poniedziałek, 26 października 2015

[TOM 2] Rozdział 13 - "Aura i Nate Auvrey"

Dzisiejszy rozdział został wstawiony na bloga tylko z tego powodu, że wyjątkowo nie poszłam dziś na zajęcia. Pewnie gdybym poszła, pojawiłby się dopiero w przyszłym tygodniu, a co za tym idzie: obawiam się, że będę musiała zmienić daty wstawiania rozdziałów. Możliwe, że z tygodnia zrobią się dwa, możliwe, że na jakiś czas przestanę nawet pisać. 
Rozdział nijaki, choć jest. Bliźniaki już blisko. Pojawia się też Ethan. Cieszmy się.

POPRAWIONE [16.08.2020]
***
„Jak się czujesz?”, „blado dziś wyglądasz!”, „może odpocznij?”, „martwię się o ciebie!”.
Miliony pytań i stwierdzeń wierciło w mojej głowie dziurę, przyprawiając mnie o mdłości. Może nie najlepiej znosiłam ciążę, ale przecież nie umierałam. Okres moich niespodziewanych omdleń minął, na razie czułam się więc dobrze.
Powoli zbliżałam się do szóstego miesiąca męczarni i jedyne, co na razie mnie niepokoiło, to to, że nie byłam w stanie wyczuć ruchów swoich dzieci, co powinno już nastąpić w piątym miesiącu. Jedyną ich większą aktywnością (i oznaką na to, że żyły) było pożeranie mojej ludzkiej energii.
Lekarz podczas ostatniej wizyty stwierdził, że zostanę matką dwójki niesfornych dzieciaków, z których jedno będzie chłopcem, a drugie dziewczynką. Potwierdził tym samym teorię tajemniczej wiedźmy Isabelle. Ten fakt wcale mnie nie cieszył. W końcu przewidziała też wojnę pomiędzy demonami, łowcami, la bonne fée i wiedźmami.
Szukanie nowych członków Nox szło nam niezbyt dobrze. Nathiel prędzej odstraszał rekrutów, a Sorathiel był zajęty pracą w domu, nie miał więc czasu wychodzić na podobne misje. Andi wciąż uchodziła za młodą osobę, a co za tym idzie – nie chcieliśmy powierzać jej tak trudnego zadania jak werbowanie nowych członków. Na pewno w pierwszej kolejności wzięłaby do Nox swoich znajomych ze szkoły, którzy mogliby się zdziwić po pierwsze jej pochodzeniem, po drugie przestraszyć i uznać ją za wariatkę.
Szukanie nowych ludzi nie było łatwe. Rekrut musiał być przede wszystkim zaufany i silny nie tylko fizycznie, ale również psychicznie. Dodatkowo najlepiej, aby taka osoba miała już styczność z demonami – wiedza, z czym się mierzymy, to w zasadzie kwestia nadrzędna. Trzeba przy okazji podkreślić to, że żaden z nowych nabytków Nox nie zostawał natychmiastowo łowcą. Nawet ja przechodziłam przez długi proces przygotowawczy, mający sprawdzić moje możliwości, siłę i wytrwałość. Tak było za czasów panowania Hugh. Jak to będzie wyglądało w przypadku Sorathiela, będącego obecnym szefem organizacji? Domyślałam się, że podobnie.
Podczas gdy prowadziłam w swojej głowie poważne rozważania, poczułam zapach spalenizny. To wrażenie węchowe trochę mnie zdziwiło. Jak długo musiałam stać przy oknie i wpatrywać się w śnieżnobiałą okolicę? Przecież niedawno przewracałam kotlety na drugą stronę.
Jęknęłam bezradnie. W końcu to nie pierwszy raz, kiedy spalałam obiad.
Podeszłam do starej patelni, na której nie było już ani odrobiny tłuszczu. Za to znajdowały się zwęglone kawałki czegoś, co nie przypominało mięsa. Czułam, że hormony rozwalają mnie od środka. Nim jednak łzy potoczyły się po moich policzkach, w kuchni pojawił się Nathiel.
– Znowu spaliłaś obiad? – spytał, przewracając oczami.
To pytanie ugodziło nieco moją dumę.
– Nie – skłamałam, zaciskając usta.
Auvrey widząc zbliżającą się falę rozpaczy, wyłączył gaz i wrzucił brutalnie patelnię z całą jej zawartością do zlewu.
– Dziś po prostu znów zamówimy pizzę – powiedział beztrosko, wzruszając ramionami.
Spojrzałam z wyrzutem w kierunku patelni. Nawet nie wiem kiedy, a łzy popłynęły wodospadem wzdłuż mojej twarzy. Nie pomogło odwrócenie głowy w drugą stronę.
