niedziela, 29 listopada 2015

[TOM 2] Rozdział 18 - "Spokój ponad wszystko"

Rozdział mocno szczątkowy. Pisałam go przez cały tydzień, dokończyłam o 2 w nocy. Poprawiłam go tylko pobieżnie, nie zwracając większej uwagi na błędy, a to tylko dlatego, że się spieszę. Chyba nie jest taki zły! Czasami sama się nawet uśmiechałam.
Mamy tu Laurę, Amy, Nathiela, dwie czarodziejki i Soriela. Dosyć dużo postaci jak na jeden rozdział WCN! *taa, a później będzie jeszcze więcej*. Nic nie zapowiada, że przełożę wstawianie rozdziałów na co dwa tygodnie. Na razie jakoś daję sobie radę, choć studia w pewnym sensie mnie ograniczają. Teraz równocześnie z pisaniem rozdziałów WCN, muszę jeszcze zacząć świątecznego shota. Miałam wrażenie, że coś tu się jeszcze miało znaleźć, no... ale trudno! Miłego czytania.
PS. Myślę, że następny rozdział będzie miał dosyć... wielki wpływ na fabułę *diabelski chichot*.
***

     - Jak się pani czuje?
     Miła pielęgniarka o jasnych włosach, podeszła do mnie i sprawdziła poziom kroplówki. Ze względu na moje ostatnie, zbyt częste omdlenia w drodze do toalety lub stołówki, a także obniżony poziom cukru we krwi, musiałam przyjmować glukozę dożylnie. To miało wzmocnić nie tylko mnie, ale też i moje dzieci.
      - Nie najgorzej - stwierdziłam, uśmiechając się krzywo na boku, bo tak naprawdę, czułam się źle odkąd tylko otworzyłam oczy. Przez moment miałam wrażenie, że cofnęłam się do trzeciego miesiąca swoich męczarni ciążowych, gdyż miałam ochotę zwrócić pustą zawartość żołądka na kołdrę. Lekarze nie musieli jednak o tym wiedzieć. Miałam już dosyć tych kroplówek, chłodzących moje ledwo widoczne żyły
      Szpital zaczął przyprawiać mnie o ciarki i miałam wrażenie, że jeszcze dzień leżenia tutaj, a po prostu oszaleję. Będą mnie stąd wynosić w białym kaftanie, nieważne, czy jestem w zaawansowanej ciąży czy nie. W myślach, podczas każdej nocy spędzanej tutaj, błagałam o to, aby bliźniaki zabrały się nareszcie do rzeczy i wyszły na świat. Miałam dosyć ciągnącego się za mną złego samopoczucia, dosyć bliźniaków, które siedziały w cieplutkim brzuchu i wysysały ze mnie energię. Wiedziałam, że jeżeli dalej tak pójdzie, po prostu...
      Nie, nie chciałam tego mówić, nie chciałam o tym myśleć. Musiałam być przy Nathielu, przy swoich dzieciach, doskonale wiedziałam, że beze mnie sobie nie poradzą. Oczami wyobraźni widziałam demonicznego ojca dzieci, który zakłada im na niemowlęce pupy swoje własne bokserki, bo nie potrafi sobie poradzić z założeniem pieluchy, widziałam, jak trzyma je za nogi i macza w wanience z gorącą wodą, bojąc się nawet ich dotknąć, jak karmi ich karmą dla szczeniaków albo małych kotów, bo nie wie jak poradzić sobie z mlekiem... te absurdalne myśli wstrząsnęły mną i to nie dlatego, że były godne miana umysłu Nathiela, a dlatego, że miałam świadomość, iż Nathiel naprawdę jest zdolny do takich czynów. Może i sama nie byłam jeszcze odpowiednio przeszkolona w byciu matką, w końcu niewiele niemowlaków trzymałam w swoich dłoniach kiedykolwiek, ale wiedziałam, że szybko nabiorę wprawy. Miałam też świadomość, że Nathiel może się nigdy tego nie nauczyć. Owszem, zdążył trochę dorosnąć, ale bałam się, że opieka nad dziećmi mogła go zgubić. Przecież dzieci to już nie zabawki, to nie noże, którymi można zabijać demony.
      - Jeśli coś by się działo, proszę wołać albo wcisnąć przycisk - mówiąc to, pielęgniarka skinęła głową na małą rzecz z guzikiem, znajdująca się przy łóżku - Jesteśmy tuż obok, przybiegniemy.
      Młoda kobieta posłała mi uspokajający uśmiech i chwilę potem zniknęła za drzwiami. Znów zostałam sama na sam ze swoimi myślami.
      Opieka szpitalna nie była tu taka zła. Pielęgniarki w większości młode, choć zdarzały się i starsze, które wcale nie zachowywały się gburowato. Wszystkie uśmiechały się miło, choć zapewne była to już wyrobiona przez lata, pusta mimika. Miały wyuczone, stałe formułki. Codziennym: „jak się pani dziś czuje?”, chciało mi się rzygać. Czy one myślały, że kiedykolwiek moja odpowiedź będzie inna niż „nie najgorzej”? Przecież jeżeli będzie ze mną źle, zgłoszę się do nich (albo zdechnę, nim zdołam to zrobić).
      Z lekarzami była podobna sytuacja. Mili, wcale nie burkliwi, wyćwiczeni i doświadczeni w stałych formułkach szpitalnych. Przysięgam, czasem miałam wrażenie, że rozmawiam z robotami i że gdy zadam im pytanie, którego się nie spodziewają, np. „jak jest dzisiaj na dworze? ciepło czy może zimno?”, to płyta im się zwiesi i nie będą wiedzieli co odpowiedzieć.
      Jeżeli chodziło o wizyty osób z zewnątrz, musiałam przyznać, że bardzo mi pomagały. Codziennie o określonych godzinach, gościłam u siebie Amy z Sorathielem oraz Nathiela. Sporadycznie po szkole, wpadała też do mnie Andi, która w tajemnicy przekazywała mi słodycze. Co mnie wcale nie dziwiło - ani razu nie dostąpiłam zaszczytu spowodowanej wizytą Ethana, tak samo jak Nox, wciąż nie widziało go w swoich progach. Zaczęłam się niepokoić własną, nieudaną misją. A jeżeli moja gadka rzeczywiście nie przyniosła upragnionego efektu? Jeżeli nigdy nie zjawi się w organizacji? Byłaby to wtedy moja osobista, przygniatająca porażka, w końcu bardzo się starałam przemówić mu do rozsądku.
      Myślę, że do powstania, Nox potrzebuje tylko małej iskierki w postaci pierwszej, świeżej krwi. Ethan mógłby rozpocząć dobrą passę i pomóc nam w ożywieniu. W końcu znał młodą Calanthe, która zwerbowała najwięcej członków Nox kiedykolwiek. Wiem, że byłby nam przydatny.
      Spojrzałam na zegarek. Było już po 14-nastej. Pora odwiedzin Amy. Co ją zatrzymało tym razem? Kolejne zakupy?
      Uśmiechnęłam się. Amy nigdy nie była punktualna, ale nigdy też nie zapominała o tym, że miała gdzieś pójść, coś zrobić. Była sumienna i może dlatego przez te wszystkie szkolne lata, zawsze pełniła rolę przewodniczącej. Organizatorką była świetną, dlatego też widziałam ją w Noxie jako osobę, która organizuje wszelakie zebrania.
     - Przepraszam! - usłyszałam zdyszany okrzyk Amy, która właśnie wpadła do mojej szpitalnej celi z jakąś różową torbą w niebieskie kropki i wstążki.
     - W porządku - odpowiedziałam z uśmiechem  i uklepałam swoją kołdrę - I tak nie mam nic lepszego do roboty jak po prostu czekać aż ktoś tu przyjdzie.
     Amy uśmiechnęła się na boku i przysiadła na krześle obok mojego łóżka.
     - Wiem, piekielnie się tutaj nudzisz. Siedzenie w szpitalu jest straszne - powiedziała, udając, że przechodzą ją ciarki. Najprawdopodobniej wspomniała swój ostatni pobyt w szpitalu, gdy dowiedziała się o istnieniu demonów. Długi czas leżała wtedy w śpiączce z powodu Gabrielle, która wkradła się w jej cień i skutecznie wyżarła większość jej cennej energii potencjalnej.
      - Blado dziś wyglądasz - stwierdziła już po chwili zmartwionym głosem, mierząc mnie od góry do dołu - Wiesz, byłam u lekarza i mówił, że...
      - Tak, tak - przerwałam jej i przewróciłam oczami - Tyle razy przerabiałam już ten temat. Proszę, przestańcie się nareszcie martwić, niedługo urodzę, będzie wszystko w porządku.
      - Oby - westchnęła. Jedną z zaleta (a może i wad?) Amy było to, że potrafiła zmieniać temat i nastrój w mgnieniu oka. Zaraz smutny i zmartwiony ton głosu zmieniła na radosny - Mam dla ciebie prezent! - wykrzyknęła, wręczając mi różową torbę.
      - Czy może raczej dla bliźniaków? - spytałam z uśmiechem.
      - Och, no, niech będzie.
      I zaśmiała się subtelnie.
      Sięgnęłam dłonią do torebki i wymacałam coś miękkiego. Plusz? Obserwując radosną Amy, która wręcz nie mogła usiedzieć na miejscu, wyjęłam z torby dwie, miękkie i kształtne poduszeczki. Spojrzałam na nie i od razu się uśmiechnęłam. Puchatymi poduszkami w rzeczywistości były dwa, urocze pluszaki o szmaragdowych oczach i czarnych włosach. Chłopak i dziewczynka. Nate i Aura. Własnie ich imiona były obszyte na brzuszkach misiów. Praca nie wyglądała na profesjonalną, a wręcz amatorską, dlatego podejrzewałam, że autorką prezentów dla bliźniaków była Amy. Od podstawówki przejawiała chęć artystycznego tworzenia. Nie była dobra w sportach, ale była dobra we wszystkich ręcznych robótkach i dekorowaniu. Zawsze uważałam, że powinna się tym zająć zawodowo.
      Dwie, małe maskotki w zielonych koszulkach i czarnych spodenkach, przytuliłam do piersi. W wyobraźni widziałam bliźniaki, które będą się do nich tulić, gdy już usną. Dzieciakom ta wizja najwyraźniej się nie spodobała, gdyż brzuch zakuł mnie gwałtownie. Starałam się ukryć skrzywienie, które uczepiło się mojej twarzy.
      - Coś nie tak? - spytała zaniepokojona Amy - Nie podoba się?
      - Są ślicznie - przyznałam szczerze.
      - Źle się czujesz?
      - Nie, wszystko dobrze, to jednorazowe.
      - Co jest jednorazowe?
      Pomasowałam brzuch.
      - Skurcze - mruknęłam.
      Moja przyjaciółka zbladła.
      - Laura! - wykrzyknęła, zrywając się z krzesła - Przecież skurcze mogą oznaczać poród!
      - Ale dopiero się zaczęły - odpowiedziałam spokojnie. Na ten moment byłam już bowiem przygotowana od dłuższego czasu. Przeczytałam mnóstwo poradników jak się zachować, gdy poród się zacznie. W jednym nawet polecali wypiekanie ciasta, gdy skurcze się zaczną. Niestety, nie byłam w domu, a raczej wątpię, żeby szpitalne kucharki udostępniły mi piekarnik, żebym coś upiekła. Poza tym - byłam w tym beznadziejna.
      Widząc niepewną twarz przyjaciółki, odpowiedziałam spokojnie:
      - Pierwsze skurcze trwają 30-40 sekund i zdarzają się co 15-20 minut. Zaleca się zgłoszenie do szpitala, gdy skurcze następują co 5 minut i są dłuższe.
      Znów się skrzywiłam, kładąc dłoń na brzuch.
      - Laura, nie chcę nic mówić, ale... ten skurcz nastąpił chyba po 2 minutach - zaczęła niepewnie Amy.
      - Cóż, to z pewnością oznaka, że mój poród właśnie zaczął się na dobre - odpowiedziałam spokojnie - Niesamowite, że nastąpił tak szybko. Ominęłam tą przedziwną, ciągnącą się serię skurczów. Może przy porodzie demonów wszystko wygląda inaczej? - zamyśliłam się, spoglądając w sufit.
       Moja przyjaciółka chwyciła się za głowę i zaczęła kręcić w tą i z powrotem, jakby nie do końca wiedziała co zrobić.
      - Jezu! - wykrzyknęła - Jak ty możesz być taka spokojna?! Co ja mam robić, Laura?! Wody ci odeszły? Już... już czujesz, że twoje dzieci chcą wyjść na świat?! - pytała spanikowana.
      - Wiesz co robi się, gdy ktoś zaczyna rodzić? - spytałam.
      - Nie mam pojęcia!
      - Ucieka.
      Amy zamrugała nierozumnie oczami, a ja nimi przewróciłam. Nigdy nie była zbyt domyślna.
      - Woła się lekarza, pielęgniarkę, kogokolwiek - westchnęłam.
      Moja przyjaciółka dłużej nie czekała. Wywracając krzesło, pobiegła w stronę drzwi, ślizgając się na kafelkach. Była spanikowana.
      - Za chwilę będę! - pisnęła - Powiadomię Nathiela! - i zatrzymała się, trzymając klamkę - Z-znaczy najpierw powiadomię lekarzy!
      - Nie panikuj, Amy - mruknęłam, krzywiąc się raz jeszcze z powodu silnego skurczu.
      Dziewczyna z głośnym piskiem przerażenia, wybiegła z pomieszczenia. Na korytarzu słyszałam już tylko głośno tupiące buty i oburzenie ludzi na których wpadała.
      Zaśmiałam się nerwowo. Może i przy Amy byłam spokojna, ale to tylko z tego powodu, że nie dotarł jeszcze do mnie fakt, co właśnie nastąpiło. To zaczęło się za szybko. Zdecydowanie za szybko.
Minęła następna minuta, a ja kuliłam się już z bólu, nie mogąc złapać oddechu. Czy tak wygląda poród? Miałam wrażenie, że to moje dzieci zaczęły potajemną bitwę w moim brzuchu.
      Jęknęłam, przewracając się na bok łóżka. Robiło mi się słabo. Cały pokój wirował w dziwny sposób. Czułam się tak, jakbym cierpiała na ostrą niestrawność żołądka. Na dodatek energia, którą w sobie miałam, ulatywała z każdą sekundą.
      Nie wiem ile trwał mój stan boleści, w końcu jednak ktoś pojawił się na sali. Jakieś pielęgniarki. Pytały chyba jak się czuję, na co odpowiedziałam zbolałym jękiem. Zostałam przeniesiona na jakiś wózek, chyba inwalidzki, w trakcie zrobiło mi się niedobrze, jednak powstrzymałam się od ubarwienia podłogi swoją szpitalną zawartością żołądka.
      Jadąc po oświetlonym słabo korytarzu, modliłam się, żeby przeżyć to, co właśnie się zaczęło, a wiedziałam już, że nie będzie łatwo. Powoli zaczynałam żałować, że nie pozwoliłam Nathielowi być przy mnie, gdy zacznę rodzić. Teraz mogłam sobie tylko wyobrażać, że trzyma mnie za dłoń, resztę musiałam przeżyć sama.
