niedziela, 29 maja 2016

[TOM 2] Rozdział 40 - "Obrady Nox"

Rozdział raczej podsumowujący. Zauważyłam, że gdy dzieje się jakaś mocna akcja, rozdział później robi się u mnie nagle bardzo spokojnie i pojawiają się głównie rozważania. W sumie jeszcze jakieś dwa rozdziały do następnego skoku o rok wprzód. Wydaje mi się, że te rozdziały, które będą po skoku będą ciekawe. Pisanie ich jest przyjemne. Zostanie poruszony wątek Amy i Sorathiela. No i nastoletnia Andi będzie się też często pojawiać. La bonne fee trochę ucichną, ale ich wątki będą personalnie rozwinięte w trzecim tomie WCN. Czasem sama gubię się w fabule. Za dużo postaci. Mam nadzieję, że w miarę je ogarniam. Więc... zaczynamy rozdział! Zapas na następny, sesyjny miesiąc jest zapewniony, więc żadnych przerw nie będzie.
*** 
                – Soriel!
                Demon przeklął pod nosem wszystkie siły boskie. Nie spodziewał się tego, że ta mała czarodziejka pobiegnie za nim. Przecież to jego braciszek zdychał, nie on. Tak bardzo jej na nim zależało, że ruszyła za nim w pogoń?
                Nie odwracał się. Szedł przed siebie, trzymając się za zranione ramię, które przeszkadzało mu w podróży.  Reszta jego towarzyszy poszła przodem, każdy miał swoje miejsce do teleportacji. Jego wzgórze było najdalej. Sądził, że to nie był przypadek. Ojciec świadomie się na nim wyżywał. Może spodobało mu się torturowanie go?
                – Stój! – usłyszał znowu. Przewrócił tylko oczami, nie przejmując się biegnącą za nim dziewczyną. Wiedział, że w tym tempie i tak go dogoni. Ze względu na zranione ramię nie mógł jej uciec. Wszystkie siły opuściły go wraz z ulatującym dymem, zastępującym demonom krew.
                – Czego znowu? – burknął, gdy la bonne fee zrównała się z nim. Wciąż na nią nie patrzył.
                – Jesteś ranny – jęknęła.
                – Nic poważnego, żyję. Zdaje się, że mój braciszek ucierpiał w gorszym stopniu. Oby nie zdechł – zaironizował, wyraźnie się krzywiąc. Wyjątkowo nie miał nastroju do rozmowy, a już szczególnie nie do żartów. Powinien się cieszyć ze spotkania z Nathielem na które tak długo czekał, powinien się cieszyć, że go pokonał, a wcale nie czuł radości. Dlaczego? Wyobrażał to sobie zupełnie inaczej? Czy może nie przewidział, że sam zostanie zraniony?
                – Wracaj do swoich sprzymierzeńców – dodał.
                Patricia nie zamierzała się poddać. Chwyciła chłopaka za rękę i zwróciła ku sobie. Soriel syknął z bólu – dlaczego pociągnęła go akurat za prawe ramię, które miał zranione?
                – Mówiłeś, że to nic poważnego – powiedziała załamana Pat. – A tymczasem widzę zupełnie co innego.
                – To chyba oczywiste, że kłamałem, abyś dała mi spokój. – Demon westchnął ciężko i spojrzał w niebo błagalnie. Wiedział, że tak łatwo się jej nie pozbędzie. Była przewrażliwiona. Wręcz nie wyobrażał sobie tego jak będzie zajmować się w przyszłości własnymi dziećmi. Opakuje je w folię bąbelkową, żeby nic im się nie stało, czy jak?
                – Nie okłamuj mnie, chcę ci pomóc. – Patricia stanęła tuż przed demonem. Chciała go zmusić, by spojrzał jej w twarz. Zdawała sobie sprawę z tego, że jej unikał. Szmaragdowe oczy zmierzyły ją z niesmakiem.
                – Jeżeli będziesz mi pomagać, uznają cię za zdrajczynie – burknął w odpowiedzi, przystając w miejscu. Chwila odpoczynku mu się przyda. Zdecydowanie.
                – Ty i ja to osobna historia. – Pat wyglądała w tym momencie na piekielnie poważną. Soriel miał ochotę wybuchnąć śmiechem, niestety, nie miał na to sił. Ta gadka wydawała się mu być cholernie ckliwa, niczym z bajek Disneya, gdzie księżniczki szczęśliwie się zakochiwały i żyły długo, póki nie zdechły jako stare prukwy, ale o tej nieidealnej sferze życia oczywiście już nikt w bajkach nie wspominał, bo wszyscy byli piękni, młodzi i cholernie szczęśliwi. Nie dla niego pełne romantyczności historie życiowe. Świat był brutalny, nie było w nim miejsca na kochanie. Chyba, że w łóżku. – Sam mówiłeś, że nie jestem twoim wrogiem. Ty moim też nie jesteś, dlatego stoimy poza tym wszystkim. Nikt nie ma prawa karać mnie za to, że pomagam swojemu przyjacielowi.
                – Urocze – prychnął Soriel, wymijając czarodziejkę.
                Pat poczuła się zraniona, ale postanowiła, że tego nie pokaże. Jej celem była teraz pomoc demonowi. W normalnej sytuacji zostawiłaby go i po prostu wróciła do domu, ale nie teraz, kiedy był w potrzebie i ledwo trzymał się na nogach.
                – Zmywaj się – dodał demon, widząc, że dziewczyna dalej za nim podąża. Słowa cedził przez zaciśnięte zęby, ponieważ tracił powoli cierpliwość. – W każdej chwili mogą się tu zjawić moi sojusznicy, a uwierz, nie są tak pobłażliwi jak twoi znajomi – prychnął. – Bezwzględnie cię zabiją.
                – Nie martw się, moi przyjaciele też nie będą się wahać – odpowiedziała zirytowana już Pat. Zaczynała mieć dosyć kapryśnego i narzekającego na życie demona. Miała ochotę zdzielić go butem po twarzy. Czasem był gorszy niż kobieta w ciąży, która ma dzikie zachcianki. Przynosisz jej sałatkę z truskawkami, czekoladą i śledziem, a ona nagle stwierdza, że jednak nie ma na nią ochoty. Cały Soriel w wersji męskiej. 
                – Spokojnie, szybciej ich zabiję.
                – Naprawdę zabiłbyś kogoś na kim mi zależy? – Spojrzała na niego ze smutkiem.
                – Oczywiście. – Odpowiedź padła bez wahania.
                Kolejny bolesny cios w samo serce. Bezwzględny Soriel powrócił. Czyżby znowu był za długo w Reverentii? A może zawsze taki był? Może tylko krył prawdziwą nienawiść do świata za osłoną wesołości, ironii i podrywu? Miała tego dosyć. Skoro nie chciał jej pomocy – trudno, nie będzie się narzucać. Wróci do pozostałych i zajmie się opatrywaniem osób, które mogły ucierpieć w większym stopniu niż ten przygłupi demon. Mogła zostać, a nie latać za nim. Zrobiła to niepotrzebnie.
                Dziewczyna bez słowa odwróciła się od demona i ruszyła w drogę powrotną do zamku. Nie spodziewała się i nie liczyła na to, że będzie ją zatrzymywał, w końcu sam mówił jej, żeby stąd zniknęła. Spełni jego prośbę, ale niech nie liczy na to, że wpuści go następnym razem do domu.
                – Stój – usłyszała, co bardzo ją zdziwiło. Stanęła w miejscu, ale nie zwróciła się w jego stronę.
                – Czego chcesz? – spytała chłodno.
                – Ciebie.
                Odpowiedź była tak zaskakująca, że nie wiedziała co ma zrobić. Żadne sensowne słowo nie chciało przecisnąć się przez jej gardło. Stała tak z lekko rozwartymi ustami i wpatrywała się w zarysy budowli w której odbywał się bal. Czuła, że poliki zaczynają ją palić.
                – C-co? – spytała zdezorientowana. Automatycznie obróciła się w stronę demona. Soriel szedł w jej kierunku z miną przypominającą nietrzeźwego człowieka. Brakowało jeszcze tego, aby zaczął się zataczać i śmiać jak szaleniec. Oczy miał zmrużone, uśmiech tak szeroki, że aż przesadny – wyglądał jak kot z Alicji z Krainy Czarów. Wciąż trzymał się za zranione ramię – ciemny dymek uciekał między jego palcami.
                – Ciebie – powtórzył niskim, uwodzicielskim głosem.
                Patricia postawiła krok w tył. Z jakiegoś powodu czuła niepokój. Chyba nie zamierzał jej teraz zabić? Wciąż nie pozbyła się strachu przed kolejną zdradą. Zapewne jeszcze wiele czasu minie zanim na nowo mu zaufa.
                – Co… gdzie… o co chodzi? – zapytała, śmiejąc się niemrawo.
                Nie zdążyła postawić kolejnego kroku w tył. Demon rzucił się na nią. Już miała zacząć się wydzierać i wołać o pomoc, gdy ze zdziwieniem stwierdziła, że wcale nie jest raniona. Soriel po prostu ją tulił i to tak mocno, że nawet gdyby chciała, nie byłaby w stanie uciec. Była we władaniu ramion demona.
                – Chcę ciebie – szepnął Soriel prosto do jej ucha. Na jej skórze pojawiła się gęsia skórka, to było miłe uczucie. Serce biło jej teraz tak szybko, że czuła je nie tylko w piersi, jego uderzenie rozchodziło się po całym ciele i dzieliło się swoimi emocjami z ciałem Soriela.
                Zarumieniona Pat objęła chłopaka w pasie. Chciała zostać tak na wieki i nie myśleć o tym, że są wrogami. Chciała być teraz tylko i wyłącznie w wykreowanym przez nich świecie bez demonów i zła. Gdzieś, gdzie nie musieliby przejmować się jutrem, a Soriel byłby z dala od swojego ojca i całego departamentu.
                – Nie kłamiesz? – spytała cicho.
                – Sama oceń.
                Patricia podniosła głowę i spojrzała prosto w iskrzące się oczy demona. Wyglądał na zmęczonego.  Nie uśmiechał się, ale nie był też smutny. Czy był poważny? Nie wyglądał, jakby chciał ją poderwać na słodkie słówka, a równocześnie nie kryło się w nim żadne głębsze uczucie. Dlaczego Soriel kojarzył jej się w tym momencie ze skałą? Bezuczuciową, chłodną i ciężką w obyciu skałą, której intencji nie można było rozczytać. A jeżeli wyglądał tak z powodu zadanej rany?
                Soriel w pewnym momencie chwycił jej głowę i ukrył w swojej piersi. Wydawał się być z jakiegoś powodu niezadowolony.
                – Nie gap się tak na mnie – powiedział zirytowany.
                – Czemu? Zawstydzam cię? – spytała rozbawiona dziewczyna.
                – Ta, płonę ze wstydu, niech ktoś da mi wody, bo zamienię się w popiół. – Głos Soriela był gdzieś na pograniczu ironii, a chłodu. Już nie przytulał jej tak mocno. Rozluźnił uścisk.
                – Mogę cię ugasić. – Pat zachichotała się łobuzersko. Użyła swojej mocy do wychłodzenia dłoni. Z zaskoczenia włożyła je pod koszulę demona i przyłożyła do pleców. Auvrey podskoczył do góry, co wyglądało dosyć zabawnie z jej perspektywy. Brakowało tylko dziewczęcego pisku, który dopowiedziała sobie w głowie. Zaśmiała się wesoło i oddaliła od chłopaka na bezpieczną odległość, żeby w razie czego nie zrobił jej w zamian krzywdy.