– Nie poznaję cię – mruknął niepocieszony Nathiel, natychmiastowo do mnie podchodząc. Nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, położył dłoń na moich plecach, drugą wkładając pod moje kolana. Tym o to sposobem, szybciej niż sądziłam, znalazłam się w jego ramionach. Wisiałam w powietrzu, co wcale mnie nie cieszyło, a sprawiło jeszcze większą przykrość. Przykrość? Czasem nie rozumiałam tego, co bliźniaki ze mną robiły. Nie dość, że za dnia byłam rozkojarzona, to jeszcze całe otoczenie padało ofiarą mojej nieuwagi. Tak samo jak Nathiel – nie poznawałam siebie. Gdzie ta dawna chłodna i opanowana Laura? Co się z nią stało? Modliłam się w duchu, żeby to było tylko chwilowe. Przecież nie chciałam być klonem Amy, która płakała na każdym kroku nawet wtedy, gdy rozlała przypadkiem herbatę, brudząc ulubiony dywan.
Chcąc nie chcąc, objęłam szyję Nathiela i spojrzałam bezradnie prosto w jego szmaragdowe oczy. Szukałam w nich ratunku.
– Nie płacz – powiedział z westchnięciem. – Świat nie kończy się z powodu spalonych kotletów. No, chyba że w niedalekiej przyszłości te kotlety miały zbawić świat, a zwęglając je, przesądziłaś o losach ludzkości. Teraz wszyscy zginiemy, bo...
Zatkałam dłonią jego usta. Wiedziałam, że gdy zacznie wyobrażać sobie niestworzone rzeczy, nie skończy tak łatwo. 
– Starczy.
Nachmurzony chłopak zabrał rękę ze swoich ust.
– Już milczę – mruknął od niechcenia, przewracając teatralnie oczami. – Ale ty też musisz się wyciszyć. 
– Spróbuję.
Oparłam głowę na ramieniu Nathiela. Mój jedyny, demoniczny ratunek przed szaleństwem, postanowił zrobić mi wycieczkę po domu. Nie do końca rozumiałam, gdzie mnie niesie i jaki ma w tym cel, ale mógł mnie tak nosić cały dzień. W jego objęciach czułam się jak małe dziecko. Brakowało tylko wierzgania nogami w powietrzu i nucenia dziecięcych piosenek. To na szczęście, pomimo hormonów, wciąż było poniżej mojej godności.
– Muszę ci się pochwalić swoją robotą.
Przeniosłam wzrok na Nathiela. Uśmiechał się jak mały łobuz, który zostawił swojej matce prezent w postaci ścian wymalowanych kredkami. Moim oczom już po chwili ukazało się jednak coś zupełnie innego. Coś, co znowu uwolniło tamę i sprawiło, że łzy spłynęły po policzkach jak wodospad.
– Nathiel – jęknęłam z wyrzutem.
– Co znowu? – spytał zdezorientowany chłopak. – Starałem się przecież. Brzydko? Możesz coś poprawić, nie obrażę się – dodał z powagą w głosie.
Zaśmiałam się, pociągając nosem.
Od jakiegoś czasu Auvrey zamykał się w byłym pokoju mojej matki i nie pozwalał mi tam wchodzić. Podejrzewałam wówczas, że przygotowuje coś spektakularnego, co będzie miało związek z dziecięcym pokojem. Nie spodziewałam się jednak nie wiadomo jakich efektów. Nie podejrzewałam tego demonicznego łowcy o wygórowany gust dekoracyjny, a raczej o to, że stworzy coś, co mnie załamie swoją innowacyjnością. Znając pomysły Nathiela, na ścianach pojawiłyby się wzory zielonych ufoludków, łóżeczko i wszystkie szafki byłyby czarne, a dywan różowy i na dodatek zdobiony trupimi czachami – na środku tego wszystkiego stałaby gablota z dwoma nożami exiaitlis, które byłby podarunkiem dla nowonarodzonych maluchów – tak zapobiegawczo, żeby uczyły się walki z demonami już od dnia narodzin. Na szczęście moje obawy nie zyskały urzeczywistnienia. Pokój co prawda był minimalistycznie urządzony, ale bardzo do mnie przemawiał.
Ściany pomalowane zostały na delikatny, brzoskwiniowy kolor, dziecięce meble tonęły w bieli, puchaty dywan leżący na środku dopasowywał się do ścian swoją pomarańczową barwą. Tuż nad łóżeczkiem znajdowały się malowane ręcznie gwiazdy, który pięły się ku górze krętym szlakiem. Każda gwiazdka miała inną minę. Już samo to potwierdziło moją teorię, że dziecięcy pokój nie był wyłącznie autorstwa Nathiela. Czułam, że maczała w tym palce Amy.