***
      - Jesteś żonaty?
      - Niee, gdzie tam.
      - A kogoś masz?
      - Ja? Nie, wiecznie wolny.
      Wśród hałasu rozległy się gromkie, dziewczęce chichoty. Grupa dziewcząt w wieku studenckim, najwyraźniej była zainteresowana czarnowłosym demonem, stojącym za ladą baru. Właśnie on, poruszał się teraz jak seksowny kot, zwracając uwagę na każdy swój ruch i gest. Nawet szklanka, którą czyścił, wyglądała tak, jakby miała zacząć jęczeć z powodu powolnego i przepełnionego namiętnością zetknięcia ze ścierką. Demon uśmiechał się seksownie, chodził seksownie, wyglądał seksownie. I to nie wina tego, że przed chwilą pod barem wypił połowę butelki whisky, próbując zabić swój stres, związany z oczekiwaniem na narodziny bliźniaków. Gdzieżby znowu. Po prostu zapoznawał się z nowymi koleżankami. Czy on je podrywał? Na pewno nie, to raczej one rwały jego, a mu się to podobało. Oczywiście nie zamierzał zdradzać Laury. Była jedyną osobą, którą kochał w tym pustym i złym świecie, ale byłoby lepiej, gdyby przemilczał kwestię obecnych dziejów. Tak naprawdę codziennie siadała przy nim zgraja chichoczących się dziewcząt z wielkimi dekoltami i uwodzicielskimi spojrzeniami. Nie mógł się na nie napatrzeć. Brunetki, blondynki, rude. Od koloru do wyboru. Ale oczywiście w porównaniu z jego bladą dupą albinosa, ginęły.
      - Może się z nami napijesz?
      - Jestem na służbie.
      Duma w jego głosie zabrzmiała tak zabawnie, że dziewczęta wybuchnęły gromkim śmiechem.
      - Służbie? - spytała jedna z nich.
      Nathiel nachmurzył się. No, przecież nie powie, że czatuje na narodziny bliźniaków. Przed chwilą rzekł, że nie jest żonaty, nie ma dziewczyny i tym bardziej nie zostanie ojcem (no, dobra, tego nie zdradził).
      - Pracuję - odburknął, próbując wymusić uśmiech. Czyszczona szklanka pod wpływem jego nacisku, zaczęła powoli pękać. Odłożyć ją nareszcie na bok, by zająć się znów maltretowaniem innych. Gdyby szklanki miały głos, z pewnością zaczęłyby krzyczeć na jego widok. Nathiel Auvrey, masażysta szklanek do usług.
      - Wiesz, wyglądasz tak nietypowo i przystojnie - zagadała do niego inna, jakaś ruda dziewczyna.
      - Wiem to - odpowiedział z prychnięciem, ale i z uśmiechem Nathiel. W końcu miło jest, gdy ktoś potwierdzi jego osobiste zdanie.
      Znów rozległy się damskie, trochę już spite chichoty. Kolejne studentki, poprosiły o dolewkę whisky, wódki i wina. Zgrabnym i przeszkolonym ruchem dłoni, uczynił ich wolę. Niech je szlag. Mają lepsze głowy do picia niż ktokolwiek w tym barze. Była dopiero północ, a one wciąż siedziały na krzesłach i wcale się nie wywracały. Mógłby się od nich uczyć mocnej głowy.
      - Mogę zostać twoją dziewczyną?
      - Weź idź! Ja chcę zostać jego dziewczyną!
      - Piernicz się, lafiryndo.
      Nathiel westchnął teatralnie i oparł się z gracją o blat. Wyglądał teraz tak szarmancko jak przystało na demona. Jego usta uniosły się w uwodzicielskim uśmiechu, a szmaragdowe oczy zmrużyły seksownie, niemal zwalając na podłogę większość kobiecego zgromadzenia.
      - Dla wszystkich mnie starczy, maleńkie - odparł niskim, męskim głosem.
      Tym razem zamiast śmiechów, studentki opanowały dzikie piski i podskoki na krzesłach. Nathiel stwierdził, że to najwyższa pora sprawdzić, co takiego dzieje się na zapleczu.
      Chichocząc się jak mała dziewczynka, wpadł do kuchni, gdzie stał zaspany kucharz w wieku średnim. Miał na imię John i to co ich łączyło to to, że obydwoje czekali na narodziny swoich dzieci.
      - Twój telefon doprowadza mnie już do szału - burknął niezadowolony mężczyzna, wskazując na komórkę, która leżała na jednej z półek, przykryta jakimś papierem. Nathiel razem z kucharzem byli w zmowie. W pracy nie można było bowiem używać telefonów. Obydwoje łamali ten przepis ze względu na swoje kobiety w stanie błogosławionym. Przecież informacja mogła pojawić się w każdej chwili.
      Młody Auvrey zastygł w bezruchu, gdy chwycił już w dłonie telefon. Dwadzieścia SMS-ów od Amy i trzydzieści połączeń, również od niej. Obok jakieś dwa połączenia ze szpitala i jedno od Sorathiela.
      Przełykając ślinę, postanowił odczytać pierwszą z wiadomości. I to wystarczyło, żeby telefon wypadł mu z dłoni. „Laura rodzi!!! Bliźniaki nadchodzą!!” - głosił SMS. Dłużej nie czekając, rzucił szmatą na podłogę, rozpiął barmańską kamizelkę i wybiegł z kuchni, odprowadzony przez krzyki Johna, wołającego za nim: „powodzenia!”.
      Gdy pojawił się na sali, studentki znów zaczęły głośno chichotać. W tym momencie miał je jednak daleko w poważaniu. Ważniejsza była Laura i jego dzieciaki.
      Wywołując tym ogólne poruszenie, przeskoczył zgrabnie przez bar, tłukąc przy okazji kilka szklanek i zaczął biec w stronę wyjścia. Gdzieś po prawej stronie, wyłonił się szef, który zaczął gniewnie na niego krzyczeć:
      - Wracaj tu, kretynie! Co ty wyrabiasz?!
      - Walę tą pracę! - wydarł się Nathiel - Bliźniaki mi się rodzą! - i zaśmiał się niczym szaleniec.
      Odprowadzony przez niespotykaną w barach ciszę, wybiegł na dwór. Dopiero po dłuższej chwili, odezwała się jedna ze studentek, która była tak samo zaskoczona jak i reszta:
      - A nie mówił, że jest wolny?
***
      To nie do pomyślenia. Nie do pomyślenia, aby dobra czarodziejka trzymała w swoim domu demona! Madlene była zdruzgotana tym, co widzi. Ten przeklęty demon uśmiechał się wrednie, leżał w luzackiej pozie na łóżku i chichotał się pod nosem, przypatrując uważnie dwóm la bonne fee. Nie mógł być chory, wszystko było z nim w porządku. Po prostu czerpał przyjemność z tego, że mógł leżeć w łóżku u jakiejś dziewczyny! Co za kretyn! Co za barana! Debil, matoł, menda... demon!
      Madlene tupała nerwowo nogą o posadzkę, z założonymi na piersi rękoma. Była zła, a trzeba przyznać, że rzadko się złościła. Z zaciśniętymi ustami, przysłuchiwała się tłumaczeniom swojej przyjaciółki.
      - Bo... bo on leżał w lesie taki biedny, skatowany. Kobieta jakaś go pobiła. No, po prostu nie mogłam go zostawić, zrozum to, Mad!
     - Naprawdę? - spytała dziewczyna nerwowym głosem - Serio? Zobaczyłaś go, stwierdziłaś, że jest demonem, po czym się uśmiechnęłaś i stwierdziłaś, że: hej, to tylko demon, i tak go wezmę do domu, nic się nie stanie, będzie fajnie! Będziemy kąpać się razem w wannie! Juhu! Ja taka dobra i miła! Ja taka kochana!
      Blondynka skuliła się. Nerwowo zaczęła bawić się dłońmi, poliki miała delikatnie zarumienione. Nie wiedziała czemu, ale czuła się winna. Naprawdę zrobiła coś złego? Przecież chciała pomóc, a pomoc należy się każdemu, nieważne kim jest dana osoba!
      - A jak jest zły? A jak zrobił to specjalnie? Może chciał cię zgwałcić, a potem zabić, może... chciał zabić nas wszystkich! - burzyła się dalej Madlene.
      - Mad - jęknęła jej rozmówczyni. Wiedziała, że jak jej przyjaciółka się rozkręci, to będzie gadała, gadała i gadała.
      Demon leżący w łóżku, chrząknął głośno, chcąc dać o sobie znać. Obydwie czarodziejki spojrzały na niego. Pewnie wyglądałby całkiem poważnie, gdyby nie trzymał na nogach gazety i kanapki z serem z ręku.
      - Przez ostatnie cztery lata nikogo nie zabiłem - powiedział spokojnie, zagryzając słowa kanapką. Okruszki chleba wylądowały na gazecie i kołdrze. Było mu tak dobrze. Ciepłe łóżko, nieśmiała, troskliwa dziewczyna, która udostępniała mu łazienkę i lodówkę oraz ta cudowna nietykalność.
      - Co znaczy przez cztery lata?! - wrzasnęła Madlene.
      - No, cztery lata temu zabiłem po pijaku kota - zastanowił się demon - Ale tak poza tym to jestem grzeczny. Od dziecka mieszkam w świecie ludzi i żyję jak normalny człowiek - mówiąc to, wzruszył ramionami - Po co miałbym kogokolwiek zabijać albo kłaść się w lesie ranny?
      Zaśmiał się kpiąco pod nosem, spoglądając krytycznie w stronę Madlene. Ta, nadmuchała wściekle poliki.
      Soriel postanowił wykorzystać chwilę ciszy na skonsumowanie reszty kanapki.
      - Dlaczego jesz w łóżku? - warknęła starsza la bonne fee.
      - Bo jestem ranny - odparł wybiedzonym głosem demon, robiąc z ust podkówkę. Patricia, która stała obok, przybrała smutny wyraz twarzy. Naprawdę musiało go boleć. Dopóki nie wyzdrowieje, będzie pozwalała mu na wszystko. Oczywiście z wyjątkiem wrzucania jej do wanny i podrywania jej.
      - Nie wyglądasz na rannego, to po pierwsze, po drugie: nie je się w łóżku, panie kulturalny demonie, który mieszka w świecie ludzi od dziecka - burknęła niezadowolona Madlene.
      Załamana Patricia, usiadła na skraju łóżka i spojrzała błagalnie na przyjaciółkę. Zdążyła zauważyć, że nie polubiła Soriela. Osoby o rozpustniczym usposobieniu, nie miały zbyt dobrego życia przy jej boku. Gdyby mogła, stanęłaby nad nimi z batem i uczyła jak być kulturalnym i grzecznym człowiekiem (ewentualnie demonem).
      - Milcz, kobieto - syknął złośliwie Soriel, mrużąc groźnie oczy.
      - Słyszysz to?! - pisnęła oburzona Madlene - Patrz jak się zachowuje! Jak odwdzięcza ci się za pomoc! Zalewa łazienkę, żre w łóżku, podrywa cię i drze się na mnie! Nawet żadnego dziękuje!
      Soriel zachichotał się cicho i już po chwili, mimo bólu, przybliżył się do swojej wybawicielki. Zrobił to bezszelestnie, dlatego też, gdy pocałował ją w blady polik, aż podskoczyła przestraszona na łóżku. Momentalnie spłonęła rumieńcem.
      - Nie daj mu się zwieść! - wybuchnęła Madlene, która wyglądała, jakby za chwilę miała podbiec do łóżka i sprać demona na kwaśne jabłko. Soriela ta sytuacja tylko bawiła. Co za dziwne dziewczyny. Zaśmiał się głośno.
      - Jesteście takie zabawne - zaczął dosyć miło brzmiącym głosem. Już po chwili zamienił się on jednak w ostre i mroczne brzmienie. Jego mina z uśmiechu, natychmiastowo przeszła w niezadowolony grymas - Dobra - zaczął, układając się wygodniej na poduszkach - A teraz gadać mi kim jesteście i skąd wiecie o istnieniu demonów.
      La bonne fee wymieniły znaczące spojrzenia. Żadna nie chciała odpowiadać na to pytanie.
      - Chyba nie łowcami?
      Demon uniósł znacząco brew.
      - Nie, ale jeżeli będziesz nieposłuszny, zabierzemy cię do nich - powiedziała mrocznie brązowowłosa czarodziejka.
      Soriel zaśmiał się po dziecięcemu i włożył ręce pod głowę. W żadnym stopniu nie czuł się zastraszony. Łowcy mogli mu tylko podskoczyć.
      - Nie boję się ich, nikogo się nie boję - odpowiedział zadziornie, niczym mały chłopiec.
     Mad skrzywiła się nieznacznie i pochyliła do przodu.
     - Ile ty masz lat, co?
     - 26. Wciąż piękny, seksowny i w sam raz do łóżka - rzekł uwodzicielsko, puszczając oczko siedzącej obok Patricii. Tylko czekał, aż na jej twarzy pojawią się czerwone, urocze plamy. Tak łatwo było ją zawstydzić.
      - Umysłowo trochę jak 6-latek - burknęła Madlene, zerkając w bok z nachmurzeniem.
      - Wolę to niż mentalność baby po 50-tce, która tylko narzekałaby na okruchy na podłodze. Jak ci tak to przeszkadza, kury tu przynieś, wiedźmo.
      Niebieskooka wydała z siebie głośny, bliżej nieokreślony oddźwięk. Brzmiało to jak okrzyk godowy zwierzęcia, które rzuca się do walki. Ona też się rzuciła. I tylko Patricia powstrzymała ją mocnym chwytem przed atakiem na demona. Ostre paznokcie były tylko kilka centymetrów od jego twarzy, czym chłopak nawet się nie wzruszył. Wciąż patrzył na nie rozbawiony.
      - M-Mad, spokojnie! - pisnęła blondynka, próbując odciągnąć ją od swojego pacjenta - On... on tu tylko chwilę poleży, a potem gdy wyzdrowieje, pójdzie sobie stąd! Będę go pilnować, przysięgam, niczego nie zrobi!
      Madlene po szarpaninie, nareszcie się uspokoiła. Była cała czerwona ze złości. Wciąż miała ochotę wydrapać temu przeklętemu demonowi oczy, a może nawet nie oczy, a ten przeklęty, kpiący uśmieszek, podpowiadający, że triumfuje i jest ponad nią. Tak ją to irytowało!
      Prychnęła cicho, spoglądając na niego z góry. Nie czuła nad nim wyższości, nawet mimo pozycji stojącej. Co za przeklęte uczucie. Mieć świadomość, że się z kimś przegrało! Ale szala zwycięstwa mogła jeszcze przechylić się w jej stronę.
      - Wiesz co, Pat? - spytała nagle, głosem przepełnionym równoczesną wyższością i niepewnością - Będę pilnować go razem z tobą.
      Nastała cisza.