                – Zabiję cię – syknął chłopak. Wystawił przed siebie ręce, jakby chciał ją udusić. Nie wyglądał jednak wiarygodnie, a zabawnie. Pat nawet nie uciekała. Wciąż stała w jednym miejscu i śmiała się jak szalona, trzymając się ręką za brzuch. Jej radość została przerwana przez groźnego demona, który zbliżył się do niej i zaczął rozciągać boleśnie jej poliki.
                – Nie denerwuj mnie, mały zającu, inaczej wrzucę cię na ruszt – warknął, mrużąc groźnie oczy. Szybko poddał się z karaniem swojej przyjaciółki. Przeszkodziła mu rana, która niemiłosiernie bolała. Syknął z bólu i oddalił od niej ręce, znów przytykając jedną z nich do ramienia.
                – Boli? – spytała Pat. Zdążyła już uspokoić wewnętrznego chochlika, zmuszającego ją do ciągłego śmiechu. Teraz brzmiała jak troskliwa matka, której Sorielowi brakowało.
                – Nie, przyjemnie łaskocze – powiedział z ironią w głosie Auvrey.
                – Kłamca.
                Demon znów podążał własną ścieżką. Nawet się z nią nie pożegnał. Po prostu szedł przed siebie. Z jednej strony nie chciała go dręczyć, bo przecież potrzebował pomocy, z drugiej strony mogłaby mu jej udzielić. Sorathiel ustalił spotkanie za pół godziny, miała jeszcze trochę czasu. Poza tym była jedna z kwestii, którą chciała rozwinąć.
                – Soriel – zaczęła uroczy, dziecięcym głosem, idąc jego śladem. Złożyła ręce z tyłu podartej, niebieskiej sukienki i uśmiechnęła się niewinnie.
                – Co?
                – Co miałeś na myśli przez: „chcę ciebie”?
                – To chyba oczywiste.
                Soriel zatrzymał się w miejscu i jeszcze raz obrócił w stronę dziewczyny. Tajemniczy błysk w jego oku nie zapowiadał niczego dobrego.
                – Chciałem cię ugryźć. – Odpowiedź była dobitna i zwalająca z nóg. Pat nie miała pojęcia czy mówi prawdę, czy się naśmiewa. Znowu nie mogła rozczytać z jego twarzy co myśli. Soriel bardzo dobrze ukrywał wszelakie emocje. Przez myśl jej przeszło, że naprawdę mógł ją okłamać w związku z trucizną. Do tej pory odpychała od siebie te stwierdzenie, ale Madlene wzbudziła w niej podejrzenia. Narastały w niej przez kilka dni, sprawiając, że była coraz bardziej niepewna.
                Była tak zamyślona, że nie dostrzegła, kiedy demoniczne zęby zbliżyły się do jej ust. W ostatniej chwili położyła dłoń na jego twarzy i oddaliła go. Zapiszczała zbulwersowana. Czy on naprawdę chciał ją ugryźć?!
                – Nie dla demona! – oburzyła się. Na samo wspomnienie ich ostatniego, zaskakującego pocałunku pod stołem, poczuła, że robi się jej gorąco. Prawie o tym zapomniała. Ta sytuacja natychmiastowo przyzwała to przedziwne wspomnienie. To na pewno nie był jeden z tych pocałunków, którym obdarowuje się kogoś w dniu urodzin.
                – A więc demonowi już nic nie przysługuje? – prychnął Soriel, chwytając za jej dłonie, które miał na twarzy. Uwięził je w swoim uścisku. Była teraz odsłonięta i mógł z nią robić to, co mu się żywnie podoba.  
                – Temu złemu nie. Jeżeli się zmienisz to kto wie – odpowiedziała z powagą Pat, patrząc demonowi prosto w oczy.
                Soriel puścił jej ręce i spojrzał na nią obojętnie z góry. Ten wzrok nie zapowiadał niczego dobrego. Wyraźnie ściągnięte brwi miały w sobie nutkę zbliżającej się kłótliwości.
                – Nie zmienię się, póki nie wypełnię swojego celu.
                – Celu? – zdziwiła się Pat. Wcześniej nie słyszała o żadnym. Przecież była tylko mowa o miksturze, którą wiedźmy zmusiły go do bycia we wrogich szeregach.
                Auvrey skrzywił się. Wyglądał jak osoba, która powiedziała coś, czego nie chciała powiedzieć. Jakie będzie miał wytłumaczenie? Wymyśli coś na szybko czy może powie jej prawdę? Póki co, milczał jak zaklęty, przy okazji nie spuszczając oczu ze swojej towarzyszki. Zupełnie, jakby chciał pokazać, że nie chce niczego ukryć.
                – Soriel, ukrywasz coś.
                – Niby co?
                – Powiedz mi prosto w oczy, że nie kłamiesz.
                Chłopak rzucił odpowiedzią bez wahania:
                – Nie kłamię. – Nie przestawał patrzeć w jej zielone tęczówki.
                – Nie wierzę ci.
                – Bo?
                – Bo widzę w twoich oczach zło.
                Kiedy Patricia starała się być poważna, Auvrey z niej kpił. Zaśmiał się i skrzywił usta, jakby zjadł coś nieświeżego.
                – Jestem demonem – odpowiedź była powolna i wyraźna.
                – To o niczym nie świadczy, możesz być dobrym demonem!
                – Żyjesz w kolorowym świecie z jednorożcami i tęczą nad głową.
                – A ty szarym, pustym i zepsutym! Wkurzasz mnie, Soriel!
                Pomiędzy dwójką przyjaciół zawisła groźba niezgody. Obydwoje patrzyli sobie w oczy – ona z zirytowaniem, on ze zmarszczonym czołem, świadczącym o zniecierpliwieniu. Nikt z nich nie lubił się kłócić, ale doskonale wiedzieli, że czasem trzeba. Różniące się poglądy na życie wywoływały niemałe spory nie tylko między nimi, ale pomiędzy całym światem.
                – Też mnie wkurzasz, wiesz? – prychnął chłopak. – I wcale nie narzekam. Znoszę to z cholerną cierpliwością.
                – Właśnie, że narzekasz i to bardziej niż ja, stary, skretyniały, demoniczny serze!
                – Idź i daj mi spokój, spalony nad ogniskiem włochaty króliku!
                Patricia przyłożyła dłoń do ust i wydała z siebie oddźwięk zaskoczenia, mieszany z oburzeniem.
                – Jak mogłeś?! Nie jestem włochata!
                – A ja nie pachnę serem!
                – Pachniesz czekoladą!
                – Dzięki, a ty kwiatami.
                – Dzięki!
                Po głośnym okrzykach i wyzwiskach, la bonne fee i demon odwrócili się do siebie plecami. Wyglądali w tym momencie jak dwójka, kłócących się o lalkę dzieci. Chciało jedno, chciało drugie, ostatecznie obydwoje zrezygnowali na rzecz dziecięcego focha. Patricia nadmuchała policzki i zaczęła tupać nerwowo czarnym trzewikiem w trawę, Soriel schował ręce do kieszeni i spojrzał w niebo z nachmurzoną miną. Obraza była przeżywana w ciszy. W trawie brzęczały tylko cykady. Ta sytuacja była zabawna i obydwoje mieli tego świadomość. Wyraz zdenerwowania na ich twarzach zaczął stopniowo przechodzić w grymas, a potem w delikatny uśmiech. Ostatecznie obydwoje wybuchli śmiechem. Rechotali się wesoło do czasu, kiedy nie zabrakło im tchu i chęci. Nie patrzyli przy tym na siebie – Patricia zerkała w stronę zamku, Auvrey do góry. Gdy śmiechy umilkły, Soriel znów przybrał zirytowany wyraz twarzy. Zerkając przez prawe, zranione ramię, posłał Patricii mordercze spojrzenie.
                – I tak mnie denerwujesz – burknął.
                – Ty też – prychnęła w odpowiedzi dziewczyna. 
                Umilkli. Żadne z nich nie zamierzało się odzywać pierwsze, duma miała nad nimi przewagę. Soriel miał jednak inną broń, którą mógł swobodnie zaatakować dziewczynę, stojącą do niego plecami. Gdy ktoś stoi odwrócony do ciebie tyłem, możesz wszystko.
                Bezszelestnie wyjął z kieszeni małe pudełko i rzucił nim w głowę dziewczyny. Odbiło się od niej i upadło na ziemię. Zanim Patricia zobaczyła co to był za przedmiot, obróciła się gwałtownie w stronę swojego wroga. Już miała zacząć się na niego wydzierać za niecny atak, gdy nadepnęła na pudełko. Spojrzała w dół i zamrugała kilka razy oczami. To był mały, niebieski przedmiot oblegany przez kropki i przystrojony białą wstążką. Równie dobrze mógłby to być pierścionek zaręczynowy, ale chyba Auvrey nie był aż tak szalony? Poza tym nic wielkiego ich nie łączyło.
                Zanim podniosła pudełko z ziemi, spojrzała pytająco na chłopaka.
                – Co to?
                – Rozpakuj to się dowiesz.
                – Mam nadzieję, że nie jakieś oświadczyny – zaironizowała.
                – Wyjdziesz za mnie? – spytał demon. Czarodziejka zbladła. Wyglądał w tym momencie tak poważnie, jak nigdy dotąd. Oczywiście znała już aktorskie możliwości Auvreya, ale mimo wszystko się przestraszyła. Gdyby chciał się jej oświadczyć to chyba oczywiste, że nie przyjęłaby pierścionka! Nie była zakochana! I nie chciała mieć demona za męża! Szczególnie takiego, który działa przeciwko jej sprzymierzeńcom! Poza tym same oświadczyny Auvreya wyobrażała sobie inaczej. Musiałby przed nią uklęknąć, chwycić ją za dłoń i spytać tym swoim namiętnym, niskim głosem czy zostanie jego żonką. Oczywiście powinien być półnagi, żeby zachęcić ją swoją nagą piersią i być zmoczony po kąpieli tak, aby krople wody ładnie zdobiły jego ciało.
                – Nie żartuj sobie, idioto! – wykrzyknęła z oburzeniem tupiąc nogą. Uciekła od swoich myśli, nim przerodziły się w coś jeszcze gorszego niż półnagi, oświadczający się jej demon.
                Soriel przewrócił oczami.
                – To po prostu prezent – stwierdził  już normalnym głosem. – Otwórz.
                Patricia przewróciła teatralnie oczami i odpakowała niebieskie zawiniątko. Gdy zobaczyła jego zawartość, zbladła jeszcze bardziej. Nie spodziewała się, że to naprawdę będzie pierścionek. Złoty, mały, z diamentowym kwiatkiem, mieniącym się wszystkimi kolorami tęczy. Ile on za to dał? Ukradł go? Niemożliwe, żeby Soriel zarobił na niego uczciwie! I o co chodzi z tymi pierścionkami?!
                – Co to ma znaczyć?!
                – Po prostu załóż – odpowiedział chłopak, puszczając jej oczko.
                Choć nie lubiła takich błyskotek, jakaś siła wyższa zmusiła ją do przymierzenia pierścionka. Dlaczego w tym momencie czuła się, jakby naprawdę wychodziła za mąż? To głupie.
                Złoto z diamentowym kwiatem prezentowało się dobrze na jej bladej dłoni. Nadawało jej jakiegoś dziwnego blasku. Może nie przepadała za takimi rzeczami, ale pierścionek naprawdę nie wyglądał źle.
                – Świetnie – odezwał się demon. Ręce włożył do kieszeni, próbując się nie skrzywić z powodu poważnej rany. Gdy odwrócił się do niej plecami, zaczął się diabelsko śmiać. – To oznacza, że od dziś należysz do mnie.
                Patricię wmurowało. Z rozdziawioną buzią przyglądała się uciekającemu Auvreyowi, który śmiał się jak ostatni psychopata na Ziemi. Zaczęła go gonić z butem w ręku, gotowa na surowe karanie. Niech go tylko dorwie! Jak śmiał coś takiego powiedzieć?! Chyba życie mu niemiłe!