Na fotelu z pomarańczową narzutą leżał duży, brązowy miś, na półkach poustawiane były zabawki, wystrój komód i innych rzeczy nie był jednak pełen. Wiadomą rzeczą było, że szafki zapełnią się wtedy, kiedy bliźniaki będą już na świecie. Liczne pampersy i inne niemowlęce przyrządy będą nieodłączną częścią naszego życia już za cztery miesiące.
– Jest cudownie – przyznałam, uśmiechając się szeroko i ocierając łzę z policzka.
– Ha, wiedziałem – stwierdził dumnie chłopak. – Niech wszyscy klękają przed moim geniuszem. Powinienem stroić pokoje zawodowo.
– Bądźmy szczerzy. Amy i Sorathiel ci pomogli.
– Nieprawda!
Auvrey nachmurzył się jak małe dziecko. Błyski w jego szmaragdowych oczach zdradzały jednak kłamstwo. Potrząsnęłam tylko głową i złożyłam szybki pocałunek na poliku oburzonego demona. Od razu się rozpromienił.
– Wiesz, czego jeszcze brakuje? – spytał z powagą w głosie. – Imion. A ja mam nawet propozycję – mówiąc to, wyszedł z pokoju.
Rzeczywiście, nie zastanawialiśmy się dotąd nad imionami dla bliźniaków. Zdziwiłam się, że ani razu moje myśli nie zaprzątała tak trywialna, a zarazem podstawowa sprawa. Chyba naprawdę żyłam w innym świecie, skoro chciałam pozostawić bliźniaków bez imion. Nathiel i Laura Auvrey oraz mali, bezimienni Auvreyowie.
– Jaka jest twoja propozycja? – spytałam, unosząc brew. Wiedziałam, że jego odpowiedź nie będzie zaskakująca.
– Chłopiec może być Nathielem juniorem – odpowiedział z chichotem.
Przewróciłam oczami.
– Nie zgadzam się na to. Wyobraź sobie, że będę wołać Nathiela, żeby dać mu kieszonkowe. Przybiegną obaj i będą się kłócić o pięć dolarów. Walka zapewne zakończy się na nożach.
– Fajna perspektywa – powiedział z rozmarzeniem Auvrey.
– Zdecydowanie nie.
Zostałam przeniesiona przez próg sypialni, już po chwili trafiając w objęcia ciepłej kołdry, która sprawiła, że momentalnie zachciało mi się spać. Spróbowałam zwalczyć w sobie to senne uczucie.
Nathiel rzucił się na miejsce obok mnie, przez co podskoczyłam na materacu. Spojrzałam na niego z wyrzutem, gdy ten układał wygodnie poduszkę pod głową. 
– Słucham w takim razie twoich pomysłów – powiedział, zerkając na mnie z wyzywającym uśmieszkiem.
– Nie jestem dobra w wymyślaniu imion. Ale… – przerwałam i zamyśliłam się – fajnie byłoby nazwać bliźniaków imionami podobnymi do naszych. Jest takich od groma.
– Błagam, byle nie Nathaniel – burknął Nathiel, marszcząc z niezadowoleniem czoło. – Ile natłumaczyłem się w życiu ludziom, że moje imię to nie Nathaniel, a Nathiel. Przecież one nawet nie są do siebie podobne… – powiedział, głośno prychając.
– Trochę są – stwierdziłam z rozbawieniem, przez co dostałam poduszką w twarz. Posłałam Nathielowi groźne spojrzenie i oddałam mu cios. Niestety, tylko go rozbawił.
– Więc jak? Nath, Nathan, Nethanian, Nate… – wymieniał chłopak.
Ja już jednak wiedziałam, jak będzie nazywał się nasz syn.
– Nate – odpowiedziałam. – Nate Auvrey.
– Brzmi nieźle – przyznał z uśmiechem czarnowłosy demon. – Twoja kolej.
Przewróciłam oczami.
– Lauren, Laurie, Laurel, Aura...
– Aura Auvrey – stwierdził natychmiastowo Nathiel.
Uśmiechnęłam się. Nie sądziłam, że pójdzie nam to tak szybko. I pomyśleć, że wystarczyło tylko skojarzyć podobne imiona do naszych.
– Aura i Nate Auvrey – powiedziałam, patrząc w zamyśleniu w sufit.  
– Laura i Nathiel Auvrey – dodał rozmarzonym głosem demoniczny łowca.
Szturchnęłam go ramieniem. Przecież oficjalnie mi się nie oświadczył. Nie powinien jeszcze myśleć o czymś takim jak małżeństwo. Nie dorósł do tego. 
– Brzmi dobrze – odpowiedziałam naprzeciw własnym myślom.
