niedziela, 26 lutego 2017

[TOM 3] Rozdział 13 - "Nieznana klątwa"

Wydaje mi się, że rozdział nie wyszedł tak, jakbym tego chciała, a już szczególnie nie fragment z czarodziejkami. Ostatnio niezbyt miałam wenę do WCS, ale co jest to jest. 13-nastka pechowa, a jak. Niech uwolni się moc! Bang! Teraz przez kilka rozdziałów będzie się trochę działo. W końcu. 
***
      – Zaczynaj.
Dziewczyna zacisnęła usta i zastukała niecierpliwie palcami o kołdrę. Przy uchu miała telefon – z głośnika dobiegło ją głośne westchnięcie. Aren wciąż nie rozumiał po co ma grać na pianinie. Nie umiał tego robić. Jego muzyczne uzdolnienia były na bardzo niskim poziomie. Już lepszą opcją byłoby posłuchać tych łagodnych melodyjek na telefonie przez słuchawki.
Po raz pierwszy nie mógł rozczytać intencji własnej dziewczyny. Czy naprawdę tak bardzo tęskniła za własnym pianinem, że musiała usłyszeć, jak ktoś na nim gra? To nie miało sensu, ale Aren zdążył już przywyknąć do tego, że wiele pomysłów śpiewającej czarodziejki było po prostu dziwnych. Dopóki nie sprawiały, że działa się komuś krzywda, pomagał w ich wykonaniu bez zastanowienia. Granie na pianinie przez osobę, która nie umiała tego robić z pewnością nie było niebezpieczne dla zdrowia. No, chyba, że ktoś cierpiał na nadwrażliwość słuchową jak Madlene. Miał nadzieję, że zniesie jego niezgrabne brzęczenie.
– Dobrze – powiedział oficjalnie do telefonu. Odłożył go na bok i ustawił dłonie na klawiszach.
Śpiewająca czarodziejka oparła się plecami o poduszkę, zamknęła oczy, zacisnęła usta i przytuliła do piersi złożoną wpół kartkę zapisaną chaotycznymi słowami – wiadomość dla swoich przyjaciółek.
Wciąż powtarzała sobie, że wszystko skończy się dobrze, w końcu karty nie mogły jej oszukać, prawda?
Kiedy rozbrzmiały pierwsze nuty granej przez Arena melodii, którą nauczyła go jakiś czas temu, drzwi od sali otworzyły się nieśmiało. Madlene zdołała tylko ukryć telefon pod kołdrą i położyć list na szafce. W dzieciństwie, kiedy chciały przekazać sobie jakąś informację, na jakimkolwiek skrawku papieru, stawiały na nim butelkę. Tak też zrobiła. Wiedziała, że dziewczyny nie zauważą jej od razu, ale po tym, co miało się wydarzyć na pewno na nią natrafią.
Trójka czarodziejek weszła do pomieszczenia. Alex trzymała w ręku stos książek dla przyjaciółki, Patricia miała w siatce słodycze, a Martha niosła zaparzoną już herbatę ziołową, która zapewne miała postawić ją na nogi. Ten widok sprawił, że zrobiło jej się na sercu cieplej. Chciała posłać im wesoły uśmiech, powiedzieć, jak bardzo je kocha i że nigdy, przenigdy ich nie zostawi, ale zaklęcie zaczęło już działać.
Kiedy dziewczęta przywitały się ze swoją przyjaciółką i usiadły na krzesłach, Madlene zdołała tylko otworzyć usta. Żadne słowo nie wydobyło się z jej gardła.  Próbowała nadrobić ten brak zdolności do mówienia ciepłym uśmiechem, ale siły opuściły ją szybciej niż się tego spodziewała – usta wykrzywiły się w cierpiącym grymasie.
– Wszystko w porządku, Mad? – spytała niepewnie Patricia.
Nie było sensu już udawać. Czy kiwnęłaby głową, czy nią potrząsnęła, prawda i tak wyszłaby na jaw.
Choć melodia rozbrzmiewająca w głośnikach telefonu nie wyłaniała się spod kołdry, Madlene doskonale słyszała ją wewnątrz umysłu. Każde uderzenie w klawisz przysparzało jej coraz więcej i więcej bólu. Czuła się, jakby sama była pianinem, w które ktoś bezlitośnie uderza, próbując wydobyć z niego dźwięk. Za którymś uderzeniem w końcu boleśnie jęknęła.
Czarodziejki wiedziały już, że coś jest nie tak.
Madlene osunęła się na kołdrę i skuliła, jakby bardzo mocno rozbolał ją brzuch. Brązowe włosy rozsypane po nieskazitelnie białej poduszce ujawniły długo skrywany na karku sekret – czarną plamę wielkości kobiecej dłoni, która wyglądała jak rozlany po kartce papieru atrament. Jako pierwsza wybuchła Alex. Nie przejmując się cierpieniem swojej przyjaciółki, chwyciła ją za szpitalną koszulę i podciągnęła do góry. Z jej oczu sypały się iskry złości. Nie mogła uwierzyć w to, co widzi.
Była głupia, że kiedykolwiek jej zaufała.
– Użyłaś czarnej magii! – wrzasnęła. Jednak jej głos nie brzmiał gniewnie, jak tego oczekiwała. Była przerażona. – Co ty zrobiłaś, Mad?!
Śpiewająca czarodziejka spojrzała spod przymrużonych powiek na swoje przyjaciółki. Ból przejął władzę nad całym jej ciałem. Nie była w stanie racjonalnie myśleć, kiedy świat wirował w jej oczach. Czuła wstyd, ogromny wstyd, ale nie widziała innego rozwiązania. Gdyby dziewczęta usłyszały o planie wiedźm i demonów, każda z nich zrobiłaby to samo, a ona nie chciała, żeby którakolwiek z nich cierpiała. Z całej czwórki to ona władała najpotężniejszą magią mentalną, która przy pomocy znaków przywołania mogła postawić silną barierę przeciw klątwom. Nie osiągnęłaby tego, gdyby nie zastosowała czarnej magii. Nie osiągnęłaby tego, gdyby powiedziała o tym pozostałym la bonne fee. Zrobiła tyle, ile mogła zrobić, żeby powstrzymać złą magię. Już niedługo wszystkie obawy Nox i jego sojuszników miały się ziścić. Mogła tylko liczyć na to, że znajdą jakieś poboczne wyjście z tej ciężkiej sytuacji. Rozwiązanie, którego ona nie potrafiła znaleźć.
Alex potrząsała śpiewającą czarodziejką, ale ta utraciła całkowitą świadomość tego, co się wkoło niej dzieje. Już po chwili jej ciało stało się bezwładne. Utraciła przytomność.
– Mad, do cholery – syknęła płomienna la bonne fee. Wciąż nie puszczała dziewczyny, mając nadzieję na to, że lada moment otworzy oczy. Zaciskała na jej koszuli ręce tak mocno, że całkowicie jej zbielały i zaczęły drżeć.
– Znaki przywołania – powiedziała bezgłośnie Martha. W tej chwili nawet ona nie mogła utrzymać spokoju. Zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu, jakby szukała źródła nieszczęść. W jej głowie zaczęła układać się cała formuła zaklęcia, którego użyła Madlene. 
Znaki przywołania były rysowane w miejscach, skąd miały ściągać zło. Żeby się go pozbyć potrzeba było zaklętego przedmiotu, który wiązał się z mocą la bonne fee. Mad posiadała magię mentalną, wobec czego mogła jej używać na wielkich odległościach. Nie śpiewała, a więc jej moc nie działała teraz bezpośrednio. Przedmiot, z którym mentalnie się połączyła musiał być związany z jakimś instrumentem, ponieważ podstawą jej mocy nie były tylko słowa, ale również dźwięki. Tylko... gdzie on się znajdował?
– Dźwięki, melodie, śpiew, słowa – powtarzała pod nosem rozgorączkowana Martha. Dwójka pozostałych dziewcząt zrozumiała, co ma na myśli. Zaczęły przekopywać cały pokój, aby odnaleźć przedmiot, który mógł być źródłem złej magii. Szafki, szuflady, torebka, miejsce pod łóżkiem…
– Tu niczego takiego nie ma! – pisnęła Patricia.