                – Ty mendo! – piszczała w biegu. – Nie należę do nikogo!
                – Też cię kocham! – usłyszała w odpowiedzi. Śmiejący się do szaleństwa Soriel, rzucił się znienacka w przepaść. Patricia zdążyła w przypływie chwili, rzucić go tylko butem – spadł razem z demonem prosto w cień Reverentii.
                – Zgiń! – wykrzyknęła, stając na krawędzi wzgórza. Demon już jej nie usłyszał. Zniknął w cieniu wielkiej góry.
                Wiatr rozwiał jej blond włosy. Z uśmiechem zgarnęła kosmyk za ucho. Mogła udawać, że jest zła i to z całkiem dobrym skutkiem, ale nie mogła zmienić tego, co czuła w środku. Może nie powinna się cieszyć, skoro jej sojusznicy ucierpieli, ale nie potrafiła nie okazywać radości. Każde spotkanie z Sorielem ją radowało – pomijając te, podczas którego chciał jej zrobić krzywdę. Dzięki niemu zapominała o wszystkim, co złe. Był jak sen, który pojawia się jednej nocy i robi w głowie zamieszanie, umieszczając nas w zupełnie innym miejscu niż rzeczywistość. Tak, cały czas zapominała o tym, że są wrogami i wiedziała, że może się to odbić na jej zaufaniu. W końcu Soriel kłamał. Dlaczego? Jakie krył w sobie tajemnice? W którym momencie mówi nieprawdę, a w którym prawdę? Robi to dla celów wyższych czy rozrywkowych?
                Za dużo pytań, a odpowiedzi brak.
***

                – Już wszystko dobrze.
                Śpiewająca la bonne fee usiadła na sofie z wyrazem zmęczenia i bólu na twarzy. Skórę miała prawie przeźroczystą, niezdrową, oczy lekko podkrążone. Wcale nie lepiej wyglądała reszta zgromadzenia. Wszyscy byliśmy zmęczeni, a równocześni przejęci odbytą akcją. Niestety, tak jak podejrzewaliśmy, departament został odbudowany, na dodatek wspiera go teraz świeża i młoda krew. Wszyscy mieliśmy okazje zetknąć się z choć jednym wrogiem.
 Naszej bitwy nie można było nazwać ani zwycięską, ani przegraną, każdy zdawał sobie sprawę z tego, że miał to być tylko i wyłącznie pokaz, odkrycie głównych kart Reverentii, zapowiedź groźby, która wisiała nad nimi nawet, gdy siedzieliśmy w siedzibie organizacji Nox. Czy udało im się nas zastraszyć? Na pewno czuliśmy niepokój większy niż kiedykolwiek wcześniej. Sprawa zdawała się być poważna. Obecny departament to sześciu członków, plus ojciec Nathiela, który nie uraczył nas dzisiaj swoją obecnością. Widocznie wolał patrzeć na nas z boku. Nędzne robactwo musiało być pod władzą demonicznego oka.
Wsparłam głowę o sofę i zapatrzyłam w migającą porozumiewawczo lampę do której uparcie dobijała się ćma. I pomyśleć, że się nie poddawała. Powinna mieć przecież świadomość tego, że cel jest za ścianą i póki jej nie rozbije, nie dostanie się do niego. Czy mogłam w tym momencie przyrównać walkę Nox do walki ćmy o światło? Póki nie zniszczymy wiedźm i departamentu, nie zniweczymy demonicznych planów. To prawie ta sama sytuacja. Nasza ściana jest prawie niemożliwa do przebicia, a jednak mamy niewielką szansę na wygraną. Wystarczy znaleźć inną drogę, może niekoniecznie musimy bić głową o mur, może jest droga nad nim lub pod nim – wystarczy tylko znaleźć skrzydła lub wykopać dół.
Przejechałam dłonią po włosach, odgarniając je w tył.
Było już po północy. Czekaliśmy na Sorathiela. Wtedy będziemy mogli oficjalnie rozpocząć obrady na temat departamentu. Chciałam, żeby skończyło się to najszybciej jak może. Chciałam iść do rannego i nieprzytomnego Nathiela, który leżał w bezruchu na sofie. Pilnowała go Andi. Na szczęście dzięki la bonne fee jego życie nie było już zagrożone. Same stwierdziły, że naprawdę musiał chcieć przeżyć. Normalny demon już dawno by poległ. No, tak, Nathiel nie jest normalny. Poza tym łączy nas obietnica. Obydwoje przeżyliśmy, tak więc już niebawem z Laury Collins, przerodzę się w Laurę Auvrey. Collins to bardzo pospolite nazwisko. Choć to absurdalne, to jednak boję się, że gdy zniknie, odejdzie wraz z nim moje człowieczeństwo. To ono dawało mi poczucie normalności. Nazwisko Auvrey od lat związane jest z rodziną demonów, a ja sama jestem nim w połowie.
– Boli cię głowa? – spytała siedząca obok Patricia.
Uśmiechnęłam się krzywo i zaprzeczyłam. Najwyraźniej moje myśli musiały przenieść się na fizykę ciała. Po ciąży stałam się bardzo emocjonalna. Teraz krycie własnych uczuć przychodziło mi z trudem. Jeszcze trochę i będzie można czytać ze mnie jak z otwartego Nathiela.
Sorathiel zjawił się w pokoju obrad. Wszyscy wyprostowali się na siedzeniach i ożywili. Rozmowa o tym, co miało miejsce to jednak lepsze rozwiązanie niż siedzenie i osobiste rozważanie w myślach.
Gdy nasz szef zasiadł na honorowym, obitym w skórę fotelu, wydał z siebie ciężkie westchnięcie. Każdego z nas obdarzył krótkim spojrzeniem, które chciało rozczytać to, co siedzi nam w duszach. W końcu zaczął obrady.
– Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jesteście zmęczeni i zniechęceni, postaram się nie przeciągać spotkania i ustalić w ciągu godziny wszystkie najważniejsze sprawy, związane z przyszłością Nox – powiedział jak zawsze spokojnie. – Jak już pewnie zauważyliście, nowy departament miał za zadania po prostu wzbudzić w nas strach. Żaden z członków najwyraźniej nie użył swoich prawdziwych mocy. Bawili się nami.
                – To prawda – mruknął siedzący obok mnie Ethan. On też nie wyglądał najlepiej. Czyżby Amy odciągnęła go od kofeinowej diety? To by wyjaśniało jego nadmierne zmęczenie i podkrążone, zmrużone sennie oczy.
                – Myślę, że powinniśmy bliżej przyjrzeć się ich zdolnościom. Każdy z nas wie, że demony posiadają magię. Poznanie broni wroga pozwoli nam na lepsze przygotowanie się do następnych starć.
                Wśród Nox i le bonne fee zapanowała cisza. Sorathiel rozglądał się z uniesioną brwią za pierwszym ochotnikiem, który opowie coś o swojej walce. Nikt nie był zdziwiony, że to Aren odezwał się jako pierwszy.
                – Miałem przyjemność walczyć z Raidenem. – Jego głos zabrzmiał sarkastycznie. Usta wykrzywiły się w niezadowolonym, choć delikatnym uśmiechu.
                – Mniemam, że dużo zaobserwowałeś. – Sorathiel uśmiechnął się pod nosem. Każdy z nas wiedział, że Aren jako szpieg i obserwator nie ma sobie równych. Czasami sama nie wiedziałam skąd brał te wszystkie informacje.
                – Cóż, swojej mocy nie przedstawił – westchnął blondyn. – Za to był bardzo szybki. Wciąż utrzymywał ze mną kontakt wzrokowy. Nie patrzył na to jak go atakuję. Zupełnie, jakby przewidywał każdy mój cios. Próbowałem odsłonić jego obandażowane oko, ale bardzo je chronił. Mam dziwne przeczucie, że właśnie ono ma coś wspólnego z jego nieodkrytą mocą. Bez problemu powalił mnie na posadzkę. Stwierdził, że nie będzie mnie zabijał, bo nie takie jest jego dzisiejsze zadanie. Potem włożył ręce do kieszeni i odszedł.
                Nastała długa cisza. Wszyscy patrzyliśmy po sobie porozumiewawczo. Tylko Sorathiel kiwał głową i zapisywał nieznane nam słowa w notatniku. Gdy podniósł wzrok do góry, spojrzał na nas zachęcająco. Oczekiwał aż głos zabierze następna osoba. Postanowiłam, że będę to ja.
                – Nie wiem czy moją walkę można nazwać walką – odezwałam się z westchnięciem. – Miałam okazje wojować z Rielem. To dziwne, ale nie potrafił się bronić. Odskakiwał niezgrabnie w bok i miał łzy w oczach. Czułam się, jakbym walczyła z dzieckiem, a nie demonem. – Moje wyniki obserwacji najwyraźniej były zadziwiające dla reszty osób. Patrzyli na mnie z pewnym niedowierzaniem. W końcu członkowie departamentu powinni być jak wcześniej przedstawiony Raiden. Silni, tajemniczy, szybcy i opanowani. Riel Talley od nich odstawał. A przynajmniej do czasu. – Zabrzmi to dosyć bajkowo, ale gdy przestałam atakować, zasłonił się swoim czarnym płaszczem i nagle stał się inną osobą. Uśmiechał się jak prawdziwy diabeł. Ani razu mnie nie zaatakował, ale nietypowym, męskim głosem stwierdził to samo, co Raiden. Że jeszcze się spotkamy.
                Członkowie Nox i la bonne fee stali się żywsi. Moja wypowiedź zachęciła ich do współpracy. Kolejne wypowiedzi posypały się jak z rękawa.
                – Miałem dosyć nieprzyjemną walkę z tą zielonowłosą dziewczyną w samych majtkach i swetrze – burknął niezadowolony Ethan. Miałam przez chwilę wrażenie, że czuł się z tego powodu zawstydzony. Z tego co opowiadała mi Calanthe, młody Ethan nigdy nie uganiał się za dziewczynami, no, chyba, że za nią samą, dlatego też mógł sprawiać wrażenie nieśmiałego i niedoświadczonego w kontaktach z nimi. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby kobieca bielizna go zawstydziła. I nieważne, że miał ją na sobie demon.
                – Lamiere – dodała jedna z czarodziejek. Mężczyzna kiwnął głową.
                – Jedynie stała i… atakowała mnie włosami, ostrymi jak brzytwa – syknął, pokazując nam swoje rany na rękach. – Była szybka jak na demonicę przystało.
                To poczyniło w naszym śledztwie jakieś postępy. Przecież nie wiedzieliśmy jakie moce posiadał Raiden czy Riel, za to Lamiere rozświetliła trochę sytuację.
                – Mi, Marthcie i Madlene przypadła w udziale Sapphire. Ta różowa pinda z laską. W cholerę sprytna i zwinna – powiedziała Alex. Jak zawsze zaskakiwała nas swoją elokwencją objawiającą się w niefrasobliwym słownictwie.
                – Unikała naszych ciosów w taki sposób, jakby była w cyrku – dodała nachmurzona Madlene.
                – A najgorsze jest to, że potrafi odpierać ataki mentalne – podsumowała Martha. Kiedy wszyscy wyglądali na zdziwionych i zaciekawionych tym faktem, ona z niezadowoloną miną wpatrywała się w dno kubka z herbatą. Widać było, że coś ją niepokoi. Czyż sama nie posiadała mentalnej mocy? Musiała odczuć więcej niż reszta la bonne fee. Wszyscy czekaliśmy na wyjaśnienia.