niedziela, 22 listopada 2015

[TOM 2] Rozdział 17 - "Demon w mojej wannie"

No i jest rozdział. Pojawia się w nim Sorcia (takie tam połączenie: Soriel + Patricia). No i bliźniaki coraz bliżej. Następny rozdział (a może za dwa?) będzie takie BUUUUM!
Ten post jest setny na WCN. Rozdziałów pojawiło się już 91 (matko, to co ja robiłam z pozostałymi 9-cioma?!). Cieszmy się, juhu!
*** 

     - Sorath, zostaniesz wujkiem!
     Zielonooki demon ogarnął ramieniem swojego przyjaciela, dusząc jego szyję. Wyglądał na szczęśliwego, a jednocześnie w jego oczach krył się dziwny strach. Śmiał się niby radośnie, niby z przerażenia. Kufel z piwem, który trzymał w ręku, rozlewał swoje wzburzone fale po podłodze, co nie radowało pedantycznego perfekcjonisty, takiego jak Sorathiel. Na widok żółtej plamy na podłodze, skrzywił się wyraźnie. Stanowczo, ale delikatnie odepchnął od siebie swojego rozpitego przyjaciela.
     - Nie cieszysz się?! - pytał udawanym, smutnym i zbyt donośnym głosem Nathiel.
     - Każdego dnia - burknął jego rozmówca - Każdego dnia wśród litrów alkoholu, gdy tu siedzisz, na przemian śmiejąc się i prawie płacząc. Taki jestem szczęśliwy - mówiąc to w sposób dosyć ironiczny, odsunął się w bezpieczny róg sofy i znów spojrzał w swoje cenne papiery.
     Demon rzucił się obok niego, śmiejąc z nieznanych przyczyn, niczym szaleniec. Śmiech ten jednak, powoli przeradzał się w przerażenie i już po chwili, siedział skulony z rękami na twarzy, jakby stał przed najgorszym wyborem swojego życia lub jakby miał się z jego powodu popłakać.
     Sorathiel spojrzał na niego ukradkiem.
     - To do dna! Za bliźniaki! - zaśmiał się niemrawo zielonooki chłopak, wyskakując nagle do góry i upijając dużego łyka z kufla.
     Blondyn natychmiastowo, choć z taktem, wyrwał mu z dłoni potężny, szklany kubeł. O dziwo, zrobił to w taki sposób, że nawet kropla cudownego napoju alkoholowego, nie została urojona.
     - Starczy - oznajmił spokojnie - Siedzisz tu już trzeci dzień, Nathiel, cały czas pijesz, przeszkadzasz mi, gadasz głupoty, a potem usypiasz na sofie, nie przejmując się nawet tym, że Andi maluje ci pisakiem na twarzy męskie genitalia. Rano wstajesz, wyglądasz jak siedem, a nawet tysiące nieszczęść i wypijasz litry wody, domagając się śniadania, kiedy masz przecież własny dom i własną lodówkę.
     Auvrey spojrzał na swojego uspokojonego przyjaciela mętnym wzrokiem. Nie wiedział co mogłoby go wyprowadzić w równowagi. Na wszystko miał parasol i płaszcz ochronny.
     Parsknął nagłym śmiechem, gdy wyobraził sobie Sorathiela w długim, żółtym płaszczu przeciw deszczowym, z różowymi rękawicami perfekcyjnej pani domu i czerwonym parasolem w białe kropki, które pożerały deszcz.
     - Nathiel, błagam, opanuj się - westchnął blondyn, obserwując bezradnie przyjaciela, który tarzał się po sofie, nie mogąc wyrobić ze śmiechu. Z tej radości, rozlał połowę butelki z piwem na stół i zalał złocistym płynem papiery Sorathiela.
      A może to go wreszcie wkurzy?
      Otworzył jedno oko i spojrzał w jego kierunku. Wciąż zachowywał spokój. Podniósł tylko poplamione kartki, strzepnął z nich krople napoju i odłożył na bok.
      I znowu poczuł tą małą żmiję, owijającą się mu wokół gardła. Węża, który sprawiał mu taki ból, że miał ochotę wybuchnąć płaczem. I po raz kolejny w ciągu tego tygodnia, obiecał sobie, że nie będzie więcej pił, bo alkohol źle na niego wpływa.
     Nathiel jęknął głośno i zakrył twarz poduszką.
     - Co się z tobą dzieje? - spytał Sorathiel, wyrywając mu materiał zapełniony puchem.
     - Co ja zrobiłem - jęknął demon, uderzając się dłonią w czoło - Co ja zrobiłem, Sorath.
     Blondyn jak na zawołanie, przysunął się do swojego towarzysza. Nie pytał, po prostu patrzył na niego wyczekująco, aż sam powie mu o tym, czym się tak przejmuje. Oczywiście się tego domyślał. Zbyt długo znał już Nathiela. Był prosty w rozszyfrowaniu. Rządziły nim nieskomplikowane uczucia, których nigdy nie starał się ukryć.
     - Zostanę ojcem. Niedługo. Zaraz - mówiąc to, chwycił się za głowę i przybrał spanikowany wyraz twarzy.
     - To nie koniec świata - odparł chłodno Sorathiel.
     - Koniec świata! - wykrzyknął zrozpaczony Nathiel - Dlaczego zawsze kupowałem lewe gumki za dolara? Dlaczego akurat wtedy ta jedna musiała pęknąć? Dlaczego akurat bliźniaki?! I dlaczego do cholery Laura!
     - Pozwolę sobie zacytować la bonne fee - Sorathiel odchrząknął teatralnie, po czym głębokim głosem dodał - Nieuchronne przeznaczenie.
     - Ja walę takie przeznaczenie! - wykrzyknął wściekle Auvrey, uderzając pięścią w sofę - Miało być dobrze jak Laura będzie w szpitalu, a wcale nie jest dobrze! Pielęgniarka napomniała mi, że jednego dnia zasłabła trzy razy, ale oczywiście gdy do niej poszedłem, nawet mi słówkiem o tym nie pisnęła. Siedziała blada w tym głupim łóżku i uśmiechała się do mnie z miną: "wcale cię nie kłamię, wszystko jest dobrze!". Rozmawiałem z lekarzem. Powiedział mi, że może mieć problemy z rodzeniem, ale ona mimo, że o tym wie, dalej milczy i się uśmiecha! No, do cholery! A gdy ją zagaduję, że ją potrzymam za rękę, gdy bliźniaki będą chciały wyjść na świat, opieprza mnie za to i mówi, że sama sobie poradzi!
     Potok nerwowych słów sprawił, że musiał na chwilę przerwać i wziąć głębszy oddech. Sorathiel uważnie go obserwował.
     - Już? Lepiej ci się zrobiło? - spytał, unosząc do góry brew.
     - Ani trochę - jęknął Nathiel, rzucając się na oparcie sofy. Bezradne spojrzenie utkwił w nieokreślonym punkcie przed sobą.
     - Laura nie chce cię martwić, a przede wszystkim chce ci udowodnić, że doskonale daje sobie radę. I nie dziwię jej się. Przez całą ciążę trzymałeś ją w zamknięciu i krzyczałeś, kiedy gdzieś wychodziła sama - westchnął - Panikujesz, Nathielu Auvrey, co nie jest w twoim stylu. Przestań wreszcie pić i spędzaj więcej czasu z Laurą. Twoja obecność i głupota są jej potrzebne.
     - Boję się, że coś pójdzie nie tak - burknął demon.
     - Nie słuchasz mnie.
     - Ładna dziś pogoda.
     - Nathiel.
     Młody Auvrey jęknął bezradnie i uderzył głową w kolana.
     - Wiem, wiem, przesadzam - burknął - Powinienem się czymś zająć, nie pić ciągle i w ogóle. Może zacznę kwiatki sadzić. Chociaż nie, nie mam w tym doświadczenia, bo jeżeli chodzi o ziemię to zakopywałem tam tylko żywe pająki i zdechłe szczury z piwnicy Nox.
     - Nathiel.
     - Ewentualnie rybki zacznę hodować. Te, no wiesz, z długimi ogonami co spełniają życzenia. Może moje też zaczną spełniać i wiesz, tu zacznę sprzedawać je na czarnym rynku za grube pieniądze, a tu spełnię swoje marzenie o reformacji kościoła i zrobieniu z księży egzorcystów-batmanów z nożami i karabinami maszynowymi.
     - Nathiel.
     - Nie? No, to napiszę własną książkę. Taką autobiografię. Albo nie. Zrobię z siebie współczesnego herosa, latającego z nożem i jedzącego w locie magiczne kabanosy, które dodają energii i zmniejszają ryzyko impotencji!
     - Nathiel, przestań pić - podsumował chłodno Sorathiel.
     - Rzeczywiście - burknął Auvrey - Piwo to jakaś psychiczna udręka. Stałem się nagle mądry, za dużo filozofiowuję.
     - Filozofujesz i nie, nie robisz tego, wciąż gadasz głupoty - westchnął blondyn.
     Oburzony demon prychnął głośno i zerwał się z sofy do góry. Czuł się nierozumiany i to przez własnego przyjaciela.
     - Wiesz co? - spytał - Idę powiedzieć o moich pomysłach Laurze, ona mnie zrozumie!
     - Z pewnością, w końcu zdążyła już zaakceptować twoje nisko intelektualne, potencjalnie deprawacyjne anegdoty.
     Chłopak, nim powlókł swoje chwiejne ciało w stronę drzwi, zmrużył nierozumnie oczy i spojrzał z góry na swojego towarzysza rozmów.
     - Co? - spytał głupkowato.
     - Raz, dwa, trzy, demon patrzy - dodał znudzonym głosem Sorathiel, wskazując palcem za okno.
     Nathiel wykrzyknął krótkie: "Gdzie?!" i zerwał się natychmiastowo do biegu, niczym pies łowny, tropiący sarny. W tym jednak przypadku, jego sarną miała się okazać poczwara o szmaragdowych oczach, która była tylko i wyłącznie wymysłem jego przyjaciela, pragnącego się go pozbyć.
No, dobrze, ujmijmy to w inne słowa: próbowała go zmotywować do wyjścia stąd, poprzez krótką, dziecięcą wyliczankę, zaczerpniętej od Baby Jagi. Jak widać, z idealnym skutkiem. Teraz młody Auvrey powinien iść do swojej ukochanej w stanie ostatniej fazy błogosławieństwa i narazić się na jej otrząsające ze stanu nietrzeźwości kazanie. Bo kto jak nie Laura, potrafił okiełznać Nathiela?
***
     Demon w lesie. Demon ciągnięty przez krzaki. Demon jęczący z bólu. Nieprzytomny demon. Demon w domu. Demon w łóżku. Demon pod kołdrą. Demon na poduszce.
     Myśli dobrotliwej czarodziejki były przepełnione tylko tym jednym, jednym rzeczownikiem do którego dodawała określenia, odpowiadające danej sytuacji. Gdziekolwiek nie poszła, czy zostawiła na chwilę swoją ranną zdobycz, czy krzątała się obok niej, myślała tylko w przedziale słów: "demon to", "demon tamto". Strach, który ogarniał ją z powodu poczynionego uczynku, sprawił, że odchodziła od zdrowych zmysłów. Oczami wyobraźni widziała goniącą ją Alexandrę, która próbuje strzelić w nią piorunem sprawiedliwości oraz Marthę, siedzącą spokojnie w fotelu i przelewającą wrzątek do swojego ulubionego kubka, która będzie na to wszystko patrzeć z pobłażaniem. Silvia i Madlene zapewne też nie będą z tego powodu zadowolone. Zostaje jej po prostu ukrywać swojego rannego, osobistego demona znalezionego w lesie. Jak to się mówi: znalezione, nie kradzione.
     Patricia nie była przeszkolona w leczeniu demonów. Generalnie to w ogóle nie potrafiła uleczać. W ich gronie zajmowała się tym raczej Silvia - jeżeli chodziło o sferę magiczną, zaś jeśli mowa o wszelakich lekarstwach - zajmowała się nimi mama Madlene. Jako szanująca się la bonne fee, oczywiście miała za sobą stworzenie kilku mikstur - posiadała je nawet w domu, w specjalnej, hebanowej szafce w łazience - ale nigdy za tym nie przepadała i nie chciała tego robić.
     Dla nieznajomego uczyniła wszystko, co tylko potrafiła. Wtargała go na łóżko pod miękką kołdrę, okryła dokładnie, poprawiła poduszkę. Demoniczne rany ziejące cienistym dymem, potraktowała kropelką leczniczej mikstury, która zapewne dużo nie pomogła, w końcu to nie był człowiek. Na wszelki wypadek obandażowała je dokładnie - miała przy tym nadzieję, że nie popełniła zbrodni medycznej na demonie. Zimny okład ze specjalnymi, migdałowymi olejkami eterycznymi, położyła na jego rozgrzane czoło - i tu nie wiedziała czy dobrze postąpiła, przecież demony nie musiały mieć gorączki. Po tych wszystkich trudach, z podwiniętymi rękawami, lekko potarganą bluzką, rumieńcami zmęczenia na twarzy i kosmykiem niesfornych, blond włosów na czole, siadła na krześle i zaczęła się przyglądać swojej leśnej zdobyczy.
     Przystojna twarz demona, lśniła w sztucznym świetle lampy jakimś dziwnym, nieokiełznanym i dzikim blaskiem. Czarne brwi odznaczały się wyraźnie na lekko zmarszczonym czole cierpiącego. Lekko zadarty i zgrabny nos, drgał co rusz, jakby przez sen badał zapachy nowego miejsca. Blade, wąskie usta, otwierały się i zamykały w zależności od poziomu bólu. Czarne, gęste włosy, wołały o porządne wyszczotkowanie, a długie, niemalże kobiece rzęsy, dygotały w raz z mrużącymi się co rusz oczami.
     Patricia była w niebo wzięta. Oto na własność, w swoim osobistym łóżku, posiadała najprzystojniejszego typa na Ziemi. Próbowała przemówić sobie do rozsądku i odegnać szaleńcze, nastoletnie zapędy, w końcu demon mógł być nieobliczalny, gdy się zbudzi, to jednak nie pomogło. Z lekkim i zafascynowanym uśmiechem, spoglądała w jego śliczną, spokojną twarz. Jeżeli miałaby opisać demona, na pewno wyglądałby tak samo przystojnie jak on. Co z charakterem? To się okaże. Być może był tak samo demoniczny jak członkowie odbudowywanego departamentu kontroli demonów. Mógł być też po prostu ludzki i mieszkać tu od dziecka jak Nathiel. W każdym bądź razie, życzyła sobie w głębi, aby taki jak Nathiel nie był. Nie chciałaby słyszeć samych niemiłych słów na swój temat. Tak, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że młody Auvrey nienawidzi la bonne fee i trochę ją to bolało, w końcu jego zachowanie nie było uzasadnione. Mniejsza jednak o Nathiela, teraz miała tu na własność innego demona. Może dzięki poznaniu go, będzie mogła napisać obszerną notatkę na temat cienistych potworów, czym wspomoże organizacje Nox? Nie, wcale nie chciała siebie usprawiedliwiać w obliczu zdemaskowania przez resztę czarodziejek, gdzieżby znowu. Jednak załóżmy, że zaciągając go do swojego domu i łóżka, postanowiła przeprowadzić gruntowne badanie. To znaczy nie wnikając w sferę fizyczną, raczej w tą psychiczną. Tak. Psychologia jest pociągająca.
     Patricia uśmiechnęła się do siebie i zamachała nogami w górze. Jej wzrok przykuło okno w które zapatrzyła się na dłuższą chwilę. Nawet nie spostrzegła, kiedy jej pacjent otworzył szmaragdowe oczy i zaczął wpatrywać się w nią z uporem.
     - Cześć - usłyszała ochrypły, głęboki głos, przez co podskoczyła na krześle przestraszona.
     - Cz-cześć? - przywitała się niepewnie, od razu kierując oczy na szmaragd nieznajomego. Jak na zawołanie, jej poliki zaatakowały rumieńce. Wszystko było w porządku, póki spał, kiedy się zbudził, trudniej było na niego patrzeć, a co dopiero z nim rozmawiać.
     Demon długo wgapiał się w twarz dziewczyny, nawet nie mrugając oczami. Minę miał bezwyrazową.
     - Ładne masz oczy - przemówił nagle bardziej żywym głosem. Jego usta rozszerzyły się w szerokim, uwodzicielskim uśmiechu. Patricię zawstydziło to w jeszcze większym stopniu. Odwróciła od niego spojrzenie i odpowiedziała pokrótce:
     - Dz-dzięki.
     Nieznajomy nie ciągnął tematu. Zaczął podnosić się z trudem na łokciach, sycząc i krzywiąc się przy tym z bólu. La bonne fee o jasnych włosach, rzuciła się na niego natychmiastowo i oparła dłonie na jego klatce piersiowej - jedynym, nieuszkodzonym punkcie jego ciała. Nie, żeby go rozbierała. Nie, naprawdę. Tylko koszulkę mu podniosła! Ach, ta zgrabna, męska klatka piersiowa, gdyby mogła, patrzyłaby się na nią dłużej!
     - Nie wstawaj! - pisnęła, patrząc mu w oczy. Demon też w nie spojrzał i zaczął się dziwnie uśmiechać. Pod wpływem tego spojrzenia, Patricia natychmiastowo się od niego oddaliła. Zaczerwieniony do granic możliwości polik, przetarła dłonią, zupełnie, jakby miała go zmyć z twarzy.