– Musi gdzieś być! – Podenerwowana Alex pociągnęła Madlene za koszulę nocną w taki sposób, że znalazła się na skraju prawej strony łóżka. Zrobiła to po to, żeby Martha mogła podnieść do góry kołdrę. Dopiero wtedy wykryły źródło cicho wydobywającego się na światło dzienne dźwięku – telefon. Problem tkwił w tym, że to nie on był źródłem działania czarnej magii, która pożerała wszystkie siły witalne Madlene. Telefon był tylko łącznikiem mentalnym do tego, co działo się po drugiej stronie.
Na wyświetlaczu widniało imię „Aren”. No, tak, chłopak podzielił się z nimi swoim zdziwieniem dotyczącym tego, że ma zagrać dla swojej dziewczyny coś na jej własnym pianinie. A więc przeklętym przedmiotem, który zbierał nieznaną klątwę było pianino. To dlatego Madlene grała na nim ostatnimi czasy sporadycznie i tylko wtedy, kiedy nikt się przy niej nie znajdował.
Martha przyłożyła telefon do ucha.
– Aren, przestań grać! – krzyknęła do telefonu. Dźwięki wydawane przez klawisze zagłuszały jej słowa. Musiała powtórzyć to jeszcze kilka razy, zanim pół demon zorientował się, że ktoś pragnie mu coś pilnie przekazać. Dopiero wtedy przestał grać. Jego serce ścisnęło się z niepokoju. Zanim jednak chwycił komórkę w dłoń, jakaś nieznana siła odepchnęła go od pianina tak, że wylądował na przeciwległej ścianie, uderzając w nią plecami. Ze zbolałą miną podszedł na czworaka do wyrzuconego gdzieś na dywan telefonu i przyłożył go do ucha.
– Pod żadnym pozorem nie podchodź do pianina! Nie dotykaj go! Nie graj! Później wszystko ci wyjaśnimy – wyrzuciła Martha jednym tchem. Telefon rzuciła gdzieś na łóżko, nie próbując się nawet rozłączyć. W tym czasie Patricia sprawdzała tętno omdlałej przyjaciółki. Plama na jej karku zajmowała teraz dwukrotnie większą powierzchnię skóry – pochłaniała już prawy obojczyk dziewczyny. 
Czarna magia zatruwała ciała la bonne fee i pożerała ogromne pokłady ich energii. Była zakazana właśnie ze względu na swoje niszczycielskie działania. Kto choć raz jej użył, zostawał uznawany za wiedźmę. Madlene groziła degradacja mocy przez Radę la bonne fee.
– I jak? – spytała cicho Martha.
Patricia jak na zawołanie zbladła.
– Nie oddycha – wydusiła z siebie. – Tętno... słabnie.
Alex zerwała się z miejsca i otworzyła gwałtownie drzwi. Krzyczała tak głośno, że rozbudziła cały szpital i postawiła na nogi nawet śpiące kamiennym snem staruszki. Wołała o pomoc, bo doskonale wiedziała, że same sobie nie poradzą. Żadna mikstura, żadna magia i żadne ich działania, nie pomogą uratować ich przyjaciółki. Dobrowolnie musiały ją oddać w ręce medycyny.
– Ona może umrzeć – powiedziała drżącym głosem Patricia. W jej oczach stanęły łzy. Martha chwyciła ją za dłoń i próbowała jakoś uspokoić, choć sama doskonale wiedziała, co w tym momencie czuje. Obydwie wpatrywały się w gasnącą twarz jednej z la bonne fee. Twarz osoby, z którą spędziły całe dzieciństwo. Ich siostry i przyjaciółki.
Kiedy na salę wpadła zgraja lekarzy, serce Madlene przestało bić. Patricia, która cały czas badała jej stan życia, wydała z siebie okrzyk, jaki nigdy nie wydostał się z jej ust. Pozostała dwójka la bonne fee zamarła. 
Cała sala w jednym momencie została zamrożona. Lekarze i pielęgniarki zastygli w bezruchu, a ściany i podłogi zalśniły jak lodowisko skąpane w promieniach słońca. Tylko Martha i Alex zdołały uchronić się przed nagłym działaniem mocy Patricii.
Każda czarodziejka mogła stracić kontrolę nad swoją magią wtedy, kiedy emocje przejmowały nad nią kontrolę. Emocje były zgubną częścią natury la bonne fee. Mogły wiele zniszczyć, ale i uratować.
Zapłakana Patricia potrząsnęła głową i upadła na kolana – przyłożyła mocno dłoń do ust, aby nie wybuchnąć kolejną falą emocji, która okazałaby się dla nich brzemienna w skutki.
Martha i Alex wymieniły znaczące spojrzenia, a potem spojrzały zgodnie w stronę zastygłego ciała Madlene. Ono również nie uchroniło się przed mocą lodowej czarodziejki – zostało zamrożone, a co za tym idzie: jej czynności życiowe również zostały wstrzymane. La bonne fee wiedziały co to oznacza. Jeżeli w ciągu dwudziestu czterech godzin uda im się znaleźć rozwiązanie, będą w stanie przywrócić przyjaciółkę do życia. Tyle, że to nie będzie takie proste.
Martha położyła dłonie na głowie i wzięła głęboki wdech. Musiała się uspokoić. Zdecydowanie. Panikowanie nie było w jej stylu.
Śpiewająca czarodziejka nie mogła ich zostawić bez żadnej informacji. Przecież tylko wstrzymywała nieznaną klątwę – najwyraźniej była zbyt potężna, żeby na stałe ją usunąć, Madlene musiała sądzić, że uda jej się ją zneutralizować. Myliła się. Jednak każda la bonne fee była przygotowana na porażkę. Skoro klątwa poszła w świat, musiały się dowiedzieć czego dotyczyła.
Wzrok Marthy padł na zwiniętą, zamrożoną kartkę, na której stała butelka. To był list.
– Pat – powiedziała spokojnie i uklęknęła przy dziewczynie. – Musisz się teraz skupić i opanować swoje emocje. Postaraj się rozmrozić szafkę. Lekarzami na razie się nie przejmuj – szepnęła do niej, jakby bała się, że ktokolwiek je usłyszy.
Zapłakana panna Finch spojrzała w stronę przedmiotu, którego magię musiała zneutralizować. Podobnie jak Alex i Martha – zorientowała się co oznacza postawiona na kartce butelka. Tak małe czarodziejki, bawiły się niegdyś w podchody. 
Pokiwała głową, podniosła się ostrożnie z podłogi i skierowała rękę na potrzebny im teraz obiekt. Lód już po kilku sekundach zamienił się w wodę i spłynął gwałtownie po drewnianym meblu na podłogę. Patricia nie była w stanie ochronić listu  – spisane w nim słowa mogły się przecież rozmyć, miała jednak nadzieję,  że Madlene przewidziała tę sytuację. Skoro wiedziała o klątwie i jej przeciwdziałała, musiały jej w tym pomóc karty. Mogły również przewidzieć to, że napisany przez nią list ulegnie zniszczeniu, jeżeli go nie zabezpieczy. 
Martha sięgnęła po zmoczoną kartkę. Rozmazane, drukowane litery, które wskazywały na marne wyniki badań niewiele potrafiły powiedzieć, za to na drugiej stronie znajdowało się nietknięte lodową magią pismo. Tak, ta strona kartki musiała być zaczarowana, w przeciwnym razie atrament już dawno by się rozmył.
Czarodziejka spojrzała na dwie przyjaciółki, które wyczekiwały jej reakcji.
– To  nam może dużo wyjaśnić – powiedziała z powagą i zaczęła czytać list na głos.
