak ty. – Prychnęłam, tym razem
nie powstrzymując ironii. Przedrzeźniałam go, kiedy w rzeczywistości sądziłam
zupełnie inaczej. Może niekoniecznie spieszyło mi się do ślubu z demonem, ale z
pewnością była to osoba, którą darzyłam głębszymi uczuciami, co rzutowało na
to, że najbliższe kilka lat prawdopodobnie będę chciała spędzić u jego boku.
–
To ma jakąś nazwę – mruknął Nathiel, marszcząc czoło. – Dandro, dendro, roślino
coś tam. Nieważne. Od zawsze wiedziałem, że krzaki cię jarają. – Szturchnął
mnie w ramię i wyszczerzył swoje białe zęby w rekinim uśmiechu. – Każdy ma
jakiś fetysz. Ty lubisz roślinki, Sorathiel książki, Amy kosmetyki, a ja...
–
Chińskie porno bajki – podsumowałam z wrednym uśmiechem.
–
Twoja znajomość moich zainteresowań zaczyna mnie przerażać – mruknął chłopak,
oddalając się ode mnie na krok, jakby przestraszył się mojego jasnowidztwa.
Z
trudem powstrzymałam się od śmiechu. Spojrzałam w bok, zasłaniając usta dłonią.
Miałam być przecież poważna. Oczywiście dzięki wrodzonej głupocie Nathiela, nie
mogłam powstrzymać się od okazywania radości. Czasami szczerze tęskniłam za
swoim chłodnym charakterem. Przy Auvreyu nic i nikt nie było już takie samo.
Nawet ja.
Umilkliśmy.
Oboje pogrążyliśmy się najwyraźniej w swoich własnych myślach. W normalnym
przypadku ta cisza by mnie nie stresowała, teraz jednak czułam lekkie
zakłopotanie. Milczenie oznaczała dużo myśli, dużo myśli oznaczało strach,
strach oznaczał wycofanie się z pierwotnie założonego celu. Nie, zdecydowanie
zbyt długo zwlekałam ze swoim wyznaniem, aby teraz milczeć.
–
Niech zgadnę – powiedział Nathiel, spoglądając na wzgórze, do którego się
zbliżaliśmy. To właśnie stąd odbyliśmy naszą pierwszą podróż do Reverentii – chcesz
się odwdzięczyć za to, że rzuciłem cię bez ostrzeżenia w przepaść.
–
Oczywiście. Wbiję ci nóż w plecy i poślę tam, gdzie twoje miejsce.
–
Ale chyba wiesz, że to się nie uda? Znajdę cię. Gdziekolwiek nie uciekniesz.
Uśmiechnęłam
się pod nosem. W końcu doskonale zdawałam sobie z tego sprawę.
Stanęliśmy
na krańcu wzgórza, gdzie lekki wiatr zaprzyjaźnił się z naszymi włosami,
rozwiewając je na wszystkie strony. Dzień, choć letni, z pewnością nie należał
do najcieplejszych. Po moich ramionach przebiegły nieprzyjemne dreszcze.
–
Zimno ci?
Nie
musiałam odpowiadać, wiedziałam, że i tak zrobi swoje. Wcale nie przeszkadzała
mi świadomość, że jego ręka wyrywa się do objęcia mnie i ogrzania. Lubiłam jego
ciepło oraz bliskość, szczególnie ostatnimi czasy, kiedy naprawdę go
potrzebowałam.
Westchnęłam
cicho i oparłam o niego głowę.
–
Słyszałam, że w niedalekiej przyszłości szefem Nox ma zostać Sorathiel –
zaczęłam rozmowę, wybierając całkowicie losowy temat. Miałam nadzieję, że nie
będę wiecznie uciekała od tego, co naprawdę chciałam powiedzieć.
–
Ta – odpowiedział obojętnie Nathiel. – Jest najodpowiedniejszym kandydatem na
to stanowisko. Na pewno świetnie sobie poradzi. Ma mózg jak niejeden uczony –
dodał z uśmiechem. – I pomyśleć, że nigdy nie chodził do szkoły.
–
Za najcenniejszą wiedzę uznaje się tę, którą zdobyło się o własnych siłach –
odpowiedziałam.
Zaczęłam
przyglądać się domom znajdującym się za wzgórzem. Gdy nadchodziła noc, światła
palące się w mieszkaniach tonęły w ciemnym krajobrazie, sprawiając wrażenie
gwiazd utopionych w rzece cywilizacji. Ten widok był niesamowity.
–
A co z nami? – padło nagle pytanie.