     - Jeszcze się nie znamy, a ty już chcesz mnie uwięzić? - spytał seksownym i głębokim głosem demon.
     Dziewczyna milczała. Spoglądała na niego ukradkowo, mrugając nierozumnie oczami. Zaraz. Co to było? Podryw?
     - Jesteś... dziwny - stwierdziła pokrótce, niepewnym głosem.
     - Jestem Soriel - odpowiedział żywo, uśmiechając się od ucha do ucha. Nie był zażenowany obecną sytuacją. Raczej wyglądał na szczęśliwego i uradowanego faktem, że zajęła się nim jakaś dziewczyna.
     La bonne fee odczekała chwilę, zastanawiając się czy warto zdradzać mu swoje prawdziwe imię. Uznała jednak, że nie ma nic do stracenia. Ewentualnie życie.
     - A ja Patricia - przywitała się nieśmiało - Lub Pat.
     - Ok, znamy się już, jest miło i przyjemnie, leżę w twoim łóżku, co w sumie nie jest u mnie niczym nowym, w końcu codziennie leżę w jakimś nowym i to kobiecym łóżku i... - tu przerwał radosny ton głosu - I co tu takiego robię, jeśli mogę spytać? Chyba nie spiłem się tak bardzo, żeby przyfrunąć do małej, niewinnej dziewczynki, która najwyraźniej nie ukończyła 18 lat. Poczułbym się wtedy jak pedofil - mówiąc to, wyraźnie się nachmurzył.
     Patricia poczuła się urażona. W styczniu tego roku skończyła 18 lat i wcale nie czuła się taką małą dziewczynką. To prawda, że miała okrągłą, słodką i dziecięcą buzię, ale to nie znaczy, że w innych miejscach jej czegoś brakowało.
     - Leżałeś w lesie, nieprzytomny, zraniony, nie wiem co ci było - odpowiedziała z westchnięciem - Po prostu chciałam ci pomóc.
     Chłopak o imieniu Soriel, zmarszczył czoło w zamyśleniu. Najwyraźniej starał sobie przypomnieć co takiego spotkało go w lesie, że leżał wśród krzaków zraniony i nieprzytomny. Grymas, który wszedł z nagła na jego twarz, wyjaśnił, że najwyraźniej sobie o tym przypomniał.
     - Suka - burknął pod nosem, na co Patricia prychnęła oburzona. Demon natychmiastowo przewrócił oczami - Nie mówiłem o tobie. O osobie, która zrobiła mi... - tu się zatrzymał i zaśmiał z kokieterią małej dziewczynki - Kuku.
     - Pobiła cię kobieta? - zdziwiła się Pat.
     - Pobiła mnie kobieta i nie ma w tym nic złego. Tak już jest z dziewczynami. Jeżeli nie zrobisz tego, co chcą, rzucają się na ciebie z pazurami.
     Soriel uśmiechnął się krzywo.
     - Dziwną masz kobietę - mruknęła blondynka, spoglądając w bok z miną a'la: szkoda, że ma dziewczynę.
     - To nie moja kobieta - prychnął oburzony chłopak.
     - Rzeczywiście - przyznała jego rozmówczyni - To trudne do pomyślenia, aby demon miał dziewczynę.
     Soriel już miał otworzyć buzię, gdy nagle zdał sobie sprawę z tego, jak nazwała go ta tajemnicza, dobra wróżka. Demon. Wiedziała, że jest demonem. Poczuł się zagrożony, przez co zmrużył niebezpiecznie oczy. Teraz wyglądał jak nieufny kot.
     - Skąd wiesz, że jestem demonem? - spytał niebezpiecznie niskim głosem.
     Patricia miała ochotę walnąć siebie w twarz. Nawet nie wiedziała kiedy go tak nazwała, a to bardzo nierozważne z jej strony! Przecież mógł teraz zacząć ją podejrzewać o bycie wrogiem. Nikt ze zwyczajnych ludzi nie miał pojęcia o istnieniu cienistych, ludzkich potworów.
     - Bo... bo masz szmaragdowe oczy? - prędzej spytała niż odpowiedziała w przypływie braku weny na tłumaczenia.
     Soriel przewrócił teatralnie oczami.
     - Skąd wiesz, że demony w ogóle istnieją?
     - Bo... bo... no, wiesz... ja... - zaczęła się plątać, próbując nie spoglądać mu w twarz. Przecież nie powie, że jest czarodziejką - Z dokumentalnego filmu przyrodniczego! - odpowiedziała, natychmiastowo się rumieniąc. Tylko idiota uwierzyłby w taką historyjkę.
     Demon ponownie zmrużył groźnie oczy. W końcu jednak uznał, że nie powinien się tym przejmować. Swoje wrogie nastawienie zamienił na uwodzicielską postawę. Zaśmiał się dźwięcznie i odpowiedział:
     - Jesteś dziwna - by już po chwili dodać - Ale urocza - i mrugnąć seksownie prawym okiem.
     Patricia nie wiedziała jak może ukryć swoje zażenowanie. Chyba jeszcze nigdy nikt jej tak nie zawstydził jak typ, który przed nią siedział. Z kompletnej bezradności, chwyciła za poduszkę i rzuciła nią w twarz chłopaka. Po tym gwałtownie zerwała się z krzesła, mało go nie wywracając.
     - Rozgość się! - pisnęła mało naturalnym głosem.
     Soriel wybuchnął morderczym śmiechem. Poduszkę, którą dostał, przytulił do piersi.
     - A-ale tak w miarę kulturalnie jak na demona - dodała niepewnie, nawet na niego nie patrząc.
     - Jestem demonem, który mieszka w świecie ludzi od urodzenia. Wiem jak się zachować - prychnął oburzony Soriel - Nie martw się, zajmę się twoim domem - tu przerwał na chwilę, by przybrać znów uwodzicielski głos i uśmiech - I tobą - zakończył, puszczając jej oczko.
     Patricia jęknęła cicho. Niestety, pod ręką nie miała następnej poduszki, aby go ukarać. Stwierdziła, że to przemilczy. Potrzebowała stąd jak najszybciej wyjść.
     - Wrócę później - dodała na odchodnym i niczym torpeda wypadła z pokoju.
     Soriel spojrzał za swoją małą ratowniczką i zachichotał się w iście diabelski sposób. Co za urocza dziewczyna. Gdyby gustował w małolatach, zapewne już by się za nią brał, ale nie chciał uchodzić za pedofila. Wyglądała na 16-nastolatkę. Drobna, okrągła, blada buzia z różowymi rumieńcami na polikach, malutki i zgrabny nosek, niedługie, poskręcane włosy w kolorze blond, blado zielone, malutkie oczy królika, na których spoczywały okulary w czarnej oprawce. Zgrabna, na pewno ma świetny tyłek. Długie ręce, nogi. Może nie taka mała, ale słodka dziewczynka.
     Demon zachichotał się pod nosem. Starczy tych rozważań. Kiedy odzyska siły, wróci do swojego starego trybu życia i znów będzie obracał dojrzałe, dorodne kobiety z klubów. Nie gustował w niewinności.
     Teraz czas na kąpiel. Ta mała musi mieć jakąś wannę, brodzik, cokolwiek. Uwielbiał godzinami przesiadywać w łazience i to nie swojej.
     Z entuzjazmem, podniósł się na łokciach i z trochę mniejszym zaangażowaniem, przeniósł swoje ciało do siadu. Krzywił się przy tym boleśnie, przeklinając wszystkie demonice świata i życząc im bolesnej śmierci, nieważne kim były.
     No, nic. Gorąca woda z bąbelkami wzywa.
     Soriel z wielkim trudem przeniósł swoje demoniczne cielsko do pionu i krętym, krzywym krokiem, zaczął przemierzać pokój. Zanim doczłapał do drzwi, minęły zapewne wieki. W końcu jednak do nich dotarł. Na przedpokoju w górnej części domu znajdowały się tylko dwa pomieszczenia. Pokój Patricii i najwyraźniej łazienka. Tam właśnie Soriel ruszył. Z dosyć słabym rozmachem otworzył drewniane drzwi i wczołgał się do środka. Wanna. Jak dobrze. Przyda mu się mała drzemka w gorącej wodzie.
     Nucąc jakąś głupią piosenkę pod nosem, odkręcił kurek i dał upust wodnej fontannie. Wzrokiem owiał półkę zawieszoną nad wanną. Nie znajdowało się tam zbyt wiele kosmetyków jak w domach innych kobiet. Było kilka, tych najprostszych i najbardziej używanych. Szampon do włosów, waniliowy żel pod prysznic i truskawkowy płyn do kąpieli. Tą ostatnią buteleczkę, chwycił w dłonie i wylał połowę jej zawartości do wody. Natychmiastowo się zapieniła.
     Wszystkie brudne ciuchy ubłocone ziemią, zrzucił gdzieś w kąt i całkowicie nagi, wskoczył do gorącej oazy spokoju. Jęknął donośnie z zadowolenia, rozkładając ręce na oparciu. To jest właśnie to. Po ciężkim dniu każdemu demonowi należy się odpoczynek.
     Soriel zamknął oczy, przybierając błogą minę. Czuł się trochę tak, jakby ktoś go targał dwa kilometry po kamieniach i gałęziach. Kręgosłup odmawiał mu chwilowego posłuszeństwa, jednak wyczuwał powolną regenerację, spowodowaną zetknięciem z gorącą wodą. Ach, cóż za dzień.
     Otworzył oczy. Zaczął rozglądać się po łazience w poszukiwaniu jakiś nowinek. Pomieszczenie nie wyglądało jednak zbyt szczególnie. Na sznurkach nie wisiały żadne różowe majteczki ani stanik (prawdopodobnie miała je na sobie), podłoga jak i ściany były czyste, niebieskie, łazienka bezpłciowa. Nie było widać, że mieszka w tym domu dziewczyna. A może nie tylko ona tu mieszkała?
     Soriel westchnął ciężko i spojrzał w bok na półkę. Oprócz płynów do mycia, stała tam żółta kaczuszka ubrana w gumowy garnitur. Zabawne. Wziął ją do rąk i zaczął się nią bawić, chichocząc niczym małe dziecko.
     Soczysta piana latała po całej łazience, tak samo jak plamy żelu pod prysznic i mydło, które chciał wypróbować, a wywinęło mu się z dłoni. Woda lała się litrami po niebieskiej posadzce, sprawiając wrażenie potopu. Soriel miał to jednak gdzieś. Liczyła się tylko gorąca przyjemność i frajda, spowodowana chwilą zabawy w wannie.
     Schody zaczęły niebezpiecznie skrzypieć pod czyimiś stopami - nie przejął się tym. Nie przejął się nawet wtedy, kiedy urocza blondynka weszła niespodziewanie do łazienki i ślizgnęła się na mydle, uderzając głową w wannę. Spojrzał na nią z góry, mrugając nierozumnie oczami.
     - Jeśli chciałaś się ze mną wykąpać, mogłaś to powiedzieć - zaśmiał się, wzruszając ramionami. Kaczka w jego dłoniach zapiszczała głośno.
     Patricia zaczęła podnosić się z posadzki, cała czerwona i najwyraźniej zdenerwowana. Nadmuchała krągłe poliki. Wyglądała jak balon, który lada moment może wybuchnąć.
     - Nie chcę! - pisnęła oburzona, mało nie ślizgając się na kałuży wody - Jak ty się kąpiesz?! - wykrzyknęła - Tyle tu wody! I taki nieporządek! Na dodatek w ogóle się nie zamknąłeś! Nie wiedziałam, że tu jesteś!
     Soriel zamrugał obojętnie oczami, chwilę potem przybierając swój stały, uwodzicielski uśmiech. Kaczka w jego dłoniach znowu zapiszczała w seksownie przeciągły sposób.
     - Może jednak chcesz dołączyć? - spytał głębokim głosem, puszczając swojej wybawicielce oczko.
     Zanim zażenowana Patricia zdołała cokolwiek powiedzieć, demon chwycił ją za rękę i mocnym ruchem pociągnął w swoją stronę. Dziewczyna z głośnym piskiem wpadła do wanny, lądując cała mokra na bezwzględnie okrutnym chłopaku. Rozdziawiła buzię, nie wiedząc o powiedzieć. Nie potrafiła przez dłuższy moment nawet drgnąć. Jak śmiał! Nie dość, że wkradł się jej do łazienki, nie zamknął się na klucz, nabrudził wkoło przez co ucierpiała, ślizgając się na mydle, to jeszcze wepchnął ją niecnie do wanny, gdzie sam siedział nagi! Bezwstydny, durny demon!
     - Złamałeś zasady grawitacji! - pisnęła głośno, zaciskając piąstki i czerwieniąc się niczym dorodny pomidor - Za mocno mnie pociągnąłeś!
     - Co ja poradzę na to, że cię pociągam, maleńka? - spytał, chichocząc się diabelsko.
     Patricia jęknęła głośno, zakrywając dłońmi twarz. Bała się nawet drgnąć, by przypadkiem nie dotknąć czegoś, czego nie chciała dotknąć.
     - Umyj mi plecy, dziewczyno.
     - A co ja niby jestem?! Służąca?!
     - Nie widzisz, że jestem ranny?
     Soriel przybrał wiarygodną, zbolałą minę.
     - Nie sięgam.
     I pociągnął teatralnie nosem.
     Wściekła Patricia wydała z siebie cichy pisk i rzuciła go gąbką, którą akurat miała pod ręką. Trafiła go w nos, czym w ogóle się nie wzruszył.
     - Ranny?! - krzyknęła - Na umyśle chyba!
     Soriel zaśmiał się morderczo. Już zaczynał lubić tą niewinną, małą dziewczynkę, która siedziała cała mokra w wannie. Ciekawe co by było, gdyby spróbował ją poderwać? Może nie jest taką cnotką na jaką wygląda?
     - Pat!
     Obydwoje skierowali zaskoczone spojrzenia w stronę drzwi. Jakaś dziewczyna właśnie wspinała się po schodach do góry.
     Soriel uniósł brew, zaś Patricia przyłożyła dłonie do polików i pisnęła przeraźliwie. Nie spodziewała się, że jej zdemaskowanie nastąpi tak szybko. Przecież ledwo co była u Madlene z tymi dziwnymi grzybami! Co ona znowu tu robiła?!
     - Pat, zapomniałaś wziąć ode mnie czapki - oznajmiła przez drzwi jej przyjaciółka.
     Spanikowana dziewczyna, rzuciła się na demona i przylgnęła do niego ciałem. Bladą dłonią zatkała mu usta, żeby tylko się nie odezwał. Chłopak przybrał zadowolono-seksowną minę, unosząc znacząco brew. To kilka godzin jak się znają, a już są tak blisko siebie. Miał ochotę zachichotać jak mała dziewczynka.
     - Ach, no popatrz! - odpowiedziała lekko drżącym głosem blondynka - Dzięki za przyniesienie jej! Połóż... połóż ją gdziekolwiek!
     - Ok!
     Już kroki przyjacielskiej la bonne fee miały ucichnąć, gdy nagle demon zaczął się szamotać i mruczeć coś do bladej dłoni. W jego oczach znajdowało się coś podejrzliwie łobuzerskiego. Patricia aż się bała co mógł wymyślić.
     Madlene przystanęła pod drzwiami i nachmurzyła się. Słyszała w końcu dziwną szamotaninę.
     Soriel nareszcie wyswobodził się z uścisku swojej wybawicielki i z tymi ohydnie dziwnymi iskrami w oczach, zaczął krzyczeć:
     - ONA MNIE MOLESTUJE SEKSUALNIE! - po czym nie wytrzymał i wybuchnął głośnym śmiechem. Zawtórowała mu piskiem Patricia, która nie spodziewała się takiego obrotu sytuacji. Wiedziała, że jest już stracona. Mogła się tylko cieszyć, że to nie Alex lub Martha.
     - Co ty robisz z demonem w wannie?! - usłyszała chwilę potem głośny krzyk i trzask drzwiami. Wiedziała czym to się skończy, dlatego czym prędzej podniosła różową gąbkę i nim Madlene otworzyła usta, by wydać na świat kilka morderczych nut piosenki, rzuciła nią prosto w twarz przyjaciółki. Niebieskooka umilkła, rozdziawiając zdziwioną buzię. Różowa gąbka zatoczyła wodnisty tor po jej bluzce i spódnicy, ostatecznie opadając na mokrą posadzkę.
     - Nie rób tego, błagam - powiedziała bezradnie Pat, zaciskając ręce na oparciu wanny.
     Madlene patrzyła to na nią, to na szczerzącego się w piekielnym uśmiechu demona.
     - A-ale... demon! W wannie! Z tobą! Co on tu... dlaczego? - nie mogła dokończyć swojego zdania, miała zbyt wielki chaos w głowie.
     - Zaraz ci wszystko wyjaśnię! - jęknęła blondynka, próbując podnieść się z wanny. Wredny demon skutecznie przytrzymał ją jednak za biodra. Jego bliskość sprawiła, że Patricia znowu spłonęła soczystym rumieńcem.
     - To Pat nie mówiła ci, że jestem jej kochankiem? - udał zdziwienie Soriel.
     - Soriel! - pisnęła zawstydzona do granic możliwości dziewczyna. W jej oczach pojawiły się łzy zażenowania. To jednak nie wzruszyło bezwzględnego demona, który śmiał się do rozpuku, przyjmując na klatę wszystkie ciosy drobnych pięści, swojej kąpielowej towarzyszki.
     Długo kłócili się tak, rozlewając na około dodatkowe litry wody. Madlene miała już dosyć. Nareszcie chciała dowiedzieć się o co tutaj chodzi. Przybierając niepodobną do siebie, groźną minę, tupnęła nogą w kałużę wodną i powiedziała:
     - Macie mi wyjaśnić co tu się dzieje!