***
Uwielbiałam wolne od misji wieczory. Wtedy mogłam zasiąść na kanapie, przykryć się kocem, zrobić sobie różanego Earl Greya i poczytać w spokoju lekturę. Na szczęście dziś pieczę nad kąpiącymi się bliźniaki sprawował Nathiel. Z daleka dochodziły mnie głośne śmiechy ojca i dzieci. Calanthia została już położona do łóżka – wciąż była mała, dlatego kładliśmy ją spać wcześniej niż Aurę i Nate’a. Zresztą Calanthia była ludzką dziewczynką, w przeciwieństwie do swojego rodzeństwa. Dwójka bliźniaczych demonów nieraz miała problem z zaśnięciem. Nathiel twierdził, że to normalne. Gdy był mały, całą trójką rodzeństwa przesiadywali w przyciemnionym pokoju i bawili się pod kocem. Nate i Aura robili to samo. Na nic zdawały się moje narzekania, prośby czy groźby kary. Zawsze spędzali czas na zabawie do późnej godziny przez co i ja się nie wysypiałam. Kiedyś usłyszałam, ze człowiek może wyspać się dopiero po śmierci. Jeszcze się o tym nie przekonałam, ale kiedyś z pewnością będzie mi to dane, w końcu nikt nie żyje wiecznie.
Kiedy upiłam łyka herbaty, drzwi od łazienki cicho zaskrzypiały. Zapewne dzieciom udało się przekonać ojca, żeby zostawił je w wannie jeszcze przez trzydzieści minut, aby mogły się pobawić. Mimo tego, że nie pilnowałam dziś bliźniaków, była moja kolej sprzątania. Uśmieszek, który widniał na twarzy Nathiela, kiedy zjawił się w drzwiach salonu, utwierdził mnie przy tym, że chciał zrobić mi na złość. Zapewne wciąż miał mi za złe, że wyrzuciłam jego ulubioną koszulkę z napisem „Wtf?!”. Nie docierało do niego, że była już wyblakła, podarta, przykrótka i wyglądał w niej jak biedny dzieciak, którego nie stać na porządne ciuchy.
Uniosłam brew znad książki, kiedy mój mąż zwisnął nade mną z oparcia kanapy. Zdecydowanie za słodko się uśmiechał.
– Wiesz – zaczął, chwytając za moją lekturę. Podniósł ją do góry, zanim zdążyłam mu ją wyrwać i rzucił w tył. Upadła z trzaskiem na podłogę. Miałam ochotę udusić tego kretyna. Rozumiem, że demony nie szanowały książek, ale niektóre pół demony bardzo je szanowały. Na przykład ja. – Czeka cię mała powódź w łazience.
– Uroczo – burknęłam pod nosem. Nie chciałam dać mu satysfakcji z osiągniętego celu. Może ostatnio łatwo było mnie zirytować z powodu mojej nieopanowanej mocy i nadmiernych emocji, ale przy Nathielu potrafiłam się powstrzymać.
Auvrey uśmiechnął się szeroko jak dziecko. Miał mokrawe włosy i koszulkę – rękawy niezgrabnie i niesymetrycznie podwinął do góry. Na policzku spoczywała mu piana – starłam ją palcem, próbując nie wybuchnąć śmiechem.
– Czasem mam wrażenie, że wychowuję czwórkę dzieci naraz – zironizowałam.
– Nie obrażaj mnie – prychnął Nathiel. – Przecież jestem idealnym ojcem. – Jego głos zdradzał zachwyt nad własną, narcystyczną osobą. Dłonią przeczesał czarne włosy przez co strącił kilka kropelek wody na moją twarz. Otarłam je rękawem.
– Oczywiście – prychnęłam lekceważąco. Nie spodziewałam się, że Auvrey zawiśnie z oparcia sofy i pocałuje mnie w usta. 
Uniosłam brwi w zdziwieniu. Znowu to robił. Wykorzystywał chwile, kiedy się na nim nie skupiałam.
Chwyciłam go za policzki, zanim przyssał się do mnie na dobre i odepchnęłam go od siebie. Nathielowi się to nie spodobało. Zmarszczył czoło i zrobił z ust dziecięcy dzióbek.
– Ja też potrzebuję czasem czułości – mruknął z niezadowoleniem.
– A ja spokoju – podsumowałam.
– To ci go nie dam. – Słowa Auvreya zabrzmiały walecznie, zupełnie, jakby mnie przed czymś ostrzegał.
Cwany demon w jednej chwili przeskoczył przez oparcie kanapy i wylądował na podłodze. Teraz opierał się łokciami o sofę i wisiał nad moją twarzą z uśmiechem godnego prawdziwego łowcy.
– Jesteśmy sami – zamruczał uwodzicielsko.
– Chwilowo tak – odmruknęłam bez uczuć. Nie spuszczałam oczu z Nathiela. Wiedziałam, że coś kombinuje i tylko czeka aż stracę czujność.
– Całujmy się.
Westchnęłam ciężko. Wcale na to nie zasłużył, ale może miał racje? On też czasem potrzebował czułości. Nawet bardziej niż ja. Nathielowi nigdy nie brakowało miłości – wszyscy w Nox go kochali, ale nikt nie potrafił zastąpić mu prawdziwej matki. Całe szczęście, że nie próbował jej wskrzesić jak Soriel. Wychodzi na to, że miał zdecydowanie więcej oleju w głowie (choć czasem miałam wrażenie, że nie był z pierwszego tłoczenia). 
– Dobrze – odpowiedziałam. Auvrey prawie od razu rzucił się na mnie jak spragnione czułości dziecko. Objął moją głowę silnymi dłońmi i przylgnął delikatnie do moich ust.
Pocałunki Nathiela zawsze smakowały świeżą miętą. Z wiekiem przestałam się nimi tak emocjonować, ale wciąż były dla mnie przyjemne. Nikt nie całował lepiej niż Nathiel Auvrey i nikomu tak bardzo nie spieszyło się tak jak jemu.
Demon chwycił za koc i brutalnie go ze mnie ściągnął, narażając moje ciało na chłód. Nie odrywając się od moich ust, wdrapał się na sofę tak, że mógł spokojnie nade mną zawisnąć i uwięzić moje dłonie w uścisku tuż nad głową. Spojrzałam na niego karcąco, ale to nie pomogło. Odsunął się ode mnie tylko na moment, żeby puścić mi uwodzicielskie oczko. Zupełnie, jakby myślał, że mnie tym oczaruje.
Uniosłam kolano, żeby w razie czego móc go od siebie odepchnąć, ale Auvrey był szybszy. Teraz trzymał moje dłonie jedną ręką, drugą zaś przytrzymywał moje kolano. Czasem żałowałam, że był dobrym łowcą. Niektóre umiejętności przydawały mu się, kiedy chciał mnie uwięzić i zmusić do niecnych czynów.
Spróbowałam odwrócić głowę w bok, ale Nathiel zawsze odnajdywał drogę do moich ust, niczym zachłanne zwierzę, pragnące dopaść swoją ofiarę bez względu na konsekwencje. Nie czułam się zagrożona, wiedziałam, że nie zrobi mi krzywdy, co nie zmieni faktu, że miałam ochotę mu przywalić.
Pozwól Auvreyowi na chwilę czułości, a weźmie całą jej garść.
Kiedy siłowałam się ze swoim mężem, próbując go od siebie odepchnąć, zadzwonił telefon. Spojrzałam na niego w bok – leżał na stole i przesuwał się po nim z każdą kolejną wibracją.
– To może być coś ważnego – mruknęłam. Przynajmniej raz udało mi się uniknąć pocałunku w usta. Nathiel nie spodziewał się, że zmienię taktykę i uniosę głowę w górę, przez co trafił w mój nos.
– Nic nie jest ważniejszego od twojego męża – szepnął uwodzicielsko Auvrey. Przywarł do mnie całym ciałem tylko po to, aby wolną dłonią pogładzić mnie po boku. Nie lubiłam, gdy to robił. Miałam straszliwe łaskotki.
Zachichotałam się, ale szybko zacisnęłam usta, żeby nie okazywać rozbawienia.
– Nathiel, jest późna godzina, może to Sorathiel i potrzebuje pomocy? – spytałam, patrząc mu w oczy. Dopiero wtedy spojrzał mi w twarz i zmarszczył czoło. Prawie go przekonałam, widziałam to. Jeżeli chodziło o Nox był gotów uciec nawet sprzed ołtarza w najważniejszym momencie swojego życia. Dobrze, że byliśmy już po ślubie.