Zaskoczona
spojrzałam na Nathiela. Nie oczekiwałam, że to pytanie padnie tak szybko.
Czyżby się domyślał, w jakim celu go tu przyciągnęłam? Czy może oczekiwał w
końcu odpowiedzi na swoje wyznanie? Nie wiedziałam, co mogę odpowiedzieć. Tkwiłam
w bezruchu z otwartymi ustami, próbując wyrzucić z siebie jakieś słowa.
Tymczasem Nathiel cierpliwie na mnie patrzył, co było do niego niepodobne. Może
po prostu nie chciał mnie przestraszyć?
Odwróciłam
od niego wzrok, znowu wbijając spojrzenie w szare dachy domów.
–
Chcesz zrezygnować z bycia łowcą i odejść? – spytał w końcu Auvrey.
Na
moment się od niego oddaliłam. Zziębnięte ciało objęłam rękoma.
–
Nie – odpowiedziałam krótko.
–
Więc ciągle będziemy razem – podsumował. Nie musiałam na niego spoglądać, aby
wiedzieć, że na jego buzi widnieje teraz szeroki uśmiech, jednak chciałam to
zrobić.
Gwałtownie
odwróciłam się w jego stronę. Spojrzałam prosto w szmaragdowe oczy z niekrytą
powagą. Nathiel uniósł do góry brew. Najwyraźniej zachowałam się jak dla niego
zbyt dziwnie.
–
Coś nie tak? – spytał powoli i dosyć niepewnie. – Źle się czujesz? Pobladłaś.
No, chyba że dalej jest ci zimno albo...
–
Dziękuję.
–
Za co? – zapytał zaskoczony.
Wzięłam
głęboki wdech. Teraz albo nigdy. Nie miałam już drogi ucieczki, musiałam wreszcie
wyrzucić z siebie te dwa ciążące mi na sercu słowa, inaczej już nigdy ich nie
wymówię.
–
Za to, że jesteś – odpowiedziałam, nieświadomie mijając się z własnym celem.
Nim Nathiel zdążył cokolwiek odpowiedzieć, czy nawet zastanowić się nad
odpowiedzią, zrobiłam coś, czego nie oczekiwałam nawet od samej siebie.
Chwyciłam go gwałtownie za koszulkę, pociągnęłam ją w dół, stanęłam na palcach
i złożyłam na jego ustach delikatny jak muśnięcie motylich skrzydeł pocałunek. Jak
widać, czasem można przerosnąć nawet własne oczekiwania.
Romantyczna
chwila, której byłam inicjatorką, nie trwała zbyt długo. Moje policzki szybko
oblały się rumieńcem. Nie żałowałam tego, co zrobiłam, po prostu byłam
zawstydzona swoim zachowaniem. Zazwyczaj nie rzucałam się na ludzi i ich nie
całowałam. Nathiel był wyjątkiem.
Szybko
się od niego oderwałam i spojrzałam w bok. Nie wiedziałam, co uczynić z rękoma.
Jedną zgarnęłam włosy za ucho, drugą otoczyłam zaś swoją talię. Mogłam się
tylko domyślać, jak bardzo Nathiel był w tym momencie zaskoczony. Irytowała
mnie ta cisza. Oczekiwałam, że powie przynajmniej coś w stylu: zjadłem na
śniadanie bułkę z dżemem, ale on milczał i to przez długi, długi czas.
Nachmurzyłam
się i w końcu spojrzałam w jego kierunku. Mina Auvreya była niezmieniona.
Patrzył się na mnie z rozszerzonymi ze zdziwienia oczami i rozdziawioną buzią.
Miałam ochotę wybuchnąć śmiechem na widok tak idiotycznego wyrazu twarzy.
Musiałam jednak przyznać, że obojętnie jak głupią minę by zrobił, i tak
wyglądał uroczo.
–
C-co to było? – spytał w końcu zdezorientowany.
–
Pocałunek?
Auvrey
jęknął głośno, jakby przeżywał wewnątrz najgorsze katusze, a potem położył na
swojej twarzy dłonie. Początkowo nie wiedziałam, co oznaczał ten gest. W
normalnym przypadku uznałabym, że jest po prostu załamany tym, co miało
miejsce, to musiało być jednak coś zupełnie innego.
–
Nie mogłaś tak od razu? – spytał zirytowany, marszcząc czoło.
Prychnęłam
głośno i odwróciłam wzrok w drugą stronę.
–
Nie byłam pewna swoich uczuć – mruknęłam pod nosem, obejmując siebie ramionami.