niedziela, 15 listopada 2015

[TOM 2] Rozdział 16 - "Pomocna dłoń"

16 rozdział jest bardzo krótki, chyba jeden z krótszych w 3/4 demona, ale to taka rekompensata za poprzednie długie rozdziały. Jest trochę Lauriela, trochę la bonne fée, które od teraz będą częściej gościły w opowiadaniu, no i Patricia rozpoczyna też całkiem nowy wątek. Sorcia is coming, Królik is happy >D. Mam nadzieję, że uda mi się jakoś nadążyć z pisaniem nowych rozdziałów. Święta niosą ze sobą trzy nowe shoty. Dwa prezentowe, drugim będzie "Moje życie to żart 2" (tytuł roboczy), prawdopodobnie związany z antologią.

POPRAWIONE [09.11.2020]
***

Początkowo nie wiedziałam, gdzie jestem. Miałam zawroty głowy i mdłości. Kręciły się przy mnie jakieś pielęgniarki, które próbowały przywrócić mnie do porządku. Wtedy dopiero dotarło do mnie, że znajduję się w szpitalu. Sama myśl o tym wykrzywiła moje usta w grymasie. Jak tym razem się tu znalazłam?
        Powoli zaczęłam sobie przypominać cały dzisiejszy dzień. Poczynając od Nathiela, który wrócił nad ranem i rzucił się na łóżko, mało nie przyprawiając mnie o zawał, cztery mocne kopnięcia bliźniaków, sprzątanie domu i ostatecznie kończąc na spotkaniu z Ethanem, przyjacielem mojej matki. Niestety, z całej tej historii pamiętałam tylko urywki naszej rozmowy i to, że nagle zrobiło mi się słabo. Nie mam pojęcia, jak się tu znalazłam. Spytałam o to pielęgniarki.
        – Przyniósł tu panią jakiś napity pan. Twierdził, że wywróciła się pani na ulicy i prosił o pomoc – stwierdziła.
     Zdziwiłam się. Naprawdę mnie tu przyniósł? Szpital znajdował się daleko stąd. Musiał przejść naprawdę spory kawał. Przez myśl mi przeszło, że mógł przecież zadzwonić, ale Ethan poza piersiówką schowaną w bluzie nie posiadał niczego, co mogłoby przynajmniej przypominać telefon.
    Westchnęłam bezradnie i potrząsnęłam głową. Calanthe miała rację. Nie zrobiłby mi krzywdy. Zamiast tego mi pomógł. Czy miałam to wziąć za dobry znak? Nie chciałam o niczym przesądzać. Tylko od Ethana zależy, czy pojawi się w progach Nox. Zostało nam po prostu czekać.
      Pielęgniarka pokręciła się jeszcze chwilę obok mnie, po czym wyszła, oznajmiając uprzednio, że powinnam tu już zostać do końca ciąży. Lekarz stwierdził, że mogę urodzić lada dzień. Zdziwiło mnie to. Ten czas tak szybko zleciał. A jeszcze niedawno klękałam przed porcelanowym tronem, zwracając resztki lichego śniadania i zerkając złowrogo na Nathiela, który pilnował mnie, jakby był psem policyjnym, powtarzając: „dalej, maleńka, jeszcze ten kawałek bekonu z dzisiaj!”.
    Z jednej strony się cieszyłam, w końcu bliźniaki przyjdą na świat, z drugiej strony dołowałam. Nienawidziłam szpitali. Muszę się uzbroić w miliony książek i cierpliwość.
      Ledwo wyszła pielęgniarka, a do pokoju wpadł zdyszany i roztrzepany demon. Chciałam przywitać go radośnie, z uśmiechem na twarzy, ale jego ostrzegawcza mina zabrała mi cały optymizm sytuacyjny. Był zły i doskonale wiedziałam dlaczego. Wykorzystałam jego nieobecność, żeby uczestniczyć w misji, która mogła zakończyć się tragicznie, a on musiał urwać się z nocnej zmiany, żeby zobaczyć czy wszystko ze mną w porządku. Nagrabiłam sobie i doskonale wiedziałam, że czeka mnie długa, nieprzyjemna rozmowa.
    Gdy młody Auvrey usiadł na krześle, posłał mi mordercze spojrzenie. Jego oczy błyszczały diabelsko w sztucznym świetle.
       – Chcesz, żebym dostał zawału? – spytał chłodno.
   – O ile mi wiadomo, demony nie chorują, a zawał to niewątpliwie ludzka dolegliwość – odpowiedziałam, posyłając mu tak samo lodowate spojrzenie.
     – Dlaczego znowu chodzisz gdzieś na własną rękę? I to po nocach! – zagrzmiał, co trochę mnie przestraszyło. – To się w głowie nie mieści! Zaraz będziesz rodzić, a w ogóle o siebie nie dbasz!
      – Nathiel. – Westchnęłam bezradnie. – Nie jestem niczyją niewolnicą.
      – Nie widzisz, co się z tobą dzieje?! – wykrzyknął, bo najwyraźniej wytrąciło go to z równowagi.
     Chcę, żebyś dożyła tego cholernego porodu! Chcę, żebyś wychowała ze mną dzieci! Nie chcę być sam, rozumiesz to?!
    W przeciwieństwie do temperamentnego Nathiela, który nie potrafił trzymać swoich nerwów na wodzy, umiałam się powstrzymać. Naprawdę bardzo rzadko wybuchałam, nawet jeżeli byłam w ciąży.
     – Dlaczego miałabym zginąć? – spytałam spokojnie, unosząc brew. – Wszystko ze mną w porządku. Po prostu utraciłam przytomność, a to chyba nic nowego.
     – Nic nowego, no właśnie. – Prychnął i założył ręce na piersi. – Czy ty naprawdę nie widzisz, co się z tobą dzieje?
     – Wszystko jest pod kontrolą.
  – Laura! Nic nie jest pod kontrolą! Chodzisz i czujesz się dobrze tylko dlatego, że la bonne fée faszerują cię tymi swoimi dziwnymi miksturkami! Gdybyś odstawiła je choć na moment...
    – Nie drąż tematu, Nathiel. Wszystko idzie tak, jak powinno iść. Jestem w szpitalu, nic mi tu nie grozi. Niedługo urodzę. Przestań się zamartwiać bez celu, to robi się naprawdę irytujące.
    Uważnie obserwowałam Auvreya. Wiedziałam, że jeszcze moment i wybuchnie, dlatego po prostu dodałam:
    – Skończmy temat.
    Chłopak ciężko westchnął. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.
    – Laura, nie mogę sobie wyobrazić, że zostawiasz mnie z dwójką dzieci. Boję się o ciebie – szepnął, sięgając dłonią do moich włosów. Zaczął je delikatnie gładzić.
    Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech. Zirytowanie powoli zaczęło ustępować. Wystarczył jeden magiczny dotyk.
    – Będzie dobrze. Obiecuję, że będzie dobrze. Czuję się świetnie – powtarzałam te słowa jak mantrę, przy okazji się zastanawiając, czy nie okłamuję samej siebie. Każdy stan przypominający złe samopoczucie zrzucałam na ciążę, a może to nie było normalne? Może gdybym przestała brać mikstury la bonne fée, naprawdę nie dożyłabym narodzin własnych dzieci?
    – Jesteś drobna i niska. Chuda i słaba fizycznie. Bliźniaki zabierają ci energię. Bledniesz i chudniesz, nie masz siły robić zwyczajnych, codziennych rzeczy. Nic nie jest dobrze – szepnął Nathiel.
    Zdziwiłam się. Cały czas miałam wrażenie, że nabierałam kolorów i tyłam. Że od szóstego miesiąca ciąży czułam się sto razy lepiej. Czy ludzie wokół mnie naprawdę dostrzegali coś zupełnie innego? A może to ja starałam sobie wmówić, że jest dobrze?
     – Będzie dobrze – powtórzyłam. – Nie ruszam się ze szpitala przez następne dni.
    Wymawiając te słowa, sama już nie wierzyłam w ich prawdziwość. W głowie pojawiło się to ciche pytanie, które przez ostatnie dni bałam się zadawać: a co, jeśli coś poszłoby nie tak?

***

Niedobrze, niedobrze, niedobrze!
         Spanikowana dziewczyna przekopywała w panice stertę papierów. Już zbyt długo zwlekała, mając nadzieję na zmiany. Przeznaczenie było nieuchronne. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie wszystkie mikstury są w stanie pomóc, w dużej mierze zależy to też od osobistych predyspozycji człowieka, ale nikt nie broni jej przecież próbować. Już nie raz igrała z losem i z nim wygrywała. Jeżeli ktoś miałby jej wmówić, że Bóg istnieje i mieszka sobie w niebie, obserwując wszystkich ludzi – wyśmiałaby go. Dla niej to los był Bogiem. Chytrym, nieznośnym, kapryśnym i wrednym Bogiem, który był wszędzie. W legendach o la bonne fée często wspomina się, że po śmierci wszystkie czarodziejki stają się pyłem i znikają w nicości z powodu walki z losem, której dopuszczają się przez całe życie. Los zabiera po śmierci tylko tych, którzy mu się nie sprzeciwiali i żyli zgodnie z jego wolą. La bonne fée były dobre, ale gdzieś w legendach zawierała się prawda o tym, że mają swą złą stronę. Czarodziejki były buntowniczkami walczącymi z życiem.
        – Co robisz, Mad? – dosłyszała za swoimi plecami.
      Podskoczyła, nie spodziewając się czyjejś cichej obecności. Odetchnęła z ulgą, gdy dostrzegła obok siebie Patricię. Trzymała różowego Chupa Chupsa w buzi i przyglądała się chaosowi, który opanował drewniane panele. Natychmiastowo przybrała podejrzliwą minę.
      Madlene cieszyła się, że to nie Martha lub Alexandra pojawiły się w salonie. Zapewne domyśliłyby się, co knuje i surowo jej tego zabroniły. Pomimo, że Patricia była od niej młodsza, dogadywały się idealnie. Jeżeli jedna coś kombinowała, druga jej w tym bez sprzeciwów pomagała. Trzeba było przyznać, że obydwie były często mało rozważne podczas swoich szalonych misji, dlatego Martha i Alex zawsze musiały robić w ich zespole za głosy rozsądku.
       – Pomożesz mi? – spytała Madlene, posyłając przyjaciółce niepewny uśmiech.
       – Ale w czym? – zdziwiła się tamta.
       W tym samym momencie Mad wydała z siebie okrzyk zachwytu. Ze sterty papierów wygrzebała tę jedną, najstarszą recepturę. Bardzo trudną do sporządzenia. Doskonale wiedziała, że samej ciężko będzie jej działać.
       Patricia widząc minę przyjaciółki, która z nagła umilkła i nie odpowiedziała na pytanie, pochyliła się nad nią i spojrzała w kartkę. Natychmiastowo wydała z siebie oddźwięk zaskoczenia. Lizak, którego trzymała w buzi, upadł na podłogę. 
        – Nie! – pisnęła. – Nie chcesz tego zrobić!
       – Chcę – odpowiedziała stanowczo Madlene, podnosząc się z ziemi. Czujnym wzrokiem śledziła każde słowo w tekście.
        – Mad, p-po co ci to?
     – Zaufasz mi? – spytała z powagą śpiewająca czarodziejka. – Zaufasz i pomożesz, cokolwiek miałabym zrobić?
        Złotowłosa nie wahała się nawet przez chwilę.
      – Jesteśmy przyjaciółkami. Jeżeli chcesz kogoś zabić, zrobię to z tobą. Jeżeli chcesz zakopać zwłoki, pomogę ci. Jeśli chcesz zapobiec rozwijaniu się pomidorom na świecie, to...
        Madlene zaśmiała się radośnie, kładąc dłonie na jej ramionach.
        – Spokojnie, to nie jest aż na taką skalę światową. Po prostu po raz kolejny pobawimy się z losem.
        – Uwielbiam bawić się z losem.
     Obydwie spojrzały na siebie z uśmiechami godnymi najgorszych kryminalistów. W takich sytuacjach rozumiały się prawie bez słów.
           – Pomogę, cokolwiek chcesz zrobić.