Szmaragdowooki zaśmiał się dźwięcznie i przytulił moją rękę do swojego gorącego polika. Zazdrościłam mu ciepła, którym emanował. Mimo tego, że był demonem i nie posiadał ludzkiej krwi, był gorący jak rozgrzany piec. Ani razu nie poczułam od niego chłodu – i nie chodzi mi tu o charakter, bo to zdarzyło się niestety wielokrotnie. Nathiel był moim osobistym grzejnikiem. 
Przysunęłam się do niego i, mimo przeszkadzającego mi w życiu codziennym wielkiego brzucha, przytuliłam do jego klatki piersiowej.
Znowu zrobiłam się senna. Dłoń Nathiela, która gładziła delikatnie moje włosy, nie pomagała. Ale pomogło coś innego. Solidne, gwałtowne i nader zaskakujące kopnięcie.
Drgnęłam niespokojnie.
– Co? – spytał nierozumnie Nathiel.
Już miałam odpowiadać, gdy znowu poczułam silne uderzenie. Tym razem podskoczyłam.
– Co jest? – powtórzył już zniecierpliwiony Auvrey.
– To – odpowiedziałam i przyłożyłam jego dłoń do swojego brzucha.
Przez chwilę nie wiedział, o co może chodzić. Patrzył się na mnie z miną mówiącą: „naćpałaś się czegoś?”. Chciał zabrać swoją dłoń, ale przytrzymałam ją na brzuchu. Już po krótkiej chwili bliźniaki odezwały się ze zdwojoną siłą. 
Jęknęłam cicho, mimo wszystko próbując się uśmiechnąć.
– Niestrawność? – spytał głupio Nathiel.
– Podwójna – mruknęłam.
Dopiero po chwili dotarło do niego, że to nie mój brzuch szaleje, a jego dzieci. Oczy dziwnie mu zaświeciły, a usta ułożyły się prawie w kształt litery c. Brakowało mu jeszcze dziecięcych rumieńców ukazujących szczęście.
Zerwał się, mało nie przyprawiając mnie o zawał, i przytkał ucho do brzucha. Z radością wymalowaną na twarzy nasłuchiwał lżejszych już znaków obecności swoich dzieci.
– Walą, jakby demony kopały! Moja krew! – powiedział radośnie, zanosząc się zabójczym śmiechem, który nijak pasował do wizerunku przyszłego ojca. – Cześć, to ja, wasz tatuś. Będziemy razem zabijać demony? – spytał uroczym, niepasującym do niego głosem, tykając brzuch palcem wskazującym.
Przewróciłam oczami.
– Daj im się najpierw urodzić.
– Niech już się przygotują do ciężkiego treningu. Będę ich uczył trzymać nóż, gdy tylko się narodzą – odpowiedział z przedziwną powagą, która zaczęła mnie niepokoić. – Zobaczysz, będą ciachać demony przez sen.
– Albo pozabijają się nawzajem, leżąc w dziecięcym łóżeczku – burknęłam z niezadowoleniem. – Starczy tych fantazji, Nathiel. Najpierw niech się urodzą, potem dorosną i same zdecydują, co będą chciały robić.
– Oczywiście, że to, co tatuś – zaszczebiotał chłopak, tuląc się do brzucha, jakby był kotem, szukającym ciepłego kąta.
Tym razem nie mogłam powstrzymać się od delikatnego uśmiechu. Gdzieś w jego głupocie, głęboko, naprawdę głęboko, kryła się doza słodyczy. Na co dzień starał się być bardziej uwodzicielski (czasami średnio mu to wychodziło), a sam nazywał siebie seksownym (polemizowałabym), ale trzeba przyznać, że ze wszystkich określeń najdalej było mu do słodkiego (chyba że chodzi tutaj o odległość od domu do sklepu, gdzie codziennie kupuje czekoladę i żelki w kształcie węży, bo przecież są takie urocze).
– Tata Nathiel będzie was kochał – zaszczebiotał raz jeszcze, łaskocząc mnie palcem wskazującym po brzuchu.
Nie wiedziałam w tym momencie, czy mam się śmiać, czy płakać. Śmiać – z powodu łaskotek, a płakać – z powodu tego, co powiedział Auvrey. Przyznaję, wzruszyłam się. Nasze dzieci będą może miały lekko nierozgarniętego tatę, ale mimo swoich licznych, niezbyt mądrych pomysłów będzie o nie dbał i kochał je jak prawdziwy człowiek, a nie demon. Bliźniaki nie będą żyły tak jak ja lub Nathiel, choć nie twierdzę przy tym, że będą miały łatwe życie – w końcu ich rodzice to łowcy, którzy na co dzień walczą z demonami. Mogą też nie być do końca bezpieczne, w końcu narodzą się w czasie, kiedy Reverentia podnosi się z popiołów, postaramy się jednak o to, aby żyło im się jak najlepiej.