                – Była pierwszą osobą na której moja moc nie zrobiła wrażenia. Śmiała się na widok scen filmowych, które jej przesyłałam i zamiast być otępiona, wołała, że bardzo lubi te sceny – mruknęła.
                – A gdy ja śpiewałam, śpiewała te same piosenki razem ze mną – dodała załamana Madlene. – To pierwsza osoba na którą moja moc nie zadziałała.
                – Wydaje mi się, że po prostu ma dobrą odporność psychiczną albo również posiada moc mentalną jak w przypadku Marthy czy Madlene – stwierdziła Alex. – Moje pioruny były w stanie ją drasnąć. Najwyraźniej nie była zadowolona, kiedy trafiłam ją w ramię. – Uśmiech czerwonowłosej la bonne fee był teraz naprawdę przerażający. Przypominał osobę, która zbiegła właśnie z psychiatryka i próbowała czynić najgorsze zło świata. Na szczęście Alexandra była po naszej stronie.
                Sorathiel zapisał kolejne ważne spostrzeżenia do notatnika. Sprawozdanie la bonne fee bardzo nam się przydało. Przypuszczalna moc mentalna to zawsze jakiś trop.
                – Osobiście miałem do czynienia z Gabrielle – odezwał się na koniec szef organizacji, zamykając notatnik. –  Jej moc była już nam wcześniej znana, tak więc nie wprowadza to niczego nowego do naszego wewnętrznego śledztwa. Dla przestrogi, mogę powiadomić nowych członków, że używa czarnych wstęg, poruszanych magią. Niezwykle niebezpieczne i lepiej nimi nie dostać.
                Spojrzałam na lekko zmęczonego Sorathiela. Gabrielle w przeciwieństwie do reszty demonów go nie oszczędzała. Wcale mnie to nie dziwiło. Przecież nawet gdy ją poznałam, nie miała litości. Ona nie miała litości zupełnie dla nikogo.
                Mimo pozornie zakończonego śledztwa wiedziałam, że została jeszcze jedna osoba. Patricia uparcie uciekała ode mnie wzrokiem. Miała zmarszczone czoło i splatała swoje ręce w podołku, bawiąc się nimi nerwowo. Nogi z trudem trzymały się podłoża, próbując sprawić wrażenie nieprzejętej. W rzeczywistości drgały jej kolana. Całość wyglądała, jakby po prostu chciała wyjść do toalety. Doskonale wiedziałam o co chodzi i na pewno nie dotyczyło to zajętej toalety, której pilnie potrzebuje.
                – Nathiel miał okazje walczyć z Sorielem – odezwałam się, na co dziewczyna drgnęła niespokojnie. – Wydawało mi się, że operowali wyłącznie nożami exitialis. Soriel nie używał magii.
                Teraz już wszyscy patrzyli na Patricię. Każdy doskonale wiedział, że miała z nim dobry kontakt. Mogła nam o nim opowiedzieć najwięcej. Jednak najwyraźniej nie zamierzała. Gdy zapanowała cisza, ona nie starała się jej przerwać. Ponownie przejęłam inicjatywę mówczą.
                – Znasz go, prawda? – spytałam, unosząc brew do góry.
                Dziewczyna nie miała wyboru. Zapytana, musiała wreszcie odpowiedzieć.
                – Tak – stwierdziła dosyć niepewnie, patrząc w bok. Wciąż poruszała nerwowo rękami i przeplatała je ze sobą. – Walczyłam z nim raz. Do odpierania moich ataków używał cienistego dymu, przypominającego krew demonów. Wydaje mi się, że to dosyć silna moc. Zaledwie dotknięciem niszczył moje lodowe karty, a nie są przecież cienkie – opowiedziała i nareszcie podniosła głowę do góry. Czy mi się wydawało czy ona nie była zestresowana, tylko po prostu czuła się winna? – Jest jeszcze coś. Kiedy byłam ranna, kazał mi patrzeć w swoje oczy. Umie nimi kontrolować ludzi. – To nie była nowa rzecz dla mnie. Poznałam tą zdolność i nawet odczułam ją na sobie. Gdy patrzył mi w oczy, czułam się jak sparaliżowana, musiał użyć na mnie swojej magii.
                Sorathiel kiwnął głową i zapisał ostatnie zdanie w notatniku, po raz ostatni go zamykając. Stwierdził, że nie będzie nas dłużej męczyć. Akcja była przecież ciężka, a pierwsza godzina powoli się zbliżała. Wszyscy powinniśmy wracać do domu. Ustaliliśmy datę następnego spotkania na jutrzejszy wieczór, który wszystkim odpowiadał.
Większość łowców i la bonne fee pożegnała nas i życzyła miłej nocy. Odpowiedziałam grzecznym kiwnięciem głową. Moje myśli zaprzątały teraz co innego. Aura już dawno spała w pokoju u ojca. Była zmęczona po długiej zabawie z Amy. Odkąd wróciłam spała jak zabita. Chciałam odciążyć senną Andi, która wisiała nad łóżkiem Nathiela i dzielnie go pilnowała. Tak, to prawda, że irytowali siebie nawzajem, ale była pomiędzy nimi cienka nić porozumienia. Byli dla siebie jak rodzeństwo i mimo tej dziwnej, pozornej nienawiści, tak naprawdę kochali się braterską miłością.
Nadszedł czas na przyszłą Laurę Auvrey. Teraz to ja będę pilnować swoją nierozgarniętą i buntowniczą miłość życia, która jak na złamanie karku pobiegła do swojego brata. Z jednej strony mu się nie dziwię, z drugiej twierdzę, że to przecież Nathiel, a Nathiel robił różne, dziwne i głupie rzeczy. Byłam zadowolona, że nie muszę już trzymać języka za zębami i wzbraniać się od wspomnienia słowem o Sorielu. Teraz młody Auvrey miał już świadomość, że nikt go nie okłamywał, a jego brat naprawdę żyje. Musiał być wściekły. Był wściekły. Widziałam jego twarz, widziałam to z jaką precyzją i nienawiścią atakował Soriela. Nie dziwię mu się. Myślał, że na tym świecie jest sam, a tymczasem jego braciszek świetnie się bawił w ukryciu, całkiem niedaleko niego. Tak, musiał być rozgoryczony i z pewnością poruszy ten temat jako pierwszy, gdy tylko otworzy oczy. Ten jeden, jedyny raz dam mu ponarzekać, ale to dopiero wtedy, gdy się zbudzi.
***
                Ciężki dzień, ciężka noc.
                La bonne fee szły milcząco przez oświetlany lampami ulicznymi drogę. Drzewa szumiały leniwie na wietrze, cykady wygrywały melodię w trawie, a sowa hukała od czasu do czasu nad ich głowami, bacznie obserwując stado wędrowniczych nóg. Wszystko zdawało się być pogrążone w spokoju i ciszy. Tylko myśli czarodziejek były chaotyczne i niespokojne. Każda z nich szła z nachmurzoną miną, świadczącą o zamyśleniu. Gdyby sowa miała widoczność na ich twarze, mogłaby pomyśleć, że są siostrami, każda wyglądała teraz tak samo. Nawet kroki były wyjątkowo zsynchronizowane. Wszystkie postacie przemykające się nocą między drzewami, umykały tajemniczym czarodziejkom i szeptały nocnymi dźwiękami w cieniach drzew.
                Przydługą ciszę, przerwała Madlene, psując tym samym czarodziejską synchronizacje. Być może istniała jakaś dziwna zależność pomiędzy krokami, a ilością wypowiedzianych słów? To nogi śpiewającej czarodziejki zburzyły jako pierwsze taniec równości.
                – Mam propozycje.
                La bonne fee spojrzały na nią wyczekująco. Zazwyczaj pomysły ich przyjaciółki nie kończyły się dobrze. Potrafiła w najbardziej absurdalnej sytuacji, wymyślić najbardziej absurdalną rzecz. Tak jednak tym razem nie było. Zmęczenie po demonicznych dziejach udzieliło się dziś każdej z nich.
                 – Śpijmy dzisiaj razem. Jak za starych czasów. – Wąska kreska ust uniosła się w delikatnym, niewinnym uśmiechu. Blade ręce zostały splecione za plecami. Gdyby dziewczyna była niższa, mogłaby uchodzić za urocze dziecko, które próbuje przekonać swoich rodziców niewinnością i słodyczą do określonych czynów.
                – Boisz się? – To było pierwsze o co spytała Patricia.
                – Nie, ale czuję niepokój – stwierdziła z westchnięciem Mad. Z niewinnej dziewczynki przerodziła się w poważną 21-latkę, która w błękitnym zamyśleniu patrzyła przed siebie. – Zostaniecie u mnie w domu?
                Temat nie był więcej poruszany. Wystarczyło kiwnięcie trzech głów, które przegłosowało sprawę. Madlene była usatysfakcjonowana. Synchronizacja i przerażające podobieństwo nie wróciło już do ładu, a po temacie numer jeden, nastąpił kolejny. Tym razem stwierdzenie skierowane było do Patricii. Nie miało silnych podstaw tematycznych, nie zawierało wstępu, było bezpośrednim wejściem w sedno sprawy. Tak właśnie czyniła Martha. Nie owijała w bawełnę.
                – Pobiegłaś za Sorielem.
                Lodowa czarodziejka wyprostowała się niczym kij od miotły i zesztywniała. A więc jednak ją widziały. A może nie widziały? Martha potrafiła się pewnych rzeczy domyślać. Była mistrzem dedukcji. Może to przez ilość oglądniętych filmów, stosowanych w jej atakach?
                Patricia nie odpowiedziała. Nie chciała być niemiła, ale nawet nie miała pojęcia jak na to odpowiedzieć. Zresztą czy na stwierdzenia trzeba potakiwać głową? Może niekoniecznie.
                Tym razem pytanie było konkretne:
                – Łączy cię z nim coś?
                – N-nie – odpowiedziała niepewnie Pat. – Ja… po prostu… – Umilkła. Gdzieś w sobie poszukiwała teraz odpowiedzi. Czy łączyło ją coś z Sorielem? Już sama nie wiedziała. Jeśli byli przyjaciółmi, a chyba byli, to musiało ich coś łączyć, prawda? Bynajmniej nie jest to nic groźnego.
                Nim zdołała odpowiedzieć, w rozmowę wtrąciła się Madlene:
                – Nie męczmy jej. Jakby coś się działo, na pewno by nam o tym powiedziała. – Ufne niebieskie oczy spojrzały na najmłodszą z czarodziejek, która pokiwała tylko głową. Pełna wewnętrznych sprzeczności, nie chciała zawierać głosu w tej sprawie. Była wdzięczna Madlene za pomoc, choć wiedziała, że Martha nie jest zadowolona. Nie lubiła niespodzianek. Zdecydowanie wolała mieć wyłożone na stół wszystkie z możliwych kart.
                Temat znów stał się milczący. Nieprzejęta sytuacją Alex, zaczęła rozmyślać o przystojnym bibliotekarzu, którego spotykała w bibliotece publicznej, ignorując domniemane więzi między Pat, a Sorielem. Madlene zaczęła coś nucić, byleby tylko nie myśleć już o złych przeczuciach i dzisiejszych dziejach. Martha popijała gorący napar, zastanawiając się nad filozofią życia, a Patricia myślami była przy Sorielu. W ręku ściskała prezent od demona. Dlaczego na jego widok czuła tak wielki niepokój, a równocześnie radość? To sprzeczne uczucia. Najgorsze jest to, że żadne z nich nie wysuwało się naprzód.
                Do szeleszczących koron drzew dołączył oddźwięk przekładanych w powietrzu kart. Trójka la bonne fee przewróciła oczami. To Madlene zabierała się do „wróżenia piechotą”. Zawsze robiła to w najmniej oczekiwanej chwili.
                – Musisz to teraz robić, Mad? – spytała zmęczonym głosem Alex.