***

Grzyby. Świecące w ciemnościach, cholerne grzyby znajdujące się na skraju lasu. I nie, nie chodzi tu o borowiki, maślaki, muchomorki czy inne halucynki. Grzyb, po którego miała pójść, świeci na niebiesko tylko o drugiej w nocy i to przez całe dwie minuty. Ważnym momentem jest zerwanie go w chwili, gdy jeszcze błyszczy, wtedy jego magiczna moc zostaje zachowana. Gdy gaśnie, po prostu staje się zwykłą purchawką. Zabawne jest to świecenie na niebiesko. Wtedy grzyb wygląda, jakby odbywał dziką, taneczną orgię ze swoimi przyjaciółmi. Brakowało tylko hawajskich kwiatów, banjo i okularów przeciwsłonecznych.
        Patricia ziewnęła głośno, nawet nie przejmując się tym, żeby zasłonić usta. W końcu i tak była tutaj sama, a przynajmniej taką miała nadzieję. Czuła się w tej sytuacji jak czerwony kapturek, ale w wersji dla dorosłych, bo w przeciwieństwie do niego nie miała zawieszonej na plecach czerwonej pelerynki, a zwykłą, granatową bluzę. Zgadzał się tu tylko wiklinowy koszyczek. Madlene stwierdziła, że grzyby są spokojne, gdy leżą w koszyku. Patricię trochę to przerażało, bo brzmiało, jakby nagle miały zacząć uciekać, a przecież nie chciała zarywać kolejnej nocki w ich poszukiwaniu. Chodzenie spać nad ranem nieszczególnie jej się służyło.
         Krążąc między drzewami, zaczęła nucić jakąś piosenkę. To dziwne, że Mad nie chciała z nią pójść do lasu. Rzeczywiście, bała się ciemności, ale przecież byłyby razem. Zresztą od czego mają magię? Służyła nie tylko pomocy innym, ale też i własnej obronie. Jej lodowe karty zawsze przy niej są. Gdyby teraz pojawił się tu jakiś wilk, zapewne skończyłby z jedną z nich w tyłku. O dziwo nie było tu jednak nawet śladu po zwierzętach. Jakby się pochowały. Cisza przed burzą? Chyba że całe stado wilków na czele z jeleniami obserwowało ją gdzieś z tych krzaków i tylko czyhało na jej zły ruch. Ponoć wiele zwierząt wędrowało na skraj lasu w poszukiwaniu świecących grzybów. Ich zjedzenie dodawało energii i potrafiło postawić na nogi nawet najbardziej styraną istotę. Ponoć miały też właściwości afrodyzjaków. Alex przyznała kiedyś z chichotem, że po nich wszystkie banany stają. Ale Patricia nigdy nie widziała stojących bananów. Wydawało jej się, że one zawsze są postawione na baczność.
     Z prawej kieszeni wyjęła telefon z niebieskim pokrowcem pingwina i spojrzała na godzinę. Pierwsza pięćdziesiąt siedem. Miała jeszcze chwilę, a była już prawie na miejscu. Idealnie.
    W tym samym momencie nadepnęła na coś ukrytego w krzakach. Pewnie nie zwróciłaby na to uwagi, gdyby owa rzecz nie wydała z siebie bolesnego oddźwięku. To sprawiło, że z głośnym piskiem przerażenia odskoczyła, mało nie potykając się o korzeń drzewa.
       – K-kto tu jest?! – spytała przestraszona, próbując dostrzec kogokolwiek w trawie.
    Niestety, nikt jej nie odpowiedział. Przez dłuższą chwilę bała się podejść do miejsca, w którym napotkała przeszkodę. Do jej wyobraźni zaczęły trafiać przerażające obrazy. Jakiś mężczyzna, ewentualnie zombie, łapie ją za nogę, ciągnie w dół i... no, właśnie. Tu już szerokie pole do popisu osobnika płci męskiej. Mógł ją na przykład zaprosić na mroczną herbatkę, ewentualnie spytać czy lubi prostować banany.
    Patricia potrząsnęła gwałtownie głową, próbując pozbyć się tych dziwnych myśli. Może leżał tam ktoś, kto potrzebował pomocy? Postawiła krok w jego stronę i spojrzała w górę. Mógł na przykład spaść z tej wielkiej góry. Ale w takim razie to dziwne, że wciąż żyje i wydaje jakieś dźwięki. Albo miał wyjątkowe szczęście, albo był kimś szczególnym.
    Nagle nabrała pewności siebie. La bonne fée miały obowiązek pomagać ludziom, nieważne kim byli.
   Postawiła jeszcze kilka ostrożnych kroków, aż w końcu uklęknęła i odgarnęła liście krzewów. Nie pomyliła się. Ze zmartwieniem zaczęła przyglądać się ciału jakiegoś obcego chłopaka. Najpierw chciała się rozeznać w tym, co mu dolega. Zdziwiło ją, kiedy nie dostrzegła żadnych zadrapań ani śladów krwi. Może ten człowiek po prostu zemdlał na leśnym spacerku? Ta opcja była całkiem możliwa.
    Patricia chwyciła za kij znajdujący się w pobliżu i zaczęła nim szturchać policzek nieznajomego. Widziała tylko kawałek jego twarzy. Resztę zasłaniały czarne, splątane włosy i trawa. Chłopak nawet nie zareagował na dotyk. Uznała więc, że jest bezpieczna i może podejść bliżej. Pierwsze co zrobiła, to sprawdziła jego tętno. Było w normie. Nawet jego ciało było dziwnie ciepłe.
     Co mu więc dolegało?
    Chmurząc się, chwyciła nieznajomego za rękę i z trudem przewróciła go na plecy. Z jego ust znów wyrwał się cichy jęk. Obejrzała go z każdej strony. Dalej nie dostrzegała żadnych ran. Dopiero potem skierowała oczy na męską twarz. Chłopak, który tu leżał, był naprawdę uroczy. Ostre rysy wyraźnie zaznaczały jego piękno. W jej oczach uchodził za przystojnego diabła. Nie powstrzymała się od odgarnięcia czarnej grzywki z jego czoła. Była nim zafascynowana.
     – Zabiję – jęknął nieznajomy, co prędzej rozbawiło, niż przestraszyło Patricię.
     – Wszystko w porządku? – spytała, nachylając się tuż nad jego twarzą.
    Długo czekała na odpowiedź, w końcu ją jednak dostała. Nie potrzebowała słów, wystarczyło jej to, co zobaczyła.
   Oczy chłopaka otworzyły się na chwilę. Wgapiały się w dziewczynę, mrugając nierozumnie w ciemnościach. Nieznajomy wyglądał tak, jakby nie do końca wiedział, co się dzieje.
    Patricia zbladła i zesztywniała. Tak, to prawda, że la bonne fée pomagają ludziom, ale... nie było mowy o demonach!
      Z głośnym piskiem odskoczyła od niego jak oparzona, przypadkiem kopiąc go stopą w głowę.
      Szmaragdowooka bestia na nowo zamknęła oczy, nie wydając z siebie już żadnego dźwięku.
      – D-demon! – wykrzyknęła przerażona dziewczyna. – Co tu robi demon?!
      Z niepokojem zaczęła rozglądać się po okolicy.
   A jeżeli to pułapka i za chwilę zza drzew wyjdą jego poplecznicy? Nie. To niemożliwe. Ten zielonooki potwór zdawał się być naturalnie w stanie... nie do życia. Co miała zrobić? Przecież la bonne fée zawarły pakt z łowcami, obiecując im, że będą walczyć z demonami. Nie mogła mu pomóc! A może musiała mu pomóc?
      Patricia jeszcze raz spojrzała niepewnie w stronę chłopaka. Był taki piękny, a w jego oczach wcale nie czaiło się zło, raczej bezradność. Dlaczego miała mu nie pomagać? Nie mógł być wrogiem. Wystarczy tutaj trochę logiki. Co nagle miałby robić w lesie jej wróg? Spać? Bez przesady.
     Decyzja była ciężka do podjęcia. Zacisnęła usta, marszcząc czoło. Rozważała za i przeciw. W końcu jednak dobroć przeważyła. Nieważne czy to demon, czy człowiek. Każdemu należała się bezinteresowna pomoc.
    Biorąc głęboki wdech, podniosła się z ziemi i jeszcze raz nachyliła się nad nieprzytomnym chłopakiem. Dopiero teraz dostrzegła, że z jego ciała gdzieniegdzie ulatniał się cienisty dym. Musiał być ranny, ale na swój własny demoniczny sposób. Pozostawało pytanie: jak go przeniesie?     
       W tym zamyśleniu mało nie przegapiła momentu, kiedy magiczne grzyby zaczęły tańczyć i świecić na niebiesko. W ostatniej chwili, przed upływem drugiej minuty grzybowej imprezy, zerwała jednego z nich i wsadziła do koszyka. Chwilę patrzyła na niego, zastanawiając się, czy nie ucieknie, ale najwyraźniej nie zamierzał. Tak samo jak ten szmaragdowooki demon.
        Patricia przybrała twardą minę i podciągnęła rękawy. Droga była długa, możliwości niewielkie, ale przecież jakoś musiała go zaciągnąć do swojego domu. Tylko tam będzie się w stanie nim zająć.
        Szaleństwo, czyste szaleństwo. Jeżeli któraś z la bonne fée się o tym dowie, zginie na miejscu.

niedziela, 8 listopada 2015

[TOM 2] Rozdział 15 - "Ethan Parthenai"

Rozdział może być odrobinę suchy. Miał wyjść fajnie, paliłam się do jego pisania, a jednak wszystko wyszło inaczej, niż zamierzałam. Mimo tego te wspomnienia Ethana... Aż nabrałam ochoty na napisanie "W cieniu ognia". Wydaje mi się, że ma całkiem dobrą rozpiskę. Może przy odrobinie czasu (5 lat później, kiedy skończę 3/4 demona i tysiąc innych shotów?) w końcu zacznę pierwszy rozdział. No, nic. Rozdział 15 poświęcony w całości Ethanowi i jego przeszłości. Miło wraca się do takich chwil. Tylko wydaje mi się, że facet ma jakąś chorobę umysłową. Może przesiąkłam Dziadami i Mickiewiczami *jeszcze trochę i wielkie improwizacje będę tworzyć*.
P.S. Wow, 400 wyświetleń to całkiem fajna liczba! Skąd te ludzie?