– Jeszcze chwilę – mruknął leniwie demon przeciągając ustami po mojej szyi.
Przeszyły mnie dreszcze, jak zawsze, gdy ktoś dotykał mojej szyi. Jeszcze tego brakowało, żeby przeklęty Auvrey zostawił mi na niej pamiątkę w postaci sinego śladu.
Telefon przestał brzęczeć dosłownie na chwilę, potem zadzwonił jeszcze trzy razy. Musiało dziać się coś złego. Pocałunki Nathiela były przyjemne, ale nie najważniejsze.
Sięgnęłam dłonią w stronę niskiego stolika. Udało mi się go dotknąć tylko palcem wskazującym i przesunąć go jeszcze dalej, niż powinien się znajdować. Powoli narastała we mnie irytacja.
– Nathiel – syknęłam.
Auvrey miał zamiar coś powiedzieć, ale zdołał tylko otworzyć usta. Z łazienki dobiegł nas przeraźliwie głośny okrzyk. Spojrzeliśmy po sobie tak samo przestraszeni, nie wiedząc co zrobić. Nathiel zareagował jako pierwszy. Zerwał się do góry i pobiegł na ratunek bliźniakom. Miałam nadzieję, że to tylko kolejna, głupia zabawa Aury i Nate’a.
Usiadłam na sofie i spojrzałam na telefon. Dzwoniła Martha. Niepokój ścisnął moje serce stalowymi łapami. Miałam naprawdę złe przeczucia.
Do moich uszu ponownie doszedł ten sam krzyk. Wiedziałam już, że nie wróży niczego dobrego. Czułam, że telefon od Marthy może być w tej chwili ważniejszy.
Zaufałam instynktowi i wcisnęłam zieloną słuchawkę.

niedziela, 19 lutego 2017

[TOM 3] Rozdział 12 - "Rodzina to siła"

Trochę zapuściłam się z rozdziałami WCS, ponieważ totalnie nie miałam głowy do pisania, a na 14 lutego chciałam skończyć Running Heart [Cz.3]. Przy okazji ominęłam myślami (jak zwykle) ten moment, kiedy cała seria WCN na blogu skończyła... 3 lata! Cała seria ogólnie ma już jakieś... 6, 7 lat, więc to całkiem spora ilość czasu. Dużo poświęciłam tej historii i już na zawsze będzie w moim serduszku, także chociażbym miała pisać z grobu i tak skończę WCS. Więc ten... STO LAT, WCN NA BLOGUUUUU! 
W tym rozdziale mocno sorielowo, no i po raz pierwszy będziemy mieli okazję poznać Eirinn Auvrey! A tak poza tym to pierwsza lekcja Laury w opanowywaniu mocy (jeżeli tak ją można nazwać). Będzie się działo, a już szczególnie od 13 rozdziału (pechowy, a jak!). 
***
Minęło już kilka dni, odkąd obietnica zamieniona w słowa uwolniła się z ust i wypełniła stęsknione serce demona. Soriel Auvrey nie mógł dłużej czekać, wytrzymał już wystarczająco dużo czasu w oczekiwaniu na spełnienie jednego ze swoich największych pragnień. Nie obchodziło go to, czy Patricia była gotowa. Miał zamiar wejść do jej domu i zmusić ją nawet siłą do tego, aby przywołała jego matkę.
Dziś wyjątkowo był trzeźwy. Uznał, że wzniosłe momenty wymagają od umysłu jasności. Poza tym jego rodzicielka nie byłaby zadowolona, gdyby się zataczał i bełkotał coś pod nosem. Chciał to spotkanie przeżyć całym ciałem i duszą, zapamiętać najdrobniejsze szczegóły, aby móc utrwalić je i odtwarzać w głowie do czasu, kiedy ostatecznie nie wskrzesi swojej matki. To doda mu sił na kolejne, bezsensowne starcia wymyślone przez departament.
Dlaczego cieszył się tym spotkaniem jak dziecko? Uśmiech nie znikał mu z twarzy, a oczy błyszczały jak rozgwieżdżone niebo. Jego chód był przyspieszony – w pewnym momencie miał wrażenie, że unosi się kilka centymetrów nad ziemią. Z trudem powstrzymywał się od podskoków, które przypominały mu o dziecięcej zabawie w klasy. Nie był w tym momencie sobą. Był tym małym Sorielem, który wiecznie dokuczał bratu z tego powodu, że matka poświęcała mu więcej uwagi niż powinna. Przecież to on był synkiem mamusi. Wiecznie przy niej stał i był na każde jej zawołanie. Nie Anne, która wiecznie siedziała z nosem w książkach, nie Nathiel, który więcej psocił niż pomagał, tylko on.  
To głupie. To naprawdę głupie, że wracał myślami do tamtych czasów, jakby wierzył w to, że jeszcze kiedyś będzie dzieckiem. Już dawno dorósł i powinien się ustatkować, a on nie miał nawet celów w życiu – pomijając oczywiście wskrzeszenie matki i codzienne popijanie wódki w barze. Straszliwie irytowało go to, że Nathiel jakoś radził sobie w życiu. Miał przyjaciół, wychował się z ludźmi, którzy go chcieli, poślubił dziewczynę, którą kocha, a nawet spłodził z nią trójkę dzieci. Dlaczego on tego nie miał? Czy gdyby tamtego dnia wpadł na ten sam pomysł, co Nathiel, wiódłby teraz normalnie życie? Nie, zabijanie demonów go nie interesowało, przecież sam był jednym z nich. Poza tym nie obchodziło go dobro i zło, od zawsze podążał ścieżką neutralności, nie przejmując się poczynaniami innych.  Przynajmniej tak było do niedawna. Teraz już sam nie wiedział kim był i po której stronie stał. Czuł, że potrzebuje matki właśnie po to, aby odzyskać zagubioną po drodze równowagę. Zawsze potrafiła go wesprzeć dobrą radą.
Soriel wszedł do domu Patricii bez pukania. Teraz nie wyglądał już jak szczęśliwe dziecko – spoważniał. Nie miał zamiaru pokazywać swoich prawdziwych uczuć. Ta mała czarodziejka znów mogłaby mu zacząć mieszać w głowie, próbując przeciągnąć go na swoją przeklętą, dobrą stronę.
Demon uniósł zdziwiony brwi, kiedy dostrzegł gotującą coś w małym kociołku la bonne fee. Nie była zaskoczona jego nagłym przybyciem. Spojrzała w jego stronę i uśmiechnęła się niepewnie. Zapewne ta jej przeklęta przyjaciółeczka sprawdziła w kartach, kiedy zjawi się u niej w domu. To dosyć niekomfortowe, kiedy ktoś próbował przewidzieć twój następny krok.
Soriel włożył ręce do kieszeni i przybrał obojętną minę, którą chciał przysłonić swój wcześniejszy entuzjazm. Do tej pory rozmowa z Patricią nie była dla niego ciężka. Po raz pierwszy nie wiedział co powiedzieć.
– Nawet się nie przywitasz? – spytała dziewczyna, wrzucając jakieś złote liście do gotującego się naparu.
– Jestem zły, nie witam się – zironizował chłopak. Nie poruszył się. Wciąż stał przy zamkniętych drzwiach, jakby bał się podejść do swojej koleżanki.
– Widzę, że w końcu wytrzeźwiałeś. – Czy mu się zdawało, czy w głosie Patricii dźwięczała ironia? To rzadko spotykany u niej zabieg. Prędzej się na niego wściekała i wykrzykiwała do niego piskliwym głosem obelgi, niż stosowała sarkazm. Chyba mu się to nie podobało.
– Za to tobie przydałoby się czasem nie być trzeźwą – burknął od niechcenia. – Jesteś sztywna jak… – Auvrey po raz pierwszy nie mógł znaleźć żadnego porównania. Zmarszczył tylko czoło i umilkł. Coś najwyraźniej rozbawiło Patricię, bo zaczęła się uśmiechać.
– Co? – burknął niezadowolony.
– Jesteś przejęty i próbujesz tego po sobie nie pokazywać – zauważyła.
– Udajesz, że potrafisz czytać w moich myślach? – prychnął. – Nie wychodzi ci to.