–
A więc przyznajesz, że mnie kochasz?
Wzięłam
głęboki oddech. Wymówienie tych dwóch pozornie prostych słów nie było takie
łatwe. Chciałam jednak wreszcie to zakończyć.
–
Kocham cię – odpowiedziałam najciszej jak tylko potrafiłam.
–
Nie słyszę! – Demoniczny łowca głośno się zaśmiał.
–
Kocham cię, idioto! – wykrzyknęłam zirytowana.
Nathiel,
któremu oczy świeciły jak gwiazdy, chwycił moje oburącz za policzki i złożył na
ustach zaskakująco gwałtowny pocałunek. Mimo zaskoczenia, nie broniłam się
przed nim. Wyjątkowo pozwoliłam sobie na chwilę zatracenia.
Nasz
pierwszy świadomy pocałunek nie był idealny – wręcz przeciwnie, pozostawiał
wiele do życzenia, może z tego powodu, że żadne z nas nigdy tego nie robiło, to
jednak wciąż był nasz pocałunek, który zamierzałam zachować w myślach na długie
lata.
Blady
uśmieszek wszedł na moje usta, gdy Nathiel przyciągnął mnie do siebie tak
mocno, jakby już nigdy więcej nie chciał wypuszczać mnie ze swoich ramion.
Wystawiłam dłoń, którą zakryłam jego rozszalałe usta.
–
Nie spiesz się. Już ci nie ucieknę.
–
Nawet jakbyś próbowała, złapałbym cię. – Zielonooki oparł głowę o moje czoło,
przymykając na chwilę powieki. Oboje wymieniliśmy się drobnymi uśmiechami.
Stało
się. To, przed czym tak bardzo się broniłam, w końcu wciągnęło mnie w
nieprzewidywalny wir, który w chwili prostego wyznania zamienił się w cichą
ostoję rzeczną. Wielki kamień ciążący mi na sercu od wielu miesięcy nareszcie
opadł na dno ze wszystkimi moimi zmartwieniami. Teraz nie musiałam mierzyć się z
problemami sama, bo miałam przy sobie osobę, którą kochałam.
–
Czy to oznacza, że zostaniesz panią Auvrey? – rzucił Nathiel, mrugając do mnie
okiem.
–
Nie tak prędko, panie Auvrey. – Prychnęłam z rozbawieniem. – Zobaczymy jak
potoczy się nasza przyszłość.
–
A więc oficjalnie możemy uznać, że jesteśmy parą – odpowiedział, uśmiechając
się szeroko jak uszczęśliwione dziecko. – Dosyć oryginalną, demoniczną parę.
–
Nie do końca. Rozumiem, że ta część matematyki jest dla ciebie zbyt trudna, ale
moja połówka i twoja całość dają trzy czwarte demoniczności.
–
Więc twoja połówka i moja całość stworzą trzy czwarte demona!
–
Za daleko wychodzisz wprzód – powiedziałam, chrząkając znacząco w pięść. Swoje
zażenowanie postanowiłam ukryć, tuląc się do piersi Nathiela. Ten natychmiastowo
mnie objął, a głowę wtulił w moje włosy. Mimowolnie się uśmiechnęłam. Było mi w
tym momencie lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Czułam równoczesny spokój,
radość i ulgę. Coś, czego brakowało mi od śmierci Calanthe.
Departament
Kontroli Demonów przestał istnieć. Demony zaczęły się nas bać, a więc i ukrywać
po kątach. Nasz dom powoli się budował, a przyszłość rysowała się w jasnych
barwach. Nie mogłam oczekiwać od życia niczego więcej. Chciałam, żeby zostało
takie już do końca.
–
Obiecujesz, że cokolwiek będzie się działo, nie zostawisz mnie samej? – Zadałam
to pytanie tak cicho, że nie oczekiwałam odpowiedzi.
Przez
włosy poczułam jak usta Nathiela rozszerzają się w łagodnym uśmiechu.
–
Obiecuję.
Nasza
przysięga poniosła się na wietrze w stronę mglistego, uśpionego miasta. Krople
deszczu spadające z nieba stały się świadkami, podobnie jak niebo usłane szarością.
Nikt tak naprawdę nie wiedział, co nas jeszcze czekało. Może nasze losy były zapisane
gdzieś pośród miliona gwiazd? Może nasze przeznaczenie zapisało swoją myśl
gdzieś w chmurach? Nie chciałam wnikać w przyszłość, bo to coś, na co nie
musiałam długo czekać.
<3333