                – Tak, wiem, to głupie, ale musicie mi wybaczyć – odpowiedziała śpiewająca bonne fee. Nie spuszczała wzroku z karty, która była przodującą na stosie. Oznaczała wojnę. Coś bardzo złego. I to nie pierwsza taka wróżba. – Wiecie co mnie niepokoi? – spytała w końcu.
                Jedna z czarodziejek wzruszyła obojętnie ramionami, a pozostałe dwie potrząsnęły głowami. Zanim padła konkretna odpowiedź, minęło trochę czasu. Czarna karta z czerwonymi zdobieniami gładzona była drżąco palcem wskazującym. Pieszczona niepokojem, wciąż pozostawała chłodna na otoczenie. Żadną siłą nie dało się jej odwrócić – a jak wiadomo, odwrócone karty mają przeciwne znaczenia.
                – Karty przepowiadają mi wojnę – stwierdziła z westchnięciem Mad. Dla reszty czarodziejek nie było to nic prawdopodobnego. Słyszały to kilka razy dziennie nie tylko z ust Madlene, ale także z ust łowców. Było jednak coś, co mimo chęci przemilczenia, musiało wyrwać się z ust śpiewającej la bonne fee. Chciała, aby wszystkie miały to na względzie. Wzięła głęboki wdech i wreszcie dokończyła swoją myśl:
– Nie wszyscy przeżyją wojnę. 

niedziela, 22 maja 2016

[TOM 2] Rozdział 39 - "Bracia Auvrey"

Myślę, że tytuł nie pozostawia wątpliwości. Pierwsze spotkanie Nathiela i Soriela nadeszło! Wydarzenia z balu będą się opierać głównie na nich. To, co działo się u reszty zostanie przekazane w rozdziale 40. Przy okazji... pojawia się kilka znaczących, nowych postaci.
Nie obiecuję, że rozdziały będą pojawiać się w czerwcu regularnie, ponieważ sesja is coming, ale... mam nadzieję, że dam radę! Rozdział trochę późno wstawiony, ale jednak opublikowany w niedzielę ;3.
***

                Bal miał się rozpocząć lada moment. Pierwszy punkt uroczystości to przemówienie organizatorki, która miała pozornie zwyczajne imię. Sapphire Farris. Wiedziałam o kim mowa. Miałam dobrą pamięć. Brat Soriela wspominał o swojej koleżance, która rozdawała wraz z nim ulotki. Czy to nie dziwne? Wszystko zmierzało ku jednemu rozwiązaniu, którego wszyscy się baliśmy. Czyżby bal miał nas przybliżyć do departamentu?
                W słuchawce rozbrzmiał głos Sorathiela, sprawdzającego pomiędzy nami łączność. Odpowiedziała mu Martha, która zatwierdziła obecność całej czwórki la bonne fee. Powiedziała, że czeka na resztę swoich przyjaciółek pod filarem, gdzie miały się spotkać. Zrobiły już wstępne rozeznanie i oprócz tego, że wkoło roi się od cienistych demonów, zmieszanych w tłumach ze zwykłymi ludźmi, napotkały również różowowłosą demonicę. Powitała je niskim ukłonem i doskonale zdawała sobie sprawę z tego kim były. Tak, to była Sapphire, którą tytułowano główną organizatorką balu. W przeciwieństwie do la bonne fee nie mieliśmy tak miłego powitania. Wpuścili nas zwyczajni ochroniarze, niewyróżniający się niczym z tłumów. Nie mieli nawet szmaragdowych oczu.
                 Martha powiedziała, że czekają już tylko na Patricię. Reszta również nie dostrzegła niczego dziwnego. W razie czego będzie na bieżąco informować o tym, co się dzieje. Ja również potwierdziłam swoją obecność i zgłosiłam brak dodatkowych spostrzeżeń. Miałam dziwne przeczucie, że bomba zegarowa niedługo wybuchnie. Na razie zachowywałam jednak zimną krew.
                 Moim zadaniem była obserwacja. Nathiel, który stał obok mnie poprawiał nerwowo czarny krawat. Robił to raczej dlatego, że nie znosił eleganckiego ubioru. Nie był przyzwyczajony do noszenia dusiciela na szyi. Chmurzył się jak dzieciak, któremu nie pozwolono wyjść na dwór i pograć w piłkę. Uśmiechnęłam się w jego kierunku, a on odwzajemnił uśmiech, choć niezmiernie się przy tym krzywił.
                – Nie rozumiem po co mi garniak, jak i tak go rozedrę w walce – prychnął.
                – Dla zasady – stwierdziłam. – Również nie jestem zwolenniczką balowych sukni, a jednak musiałam ją założyć. – Spojrzałam na niego znacząco.
                – Ale mnie to nie przeszkadza. Lubię, gdy nosisz sukienki – zachichotał demon. Zmierzył mnie od góry do dołu w taki sposób, jakby chciał mnie pożreć wzrokiem. Przewróciłam oczami. Kiedy sytuacja wymagała od nas powagi, Auvrey oczywiście musiał zachowywać się jak przystało na niedojrzałego demona. Czy on naprawdę niczego się nigdy nie bał i każdą misję traktował jak błahostkę? Rozumiem, że zabijanie demonów było jego hobby od dziecka, ale na jego miejscu bałabym się tego, czego nie znam. Zazwyczaj wszystkie jego misje były ukierunkowane. Zabij demona, który zawładnął czyimś cieniem, zabij demony, które mieszkają na skraju miasta w jaskini, zobacz czy w opuszczonym budynku znajduje się siedziba cienistych potworów. Dziś było inaczej. Nie mieliśmy żadnych wskazówek poza tym, że coś się wydarzy. Tylko co będzie się działo? Wkoło roiło się od nienawistnie spoglądających na nas szmaragdowych oczu. Miałam przedziwne wrażenie, że robili tylko za tło tego, co ma się stać. Czyżby Vail Auvrey chciał pokazać swoim sprzymierzeńcom z Reverentii, że nie mają się czego bać, bo w mig się z nami rozprawią? Może i byliśmy słabi, ale  to nie oznaczało, że tak łatwo ulegniemy wrogom. Było coś, co nas różniło od mieszkańców Reverentii. Nie polegaliśmy wyłącznie na mocy i nie byliśmy zbyt pewni siebie. Nie popełnialiśmy tych samych błędów dwa razy, wyciągaliśmy z nich wnioski.
                – Stresujesz się – stwierdził Nathiel, przyglądając się uważnie mojej twarzy. Chwycił mnie za dłoń i ścisnął uspokajająco. To nie tak, że byłam zestresowana. Zbyt wiele myśli kłębiło się w mojej głowie i nie miałam pojęcia czego się spodziewać. W przeciwieństwie do młodego Auvreya nie znosiłam niespodzianek z całego serca. Wolałam mieć zaplanowany z góry scenariusz zdarzeń. Rozumiem, że departament rządził się innymi zasadami i niestraszny był im zawał serca, w końcu to ludzka dolegliwość.
                – Jest w porządku – odpowiedziałam. Nie miałam pojęcia ile zostało nam jeszcze czasu do rozpoczęcia. 
                Kiedy mój demoniczny chłopak trzymał mnie za dłoń, spoglądałam w dół na swoje buty. Dla większego komfortu ubrałam czarne, płaskie baleriny. Nie wypadało pójść na bal w trampkach, nieważne czy organizatorami były demony. Sukienka również nie była zbyt radująca. Zupełnie jak podczas podróży do Reverentii, musiałam pożyczyć ją od Amy. Tym razem była to zwiewna, limonkowa kreacja pod kolor moich oczu. Sięgała za kolana i miała ramiączka. Materiał marszczył się na piersiach i opadał w dół przeźroczystą zasłoną jak krzyżujące się po środku okna firanki. Sukienka nie miała żadnych zbędnych dodatków i nie była przebojową kreacją. Raczej została skazana na śmierć, ponieważ Amy jej już nie nosiła, a demony nie zamierzały najwyraźniej nas oszczędzać.
                W słuchawkach rozległ się głos Sorathiela mówiący, że mamy być czujni, bo bal rozpocznie się lada moment. Po jego słowach zgasły wszystkie świece. Chwilę staliśmy w egipskich ciemnościach. Sparaliżował mnie strach. Ścisnęłam mocniej dłoń Nathiela. Mieliśmy walczyć po ciemku? Na szczęście chwilę potem zapłonęły sztuczne reflektory, kierujące wstęgi świateł na organizatorkę balu. Tam gdzie staliśmy, mieliśmy idealny widok na młodą Sapphire. Jak ktoś, kto wyglądał jak nastolatka, mógł być organizatorem balu? To śmieszne. A może w rzeczywistości była starsza nawet ode mnie i Nathiela? Demony rządziły się przedziwną genetyką. Przecież ojciec Nathiela nie wyglądał na mężczyznę w wieku średnim, a jednak.
                Martha wspominała wcześniej, że przed wejściem, Sapphire przebrana była za ochroniarza, a włosy splecione miała w koka. Teraz wyglądała zupełnie inaczej. Długie różowe włosy upięte były po lewej i prawej stronie, tworząc niesforne, dziecięce kucyki, zwisające aż do kolan. Skręcały się nienaturalnie u samych końcówek, stanowiąc swoje własne, lustrzane odbicie. Były za perfekcyjne, podobnie jak cała postać dziewczyny. Na boku głowy miała mały cylinder z białą wstęgą, opadającą jej na postrzępioną grzywkę. Sukienka, która przylegała do jej ciała była w całości czarna, plisowana u dołu. Sięgała jej ledwo do kolan. Zdobiły ją białe elementy w postaci dwóch guziczków przy dekolcie, koronek przy czarnych bufkach, pasie oplatającym talie, który zapewne kończył się na plecach wstęgą oraz dwie warstwy koronek u dołu sukienki i odrobinę wyższej, gdzie tworzyła się kolejna, plisowana warstwa czerni. Na nogach miała długie, czarne zakolanówki, na stopach białe, lśniące lakierki, w ręku trzymała drewnianą laskę, zagiętą na końcu. Opierała się o nią na scenie. W rękach przystrojonych koronkowymi rękawiczkami trzymała mikrofon bezprzewodowy. Trzeba było przyznać, że demony zadbały o odpowiednie efekty specjalne i sprzęt.
                Zanim Sapphire przemówiła, w słuchawce rozległ się głos Marthy. Wraz z nim pojawiły się zakłócenia, które uniemożliwiały odczyt jej słów. Mówiła coś o Patricii, która spotkała Soriela. Więcej jednak nie zrozumiałam. Połączenie pomiędzy nami zostało zawieszone. Nie pomogło nawet nawiązanie kontaktu z Sorathielem. Tak, rozważaliśmy ewentualne problemy w kontaktowaniu się. Demony mogły to w końcu przewidzieć. Nie było problemu z wprowadzeniem zakłóceń.
                Westchnęłam ciężko. Zostało mi być czujną i obserwować.
                – Witam państwa na pierwszym, największym w mieście demonicznym balu! – wykrzyknęła dziewczyna, dobrze mi już znanym, irytująco wysokim, słodkim głosem małej dziewczynki. Wzniosła teatralnie ręce ku górze. Ludzie i demony zaczęli klaskać i wydawać okrzyki radości. Chyba jeszcze nie wiedzieli co ich czeka.
                Przyjrzałam się uważniej postaci Sapphire. Była niska, szczupła i blada, ale nie w takim stopniu jak ja. Chyba nikogo nie zaskoczę spostrzeżeniem na temat jej oczu – były szmaragdowe. Przemawiając do nas, wykonywała zestaw wyćwiczonych i zgrabnych ruchów. Miałam wrażenie, jakbym była w cyrku. Jej radosnej i energicznej postaci towarzyszył przerażająco kpiący uśmiech i złowieszczy błysk w oczach.