– Nie, wystarczająco długo znam Soriela Auvreya, żeby wiedzieć, kiedy próbuje coś ukryć – kontynuowała dziewczyna. Tym razem wrzuciła do kotła czerwone kulki wielkości borówek. Wrzący wywar dziwnie zaskwierczał i zmienił swą barwę.
– Ach, tak? – spytał znudzonym głosem chłopak, unosząc leniwie brew do góry. Podszedł do kuchennego blatu i oparł się na nim luzacko, pragnąc pokazać, że wcale nie wyprowadziła go tym z równowagi. – Co jeszcze wiesz o Sorielu Auvreyu? – zironizował.
– Cóż – zaczęła dziewczyna. Demon nie spodziewał się, że zerknie na niego przez ramię z uśmiechem. – Soriel Auvrey zawsze pije, kiedy jest mu źle i nie chce o czymś pamiętać. Soriel Auvrey tylko udaje, że lubi być sam, bo tak naprawdę brakuje mu ciepła drugiego człowieka. Soriel Auvrey w rzeczywistości jest zagubionym chłopcem.
Demon wykrzywił usta z niezadowolenia.
– Głupoty.
– Soriel Auvrey zawsze się krzywi, kiedy ktoś powie mu prawdę prosto w oczy.
Tym razem chłopak nie odpowiedział. Zamiast tego zaczął stukać niecierpliwie palcami o blat i zmarszczył czoło. Zmrużone, kocie oczy starały się ostrzec swoją rozmówczynię przed wybuchem gniewu.
Patricia odwróciła od niego głowę i wrzuciła ostatni składnik do wywaru. Nie mogła ukryć delikatnego uśmiechu. Miała kilka dni na przemyślenia. Ta rozpaczliwa pogoń Soriela zdradzała wszystko, co demon starał się ukryć. Wraz ze śmiercią matki utracił swoją równowagę i teraz chciał ją odzyskać. Dziewczyna miała nadzieję, że gdy już się z nią spotka, odwoła go od pomysłu, jakim było wskrzeszenie jej.
– Możemy zaczynać – powiedziała czarodziejka, odsuwając krzesło i podnosząc się do góry. Wystawiła przed siebie rękę i rozłożyła palce tuż nad złotym wywarem. Starała się być maksymalnie skupiona. Jeden zły ruch i cała jej praca pójdzie na marne. – Będziesz miał dziesięć minut na rozmowę ze swoją matką.
Demon prychnął.
– To mało.
– Nie jestem w stanie dać ci więcej czasu, Soriel. Przywoływanie zmarłych ludzi jest trudne i zabiera straszliwie dużo energii, przywoływanie demonów zabiera jej jeszcze więcej. Mogłabym nawet umrzeć. – Nie sądziła, aby to w jakiś sposób przemówiło mu do rozsądku, w końcu dążył po trupach do celu, ale ku jej zdziwieniu kiwnął głową jak posłuszny chłopiec. – Dobrze. W takim razie pomyśl o swojej matce, zamknij oczy i przygotuj się na spotkanie z nią.
Demon zerknął ukradkiem na Patricię, zupełnie jakby oczekiwał, że pośle mu krzepiący uśmiech. Ona była jednak za bardzo skupiona, żeby móc zwrócić na niego uwagę. Miała teraz przymknięte powieki, a jej usta drżały pod wpływem wymawianych szeptem słów – podobnie było z dłońmi. Wydawało mu się, że czarodziejka boi się tego rytuału.
Soriel zmarszczył czoło. Po co to robiła? Po to, żeby odwieść go od pomysłu wskrzeszenia matki? Po to, żeby odłączył się od departamentu? A może robiła to z myślą o nim? Co za głupie pytania. Nie to się teraz liczyło. Lada moment miał się spotkać z matką. Powinien się skupić.
Zamknął oczy i wziął krótki wdech. Wszystkimi swoimi zmysłami starał się przywołać obraz rodzicielki. Jej długie, czarne włosy, błyszczące szmaragdowe oczy, wąskie, blade usta rozszerzające się w szerokim uśmiechu, delikatne rysy twarzy. Zapach świeżej, wiosennej trawy z domieszką cytryny, której zawsze dodawała do herbaty. Jej dźwięczny i szczery śmiech. Długie, zgrabne palce, które gładziły go po włosach, gdy usypiał i falująca, biała sukienka zdobiona maleńkimi, liliowymi kwiatkami. Tę sentencję wrażeń powtarzał w głowie tak długo, aż w końcu nie usłyszał łagodnego, matczynego głosu, który wyszeptał jego imię.
Otworzył oczy z trudem powstrzymując się od szerokiego, dziecięcego uśmiechu. Miał już swoje lata, nie mógł rozdawać radości na prawo i lewo, nawet jeżeli to jego matka.
– Soriel. – Tym razem jego imię zabrzmiało w ustach rodzicielki dziwnie smutno. Uśmiech, który sobie wyobrażał również nie był tak radosny, jak tego oczekiwał. Dlaczego poczuł się nagle dziwnie zawiedziony? Dlaczego było mu tak wstyd?
Kobieta o wątłej posturze postawiła krok w jego stronę. Wyglądała, jakby nigdy nie umarła. Jakby cały czas żyła na Ziemi i czekała na to, aż ją znajdzie. Z trudem powstrzymał się od wyciągnięcia ramion i przytulenia jej do swojej piersi.
Teraz, gdy dorósł, wydawała mu się dziwnie krucha i słaba. Czy zawsze taka była? Może nigdy nie zwrócił na to uwagi? A może to nie była jego matka? Może to jakaś jej cząstka, fałszywy obraz jego wyobraźni, zjawa wywołana przez Patricię tylko po to, żeby…
– Co się z tobą stało, synu? – Te słowa go zabolały. Nie to chciał usłyszeć. Nawet nie wiedział jak ma odpowiedzieć na to pytane. Czy coś się z nim działo? Robił coś złego?
– Nie wiem o co ci chodzi – mruknął niezadowolony Auvrey, spuszczając wzrok. – Liczyłem raczej na to, że przywitasz mnie jak stęskniona za swoim dzieckiem matka, ale może nigdy nie byłem tak kochanym synem jak mi się wydawało – syknął demon. Czuł zbierający się w nim gniew. Palił go w piersi i utrudniał mu oddychanie.
– Soriel – westchnęła kobieta. Stanęła przed synem i wyciągnęła w jego stronę rękę. Auvrey nie spodziewał się, że poczuje jej dotyk na swojej skórze, przecież była tylko duszą, jednak gdy chłodna dłoń sięgnęła jego policzka, oniemiał. 
Naprawdę ją czuł.
Uniósł głowę i spojrzał zdziwiony na swoją matkę. Dopiero teraz uśmiechnęła się do niego w ten łagodny, dobrze mu znany z dzieciństwa sposób. Gniew natychmiastowo go opuścił. Z trudem powstrzymał się od wypowiedzenia tego słodkiego zdrobnienia, którego używał, kiedy potrzebował matczynego ciepła. Musiał się pilnować, cholernie pilnować, żeby tylko nie pokazać jak bardzo potrafił tęsknić za matką dorosły już mężczyzna. Zdołał tylko przykryć swoją dużą dłonią jej drobną rękę i zatrzymać ją na swoim policzku przez kolejne mijające w ciszy sekundy. Nie musieli niczego mówić. Wystarczyły pełne tęsknoty i smutku spojrzenia.
–  Naprawdę tęskniłam – szepnęła Eirinn Auvrey.
– Ja też – wydusił z siebie Soriel. – Ale już niedługo…
Kobieta przeniosła delikatną dłoń na usta swojego syna i potrząsnęła spokojnie głową. Smutek wciąż nie zniknął z jej szmaragdowych oczu.
– Dobrze wiesz, że nie możesz tego zrobić, Soriel – powiedziała. Jej głos nabrał siły i stanowczości. Zawsze używała tego tonu, kiedy chciała odwieść swoje dzieci od głupich pomysłów. – Zmarłych nie można wskrzeszać. Żaden z nich nie jest w stanie wrócić do świata żywych w takim samym stanie, w jakim był przed śmiercią.