Uśmiechnęłam się pod nosem, zamykając oczy. Z jednego oka zdążyła uciec mi łza. Nie była jednak wywołana smutkiem, a radością. Bo już niebawem nasz dom miał zapełnić się szczebiotem małych dzieci. Naszych dzieci. Aury i Nate'a Auvreyów.
***
Dzisiejszy grudniowy dzień uchodził za jeden z przyjemniejszych, nawet jeżeli spacerowało się po mroźnej okolicy i chroniło twarz przed płatkami śniegu przecinającymi drogę do celu. Dookoła panował gwar spowodowany zaciętym poszukiwaniem prezentów. Tłumy ludzi zapychały każdy wolny sklep, a także kawiarnie. Wszystkim udzielił się świąteczny klimat. Tylko nie mi. Bo choć dzień był jednym z milszych podczas tej piekielnie mroźnej zimy, sam w sobie pozostawiał dużo do życzenia.
Z ironicznym uśmiechem spoglądałam na radosnych ludzi, ubranych po uszy w szaliki i czapki. Większość z nich dzierżyła kolorowe torby w bałwanki i renifery. Dlaczego tylko ja miałam problem z wyborem prezentów? I dlaczego ktoś wykupił wszystkie zestawy noży w sklepie z kuchennymi przyborami?
Mój kręgosłup po dwugodzinnej przeprawie przez miasto krzyczał z bólu, żądając odpoczynku. Świąteczne, kolorowe lampki pozawieszane na choinkach raziły moje oczy, bombki iskrzyły się światłem wieczornych lamp, świąteczna muzyka wdzierała się do moich uszu, a ja błagałam w duchu, żeby wszyscy się zamknęli. Głosy ludzi aż nadto mnie denerwowały. Tak samo jak biegające pomiędzy nogami dzieci, które rzucały się śnieżkami. Zdecydowanie nie przepadałam za zakupami, a już szczególnie za tymi, które dotyczyły poszukiwania prezentów. Może z Amy, Sorathielem i Andi nie miałam problemu, ale Nathiel stanowił dla mnie prawdziwe wyzwanie.
Początkowo myślałam o nożach, których w sklepach jakimś cudem zabrakło (czyżby masowe morderstwa przed świętami?), później pomyślałam o mangach, ale ostatecznie stwierdziłam, że przecież Auvrey nienawidzi czytać. Wpadł mi również do głowy pomysł na kupno jakiejś koszulki z dziwacznym napisem, ale ją trudno było akurat zdobyć. Naprawdę nie miałam pojęcia, gdzie Nathiel je kupował. Coś mi podpowiadało, że w jakimś sklepie internetowym, którego właściciel był na takim samym poziomie umysłowym, co on.
Westchnęłam ciężko i zakryłam twarz szalikiem. Śnieżna zawierucha przybrała na sile, ale ludzie zdawali się tym nie przejmować. Dalej prowadzili ożywione rozmowy dotyczące trywialnych, świątecznych tematów. Zdecydowałam, że ze względu na przepełnione kawiarnie, odpuszczę sobie dzisiaj gorącą czekoladę i przyrządzę ją w domu. Poradzę sobie, będąc na nogach jeszcze przez jakiś czas. Kręgosłup przecież mi nie odpadnie.
– Uwaga! – usłyszałam donośny, dziecięcy krzyk, którym się nie przejęłam. Skąd miałam wiedzieć, że ktoś kierował te słowa akurat do mnie? Na chodniku znajdowało się mnóstwo ludzi.
Już po chwili dostałam ciężką, twardą śnieżką prosto w twarz. Powiedzmy, że miałam pecha, stąpając akurat po niezbyt stabilnym podłożu. Rzut śnieżką był na tyle silny, że wystarczył, abym ślizgnęła się po zlodowaciałej powierzchni. Z mocno bijącym z przerażenia sercem wylądowałam na ziemi. Po upadku natychmiastowo położyłam dłoń na brzuchu. Bałam się, że bliźniakom mogła stać się krzywda.
Przestraszeni młodzi winowajcy zniknęli między tłumami, a ja wciąż siedziałam na chodniku, próbując opanować uczucie słabości, które z nagła mnie dotknęło. Żaden z przechodniów się mną nie zainteresował. Nie oczekiwałam, że ktokolwiek mi teraz pomoże, przecież wiedziałam, jacy byli ludzie. A jednak. Tajemnicza, męska dłoń wysunęła się niespodziewanie w moim kierunku.
– Pomogę – usłyszałam ochrypły, niski głos. Jego właściciel po prostu chwycił mnie za łokieć i przeniósł gwałtownie do pionu.