                – Zgromadziliśmy się tutaj, aby uczcić pewną ważną dla nas okazje – kontynuowała demonica. Widziałam, że kieruje swoje diabelskie spojrzenie na mnie. Wiedziała w końcu kim jestem. Pytanie tylko, dlaczego nie popatrzyła na przykład na Nathiela? 
                – Nasi goście specjalni, organizacja Nox i la bonne fee, zapewne domyślają się cóż to za piękna chwila. Tak, tak, moi mili! – zaśmiała się i zastukała laską o posadzkę. Wszystkie światła reflektorów nagle zgasły. – Przybyliśmy tu, aby uczcić… – tu nastąpiła długa cisza, którą wypełniły zaciekawione szepty. W tej przerażającej ciszy czułam, jak serce tłucze mi się o pierś. Tajemnica nie mogła być wiecznie tajemnicą. Sapphire rozwiała wszystkie niepewności, dręczące nas od kilku dni. – Odrodzenie departamentu kontroli! – wykrzyknęła.
                Oczami wyobraźni widziałam jak łowcy i la bonne fee przybierają pozy bitewne. Z trudem powstrzymałam Nathiela od nieprzewidzianych w skutki czynów. Przytrzymałam go za rękę, aby nie uciekł. Widziałam jak krzywi się z obrzydzeniem. Był wściekły. Nasze obawy się sprawdziły.
                Choć ludzie nie wiedzieli kim są członkowie departamentu dręczącego nas od zarania dziejów, zaczęli głośno gwizdać i klaskać. Gdyby tylko wiedzieli z kim mają do czynienia…
                – Pragniemy powitać was naszym cudownym przedstawieniem! Szczególne podziękowania należą się naszym gościom specjalnym: organizacji Nox oraz la bonne fee – rozległ się donośny głos w ciemnościach.
                Światło reflektorów zapaliło się gwałtownie i padło na siedzącą na barierce dziewczynę. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to jej przerażająca, trupia bladość – nie mogłam się z nią równać. Długie nogi zwisały w dole i bujały się na przemian jak dziecku w piaskownicy. Stopy miała bose. W przeciwieństwie do większości zgromadzonych gości, wyróżniała się ubiorem. Założony miała na siebie czarno-żółty sweter sięgający jej ledwo do ud, jego rękawy wychodziły daleko poza dłonie – zwisały w dole jak kaftan bezpieczeństwa. Na szyi dziewczyna miała zawiązaną skromną, żółtą wstążkę, nie pasującą do całości. Miałam przedziwne wrażenie, że nie założyła żadnych spodenek, bo o nich po prostu zapomniała. Nie wiedziałam czy to co miała na sobie, mogłam nazwać po prostu częścią bielizny. Nie chciałam w to wnikać. Najdziwniejsze w jej osobie zdawały się być jej puste, szmaragdowe oczy, które nie patrzyły w scenę, a poza nią. Dziewczyna zdawała się być w innym świecie. Leciutki uśmiech na jej twarzy był jak przylepiony i niepasujący do całości. Jej długie, brudno-zielone włosy przerastały jej postać – wirowały jeszcze daleko poza jej zwisającymi z barierki stopami. Były lekko poskręcane i sprawiały wrażenie żywych. Drgały przy każdym, nawet nieznacznym ruchu dziewczyny. Demonica gładziła je czule. Brakowało tylko, aby zaczęła do nich szeptać. Na czubku głowy miała przekrzywiony pod artystycznym kątem, czarny beret.
                – Lamiere Matheney! – wrzasnęła Sapphire, ukryta w ciemnościach.
                Zapłonął kolejny reflektor, tym razem oświetlając chłopaka stojącego pod kolumną, nieopodal demonicy nazwanej Lamiere. Na pierwszy rzut oka nie było w nim nic dziwnego. Opierał się luzacko o filar ze skrzyżowanymi nogami i ramionami. Włosy miał brązowe, w nieładzie, sterczały na wszystkie strony. Ubiór był całkiem zwyczajny – szara bluza z kapturem, czarny podkoszulek i granatowe spodnie przetarte w kilku miejscach. To co wydawało się być w nim dziwnego to to, że jedno oko miał zabandażowane. Z lekkim uśmieszkiem i błyskiem w szmaragdowym ślepiu, mierzył publiczność.
                – Raiden Shirey! – wykrzyknęła znowu Sapphire. Młody demon pomachał do nas ręką. Po sali rozeszły się głośne piski nastolatek.
                Światło padło tym razem na innego demona. Niepozornego, małego i kruchego. Był nawet niższy niż ja. Z wyglądu przypominał raczej dzieciaka, a nie nastolatka. Stał z boku, trzymając się kurczowo zwisającej z góry, czerwonej kotary. Najwyraźniej chciał się ukryć. Bardzo zdziwił mnie fakt, że ktoś taki mógł należeć do Departamentu Kontroli Demonów, z drugiej strony nie należy oceniać ludzi po wyglądzie. Być może to tylko jego przykrywka.
                Włosy miał szare, co wobec genetyki demów wcale nie było dziwne, gładko przylegały do jego polików. Nie było nawet jednego włoska, który odstawałby od swoich towarzyszy. Oczy miał wielkie, szmaragdowe i przestraszone. Ustka blade, zaciśnięte. Założoną miał na siebie luźną, nawet za dużą białą koszulę z krótkim rękawkiem i proste, czarne spodnie. Dochodziła do tego niepasująca do całości peleryna, przypominającą wampirzą.
                – Riel Talley!
                Kolejny reflektor padł na znajomą mi już postać na widok której przeszły mnie ciarki. Tak, doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że żyła. Przecież spotkałam ją podczas ciąży. To od jej pojawienia zaczęła się nowa przygoda z departamentem. Przeżyła wraz z ojcem Nathiela.
                Długie, czarne włosy upięte były u góry głowy – spadały falami na jej ramię. Kilka kosmyków było luźno puszczonych w dół. Usta rozszerzały się w diabelskim, przerażającym uśmiechu, szmaragdowe oczy błyszczały nieludzko w świetle reflektorów. Jej kusy ubiór nie był dla mnie nowością, a wszystko to w kolorze czerni – zarówno krótka bluzka sięgająca jej do pępka, jak i krótkie spodenki, opinające demoniczne nogi. Jej dłonie odziane w rękawiczki, trzymały znajome wstęgi, każące wrogów z mocą bicza. Stała tak, unosząc władczo podbródek i patrzyła prosto w moje oczy, jakby pragnęła przekazać mi całą swoją nienawiść do rasy ludzkiej. Miałam wrażenie, że cała krew odpłynęła mi z głowy. To przecież demonica, która po części wciągnęła mnie w to wielkie bagno bez dna.
                – Gabrielle Adair! – usłyszeliśmy. Nathiel prychnął głośno i skrzywił się na widok dziewczyny z którą walczył już przecież długi czas. Można powiedzieć, że znali się od dziecka.
                Następny reflektor wyjątkowo długo zwlekał z ujawnieniem kolejnego członka departamentu. Miałam co do tego złe przeczucia. Odruchowo ścisnęłam mocniej dłoń Auvreya. Przecież wiedziałam, że prędzej czy później zbudowany przez niego, bezpieczny mur się rozsypie. Nie chciał nikomu wierzyć, że jego brat żyje, choć tak w rzeczywistości było. Bałam się o jego reakcję i chyba słusznie. Gdy tylko zapłonął kolejny reflektor, spojrzałam niepewnie w twarz Nathiela. Pierwszy raz widziałam go w tak wielkim szoku. Rozdziawił lekko usta, a jego oczy rozszerzyły się, tworząc dwa, wielkie spodki. Ściskał moją dłoń tak mocno, że skrzywiłam się z bólu.
                Przed nami stał nie kto inny jak Soriel Auvrey. Ubrany w luźną, białą koszulę z czarnym krawatem, wyglądał jak kopia własnego brata. Mogliby w tym momencie uchodzić za bliźniaków. Dwójka Auvreyów patrzyła sobie prosto w oczy po wielu latach życia w kłamstwie.
                – Soriel Auvrey! – wykrzyknęła przesłodzonym głosem Sapphire.
                Starszy brat Nathiela włożył ręce do kieszeni i stanął w lekkim rozkroku. Dzieliło go od nas zaledwie kilka metrów.
                – Skurwysyn – syknął Nathiel. Nie spodziewałam się, że nagle wyrwie się z mojego uścisku i pogna na scenę z nożem w ręku. Zdążyłam tylko krzyknąć jego imię, to jednak nie pomogło. Niezrównoważony, demoniczny łowca po raz kolejny zareagował nierozważnie i tak, jak podpowiadało mu serce. Przecież to było jasne, że gdy tylko zobaczy Soriela, rzuci się na niego z bronią. Z drugiej strony: czy to miało jakieś znaczenie? Departament pojawił się tu z jakiegoś powodu i na pewno nie po to, by przedstawić nam swoich członków. To tylko pierwsza część wielkiego, demonicznego przedstawienia.
                – Ostatnim członkiem departamentu jestem ja! – wykrzyknęła na zakończenie Sapphire, machając w górze ręką. – Sapphire Farris. – Po tych słowach ukłoniła się, unosząc rogi sukienki do góry. Przysięgam, w tym momencie wyglądała jak zaprogramowana lalka. – Niestety nasz kochany szef, Vail Auvrey, nie mógł się to zjawić – dodała chwilę potem. – Ale kazał pozdrowić swojego najmłodszego syna i wszystkich członków Nox – zaśmiała się dźwięcznie. – Dziękujemy za przyjście, drodzy goście! – krzycząc, machnęła dłonią w górze, jakby rysowała tęczę. – A teraz zapraszamy na rzeź. – Ostatnie słowa wymówiła zadziwiająco niskim i mrocznie brzmiącym głosem. Gdy klasnęła w dłonie reflektory zgasły, a ciemność opanowała salę. Nie minęła nawet minuta, a wśród tłumów rozległy się okrzyki przerażenia. Ktoś szturchnął mnie mocno w ramię, przez co upadłam na podłogę i zostałam podeptana przez kilkanaście stóp, panikujących w ciemnościach. Z trudem podniosłam się z podłogi. Domyślałam się, że to demony będące gośćmi tego balu dobrały się do energii potencjalnej zwykłych ludzi. Po ciemku nic nie mogliśmy zdziałać.
                Z trudem podniosłam się z podłogi. Po omacku zaczęłam szukać noża, który wytrąciło mi z rąk stado pędzących ludzi. Znalazłam go. W tym samym czasie, w sali zapłonęły świece. Zrobiłam szybkie rozeznanie. Nathiel gdzieś zniknął, za to nieopodal mnie stał Sorathiel wraz z Arenem – ratowali ludzi przed demonami, które niczym wygłodniałe hieny wchodziły do ich cieni. Członkowie departamentu całkowicie zniknęli mi z oczu. Czyżby bal miał się obejść bez walki z nimi? Narodziła się we mnie cicha nadzieja na to, że wszyscy wyjdziemy stąd cali.
***
                – Soriel!
                Demoniczny łowca biegł w stronę swojego brata, ściskając nerwowo nóż. To, co działo się z jego duszą ciężko było opisać słowami. Wszystkie chaotyczne myśli składały się w jeden, poplątany kłębek agresji. Emocje buchały w nim jak ogień. Nie było w nim sprzeczności, wszystkie uczucia dążyły ku temu samemu: nienawiści do własnego brata. Złość, agresja, zawód, smutek, niedowierzanie, niepewność, chęć mordu. Gniew niósł go jak na diabelskich skrzydłach.