– Ale… stoisz tu przy mnie jak żywa. Możesz mnie dotykać, mówisz do mnie, pamiętasz mnie – mówił rozgorączkowany chłopak. – Skoro mogłem cię przyzwać, to dlaczego nie mogę cię wskrzesić?
Eirinn Auvrey postawiła dwa kroki w tył. Soriel chciał sięgnąć ręką w jej stronę, żeby tylko nie uciekła. Domyślał się, że jego matka nie będzie za tym, aby ją wskrzesił, ale nie spodziewał się, że tak chłodno zareaguje na jego słowa.
– Jesteś już dorosły, Sorielu – powiedziała z powagą. – Nie możesz ruszyć z miejsca tylko dlatego, że tego nie chcesz. Wolisz żyć wspomnieniami z dzieciństwa, bo to wtedy było ci dobrze. Rozglądnij się wkoło, synu. Masz kogoś, kto może mnie zastąpić. Kogoś, kto wciąż żyje i czeka na ciebie. Nie potrzebujesz już matczynego ciepła.
– Gówno prawda! – wykrzyknął oburzony demon, stawiając nerwowy krok w stronę matki. – Może jeszcze mi powiesz, że powinien być jak Nathiel, co?! Wziąć ślub, spłodzić dzieci i po prostu żyć?! Nie mam nikogo, kto chciałby się ze mną związać, nikogo kto mógłby… – Znaczący uśmiech matki przerwał jego nerwowe słowa.
Tak, zdawał sobie sprawę z tego, że nie był sam. Myślami wracał zawsze do osoby, która dawała mu poczucie bezpieczeństwa i komfortu, do własnej matki. Nie zauważył, że to samo starała się mu przekazać jeszcze jedna osoba. Jego świadomość starała się to na siłę ukryć.
– Wskrzeszenie mnie nic by nie zmieniło, Sorielu. Już dawno żyjesz własnym życiem. Nie jesteś małym dzieckiem, które trzeba brać za rączkę i prowadzić przez świat. – Słowa Eirinn sprawiły, że Soriel poczuł palący go wewnątrz wstyd. Czy wszyscy właśnie tak to spostrzegali? Myśleli, że chce wskrzesić matkę dlatego, że chciał powrócić do tamtych błogich czasów, kiedy było mu dobrze? Czy wszyscy traktowali go jak małe dziecko, które podąża za niemożliwymi do spełnienia marzeniami?
– Potrafisz stawiać samodzielne kroki, nie możesz więc pozwolić, aby władzę nad tobą miał twój ojciec, departament czy wspomnienia – tym razem kobieta zabrzmiała ostrzej. – To co minęło, więcej nie wróci, synu. – Te słowa wbiły się boleśnie w jego serce jak igły. Podświadomie przecież zdawał sobie sprawę z tego, że nie będzie tak jak dawniej, dlaczego więc wciąż dążył do celu, który niczego w jego życiu nie zmieni? Tęsknił za swoją matką czy za szczęściem i bezpieczeństwem? Tęsknił za dzieciństwem czy za kimś, kto dałby mu ciepło? Chciał wskrzesić matkę, czy rzucić to wszystko, żeby móc być z kimś, na kim mu zależało, nie bacząc na konsekwencje?
Czuł się zgubiony, cholernie zgubiony. To uczucie bezradności sprawiło, że wybuchnął złością.
– Po co do cholery starałem się ciebie przywrócić do życia?! – wybuchnął. – Po co tyle poświęcałem?! Żebyś stanęła przede mną i nie potrafiła powiedzieć mi wprost, że tam gdzie jesteś jest ci lepiej?! Że masz mnie gdzieś?! Że już o mnie zapomniałaś?! Jaka z ciebie matka?!
Eirinn Auvrey złożyła ręce z tyłu i postawiła kilka kroków w tył. Soriel chciał nią potrząsnąć, wykrzyczeć jej w twarz, jak bardzo mu przykro, że tak go potraktowała. Miał w sobie tyle emocji – niszczyły go od środka od wielu, wielu lat.
– Odejdziesz? Bez słowa? – prychnął. – Ja i tak zamierzam…
– Kocham cię, Soriel. – Eirinn Auvrey jednym zdaniem przerwała jego niepohamowany gniew. – Nigdy o tobie nie zapomniałam. Ani o Anne, ani o Nathielu. – Delikatny i spokojny uśmiech wstąpił na matczyną twarz. – Tam na zewnątrz ktoś na ciebie czeka. Proszę, zacznij żyć.
– Chyba nie zamierzasz teraz zniknąć? – spytał przerażonym, dziecięcym głosem Soriel. Pierwszy raz nie wstrzymywał swoich uczuć. Z jego szmaragdowych oczu emanowało prawdziwe przerażenie i niepewność. Przez chwilę znów był tym chłopcem, który odkrył ciało zmarłej matki i siostry. Tym chłopcem, który miał nie przeżyć. Nie wiedział gdzie się podziać i tułał się po ulicach, szukając pomocnej dłoni. Chłopcem, który aż do teraz nie wiedział czym jest ciepło drugiej osoby.
Nie zdążył uchwycić swojej matki. Rozpłynęła się w oparach dymu, pozostawiając po sobie tylko zapach.
Dużo czasu minęło, zanim Soriel zorientował się, że powrócił do świata rzeczywistego. Wciąż był zszokowany i załamany. Dyszał jak po ciężkim biegu. Patricia spoglądała na niego z trudem opierając się dłońmi o stół. Była blada i zmęczona. Pot spływał po jej skroniach. Auvrey spojrzał na nią przelotnie. Wiedział, w jakim jest stanie, wiedział, że długo nie utrzyma się już na nogach, ale nie potrafił niczego zrobić.
Wydał z siebie głośny okrzyk i uderzył pięścią w ścianę, zostawiając w niej wgłębienie. Patricia chciała do niego podejść i go uspokoić, ale nie była w stanie nawet drgnąć. Słowa również nie przyszły jej z pomocą.
Soriel spojrzał na nią gniewnie i wybiegł z domu, nawet nie zamykając za sobą drzwi.
La bonne fee westchnęła ciężko.
– Nawet nie podziękował – zachrypiała. Potem puściła się stołu i wylądowała na zimnych kafelkach z wyciągniętą w stronę drzwi dłonią. Miała tylko nadzieję, że gdy się obudzi, wciąż będzie żywa.
Soriel Auvrey gnał przez pola co rusz uderzając pięścią w jakieś drzewo. Kostki jego palców były już doszczętnie zdarte – ulatniał się z nich ciemny, demoniczny dymek. Nie wiedział co robi. Czuł tak potężny gniew i ból, że nie wiedział jak ma sobie z tym poradzić. Kiedy dotarł na skraj lasu, gdzie kiedyś został znaleziony przez lodową czarodziejkę, wrzasnął z całą siłą jaką miał w płucach. Dopiero wtedy poczuł, że opuszczają go siły.
Bezradnie zsunął się po korze drzewa i spojrzał przed siebie z miną wyrażającą cierpienie. Czuł się jak gówniarz, który ucieka przed prawdą. Gówniarz, który nie był w stanie dorosnąć. Miał już tego dosyć. Wszystkiego dosyć.
Z kieszeni spodni demon wyjął kamień wspomnień. Ostatni raz spojrzał na niego z pogardą, po czym podniósł się z ziemi, gniewnie zamachnął i wyrzucił go daleko w las.
Myślał, że gdy się go pozbędzie poczuje tęsknotę, strach, bezradność, ale zamiast tego zaczął się śmiać. Śmiać jak szaleniec. Chwycił się oburącz za głowę i spojrzał w niebo. Poczuł, że po policzkach spływają mu ciepłe łzy. Nie płakał od śmierci swojej matki, choć wielokrotnie miał ochotę krzyknąć i rozpłakać się jak dziecko. Dlaczego to powstrzymywał? Dlaczego, do cholery?! Każdy cierpiał, każdy miał prawo do bólu, każdy miał prawo czuć się samotny.