Spojrzałam na niego, modląc się w duchu, aby nie utracić przytomności na środku miasta, budząc tym ogólne zaskoczenie i po raz kolejny lądując w szpitalu, gdzie Nathiel będzie na mnie krzyczał i powtarzał: „a mówiłem, żebyś nie szła nigdzie sama”. Na szczęście już po chwili odzyskałam świadomość tego, co się dzieje. Tajemniczy przybysz wciąż trzymał mnie za łokieć, jakby domyślał się, że zaraz padnę na twarz.
– Calanthe? – spytał nagle.
Zamrugałam zdziwiona oczami, dopiero teraz zwracając uwagę na wygląd mężczyzny. 
Włosy miał kruczoczarne, roztrzepane i nieco przetłuszczone – przeplatały je pasma siwizny, co już podpowiedziało mi, że mógł mieć od czterdziestu do pięćdziesięciu lat. Oczy ciemne, nieco skośne, choć z pewnością nie był Azjatą – co jedynie mógł mieć azjatyckie korzenie. Gęste brwi ściągnięte do środka, podbródek pokryty niechlujną brodą, szalik niedbale zarzucony na szyję... Jego wygląd raczej odpychał, niż zachęcał. Podobnie jak podarty, czarny płaszcz, dziurawe buty i poranione, brudne dłonie. Czuć było od niego mocną woń alkoholu, a jego nieobecny wzrok tylko potwierdzał moją teorię, że mam do czynienia z człowiekiem, który uciekł w ramiona nałogu. Początkowo nie zdawałam sobie sprawy z tego, z kim mam do czynienia, ale kiedy usłyszałam imię swojej matki, szybko zrozumiałam, kto to był.
– Nie – odpowiedziałam po chwili, nie spuszczając z niego wzroku.
Mężczyzna ciężko westchnął.
– Przecież to oczywiście – mruknął jakby do siebie, choć wyraźnie go słyszałam. – Miała inne oczy – dodał, spoglądając tępo w dal.
– To moja matka – oznajmiłam, wciąż nie spuszczając z niego wzroku.
Mężczyzna skrzywił się z obrzydzeniem. Z kieszeni kurtki wyjął coś, co przypominało bukłak na wodę. Doskonale jednak wiedziałam, że łyk pociągniętego przez niego napoju to jakiś mocny trunek.
– Ty też urodzisz dziecko demonowi? – spytał z prychnięciem, spoglądając w stronę mojego brzucha.
Uśmiechnęłam się ironicznie pod nosem. Ciekawe jak się tego domyślił? Zapomniał tylko o jednym: ja też byłam demonem. Przynajmniej w połowie. Musiał się tego domyślać, w końcu znał zarówno moją matkę, jak i ojca.
Mężczyzna odwrócił się na pięcie, wkładając dłonie do kieszeni. Zgrabił się, jakby przytłoczyło go to spotkanie, a potem ruszył przed siebie. To oczywiste, że nie zamierzałam dać mu odejść. Nie bez powodu los postawił go na mojej drodze.
– Ethan Parthenai, prawda? – rzuciłam w kierunku jego pleców. 
Na chwilę się zatrzymał.
– Skąd znasz moje imię? – spytał zmęczonym głosem, nawet nie odwracając się w moim kierunku.
– Stare kroniki Nox – przyznałam. – A co najważniejsze: słyszałam o tobie od mojej matki.
Ethan prychnął z pogardą, znowu ruszając do przodu.
– Szukała cię – powiedziałam na tyle głośno, żeby mnie usłyszał.
– Niepotrzebnie – odpowiedział, śmiejąc się niczym szaleniec.
– Chciała, żebyś wrócił do Nox – dodałam pewniej.
To najwyraźniej wzburzyło byłego łowcę. Odwrócił się gwałtownie w moją stronę i posłał mi złowrogie spojrzenie. Jego oczy iskrzyły się gniewem.
– Nigdy nie wrócę do Nox – syknął przez zęby, zaciskając pięści. – Nie obchodzi mnie wasz los, nie obchodzą mnie demony, nie obchodzi mnie Calanthe – mówił coraz bardziej podniesionym głosem. Ja jednak pozostałam spokojna i chłodna.
– Nie chcesz tam wrócić z mojego powodu? – spytałam, unosząc znacząco brew. –Dlatego, że jestem córką Calanthe i Aidena?
Ethan milczał, spoglądając na mnie z dziwnymi iskrami w oczach. Wyglądał jak szaleniec, który mógł się na mnie lada moment rzucić.
– Nie chcę tam wracać z powodu Calanthe. Nie chcę tam wracać, bo nie ma tam już moich przyjaciół. To nie to samo Nox. Upadliście – powiedział kpiąco, rozszerzając swoje usta w nieprzyjemnym, gburowatym uśmieszku.