                Nathiel nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Wciąż wmawiał sobie, że to jakiś cholerny sen z którego za chwilę się zbudzi. Jak to było możliwe, żeby Soriel żył? Przecież doskonale pamiętał jak ich ojciec zabił całą rodzinę Auvreyów. Soriel nie oddychał, tak samo jak jego matka i siostra. Zmartwychwstał? Zdarzył się jakiś cholerny cud? A może to było celowe zagranie Vaila Auvreya? Może od samego początku chciał zostawić Soriela przy życiu po to, aby w późniejszym czasie stał się jego wrogiem? Musiał pogratulować ojcu pomysłowości. Nie dość, że był zdenerwowany to jeszcze miał ochotę zabić własnego brata. Normalny człowiek zapewne by się ucieszył na widok członka swojej rodziny, ale nie on. Soriel Auvrey powinien nie żyć. Dla Nathiela wciąż był martwy, nie powinno go tutaj być.
                – Kochany braciszku! – Donośny głos starszego brata poniósł się echem po sali. Z uśmiechem godnym psychopaty rozłożył ręce na bok. Ten gest straszliwie przypominał Nathielowi ich ojca, robił dokładnie tak samo. Gest fałszywego przywitania. Soriel niczym nie różnił się teraz od Vaila Auvreya, to po prostu jego młodsza wersja. Od zawsze chciał się zemścić na ojcu za to, co zrobił, dziś będzie musiał podzielić chęć zemsty na dwoje.
                – Ty skurwysynie – warknął Nathiel. Z nienawiścią w oczach i rękach rzucił się z nożem na swojego brata. Ten w ostatniej chwili wyjął z kieszeni swoją broń – również exitialis – i odparował atak. Spojrzał Nathielowi prosto w oczy, uśmiechając się jak postać z koszmaru, którym straszy się dzieci. Młodszy Auvrey wciąż nie mógł uwierzyć, że widzi przed sobą Soriela. Próbował sobie wmówić, że to kłamstwo.
                Dlaczego nie uwierzył la bonne fee? Nie miały powodu by kłamać. Czwórka dziewcząt przychodząca w gości z poważną informacją nie mogła sobie żartować. Potraktował je jak gbur. Wychodzi na to, że po skończonej akcji będzie musiał je przeprosić.
                – Tak się wita brata po latach? – zapytał nagle Soriel, odrzucając kolejny atak Nathiela. Na razie leniwie odpierał jego ataki prawą dłonią, lewa spoczywała w kieszeni, za nic mając swojego wroga.
                – Nie żyłeś! – wykrzyknął wkurzony nie na żarty Nathiel. Zmrużył groźnie szmaragdowe oczy przepełnione chęcią zemsty i wbił je w Soriela. Ostatnim razem widział go, gdy był pięciolatkiem. Od tego czasu minęło 20 lat. Czy się zmienił? Nieznacznie, choć wiadomą rzeczą było, że urósł i zmężniał, tak samo jak i on. Nie widział między nimi podobieństwa, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że inni je widzieli. Każdy Auvrey był taki sam. Zarówno z charakteru jak i wyglądu. Na szczęście każdego z nich różniły priorytety. Nathiel oddawał się walce ze złem, pełniąc rolę łowcy cienia, Soriel walczył po stronie demonów jako jego wróg, Vail Auvrey wszystkim sterował, patrząc z boku na to, co się dzieje i nie ruszając nawet palcem, wydawał rozkazy. Małą Aurę, która też przecież była Auvreyem, interesowało tylko jedzenie i ojciec. Ciekawe jaki byłby Nate?
                – Żyłem – odpowiedź Soriela była prosta i przepełniona obojętnością. W chwili przerwy na odparcie ataku, wzruszył ramionami. To jeszcze bardziej zdenerwowało Nathiela. Zaczął napierać nożem na swojego brata szybciej i mocniej.
                – Dlaczego się nie odezwałeś?! Dlaczego mnie nie szukałeś?! – krzyczał coraz bardziej zbulwersowany demon. – Śmiesz nazywać się moim bratem?! Byliśmy rodziną! Zawsze sobie pomagaliśmy!
                – Zacząłem nowe życie z dala od wszystkiego, a już szczególnie od mojego braciszka-wybrańca, który został oszczędzony w dniu rodzinnej egzekucji. – Soriel prychnął głośno i spojrzał złowrogo na brata. Przestał odpierać ataki, teraz sam zaczął atakować swojego przeciwnika. – Doskonale wiedziałem, że mój kochany, maleńki braciszek sobie poradzi – zaironizował. Exitialis przejechało po żebrze Nathiela, który na chwilę stracił czujność. Skrzywił się na tą ranę, ale mimo tego wciąż atakował. Miał jeszcze dużo sił i nie spocznie, dopóki nie zabije tego gnojka.
                – Jak pięciolatek mógł sobie poradzić sam?! – wrzasnął zbulwersowany Nathiel, oddając cios bratu.
                – Poradził sobie – prychnął Soriel. – Poszedł do łowców, czyli tam, gdzie ja nie chciałem się pchać. Mały tchórz. – Jego głos zabrzmiał chłodno.
                – Jesteśmy braćmi, do cholery!
                – Byliśmy, sam to stwierdziłeś.
                Soriel zaśmiał się głośno i powalił brata na podłogę. Nathiel z trudem uniknął ciosu w ramię – w ostatniej chwili odsunął się w bok.
                Walka zaczęła się na poważnie. Nie miał nawet czasu oglądnąć się do tyłu. Ukradkiem widział innych członków departamentu, którzy walczyli z jego przyjaciółmi. Cywile zapewne zostali już wyprowadzeni na zewnątrz. Miał tylko nadzieję, że Laura jest bezpieczna.
                Nathiel z trudem odpierał ataki brata – miał w sobie zdecydowanie więcej siły i refleksu niż on. Czy to kwestia tego, że przez długi czas był w Reverentii? Bardziej przypominał teraz demona niż człowieka. Ich oczy były takie same, a jednak była między nimi jedna, istotna różnica – Soriela oczy pałały gniewem i chęcią mordu, wyglądał jak najprawdziwszy psychopata, który wyszedł z więzienia na wolność, żeby zabić kilka niewinnych dusz. Młodszy Auvrey wiedział, że długo tak nie wytrzyma. Demony żyjące w Reverentii i pożerające energię potencjalną miały większą moc. Postanowił zrobić coś, co uskutecznia naprawdę rzadko. Rozmowa, która rozproszy wroga.
                – Dlaczego akurat departament? – spytał z prychnięciem. – Wiesz, jest tyle organizacji i towarzystw, do których byś się nadawał. Na przykład do burdelu. – Nathiel starał się uśmiechnąć wrednie, ale wyszedł mu tylko krzywy uśmieszek. – Dotąd nie słyszałem o przypadku, kiedy ktoś przeszedł na stronę osoby, która wybiła mu całą rodzinę – syknął przez zęby. – Jesteś wielkim, cholernym ewenementem.
                – Miałem swoje powody. – Głos Soriela przybrał chłodny ton. Nie dał się zmanipulować. Doskonale wiedział o co chodzi Nathielowi. Może większość życia przeszli bez siebie, za to te pięć lat przeklętego dzieciństwa wystarczyło, żeby nauczył się wszystkich sztuczek brata. Byli podobni, więc robili podobne rzeczy. Może właśnie taka była jego przewaga? Myślał głową, nie pięściami.
                – Pamiętasz nasze bitwy, braciszku? – Tonacja głosu Soriela zmieniła się na ironicznie przesłodzony. Teraz to on postanowił zastosować sposób Nathiela.
                – Jak mógłbym zapomnieć? – prychnął w odpowiedzi demoniczny łowca.
                – A pamiętasz kto zawsze wygrywał?
                Nathiel nie odpowiedział. Skrzywił się z niezadowolenia. Jego myśli przywołały pewną scenę. Odbyła się tuż przed śmiercią ich matki i siostry. Siedzieli w kuchni i stukali sztućcami w stół, wołając o jedzenie. Pamiętał, że matka zamówiła wtedy pizzę. Wielką, mięsną, pachnącą. Razem z Sorielem robili wyścigi. Oczywiście zrozumiałe było to, że posiadając mniejsze ustka, Nathiel miał problem z prześcignięciem brata. Ich siostra, Anne, patrzyła na nich z pobłażaniem i wyrażała swoje oburzenie z powodu ich świńskiego jedzenia. Obydwoje mieli ubrudzone keczupem buzie. Nieprzerwanie patrzyli w swoje oczy, tak jak dziś, gdy ze sobą walczyli. Ich matka myła wtedy naczynia – w przeciwieństwie do siostry śmiała się wesoło i mówiła, aby jedli wolniej. Oczywiście bracia Auvrey nikogo nie słuchali. Uwielbiali rywalizację. Gdy walczyli, byli w zupełnie innym świecie i nic do nich nie docierało poza odgłosami na polu bitwy – w tym przypadku żucia pizzy. Nathiel nadgonił w ostatniej rundzie. Został im ostatni kawałek. Rzucili się na niego jak wygłodniałe demony, żądne salami. Jeden Auvrey tłukł drugiego po twarzy i żebrach, drugi starał się ugryźć brata. Siostra nawet nie próbowała ich rozdzielić, po prostu odeszła od stołu. Przecież takie akcje zdarzały się na co dzień, po co się przejmować? Raczej się nie pozabijają.
                – Oddawaj to, kretynie! – krzyczał mały Nathiel, szarpiąc brata za koszulkę i okładając go pięścią po twarzy.
                – Siad, kmiotku! Starsi mają pierwszeństwo! – śmiał się Soriel, odgryzając kawałek pizzy, którą dzierżył w dłoni. Oburzony malec zaczął skakać do góry, żeby ją dosięgnąć. Gdy to robił, starszy brat podstawił mu nogę i powalił na ziemię. Bezlitośnie usiadł mu na plecach i patrzył prosto w oczy, spożywając ostatni, zwycięski kawałek jedzenia.
                – I co, mały gnojku? – zaśmiał się. – Ze mną nigdy nie wygrasz.
                – Kiedyś cię pokonam! – piszczał mały Nathiel. Uderzał rękami i nogami w ziemię jak rozkapryszone dziecko, a to wszystko po to, aby się uwolnić i zdobyć choć trochę zwycięskiego kawałka pizzy. Niestety, Soriel był silniejszy. – Mamo! – dziecięcy okrzyk zawodu rozległ się po pokoju.
                Jak było dziś? Czy naprawdę nic się nie zmieniło? Musiało się zmienić. Gdy miał pięć lat był zdecydowanie mniejszy niż jego brat, stąd ta przewaga. Dziś nie było pomiędzy nimi wielkiej różnicy. Nie podda się tak łatwo. Obiecał Laurze, że przeżyje, a sobie, że zemści się na ojcu i bracie. Jeżeli to miało wytrącić go z równowagi, to niestety jego brat nie zastosował zbyt dobrej taktyki. Auvreyowie zawsze byli pewni siebie.
                – Teraz jesteśmy dorośli, braciszku – odpowiedział z ironią w głosie, uśmiechając się do niego wrednie.
                – Sądzę, że nic się nie zmieniło. – Soriel zaśmiał się głośno i przeniósł się za plecy brata. Nathiel odskoczył w ostatniej chwili i tylko dzięki temu uniknął poważnego ciosu. Nóż tylko drasnął go w ramię. Było blisko. Musi bardziej uważać, inaczej straci życie. Demony owładnięte żądzą mordu nie patrzyły na to czy zabijają członka swojej rodziny, liczyła się dla nich po prostu krwawa śmierć.
                – No, dalej, co jest, grzybku? – Starszy brat nie przestawał śmiać się jak szaleniec.
                Nathiel skrzywił się wyraźnie. Jego matka nazywała go zawsze „grzybkiem”, ale Soriel również miał swoje przezwisko.