– Pieprzę to wszystko – jęknął demon i oparł głowę o drzewo. Przez kolejne minuty płakał przejmująco jak chłopiec, którego niedawno zostawiono samemu sobie. Z każdą upływającą łzą, czuł jak mały Soriel gdzieś wewnątrz niego stawia pierwsze nieśmiałe kroki ku dorosłości. Powoli wyzbywał się wszystkich nagromadzonych uczuć, które kolekcjonował po śmierci matki. 
A potem nastała cisza i niesamowita ulga, która zastąpiła ciężar zalegający mu w sercu od lat.
***
Tym razem stresowałam się o wiele bardziej niż ostatnio.
Ręce plątały mi się jak nastolatce, która zmierza na ważny egzamin od którego wcale nie będzie zależeć jej życie. Serce biło tak szybko, jakbym w krótkim czasie przebiegła więcej kilometrów niżbym potrafiła i na dodatek bezustannie się pociłam. Rzadko tak bardzo przeżywałam to, co miało mnie spotkać. Potrafiłam trzymać nerwy na wodzy i starałam się nie pokazywać, że jestem zestresowana. Tym razem było jednak inaczej. Przecież miałam trenować swoją nieopanowaną i przerażającą moc chaosu przy boku osoby, która nigdy nie miała z nią do czynienia. Nie chciałam mieć na sumieniu starszej pani i to na dodatek kogoś, kto jest ogniwem przewodzącym jednego z naszych sojuszniczych zespołów. Z drugiej strony – może po prostu jej nie doceniałam. Może miała większą wiedzę niż sądziłam, może miała jakiś pomysł, plan, tylko mi o tym nie powiedziała. Martha nie kierowałaby mnie do niej, żebym ją zabiła, kierowała mnie do niej dlatego, że mogła mi pomóc.
Upiłam łyka ziół uspokajających, które odpowiednio wcześniej przyrządziła mi starsza gospodyni. Na razie nie czułam efektu ich działania. Może to kwestia nadmiernego stresu, a może po prostu oczekiwałam zbyt wielkich cudów.
Pandora nie wyjaśniła mi, co zamierza zrobić i jak będą wyglądały nasze ćwiczenia w opanowaniu mocy. Na razie zataczała krąg, ustawiając świeczki w odpowiednich pozycjach. Słyszałam, że coś do siebie mruczy, ale nie mogłam dosłyszeć co takiego. Podejrzewałam, że były to jakieś zaklęcia w języku, którego przeciętny człowiek nie był w stanie zrozumieć. Może to jakaś bariera ochronna? A może rytuał? Kobieta twierdziła, że nie powinnam się stresować, bo to co zrobi będzie całkowicie bezbolesne. Powinnam jednak uważać na swoje emocje – mogą być moim wrogiem podczas tego treningu. Główne zadanie to nauczyć się nad nimi panować, żeby mieć przynajmniej częściową kontrolę nad moją chaotyczną mocą.
Pandora nie zalecała mi jej używać, gdy już ją opanuję. Mimo wszystko byłam pół demonem, któremu brakowało zdolności magicznych. Nasze treningi służyły temu, aby moja moc nie uwalniała się bez mojej zgody.
Gdy skończyłam już pić herbatę i odłożyłam kubek na drewnianą tackę, ze zdziwieniem spostrzegłam, że moje serce powraca do dawnego trybu pracy. Wciąż się stresowałam, ale udało mi się odrobinę uspokoić. Moje zmysły wydawały się teraz otępiały, zupełnie, jakbym zażyła jakiś kojąco-łagodzący narkotyk. Spojrzałam ze zmrużonymi podejrzliwie oczami na Pandorę. Mimo tego, że była ślepa, wyczuła, że na nią patrzę. Przeniosła swoje zgarbione plecy do pozycji prostej i spojrzała przed siebie z uśmiechem.
– Nie masz się o co martwić, Lauro. Nie podałam ci żadnego narkotyku – powiedziała spokojnie.
Skrzywiłam się na boku. No, tak, zapomniałam, że moje myśli ulatniają się w tym pomieszczeniu. Mogłam ją tym delikatnie urazić, a przecież nie miałam takiego zamiaru.
– W porządku.  Rozumiem twój niepokój, w końcu nie powiedziałam ci jak będą wyglądać nasze ćwiczenia. – Kobieta podpierając się laską ruszyła w stronę swojego sanktuarium, zbudowanego z kilku poduszek. To w tym miejscu napotkałyśmy ją z Aurą, kiedy po raz pierwszy zjawiłyśmy się w progach jej domu.
Żałowałam, że nie ma tu ze mną ani moich dzieci, ani Nathiela, im więcej czasu z nimi spędzałam, tym trudniej było mi potem znieść pewne sytuacje w samotności. Może to śmiesznie zabrzmi, ale rodzina odebrała mi poniekąd zdolność do samodzielnego działania.
Pandora zasiadła na swoich poduszkach i posłała mi delikatny, pokrzepiający uśmiech.
– Rodzina to siła – powiedziała tajemniczo, zupełnie, jakby nie wspominała o moim mężu czy dzieciach. Może mówiła o własnej rodzinie? Albo o wszystkich la bonne fee, z którymi była przecież spokrewniona. – Powtórzę to jeszcze raz: nie masz się czego bać. To, co teraz zobaczysz z pewnością cię zszokuje, ale nie zrobi ci krzywdy. Trafisz do świata, który nie do końca jest rzeczywisty i spotkasz się tam z osobą, która wiele może powiedzieć ci na temat twojej mocy.
Kiwnęłam głową, choć nie mogłam sobie wyobrazić jak to wszystko będzie wyglądać, a tym bardziej co mnie spotka w tej innej rzeczywistości.
– Nie martw się, w odpowiedniej chwili przywołam cię z powrotem. Będę tu na ciebie czekać.
Znowu kiwnęłam głową, choć doskonale wiedziałam, że Pandora nie widzi tego gestu. Mogła się go jednak domyślić – w końcu rozczytywała wszystko, co działo się w tym pokoju.
Nie chciałam nawet myśleć co mnie czeka. Z trudem powstrzymywałam się od tragicznych wyobrażeń na temat mojej podróży w nieznane. A jeśli nie wrócę? A jeśli spotkam kogoś, kto zrobi mi krzywdę? A jeśli…
Spojrzałam na starszą la bonne fee, która zamknęła oczy i zaczęła wypowiadać ciąg dziwnych, skomplikowanych słów. Jej blada, pomarszczona dłoń wykonywała w górze gesty, które w życiu codziennym zapewne niewiele znaczyły. Tak skupiłam się na tym co robi, że buchający za moimi plecami ogień ze świeczki wprowadził mnie w stan paniki. Odskoczyłam na bok i spojrzałam za siebie. Płomienie wszystkich świeczek wędrowały teraz ku górze, tworząc ogniste sklepienie, które w pewnym momencie przybrało barwę delikatnego, nierobiącego nikomu krzywdy błękitu. Zamiast poczuć gorąco, poczułam chłód. Musiałam pomasować zmarznięte ramiona.
Kopuła z ognia stopniowo zaczęła ciemnieć aż w końcu zamieniła się w przerażającą pustkę. Przymknęłam oczy dosłownie na chwilę, ponieważ niespodziewany podmuch wiatru postanowił zaatakować moją twarz. Gdy otworzyłam oczy ujrzałam pustkę. Czarną, niezmierzoną pustkę.
Najpierw zastygłam w bezruchu wstrzymując dech. Nie słyszałam niczego podejrzanego. Panowała tu cisza i spokój. Dopiero wtedy powróciłam do zwyczajnych czynności życiowych. Oddychałam, a nawet podniosłam się z podłogi, żeby rozejrzeć się, co jest grane. Spojrzałam na swoje dłonie. Pomimo wszechobecnej ciemności widziałam je. Były bledsze niż zwykle i otoczone dziwną, księżycową poświatą. Poczułam się przez chwilę jak ktoś, kto właśnie umarł.
– Nie wiesz co to śmierć – usłyszałam zaskakująco niski, ale dobrze mi znany głos. Odbijał się echem od niewidzialnych ścian.
Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. Wszystkie porozrzucane po podłodze elementy układanki zaczęły się ze sobą łączyć. „Rodzina to siła” – tak właśnie powiedziała Pandora. I nie mówiła o mojej najbliższej rodzinie. Stwierdziła również, że spotkam kogoś, kto być może mi pomoże z tego powodu, że zna moc, którą władam. Nie znałam innej osoby, która władałaby tą magią. Tylko mój przerażający, demoniczny ojciec potrafił opanować chaos.
Odwróciłam się gwałtownie w tył, wprawiając swoje włosy i poły czarnej narzuty w ruch. 
Tuż przede mną stał nie kto inny jak Aiden Vaux. Miał złożone na piersi ręce i niechętną minę, patrzył na mnie z góry, nawet nie poruszając powiekami. Ta sama księżycowa poświata, która go otaczała, raziła mnie w oczy. Miał białe włosy, a więc światło działało niekorzystnie dla moich tęczówek.
W moim ojcu zawsze przerażał mnie wzrost. Może i był chudy, ale za to przeraźliwie wysoki. Nie sięgałam nawet stu sześćdziesięciu centymetrów, Aiden tymczasem mierzył blisko dwa metry. Nie wiedziałam czy płakać, czy się cieszyć z tego powodu, że wzrost odziedziczyłam po Calanthe.
Już raz się pojawił, żeby mi pomóc. Nie wiedziałam tylko czy był omamem, czy realną postacią. Teraz przynajmniej miałam pewność, że demon, który przede mną stał był prawdziwy. Przez myśl mi przeszło, że Pandora mogła mnie posłać do świata, w którym obecnie żyła Calanthe. Mina mojego ojca świadczyła bynajmniej o tym, że nie jest zadowolony z naszej wizyty. Chyba byłam głupia, skoro myślałam, że były szef departamentu, uzna mnie po śmierci za swoją prawowitą córkę.
Aiden uśmiechnął się krzywo kącikiem ust, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z tego o czym myślę. Cóż, wcale bym się nie zdziwiła, w końcu wcześniej wspomniał o śmierci, kiedy akurat o niej myślałam.
– Po co mnie przywołałaś? – spytał, unosząc brew do góry.
W jego twarzy nie dostrzegłam nawet maleńkiej rysy, która należałaby do mnie. Łączyło nas tylko chłodne nastawienie do życia. Całą sobą byłam młodszą wersją Calanthe.
– To nie ja cię przywołałam – odpowiedziałam ostrożnie. – Nie spodziewałam się, że spotkam akurat ciebie. – Wszystkie moje słowa brzmiały tak niepewnie, że wręcz śmiesznie. Nie bałam się Vaila Auvreya, nie bałam się żadnego z departamenckich demonów, a bałam się osoby, która mnie spłodziła i na dodatek była nieżywa. W wyglądzie mojego ojca było coś tak przerażającego, że nie mogłam do tego przywyknąć. Może to ten przeszywający chłód emanujący z jego szmaragdowych oczu? Ani razu nie mrugnął i nawet przez chwilę nie spuścił ze mnie wzroku. 
– A więc mogę odejść – powiedział z lekką ironią w głosie mężczyzna. Wyraźnie ze mnie kpił. Przecież nawet nie poruszył się o centymetr, wciąż stał w tym samym miejscu.
Wzięłam głęboki wdech.
– Chciałabym, żebyś mi pomógł – wyrzuciłam z siebie. Dopiero potem zdałam sobie sprawę z tego jak to głupio brzmi. Aiden Vaux chciał mnie zabić. Jak mógłby chcieć mi pomóc? Rzeczywiście, już raz się spotkaliśmy, ale wciąż byłam skłonna uwierzyć w to, że nie był rzeczywistym obrazem, to moja wyobraźnia go przywołała.
– Nie, to Calanthe mnie przywołała – odpowiedział z westchnięciem Aiden. – Nakazała mi wówczas ratować swoją córeczkę, żeby nie dokonała autodestrukcji. – Mężczyzna wzruszył obojętnie ramionami. Wredny uśmieszek nie znikał z jego twarzy. Przez chwilę wyglądał jak dwudziestolatek, który droczy się z moją matką, a nie ze mną.
– Nawet, jeśli tego nie chcesz, jestem też twoją córką – odpowiedziałam z cichym westchnięciem. – Pomożesz mi czy nie? – Uniosłam brew w tym samym momencie, w którym Aiden to zrobił. Chyba naprawdę byliśmy do siebie podobni, nawet jeżeli tego nie chcieliśmy.
– Podejdź – odpowiedział ojciec po dłuższej chwili. Wystawił przed siebie dłoń, jakby chciał sięgnąć do mojej głowy. Zbliżyłam się do niego ostrożnie. Rękę zgodnie z moimi oczekiwaniami położył na moich włosach. Nie zdążyłam nawet otworzyć buzi, a zaczęły dziać się ze mną dziwne rzeczy. Ból rozsadzał moją głowę od środka, a różne emocje splatały się ze sobą w takim stopniu, jakby miały za chwilę wywołać burzę nie tylko w mojej głowie, ale i w przyciemnionym pokoju. Kiedy otworzyłam oczy, widziałam jak każdy skrawek materiału ubrania Aidena i mojego faluje, podobnie jak włosy. Mój ojciec patrzył na mnie obojętnie.
Odepchnęłam jego rękę gwałtownie, bo nie mogłam już wytrzymać tego, co się ze mną działo.
– Co zrobiłeś? – spytałam ostrożnie, stawiając krok w tył. Kiedy uwolniłam się z jego uścisku poczułam się dziwnie lekka.
– Sprawdziłem przyczyny – odpowiedział mężczyzna.
– I? – Spojrzałam na niego pytająco, poprawiając rozczochrane włosy.
– Twoja moc nie mieści w twoim ciele, więc próbuje znaleźć z niego ujście. Stąd twoje rozchwianie emocjonalne. Nie uda ci się jej opanować w obecnym ciele. – Aiden powiedział to tak spokojnie, że miałam ochotę się na niego rzucić z pazurami. Go to tak naprawdę w ogóle nie poruszyło. Wciąż patrzył na mnie z kamienną miną. – Będzie coraz gorzej.
– Więc… kiedyś mogę po prostu wybuchnąć, zabijając przy tym siebie i innych? – zapytałam przez zaciśnięte zęby. Byłam zła, choć nie wiedziałam na co. W końcu to nie wina Aidena, że moja moc zareagowała w taki sposób. Jego winą było to, że spłodził mnie z ludzką kobietą i przekazał mi w genach tę głupią magię.
– Tak – odpowiedział beznamiętnie ojciec. – Musisz znaleźć sposób, żeby pozbyć się przynajmniej połowy ze swojej mocy.
Łatwo było to powiedzieć. Skąd miałam wiedzieć jak to zrobić?
Zbierała się we mnie coraz większa irytacja. Zdałam sobie jednak z czegoś sprawę.
– Zrobiłeś coś z moją mocą, prawda?
Aiden Vaux uśmiechnął się krzywo na boku.
– Gdybym tego nie zrobił, musiałbym się uporać z potężniejszą mocą – mruknął na boku. Powiedział to z dobrze mi znanym sarkazmem. Mniemam, że miał na myśli moją matkę. – Po śmierci zależy mi na spokoju – mówiąc to, machnął obojętnie dłonią i odwrócił się do mnie plecami. Jego czarna peleryna przeleciała mi tuż przed nosem, ocierając się o niego kantem materiału.
– Powiedz mi przynajmniej co takiego zrobiłeś – powiedziałam twardo.
– Założyłem blokadę. Chwilową. Tylko tyle mogłem zrobić. – Zanim zdążyłam otworzyć usta, Aiden Vaux rozpłynął się w ciemnościach. Gdybym miała na sobie buty, zapewne chwyciłabym teraz za jednego z nich i rzuciła w jego plecy.
Cóż, przynajmniej wiedziałam już co muszę zrobić z własną mocą. Oprócz tego uspokoiłam swoje wnętrze, które było przerażone bezinteresownością ojca. Aiden Vaux nie był i nigdy nie będzie bezinteresowny. Robił to wszystko dla spokoju. Dla siebie i… Calanthe.