Jego słowa tylko potwierdziły trafną myśl mojej matki. Ethan wciąż interesował się organizacją Nox. Inaczej nie wiedziałby, jak wygląda nasza sytuacja. Myślę, że jedynym problemem była jego własna duma. Na dodatek wciąż sądził, że Calanthe żyje. Nie, nie chciałam mu mówić, co się z nią stało. Nie teraz. I nie tutaj.
– Nie zawracaj mi głowy, diable – warknął, najwyraźniej próbując podkreślić fakt, że jestem demonem. – Wracaj tam, gdzie twoje miejsce – zakończył i odwrócił się gwałtownie na pięcie, wprawiając w ruch swój podarty, stary płaszcz.
Postanowiłam, że nie będę go dłużej zatrzymywać. Moim celem było wyłącznie wzbudzić w nim niepewność, a także zmusić do rozmyślania o Nox. To tylko kwestia czasu, nim zdecyduje się na powrót. Sercem wciąż był przecież łowcą, tylko trochę się pogubił. Dokładnie to samo stwierdziła moja matka. Nie miała mu za złe, że odszedł. Wiele przeżył. Jednego dnia zobaczył na własne oczy, jak jego przyjaciele umierają, a potem dowiedział się, że osoba, w której był zakochany, w wieku szesnastu lat zaciążyła i to z demonem, którego nienawidził. Musiał być załamany. To go jednak nie usprawiedliwiało. Prawda była taka, że stchórzył. I to przed życiem. Opuścił tych, którzy najbardziej go wtedy potrzebowali. Przestraszył się przyszłości, bo nie chciał patrzeć, jak dziecko jego ukochanej dorasta w tym samym miejscu, w którym żył.
Smutne, a zarazem ciekawe jest to, że przeszłość prędzej czy później do nas wraca. W tym przypadku nie uciekła nawet od Ethana.

niedziela, 18 października 2015

[TOM 2] Rozdział 12 - "Obiecaj mi"

Rozdział jeden z krótszych. To tak naprawdę luźna gadka. Zastanawiałam się nad dodaniem następnego szybciej, ale jestem w tyle z powodu studiów i nauki, tak więc wstrzymuję się do następnej niedzieli, oby wypaliło, bo na plusie nic nie posiadam, a rozdział 13 ledwo zaczęty. 
Laurie kiedyś wspomniała, że fajnie byłoby, gdyby Sorathiel i Amy częściej się pojawiali. Pojawiają się. W dalekiej rozpisce uwzględniłam nawet dosyć spory wątek, który ich dotyczy. Ale tyle powinno wystarczyć na razie c:
Nie wiem, co się działo z ostatnimi dwoma rozdziałami. 200 ileś wyświetleń to wyjątkowe wydarzenie dla WCN. I miłe!

POPRAWIONE [16.08.2020]
***
Dziś był ciężki dzień. Cholernie ciężki dzień. Można go było przyrównać do spotkania z uroczą, kochającą swoje wnuki babcią, która palcem władzy wskazywała na stos ciasta, każąc zjeść je wszystkim kochanym dzieciom. I nieważne, że pękną, a ich wnętrzności wraz z ciastem zapełnią cały świat. Ważne, że posłuchały babci.
Nathiel przeklinał w duchu swój los, podobnie jak te głupie wiedźmy, za których sprawą wyleciał z nowej pracy. Jego robota trwała tylko dwa tygodnie, a skończyła się tak tragicznie, że nie dostanie nawet wypłaty. Od samego początku wiedział, że znajomość z tymi przeklętymi czarodziejkami nie będzie dobra. To wariatki. Kto normalny ubiera się w garnitur lub suknię ślubną i wskakuje na wystawę w sklepie, udając manekina, żeby tylko patrzeć komuś na tyłek? Kto normalny ucieka w tych ciuchach z wystawy, ignorując obowiązek zapłaty za wyniesioną rzecz? Kto ucieka przed ochroniarzem, skacząc po fontannach, kradnąc po drodze rurki z kremem z pobliskiej cukierni, wbiega do damskiej toalety, krzycząc: „To pilne!” i każe czekać pod drzwiami? Przecież nie wpadnie do WC, bo kobiety rzucą się na niego z torebkami, a to zaboli. Kto kontynuuje swoją ucieczkę, rzucając w ochroniarza papierem toaletowym, a ostatecznie wpada do sklepu z ciuchami, kryjąc się w przymierzalni? Nikt. Na jego nieszczęście, gdy te czarodziejskie wariatki pochowały się w przymierzalniach, wyważył nie te drzwi, co powinien, przez co przerażona, półnaga kobieta przymierzająca nowy stanik zaczęła okładać go pięściami, krzycząc i wyzywając od zboczeńców. Był wówczas tak zły, że gdy tylko dostrzegł te przeklęte wiedźmy, zaczął je rzucać butami z wystawy. Jednym obcasem wybił zresztą sklepową szybę, dlatego do akcji musieli wkroczyć inni ochroniarze, którzy natychmiastowo chwycili go wpół i odciągnęli na bok. Tymczasem czarodziejki uciekły wraz z suknią i garniturem. Jak się potem okazało, za szkody musiał sam zapłacić, a la bonne fée zwróciły wyprane ciuchy, budząc tym ogólne zaskoczenie – szczególnie gdy znowu zaczęły uciekać.