                – Chcesz się ze mną zabawić, kurko? – zaironizował Nathiel.
                Gdyby ktoś spojrzał w tym momencie na braci Auvrey z boku, mógłby pomyśleć, że nie walczą na poważnie, a bawią się jak dzieci. Niewątpliwie w ich bitwie było coś z dziecięcych czasów. Obydwoje tęsknili za tymi pełnymi sielanki dniami, kiedy to matka się nimi zajmowała. Wtedy wszystko wydawało się być proste.
                Ciosy były coraz ostrzejsze. Teraz żaden z nich nie był w stanie ich uniknąć. Sam Nathiel dostał kilka razy w ramię czy okolice klatki piersiowej, nie były to jednak poważne rany, był w stanie walczyć dalej.
                – Soriel! – Dziewczęcy głos przedarł się przez odgłosy walki, toczącej się wokół braci Auvrey. Młodszy brat nie dał się wytrącić z równowagi, za to starszy mimowolnie spojrzał w tył na osobę, która go wołała. Stała tam Patricia. W podartej już, niebieskiej sukience, z roztrzepanymi, złocistymi włosami, zakrwawionym policzkiem po którym ktoś musiał przejechać nożem i ze łzami w oczach. Zaciskała usta, jakby powstrzymywała prawdziwą falę płaczu. To, że na nią spojrzał to błąd. Nathiel wbił mu exitialis w ramię z całą nienawiścią jaką w sobie miał. Cienisty dym zaczął ulatniać się z rany. Soriel syknął z bólu, mało nie opuszczając swojego noża w dół. Nathiel znów zamachnął się bronią w jego stronę. On jednak zdążył zareagować. Może to dobrze, że Patricia go zawołała? Musiał kończyć tą przeklętą zabawę z młodszym braciszkiem.
                – Odejdź stąd – warknął w tył, robiąc unik przy kolejnym ataku. Musiał zmienić dłoń, którą operował. Lewa co prawda była mniej sprawna, ale działała.
                Patricia nie dała za wygraną. Nie chciała, żeby Soriel walczył ze swoim bratem. Przecież tak nie mogło być. Byli braćmi, rodziną! Na rodzinie się polega, a nie próbuje ją zabić! Czy chcą pójść w ślady swojego ojca?
                – Soriel, przestań – jęknęła dziewczyna, podchodząc powoli do walczących.
                Nie słuchał jej. Wykorzystując chwilę nieuwagi Nathiela, wbił mu nóż w brzuch. Patrzył przy tym w jego oczy z nieukrywaną nutą triumfu i władzy. Chciał, żeby poczuł ból. Chciał go zabić. Zabić, ale jeszcze nie dziś.
                Soriel wyjął nóż z brzucha brata, który ze zdziwieniem malującym się w oczach upadł na kolana. W tle słyszał krzyk przerażenia swojej małej przyjaciółki. Nawet się nie oglądnął. Pchnął brata butem i brutalnie przygniótł go nim do podłogi. Nathiel jęknął z bólu. Wszystkie siły opuściły go w jednej chwili. Gdyby dostał zwyczajnym nożem, może nie czułby tak wielkiego bólu, ale exitialis było podwójnie groźne dla demonów. Od jednego ciosu można było zginąć.
                – Zostawię cię przy życiu – powiedział chłodno Soriel, patrząc na niego z góry. Bezlitośnie poprawił nożem ranę, którą już zadał bratu. Chciał mu zadać jeszcze większy ból, ale nie mógł tu dłużej zostać. Sapphire dała mu znak, że czas się zbierać. Na do widzenia kopnął swojego brata w żebra i oddalił się. Patricia chciała za nim pobiec, ale wiedziała, że Nathiel bardziej potrzebuje teraz pomocy.
                – To już koniec naszego cudownego przedstawienia! – odezwała się w tym samym momencie Sapphire, stojąca na schodach. – Mam nadzieję, że się podobało! Widzimy się na poprawinach! – Jej wypowiedź została zakończona gromkim, przerażająco słodkim śmiechem. Członkowie departamentu zniknęli, pozostawiając po sobie tylko spustoszenie.
***
                Na sali zapanowała cisza. Zostali tylko członkowie Nox i la bonne fee. Cywile zostali wyprowadzeni przez zorganizowaną przez nas grupę, nikt z nich nie ucierpiał w wielkim stopniu, na czas udało się wyplenić demony z cieni ludzi. Cały zamek królewski wyglądał jak pobojowisko. Podarte szmaty sukienek, kawałki gruzów, wosk od świec, które oświetlały nas podczas bitwy, śladowe ilości ludzkiej krwi i inne, zniszczone, niezidentyfikowane bliżej obiekty. Wydawało się, że nikt z nas nie został poważnie zraniony, a przynajmniej jeszcze o nikim takim nie wiedziałam. Rozglądałam się za Nathielem. Chciałam się dowiedzieć jak wypadła jego walka z Sorielem i opowiedzieć mu o własnej. Miałam okazje walczyć z małym, przerażonym chłopcem o imieniu Riel. Przy nim bardzo dobrze sprawdziło się powiedzenie: nie oceniaj książki po okładce. Początkowo tylko unikał moich ciosów, zalewając się łzami, w rzeczywistości była to jego taktyka. Gdy moje ciosy osłabły, ponieważ nie miałam w zwyczaju atakować osób, które tylko się broniły, zasłonił się swoją wampirze peleryną i natychmiastowo zmienił wyraz twarzy na zabójczy. W tym momencie zaczęłam zastanawiać się czy ma rozdwojenie jaźni, czy jest po prostu świetnym aktorem. Jego szmaragdowe oczy przepełnione niewinnością znienacka zmieniły się w pełne nienawiści. Byłam przerażona tą nagłą zmianą. Mały chłopiec już się nie bronił, a atakował mnie ze wszystkich stron. Nie uniknęłam kilku ran, ale doskonale wiedziałam, że Riel Talley mnie oszczędzał. Bawił się ze mną, chciał mnie przestraszyć, zdezorientować. Sądząc po tym, że wszyscy wyszliśmy żywi z tej bitwy – departament po prostu chciał nas przestraszyć. Mały Riel na zakończenie uśmiechnął się do mnie w uroczy sposób i powiedział grzecznie, że niedługo znów się spotkamy – na nowo stał się przykładnym chłopczykiem. Walka z nim była przedziwna. Wiedziałam, że jeśli kiedykolwiek się z nim zmierzę, nie będzie już tak łaskawy jak dziś. To oznaczało, że musiałam zacząć trenować. Ciąża i śpiączka wyssały ze mnie wszystkie siły.
                Zaczęłam uważnie lustrować wzrokiem poszkodowanych w walce. Widziałam jak Aren pomaga Madlene wstać z podłogi, a Martha prowizorycznie opatrywała ranę na nodze Alex. Na salę weszli nowi członkowie, którzy mieli za zadanie wyprowadzić stąd cywili. Zdawało się, że są zadowoleni. Nie pasowało mi tylko jedno. Dlaczego wciąż nie słyszałam dzikich okrzyków Nathiela? Już dawno powinien zacząć drzeć się za mną, w końcu był przewrażliwiony.
                – Laura! – usłyszałam płaczliwy krzyk. Nie należał do Nathiela, a do Patricii. Widziałam, że nachyla się nad jakimś ciałem. Jakimś?
                Moje serce zamarło. Przecież to Nathiel leżał na zimnych kafelkach. Nie zastanawiałam się nad tym dłużej. Opuściłam exitialis w dół i podbiegłam do Auvreya. Natychmiastowo przy nim uklęknęłam. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to jego nienaturalnie blada twarz – przecież demony nie bledły! Drugą były jego zwyczajne, szmaragdowe oczy pozbawione radosnego blasku – spoglądały na mnie znad przymkniętych powiek, jakby widziały mnie pierwszy raz. Usta były skrzywione. Ostatnie co zobaczyłam to wielka dziura w brzuchu Nathiela, z której z prędkością światła ulatniał się dym. Cała krew odpłynęła z mojej głowy i gdyby nie fakt, że klęczałam, zapewne upadłabym na ziemię. Nie mogłam mdleć. To Nathiel potrzebował teraz pomocy.
                Poczułam jak łzy cisną mi się do oczu. Płakałam naprawdę rzadko, ale jak mogłam tego nie robić w tej sytuacji? Przecież istniała możliwość, że stracę kogoś, kto jest sensem mojego życia. Kogoś, bez kogo sobie nie poradzę.
                – Nathiel – jęknęłam bezradnie. Nie byłam w stanie nic więcej powiedzieć. Nawet nie wiedziałam co mogę dla niego zrobić, przecież nie znałam się na opatrywaniu demonicznych ran. Zostało mi bezradnie wpatrywać się w jego twarz.
                – Czego jęczysz? – spytał Nathiel, próbując się zaśmiać. Całe to jego przedstawienie było jednak przepełnione słabością. Chciał mi pokazać, że wszystko z nim w porządku, mimo tego, że nie było. Okłamywał samego siebie czy tylko mnie?
                Auvrey wsparł się na łokciach i spróbował się podnieść. Przytrzymałam go i sprowadziłam z powrotem do pozycji leżącej.
                – Nie wstawaj, proszę. Ta rana wygląda naprawdę poważnie – powiedziałam, nie spuszczając z niego oczu. Patricia, która siedziała obok, milczała. Wpatrywała się w nas z wielkimi łzami w oczach. Miałam wrażenie, że wyglądałyśmy w tym momencie podobnie.
                – Lubię, gdy się o mnie martwisz, maleńka. – To była kolejna próba bycia sobą i znowu nieskuteczna. Nie mogłam już powstrzymać łez. Ściekały po moich policzkach, lądując na białej koszuli mojego przyszłego męża.
                – Nie możesz mnie podrywać w takiej chwili – mruknęłam w odpowiedzi.
                – No, tak. Mam całe życie na podrywanie ciebie. Zresztą… niedługo zostaniesz moją żoną. – Nathiel uśmiechnął się szeroko i znów podjął próbę podniesienie się. Ponownie go przytrzymałam przez co skrzywił się z niezadowoleniem. Znałam go, wiedziałam, że nie lubi okazywać słabości. Musiał być naprawdę zły z tego powodu, że ktoś będzie się musiał nim zająć. Przecież to on jest obrońcą wszystkich poszkodowanych. Najsilniejszy i najsprytniejszy. Jak widać – tacy też czasem upadają.
                Widziałam jak jego oczy walczą z sennością. Powieki raz się zamykały, raz otwierały. Nie znałam się na fizjologii demonów, ale domyślałam się, że uśnięcie nie będzie teraz dobrym pomysłem, jak w przypadku zwyczajnych ludzi.
                – Nie zamykaj oczu, Nathiel – powiedziałam twardo, głośno i wyraźnie. Poklepałam go dłonią po poliku i rozglądnęłam wkoło. Sorathiel już pędził w naszą stronę, podobnie jak reszta członków organizacji Nox i la bonne fee. – Pamiętaj, że mi obiecałeś. Przeżyjesz, a potem zmienisz moje nazwisko. Nie będę już Laurą Collins – dodałam z powagą, choć gdyby sytuacja tego nie wymagała, zapewne nawet bym o tym nie wspomniała. Mówienie o takich ckliwych rzeczach nie było w moim stylu.
                – Laura Auvrey – zaśmiał się Nathiel. Jego śmiech był żałosny i słaby. Zaczęłam drżeć ze strachu o jego życie. – Obiecałem. Dotrzymam obietnicy – mruknął ledwo słyszalnie. Znów poklepałam go po twarzy, ale to nic nie dało. Zamknął oczy, a jego głowa przechyliła się w bok. Stał się bezwładny. Wstrzymałam dech.
                To nie mogło się tak skończyć.