Poprawione [17.08.2020]
***
Nadszedł maj. Słoneczny, ciepły miesiąc, który powoli zmierzał ku latu. Z mojej niewielkiej szafy mogłam nareszcie wyjąć sukienki z krótkim rękawkiem. Nathiel niesamowicie cieszył się z tego, że mógł bezczelnie wgapiać się teraz w mój dekolt oraz zaglądać mi pod spódnicę. Gdy kończyła się zima, a nadchodziło lato, Nathiel zrzucał skórę grzecznego demona i niesiony przez gorącą falę, przebudzał w sobie wszystkie swoje najgorsze cechy podrywacza. Zaczynało się od okularów przeciwsłonecznych, przez które mógł wpatrywać się w co tylko chciał. Znów mógł nosić krótkie koszulki z głupimi napisami albo chodzić bez nich i świecić gołą klatą na osiedlu. Każdej dziewczynie przechodzącej obok puszczał oczko, wywołując tym samym piski podniecenia. Gdy podlewał kwiaty, niby przypadkowo polewał się wodą, ażeby jego ciało promieniało w słońcu i napawało się omdleniami starszych pań. Gdy kupował lody albo cokolwiek na mieście, jadł to z takim seksapilem, jakby pozował do magazynu porno dla kobiet. Nathiel na lato przyprawiał mnie o nerwicę, choć muszę przyznać, że ze względu na nadchodzący poród, wyjątkowo starał się wstrzymywać – czasem z trochę gorszym skutkiem, ale jednak. Miałam wrażenie, że jego wstrzemięźliwość spowodowana jest nowym trybem życia. Nathiel od jakiegoś miesiąca pracował w nocnym barze. Podejrzewałam, iż to właśnie tam, pod moją nieobecność, był bożyszczem tłumów. Po całej nocy świecenia oczami i uśmiechania się w seksowny sposób, zapewne miał już dosyć podrywania przedstawicielek płci żeńskiej na mieście.
Auvrey całkiem nieźle znosił pracę w trybie nocnym. Ja znosiłam ją o wiele gorzej. Nie lubiłam, gdy szedł do pracy akurat wtedy, gdy ja kładłam się spać. Dopiero nad ranem wchodził zmęczony do łóżka i zabierał mi kołdrę (co niezwykle mnie irytowało). Lubiłam jednak momenty, kiedy zaspanym głosem witał się ze mną i bliźniakami. Przynajmniej jedną lub dwie godziny mogłam nacieszyć się ciepłem demonicznego ciała.
Mój brzuch był już tak wielki, że nie byłam w stanie się pochylać i podnosić cokolwiek z podłogi. Nie byłam nawet w stanie spojrzeć na własne stopy. Czasami młody Auvrey musiał pomagać mi przez to z ubieraniem skarpetek.
Bliźniaki buntowały się na wszelkie możliwe sposoby, jakby chciały oznajmić swoje nadejście w najbliższym czasie. Nieraz zginałam się z bólu i przeklinałam swoje własne dzieci, które utrudniały mi codzienne życie. Ukradkiem cieszyłam się, że nikt mnie wtedy nie słyszał, bo zapewne czułby się zgorszony.
Ułożenie młodych Auvreyów wskazywało na to, że mogłam urodzić lada dzień. Czy się bałam? Sama nie wiem. Raczej cieszyłam z tego powodu, że moje męczarnie dobiegną końca. Z drugiej strony miałam świadomość, że fizyczny ból zamieni się w najbliższym czasie w psychiczny. Już po samych kopnięciach podejrzewałam, że bliźniaki będą małymi, płaczliwymi diabłami, które nie będą dawały mi spać po nocach. 
Jedną z niewielu zalet mojej ciąży było to, że od szóstego miesiąca ani razu nie zemdlałam, dzięki czemu skończyło się ciągłe dopytywanie, jak się czuję i czy coś mi przypadkiem nie dolega. Nabrałam nawet kolorów i, rzecz jasna, wagi. Wszystkie obawy Nathiela okazały się bezpodstawne. Byłam pewna, że wszystko pójdzie tak, jak należy. Już same badania na to wskazywały.
Ze zdziwieniem musiałam przyznać, że nie mogłam doczekać się przyjścia moich dzieci na świat. Czułam podekscytowanie, ciekawość i niepodobną do mnie radość. To lepsze niż zeszło zimowe doły i złe samopoczucie. Miałam wrażenie, że to la bonne fée maczały w tym palce. Madlene zaczęła mi podrzucać już nie tylko mikstury na lepsze samopoczucie. Dołączyła do tego jakiś nowy lek, którego nazwa i kolor były co najmniej podejrzane. Za każdym razem pytałam, czy aby na pewno w „Czterolistnej koniczynie” o barwie szmaragdowych oczu demona nie znajdowała się żadna ciężka chemia. Przecież bez niej niemożliwością byłoby otrzymanie tak intensywnej barwy. Jednak Madlene wyraźnie broniła lekarstw tworzonych przez jej matkę. Twierdziła, że la bonne fée używają tylko wyspecjalizowanych ziół i naturalnych środków, które nie są chemiczne. Nie chciałam w to wnikać.
Naprawdę dużo wydarzyło się podczas ostatnich miesięcy. Po długich negocjacjach między szefem naszej organizacji a starszą, zgarbioną la bonne fée nareszcie nawiązaliśmy współpracę. Sojusz niósł ze sobą nowe obowiązki, a więc i co tygodniowe spotkania dobrych czarodziejek z łowcami. Początkowo miały polegać na wzajemnym poznawaniu się i dzieleniu wiedzą. Szybko jednak uznaliśmy, że to bardzo ciężka misja.
Z ironicznym uśmiechem wspominałam dzień próby przyrządzania mikstur, podczas której Nathiel spowodował wybuch, ogłuszając i osmalając tych najbliżej niego stojących ludzi, a Andi zamiast leczniczej mikstury stworzyła truciznę, która wypaliła dziurę w ulubionym dywanie Amy. Sztuka dokładnego odmierzania była trudna nawet dla takiego perfekcjonisty jak Sorathiel. Kolor jego mikstury uzdrawiającej był o jedną tonację za mocny, co już spisywało ją na straty. Z pewnością bardzo musiał przeżyć tę perfekcyjną porażkę.
Wcale nie lepiej przedstawiała się nauka władania exitialis. Madlene jako osoba z największym stopniem nierozgarnięcia wbiła sobie nóż w stopę, wywołując tym ogólne zamieszanie. Reszta czarodziejek także nas nie zawiodła. Alex groziła nożem Nathielowi, Patricia zgubiła gdzieś swoją broń, a Silvia stwierdziła, że exitialis lepiej sprawuje się przy krojeniu mięsa, niż zabijaniu demonów. 
Dogadanie się między łowcami a la bonne fée było ciężkie nie tylko ze względu na różnice działań – w końcu one posługiwały się magią, my energią potencjalną. Było ciężko, bo obie strony nie potrafiły sobie zaufać.
Nathiel nie lubił czarodziejek. Szydził z nich, kpił, wyzywał i groził. Alex nie milczała przy takich sytuacjach i zawsze kłóciła się z nim, nieraz mało nie uszkadzając swoją mocą demona. Martha też wydawała się być niepewna – nie chciała, żeby któreś z nas przyrządziło jej herbatę ani ruszało jej rzeczy. Silvia zawsze obserwowała nasze ruchy czujnym okiem. Tylko Madlene oraz Patricia były otwarte i to właśnie z nimi dogadywałam się najlepiej. 
Naszcza współpraca trwała już miesiąc. Nie mieliśmy jeszcze żadnych większych akcji, poza kilkoma wypadami na demoniczne polowania czy pomoc la bonne fée przy znajdywaniu dziwnych roślin. Czułam, że prawdziwe misje szybko jednak nadejdą. Departament Kontroli Demonów czaił się przecież gdzieś za rogiem. 
Nox wciąż rozpaczliwie potrzebowało nowych członków. Nathiel skutecznie odstraszał potencjalnych kandydatów, zupełnie jakby robił to specjalnie. Wygodnie było mu z obecnym składem organizacji, to dlatego rekrutacją zajął się Sorathiel, a po części i ja, choć nie miałam obecnie zbyt wielkich możliwości, chodząc z wielkim brzuchem po mieście. Była jednak rzecz, którą mogłam zrobić. Coś, co planowałam od kilku miesięcy: odwiedzenie Ethana Parthenai. Byłego łowcy, przyjaciela mojej biologicznej matki.
Stając przed wielkim, zrujnowanym budynkiem z czerwonej cegły, zerknęłam w kartkę, którą trzymałam w dłoniach. Nie miałam wątpliwości co do tego, że to właściwe miejsce. Przyprawiało mnie ono o dreszcze. Bałam się, że gdy już tam wejdę, natrafię na jakiegoś psychopatę z siekierą lub ćpuna, który zaatakuje mnie strzykawką. Sceneria przypominała kiepski horror klasy B, gdzie łatwo było umrzeć.
Wzięłam głęboki wdech i ruszyłam w stronę drzwi wejściowych.
Nie miałam ustalonego planu działania. Zresztą... czy mogłam przewidzieć, jak zareaguje obcy mężczyzna, który lubił się odurzać alkoholem? Nie. Byłam jednak dobrej myśli, choć równocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że czeka na mnie niełatwe zadanie. 
Weszłam w wąski, wręcz klaustrofobiczny korytarz wyłożony kostką z szachownicy. Moje kroki odbijały się głuchym echem od ścian, nawet jeśli nie byłam głośna. Ponownie spojrzałam w kartkę z adresem. Wskazywała na drzwi z numerem cztery. To przy nich się zatrzymałam.
Zapukałam i odczekałam dłuższą chwilę, spodziewając się, że Ethan nie otworzy mi drzwi. Był w końcu wieczór. Albo leżał upity w rogu pokoju, albo nie było go w domu, gdyż szukał taniego trunku na mieście.
Poruszyłam klamką, przyglądając się, jak drzwi ustępują pod moim naporem. Po cichu i bez większego zastanowienia weszłam do środka. Nie była to na pewno rozsądna decyzja, ale wątpiłam w to, aby mężczyzna, który mi ostatnio pomógł, wyrządził mi teraz krzywdę.
Mieszkanie okazało się być tak samo obskurne jak cały budynek. Tynk sypał się z sufitu, stary dywan leżący na przedpokoju najwyraźniej nie był prany od dwudziestu lat i zamiatany od jakichś dwóch miesięcy, a zapach stęchlizny i alkoholu przyprawiał o mdłości. Byłam pewna, że Ethan gdzieś tu jest.
Kobieca intuicja oczywiście mnie nie zawiodła – leżał pod starym kocem w rogu mieszkania, chrapiąc głośno po swojej libacji alkoholowej.
Westchnęłam i zapaliłam światło w pokoju. To go najwyraźniej rozbudziło. Zmrużył oczy, burknął coś pod nosem i ostatecznie spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem.
Usiadłam na zakurzonej, fioletowej poduszce i wbiłam w niego chłodne spojrzenie. Patrzył się na mnie przez dłuższą chwilę, jakby nie dowierzał temu, co widzi. Domyśliłam się, że znowu dostrzegł we mnie kogoś innego.
– Calanthe? – spytał zachrypniętym głosem, tak jak kilka miesięcy temu, gdy zetknęliśmy się ze sobą na mieście. Tym razem nie dostrzegł jednak tego, że mam zielone, a nie niebieskie tęczówki jak moja matka. Natychmiastowo przeniósł się do pozycji siedzącej i zmrużył groźnie oczy. Widziałam, że patrzy na mój brzuch.
– Masz zamiar urodzić tego diabła? – spytał groźnie, wskazując chwiejnym palcem na bliźniaki. – Nie rób tego, to przecież demon. My walczymy z demonami. Nienawidzimy ich.
Uniosłam brew. Czyżby nieświadomie powrócił myślami do czasów, gdy był jeszcze młody? Do czasów, gdy Calanthe była ze mną w ciąży. 
Postanowiłam, że podejmę się tej dziwnej gry.
– A jeśli chcę to zrobić? – spytałam spokojnie.
– Zabiję tego skurwysyna, przysięgam – warknął wyjątkowo trzeźwym jak na siebie głosem, wręcz piorunując mnie wzrokiem.
– Kocham go. Zrobiłbyś to?
– To złe – odpowiedział zrezygnowanym głosem. Brzmiał tak, jakby lada moment miał się popłakać. – On cię nie kocha. Nie może cię kochać. To demon. Demony nie kochają, demony nienawidzą, demony zabijają ludzi...
– Ale ja go kocham i mam z nim dziecko – mówiąc to, położyłam dłoń na swoim brzuchu. – Nie zamierzam go zabijać.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że staram się tymi słowami spełniać własne życzenia. W końcu Calanthe starała się mnie pozbyć. Po prostu byłam zbyt silna, żeby ulec tym próbom. Zapewne gdyby była tutaj moja matka, ta rozmowa wyglądałaby inaczej.
Ethan umilkł, zaciskając usta w wąską kreskę. Teraz prędzej zachowywał się jak nastolatek, a nie dorosły mężczyzna. Nic dziwnego, w końcu zjawy przeszłości do niego wróciły. Jego zmęczone, nieobecne oczy świadczyły o tym, że jest w zupełnie innym miejscu.
Załamany z trudem podniósł się z podłogi. Ciężkim, kulawym krokiem przeszedł obok mnie i dopadł się do zlewu, gdzie wisiało małe, zakurzone lustro. Przemył wodą twarz, po czym spojrzał w zwierciadło, najwyraźniej szukając tam mojego odbicia. Zdawało mi się, że jego świadomość powoli wraca, zupełnie jakby wcześniej znajdował się pod wpływem jakiegoś nierealnego snu.
– Córka Calanthe – przypomniał sobie z westchnięciem. – Masz zielone oczy jak on – dodał, wyraźnie się krzywiąc.
– Mam imię – burknęłam, spoglądając na niego kątem oka. – Nazywam się Laura. Laura Collins.
– Collins? – zdziwił się Ethan. Uniósł brwi i odwrócił się ostrożnie w moją stronę.
Kiwnęłam głową.
Tak, też sądziłam, że o wiele lepiej i mniej pospolicie brzmiałoby: Laura Clerinell lub Laura Vaux, ale nie miałam wpływu na wybór nazwiska.
– Calanthe nigdy się mną nie zajęła. Próbowała mnie zabić, nim się jeszcze narodziłam. Gdy nie przyniosło to pożądanego skutku, nie miała wyboru, jak po prostu mnie urodzić. Zaraz po porodzie uciekła i zostawiła mnie na pastwę losu – opowiedziałam spokojnym, ale chłodnym głosem. – Poznałam ją dopiero, gdy miałam siedemnaście lat.
Nie chciałam go obwiniać o to, co się stało, choć byłam przeświadczona o tym, że gdyby Ethan został przy mojej matce, zapewne nie próbowałaby uciekać przed własną córką. Przeszłości jednak nie dało się zmienić, a ludzie uchodzili za istoty popełniające liczne błędy.
– Calanthe żyje? – spytał ożywionym głosem mężczyzna, kompletnie ignorując to, co powiedziałam.
– Umarła – powiedziałam bezlitośnie. – Walczyła z Aidenem. Oboje polegli.
Mój rozmówca spoglądał na mnie przez dłuższą chwilę z miną bez wyrazu. Jego ciemne oczy zapełniły się jakimś dziwnym smutkiem. Oparłszy się o ścianę, zjechał po niej plecami. W akcie bezradności przyłożył ręce do twarzy.
– Wiedziałem, że to się tak skończy – powiedział zbolałym głosem. – Po co jej to było?
– Nie cofniemy czasu – powiedziałam z westchnięciem, z trudem przenosząc się do pionu.
Zanim mój rozmówca cokolwiek odpowiedział, zaczęłam zbierać stare butelki i śmieci z podłogi. Nie mogłam patrzeć na ten przeklęty bałagan.
– Powinieneś wziąć się w garść i przestać zadręczać się czymś, czego już nie odzyskasz. Minęło sporo czasu, odkąd byłeś nastolatkiem. Czas ruszyć do przodu.
Czułam, że Ethan dokładnie przygląda się mojemu działaniu. Śledził każdy mój ruch.
– Jesteś w ciąży – stwierdził mądrze.
– Boisz się, że poronię? – spytałam, udając zdziwienie. – A nie życzysz mi tego samego, co mojej matce? W końcu też urodzę dzieci demonowi.
– Nie – burknął niezaskoczony tym faktem Ethan. – Nie życzę ci źle – dodał cicho, chwytając za pustą butelkę po wódce. Z uporem zaczął się jej przyglądać. Domyślałam się, że jego głowę zaprzątała teraz Calanthe. Nie mogłam mu pozwolić, żeby znów się w sobie zamknął i oddał dołującym myślom.
Zebrane butelki wrzuciłam do wora, który znajdował się w kącie pokoju. Po tym podeszłam do umywalki i zaczęłam zmywać brudne naczynia, które pewnie nie były szorowane od tygodnia. Świadczyły o tym zeschłe kawałki jakiegoś śmierdzącego mięsa z puszki.
– Podoba ci się takie życie? – spytałam z nutą obrzydzenia w głosie. – Mieszkanie w pokoju, gdzie grzyb urządził sobie posiedzenie? Picie alkoholu od rana do nocy, spanie pod brudnym kocem, będąc na wiecznym kacu? Dręczenie swoich myśli w kółko tym samym? – zadając pytania, spoglądałam na niego ukradkiem. Odrobinę go zirytowałam, o czym poświadczył jego skrzywiony wyraz twarzy.
– Skoro żyję tak przez lata i wciąż nie zrezygnowałem, zapewne cholernie mi się to podoba – stwierdził ironicznie, głośno prychając.
– Uwierz mi, nie ma osób, które chciałaby prowadzić takie życie – odpowiedziałam obojętnie. – Zawsze jest jakieś wyjście z sytuacji. Tobie nadarzyła się właśnie okazja. Powinieneś przyjąć pomocną dłoń ze strony Nox. Będziesz miał dach nad głową, znajdziesz sobie przyzwoitą pracę i nie będziesz żył sam. 
Ethan gorzko się zaśmiał.
– Że niby mnie potrzebujecie? – spytał, posyłając mi złowrogie spojrzenie. – Nie byłem wybitnym łowcą. 
– Ale wiesz, jak funkcjonuje Nox. Ponoć kochałeś swoją pracę w organizacji.
Mężczyzna przez chwilę się wahał.
– Wiem, nie przywrócę twoich przyjaciół, nie przywrócę ci też młodości, ale wciąż możesz wiele zrobić. Twoje doświadczenie bardzo nam się przyda, tak samo jak tobie przyda się inny tryb życia – kontynuowałam.
To go najwyraźniej rozwścieczyło.
– Nie będę niczego zmieniać! Nie chcę niczego zmieniać! – wykrzyknął zbulwersowany.
Oderwałam się od naczyń i spojrzałam na niego z powagą. Wiedziałam przecież, że nie będzie łatwo. Nie sądziłam jednak, że będzie zachowywał się jak pięciolatek, który nie chce zjeść gotowanej marchewki na obiad.
– Boisz się – zaczęłam spokojnie – a nie masz czego. Calanthe nie ma już na tym świecie, tak samo jak twoich przyjaciół. Nie musisz ich wiecznie opłakiwać. Calanthe przed śmiercią życzyła sobie, żebym cię odnalazła i z powrotem uczyniła członkiem Nox. Była pewna, że ci tego brakuje. 
– Niczego mi nie brakuje – warknął ostrzegawczo.
– Gdyby ci nie brakowało, nie zaprzeczałbyś w tak nerwowy sposób. Kogo próbujesz okłamać? Siebie? – spytałam, unosząc brew i zakładając ręce na piersi. – Twoi przyjaciele na pewno chcieliby tego samego, co Calanthe. Twojego powrotu do Nox. To nie przypadek, że wciąż żyjesz. Masz cel. Masz szansę, żeby naprawić swoje życie. Wiem, że zapomnienie o tym, co przeżyłeś jest trudne, ale wciąż możesz iść do przodu.
– Zamknij się! – krzyknął Ethan, próbując zatkać uszy. 
– Tchórzysz – powiedziałam chłodno, patrząc na niego z góry. – Nawet nie potrafisz odwiedzić grobu własnych przyjaciół. Boisz się i to na dodatek trupów.
Mężczyzna warknął groźnie i podniósł się gwałtownie z podłogi. Stanął naprzeciw mnie z butelką w dłoni.
Poczułam ukłucie strachu w sercu. A jeżeli naprawdę zrobi mi krzywdę? Jeżeli jest nieobliczalny? Calanthe twierdziła, że Ethan to osoba o łagodnym usposobieniu, ale przecież mógł się zmienić przez te wszystkie lata.
Patrzył na mnie z góry ciemnymi jak noc oczami. Pierwszy raz widziałam jednak, że były żywe.
Postanowiłam grać odważną, choć mogłam tym sporo zaryzykować. Podjęłam się taktyki atakującej, co nie było podobne do moich sposobów działania, jednak stosowałam się w tym przypadku do wskazówek Calanthe, która kiedyś powiedziała, że na Ethana nic tak nie działa, jak porcja obwiniania czy kpiny dająca mu później powód do udowodnienia wszystkim, że się mylili. Miałam nadzieję, że ta strategia pomoże.
– Przemyśl to. Drzwi Nox są zawsze otwarte – powiedziałam, ponieważ uznałam, że właśnie tutaj powinnam skończyć naszą konwersację.
Ethan łypnął na mnie groźnie. Naprawdę zaczynałam się go bać. Był przecież pijany, a człowiek nietrzeźwy to człowiek nieobliczalny. Mimo tego stałam odważnie, patrząc mu prosto w oczy bez zawahania.
– Nie zamierzam tam wracać – syknął mi prosto w twarz.
Poczułam nieprzyjemny odór taniego alkoholu. Jak na zawołanie zrobiło mi się słabo. Zachwiałam się lekko, co najwyraźniej przestraszyło Ethana. Zaczął sądzić, że to on zrobił mi krzywdę. Momentalnie przybrał zaniepokojony wyraz twarzy.
Zrobiłam krok w tył, położyłam dłoń na brzuchu i wzięłam głęboki wdech.
– Rodzisz? – zapytał ledwo słyszalnie Ethan, blednąc.
– To chwilowe – powiedziałam cicho, krętym krokiem zmierzając ku ścianie. Wsparłam się o nią i pochyliłam głowę, starając się powoli oddychać.
– Potrzebujesz chyba pomocy – stwierdził przestraszony mężczyzna.
Teraz wyglądał tak, jakby cały alkohol wyparował z jego organizmu w ciągu sekundy. A więc adrenalina znakomicie wypierała procenty. Podeślij mężczyźnie kobietę w zaawansowanej ciąży, a natychmiastowo wytrzeźwieje.
I tyle z mojej misji. Miałam jeszcze sporo argumentów, ale oczywiście bliźniaki musiały dać się we znaki akurat w tym momencie. Tak, zemdlej Lauro! Na środku obleśnego pokoju, gdzie napity żul zdepcze cię butem!
Mężczyzna zaczął się do mnie ostrożnie przybliżać. Miał wystawione przed siebie dłonie i niepewną, zatroskaną minę. Bardzo zdziwił mnie ten widok. Jak widać, nastroje Ethana zmieniały się z każdą upływającą minutą.
– Zabiorę cię do szpitala – oznajmił spokojnie.
Nie zdołałam nic odpowiedzieć. Pierwszy raz od szóstego miesiąca ciąży poczułam tak wielką słabość, że nie byłam w stanie utrzymać się na nogach. Kolana po prostu się pode mną ugięły. Bałam się, bardzo się bałam, że bliźniaki ucierpią od mojego upadku, ale na szczęście w porę zostałam złapana. A potem zgasłam.
***
Śmierć. Czasami sam marzył o tym, żeby oddać się jej w długie, kościste szpony i zniknąć raz na zawsze ze świata, który niósł ze sobą tylko ciąg szarych dni i ból. Tyle razy przeklinał siebie za to, że nie potrafił uratować najważniejszych dla niego osób. Nie dość, że nie obronił ich przed śmiercią, to jeszcze uciekł jak zwyczajny tchórz. Doskonale wiedział, że gdyby został, mógłby ocalić przynajmniej kilkoro z nich. Ale tego nie zrobił. Zachował się jak egoista. Schował się we własnej bezpiecznej skorupie, zatopił smutki w alkoholu, uznał siebie za pokrzywdzonego przez los. To śmieszne. Cały czas wiedział, że robił źle, a mimo tego nie potrafił tego zmienić. A potem pojawiła się ta mała, zielonooka dziewczyna, córka Calanthe i Aidena. Chciała nie tylko przyjąć go z powrotem do Nox, ale także wypełnić wolę swojej matki. Nie wydawała się być zła, choć chłodny charakter z pewnością odziedziczyła po demonicznym ojcu. Znał ją tylko przez chwilę, a zdążyła przewrócić jego życie do góry nogami.
Ethan otulił się wymiętoloną, czarną bluzą. Mimo że był maj, wieczory bywały chłodne. Odrobinę zimna jeszcze nikomu na szczęście nie zaszkodziła.
Przechodząc między grobami, zaczął wyszukiwać znanych mu imion. W ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat tylko dwa razy pojawił się na cmentarzu. Wtedy, kiedy podczas tragicznej misji zmarła dwójka jego przyjaciół, oraz gdy dowiedział się, że Elisabeth i Arthur osierocili swojego małego syna, Sorathiela. Niedawno zmarła Calanthe. Będzie to więc jego trzeci i ostatni raz, kiedy tu wchodzi. Nie ma na świecie już nikogo z jego bliskich. Został sam jak palec. I nikogo z wyjątkiem siebie za to nie winił.
Cicho wzdychając, spojrzał w stronę lichego bukietu róż, który znalazł gdzieś na ulicy. Ktoś musiał po nich przejechać autem, ale jego zdaniem wciąż wyglądały ładnie. Niestety, nie stać go na kupno jakichkolwiek kwiatów. Nie starczało mu na życie, a co dopiero na takie nietrwałe, nędzne rośliny. To tylko symbol. Czerwone róże od zawsze kojarzyły mu się z miłością, jakkolwiek ckliwie by to nie brzmiało.
Ethan czuł, że wciąż coś ciężkiego leży mu na sercu. Bardzo chciał zmienić swoje nastawienie, odrzucić przeszłość i zacząć nowe życie, ale to nie było łatwe zadanie. Jakaś mroczna zjawa bawiła się jego uczuciami, nie chcąc go wypuścić ze szponów wspomnień już od kilkudziesięciu lat. Zawsze powracała w snach, dręczyła go, gniotła i dusiła. Nieraz myślał, że zginie, sam nawet wielokrotnie próbował się zabić, ale bezskutecznie. Coś wciąż trzymało go przy tej marnej egzystencji. Może właśnie tak miało być?
Czuł, jak ogarnia go coraz większy chłód. Niewiele zniczy paliło się między marmurowymi posągami. Lato nie było najprzyjemniejszą porą do odwiedzania na cmentarzu swoich bliskich. Ludzie raczej zajmowali się popijaniem drinków w barach i opalaniem się na plaży. Okolica była pogrążona niemalże w egipskich ciemnościach. Bardzo żałował, że nie wziął ze sobą latarki. Na szczęście miał dosyć dobrą orientację w terenie. W życiu przecież wiele się nabłąkał, zdawało mu się, że zna już wszystkie możliwe trasy. A może nie? Może gdzieś kryła się złota ścieżka, której jeszcze nie odnalazł?
Ariana Falaise i Andreas Tournai. Odnalazł ich. Przysiadł na ławeczce, spoglądając w dwa płonące znicze. Najwyraźniej ktoś wciąż o nich pamiętał. To oczywiste. Ariana i Andre mieli rodziny. To nie przypadek, że ich groby znajdowały się obok siebie. Oni nawet umarli razem. Co smutne, wyznali sobie miłość dopiero przed śmiercią. Calanthe bardzo przeżyła ich śmierć, przeklinała siebie za to, że nie zdążyła dotrzeć do nich na czas. Czuł się tak samo. Jednak nie byli w stanie niczego zrobić. To po prostu się wydarzyło. Śmierć w wieku nastoletnim to piekielna niesprawiedliwość, szczególnie kiedy walczyło się przeciwko złowrogim siłom pokroju cienistych demonów…
Od śmierci Ariany i Andreasa ciągiem zaczęły dziać się nieszczęścia. To wtedy dowiedział się o ciąży Calanthe i podjął natychmiastową decyzję o ucieczce z Nox. Zachował się jak gówniarz. W sumie wciąż zachowywał się, jakby nigdy nie dorósł.
– Przepraszam – bąknął, kładąc dwie róże na ich groby. – Musieliście naprawdę cierpieć, patrząc na nas. Ale już jest dobrze – mówiąc to, uśmiechnął się do siebie niepewnie.
W jego głowie Ariana o płomiennych włosach i wesołym usposobieniu do życia oraz Andre, blondyn o leniwym charakterze, zostaną na zawsze jego przyjaciółmi. Ich śmierć nie zostanie zapomniana.
Ethan z trudem przeniósł się do pionu. Zaczęły powracać do niego wspomnienia. Teraz znów był siedemnastoletnim, przystojnym chłopakiem o chłodnych, brązowych oczach i kruczoczarnych, postawionych na żel włosach. Dziewczyny ze szkoły oglądały się za nim, nawet jeżeli nie miał zbyt pochlebnej opinii. Obok niego ramię w ramię szła Ariana wraz z Andreasem.
– Dziwnie się ostatnio zachowujesz, wiesz? – spytał blondyn, oglądając ze znudzeniem swoje paznokcie. Rzucił tylko przelotne spojrzenie na rozweselone dziewczyny, które niezwykle go irytowały swoimi chichotami. W przeciwieństwie do Ethana nie był tak rozchwytywany. – Zazwyczaj przynajmniej rzucałeś im pogardliwe spojrzenie. A teraz przechodzisz obok nich dziwnie zamyślony.
– Masz maślane oczy, Ethan – powiedziała Ariana, podejrzliwie się uśmiechając. – I ja chyba wiem, z jakiego powodu – dodała, cicho się chichocząc.
– Wszystko ze mną w porządku. Tylko trochę się martwię – mruknął w odpowiedzi, marszcząc czoło.
– O Calanthe – powiedzieli chórem przyjaciele, zanosząc się od razu śmiechem. Oboje przybili sobie w górze piątki.
Na policzkach Ethana pojawił się delikatny rumieniec. To aż tak było widać?
Marszcząc czoło, podrapał się w tył głowy. Chciał jakoś ukryć swoje zażenowanie, choć nie było to łatwe, szczególnie kiedy przyjaciele badawczo mu się przyglądali.
– Na moje oko to ty się w niej bujasz – powiedział Andre, wzruszając obojętnie ramionami. – Chociaż wiesz co? Zmieniam zdanie. Jesteś jak jej ojciec. 
– „Przestań spotykać się z tym demonem, Calanthe!”, „Przestań siebie narażać!”, „Nie wypełniaj misji sama!”, „Nie powinnaś jeść po nocach!”, „Załóż coś na siebie i nie świeć cyckami!” – powtarzała niskim i poważnym głosem Ariana, wystawiając surowy palec wskazujący ku górze. Wyglądało to tak, jakby komuś groziła.
– „Pokochaj mnie, Calanthe” – dodał udawanym, dramatycznym głosem Andreas, wspierając się w uwodzicielskiej pozie o ramię Ethana.
Chłopak po prostu przewrócił oczami. Przecież nigdy w życiu nie powiedziałby jej czegoś takiego… Prędzej zamieniłby się w kamień, niż wyznał dziewczynie, co do niej czuje.
– Wiesz co, staruszku? – zapytał wesoło blondyn, obejmując go po przyjacielsku ramieniem. – Pomożemy ci.
Ariana chwyciła Ethana pod ramię i uśmiechnęła się do niego promiennie.
– Jeszcze Calanthe ulegnie twojemu urokowi – rzuciła wesoło.
– Lepiej zajmijcie się sobą, bo to od was wali miłością – odparł wrednie brązowooki nastolatek i ruszył przed siebie, pozostawiając zaskoczoną i zarumienioną dwójkę przyjaciół na środku korytarza.
Na jego twarzy pojawił się blady uśmiech. Za to właśnie ich lubił. Byli szczerzy, pomocni i godni zaufania, jednak nigdy nie potrafili się do siebie odpowiednio zbliżyć, a wyraźnie coś do siebie czuli. Nie obwiniał ich o to. W końcu sam nie potrafił zabrać się odpowiednio do sprawy. Naprawdę zachowywał się jak ojciec Calanthe. Wiecznie ją upominał, irytował się jej zachowaniem i narzekał na wszystko, co robiła, nawet jeżeli wiedział, że jego upomnienia niczego nie zmienią. Calanthe była jak bezpański pies, czy może raczej kot, zważając na jej charakter.
Mężczyzna przeszedł obok kolejnych grobów. Elisabeth i Arthur spoczywali całkiem niedaleko od Ariany i Andreasa. Szybko do nich dotarł. Klękając przy ich wspólnym nagrobku, przetarł go dłonią, usuwając zbędne gałązki oraz zeschłe liście. Musiał przyznać, że w porównaniu do pobliskich pomników, ten wyglądał naprawdę porządnie. Był pewien, że to sprawka syna Blythe'ów. Musiał tu często przychodzić.
– Elisabeth Reviers-Blythe i Arthur Blythe – przeczytał ochrypłym głosem, przepełnionym smutkiem. – Najbardziej niesprawiedliwa była wasza śmierć.
Ethan musiał przyznać, że nigdy w życiu nie spotkał bardziej kochającej się dwójki ludzi. Byli dla siebie stworzeni. To dzięki nim Nox promieniało takim blaskiem. Może i nie uchodzili za wybitnych łowców, ale na pewno nie zasłużyli na śmierć. Nie na taką śmierć. Utracili życie nie podczas misji, a zwyczajnego spaceru. Ich syn naprawdę mocno musiał to przeżyć, szczególnie że na własne oczy widział, jak umierają.
Na ich grób Ethan również położył dwie czerwone róże.
Historia rodziny Blythe była ciekawa. Jak wszyscy jego bliscy przyjaciele trafili do organizacji za pośrednictwem szalonej Calanthe. Gdy oni, czyli ta młodsza sfera przyjaciół, uczęszczali jeszcze do liceum, Elisabeth i Arthur studiowali, praktykując u nich w szkole. Ona uczyła angielskiego, a on chemii. Znali się od lat, ale miłość wyznali sobie na dachu szkolnym. I pomyśleć, że to wszystko dzięki demonom...
Niedługo po zejściu się ze sobą, postanowili wziąć ślub. Było to miłe zaskoczenie dla wszystkich w organizacji.
Przed jego oczami znów stanęła dwójka dorosłych i jakże bliskich mu ludzi. Uśmiechnięta Elisabeth o płonących, brązowych oczach i blond włosach, a także Arthur, który z wyglądu przypominał szarą, zwyczajną osobę, za to spokojem, opanowaniem i inteligencją nadrabiał wszystkie braki.
– Musimy wam coś powiedzieć.
Młoda panna Reviers trzymała mocno za dłoń swojego ukochanego. Na jej twarzy widniały dwa urocze rumieńce. Gdy para spoglądała na siebie niepewnie, reszta zgromadzenia Nox patrzyła na nich z wyczekiwaniem. Wszyscy doskonale wiedzieli, o co chodzi.
– Bierzemy ślub – odpowiedział po dłuższej chwili milczenia Arthur.
W organizacji rozległy się głośne okrzyki zadowolenia i śmiechy. Wszyscy po kolej gratulowali im i życzyli szczęścia. Ariana tuliła z płaczem Elisabeth, powtarzając, że zawsze im kibicowała, a Andreas klepał Arthura po ramieniu. Tylko Calanthe siedziała nachmurzona na sofie i wpatrywała się w nich wyczekująco niczym obrażone dziecko. Ethan siedzący obok, spojrzał w jej stronę i uniósł brew.
– Co ci znowu nie pasuje? – spytał. – Nie cieszysz się?
Dziewczyna przemilczała jego pytanie. Ku zdziwieniu wszystkich podniosła się gwałtownie z siedzenia i podeszła do zaskoczonej Elisabeth, wymierzając w nią palcem wskazującym. Rzuciła czymś, czego nikt się nie spodziewał:
– Jesteś w ciąży!
Wśród organizacji zapadła cisza. Wszyscy byli zaskoczeni tym stwierdzeniem. Wszyscy z wyjątkiem Elis, która podrapała się po poliku i wbiła wzrok w podłogę. Równie zmieszany wydawał się być Arthur.
– Tak, spodziewamy się dziecka – odpowiedziała wtedy nieśmiało przyszła pani Blythe.
To wspomnienie wywołało na ustach Ethana delikatny uśmiech. Radości nie było końca. Jeszcze tego samego wieczoru Hugh zarządził świętowanie. Nawet ich drużyna, w większości jeszcze niepełnoletnia, napiła się wtedy tak, że leżeli potem w czwórkę na jednym łóżku i zanosili się śmiechem z byle powodu. Tak, to były piękne czasy.
Mężczyzna nagle posmutniał. Ciepłe wspomnienia ogarniały jego serce, ale wcale nie było mu z tego powodu lżej. Za bardzo tęsknił za Arianą, Andreasem, Elisabeth, Arthurem, a także... za Calanthe. Gdzie w ogóle znajdował się jej grób? Przecież nawet nie spytał o to jej córki. Nie chciał, żeby wiedziała, że to dzięki niej się tu znalazł.
Miejsca pochówku swojej przyjaciółki szukał kilka godzin. Chłód ogarniał go w coraz większym stopniu. Już po pierwszej godzinie zaczął pociągać nosem i trzeć dłońmi o siebie. Nie zamierzał się jednak poddawać. W młodości tego nie robił. Zawsze parł do przodu, nie zważając na trudności.
Będąc na cmentarzu, zaczął odnosić dziwne wrażenie, że nie jest tu sam. Owszem, miał świadomość, że alkohol wciąż nie wyparował z jego organizmu, ale coś mu podpowiadało, że jakaś niewidzialna dusza podąża jego śladami i wcale nie jest wytworem odurzonej wyobraźni.
Na samą myśl o tym przeszyły go dreszcze. W pewnym momencie zdawało mu się, że ta dusza go wyprzedza, że radośnie się śmieje i biega między nagrobkami. Ze strachem szedł za nią. Nie wiedział dlaczego. Jakaś niematerialna siła pchała go do przodu, nie pozwalając mu zawrócić. Po pewnym czasie zaczął słyszeć męski głos. Cały czas szeptał do niego z boku uspokajające słowa. Nie mógł wyróżnić poszczególnych zdań, zupełnie jakby postać wyrażała się w obcym języku, ale czuł, że chce mu przekazać odwagę. Z czasem dołączyło do niego wyższe, słodsze brzmienie. Zaczął rozróżniać tonacje. Miał do czynienia z męskim i kobiecym głosem.
Szedł tak długi czas, w towarzystwie dusz, które przecież mógł sobie zmyślić, i wcale nie czuł się samotny. Wręcz przeciwnie – jego serce przepełniał teraz spokój. W głowie pojawiła się myśl, że mogli to być jego przyjaciele.
Z uśmiechem brnął przed siebie, nie czując już przerażającego chłodu. Radośnie śmiejąca się zjawa doprowadziła go do grobu. A potem wszystkie naraz zniknęły, znowu zostawiając w jego sercu dziwnie znajomy ból. 
Calanthe Clerinell. Odeszła sześć lat temu. 
Nie chciał się rozklejać, ale nie mógł nic poradzić na to, że w jego oczach pojawiły się łzy. Cała żałość, którą w sobie trzymał przez te wszystkie lata, nagle w nim wybuchła. Już po chwili zanosił się głośnym płaczem dziecka, przepraszając i błagając na przemian o wybaczenie.
– Co ja zrobiłem? – załkał, spoglądając załamany na płytę nagrobkową. – Jeżeli bym przy tobie został, może nikt by nie zginął. 
Płakał tak jeszcze długi czas, czując narastający wewnątrz wstyd. Nie chodziło o łzy, które spływały strumieniem po jego polikach. Wstydził się tego, co zrobił, że zachował się jak tchórz, uciekł, zostawił ją, kiedy najbardziej go potrzebowała.
W głowie zaczęły pojawiać się chaotyczne wspomnienia – jej uśmiech, kpiący śmiech, wyprostowana i odważna postawa, ironiczne słowa, płonące błękitem oczy. Nie mógł wyróżnić żadnej konkretnej sceny. Tonął w chaosie własnych myśli. Aż w końcu ktoś za pomocą magicznego dotyku go uspokoił.
Poczuł na ramieniu znajomy uścisk. Umilkł, nawet nie obracając się w tył. Wiedział, co napotka, jeśli to zrobi. Pustkę. To znów jego wyobraźnia bawiła się zmęczonym umysłem.
– Co mam zrobić? – spytał żałosnym głosem. – Zmierzyć się z przeszłością? Znowu walczyć z demonami? Wrócić do Nox? Co mam zrobić, Calanthe? Odpowiedz mi…
Odpowiedziała mu jednak tylko głucha cisza.
Z kieszeni bluzy wyjął piersiówkę i pociągnął z niej soczysty łyk alkoholu.
Czuł się źle. Znów uciekał w swój nałóg, ale nie potrafił w tym momencie inaczej. Potrzebował ratunku. Jeżeli nie mógł mu go dać nikt z żywych ludzi, to mogło dać mu to uzależnienie.
Jak na zawołanie ogarnął go silny, ale ciepły powiew wiatru. Zamknął oczy. Czuł obecność wszystkich swoich przyjaciół za plecami. Delikatna dłoń nie puszczała jego ramienia – wciąż tam spoczywała. Słyszał nad uchem kojące słowa przebaczenia i pocieszenia. A potem gwałtownie otworzył oczy. I wszystko zniknęło. Był tylko on, nagrobek Calanthe i chłodna noc. Ale dostał w prezencie coś jeszcze – odpowiedź na własne pytanie.
– Chcesz abym wrócił – szepnął. 
Bukiet sfatygowanych róż położył delikatnie na nagrobku.
– Daj mi kilka dni.