Na podsumowanie złych przygód, gdy Nathiel wrócił już do miejsca, gdzie wcześniej rozmawiał z Laurą, dostrzegł ją siedzącą na ławce wraz z Madlene, która ją podtrzymywała. Jak się okazało, chwilę temu zemdlała. Teraz tępo wpatrywała się w posadzkę. Doskonale wiedział, co się z nią dzieje. Bliźniaki znów wkroczyły do akcji. Wiedział, że jest z nią coraz gorzej, bo skoro leki przestały pomagać, to co jest jej w stanie pomóc? Chyba tylko poród, a do niego jeszcze cztery miesiące.
Laura została przeniesiona do siedziby organizacji. Nie obchodziło go w tym momencie, czy dostanie mu się od pracodawcy, wiedział bowiem, że i tak zostanie wylany. Ważniejsza była Laura.
W ślad za nim podążała oczywiście Madlene, która co rusz pociągała nosem. Nie rozumiał jej zachowania. Dlaczego przejęła się praktycznie obcą dla siebie osobą? Może była lesbijką i zakochała się Laurze? Tak, taką myśl też do siebie przyjmował i zdecydowanie nie pozwoli na to, aby ktoś mu zabrał Laurę…
W tym właśnie momencie jeszcze bardziej znienawidził la bonne fée.
– Nathiel, mówię coś do ciebie.
Zielonooki zmarszczył czoło i przeniósł wzrok na swojego przyjaciela. Był tak pogrążony we własnych myślach, że nawet nie zorientował się, że ktoś do niego mówi. Chyba było z nim źle.
– Rozumiem, że martwisz się o Laurę – zaczął Sorathiel, siadając tuż obok niego – i że z tego powodu pijesz też herbatę...
– Stary – zaczął zdezorientowany demon – dlaczego ja piję herbatę? Przecież jej nienawidzę.
– Może dlatego, że kojarzy ci się z Laurą.
Usta blondyna rozszerzyły się w delikatnym uśmiechu.
– Nie podoba mi się to – burknął niepocieszony Nathiel, odkładając kubek z różanym Earl Greyem na bok. Tak naprawdę napój herbaciany smakował dla niego jak gorzkie siki. Nie pojmował, jak można było pić coś takiego. Najlepsza była czarna kawa z odrobiną mleka i mnóstwem cukru.
– Nie możesz się zamartwiać. To do niczego cię nie zaprowadzi.
Czarnowłosy westchnął ciężko i pochylił głowę ku dywanowi. Doskonale wiedział, że zamartwianie się nie pomoże Laurze, ale nie mógł powstrzymać wewnętrznego niepokoju. Będzie się tak czuł, dopóki bliźniaki nie ujrzą światła dziennego.
– Mam głupie wrażenie, że będzie coraz gorzej i gorzej – mruknął od niechcenia.
– Nathiel, co się z tobą dzieje? Zawsze byłeś optymistą. Nie poznaję cię.
Sorathiel pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Wiem. Po prostu to całe dorosłe życie mnie chyba przerasta. Jest głupie. Praca męczy i irytuje, cały czas musisz troszczyć się o swoją dziewczynę i nienarodzone dzieci, a twoje hobby schodzi na drugi plan – opowiadał skrzywiony chłopak. – Gdzie te beztroskie czasy, kiedy ganiałem za demonami? – spytał sam siebie, potrząsając głową.
– Nie można stać w miejscu, kiedyś trzeba dorosnąć.
– Pieprzę taką dorosłość.
Nathiel nachmurzył się i skrzyżował ręce na piersi niczym małe dziecko. To prawda, że był już blisko dorosłości, ale wciąż, mimo wszystko, czuł się jak dziecko. Nie zamierzał tego zmieniać. Nawet jeżeli demony miałyby wrócić, nie byłby z tego powodu smutny, bo w końcu by się nie nudził. Poza tym jego ojciec nie mógł tak łatwo zginąć. Gruzy, które go przygniotły, nie były wiarygodne – przecież to jeden z Auvreyów, a Auvreyowie tak łatwo nie giną. Szczególnie nie jego ojciec. Nie osoba, która stała tak wysoko w hierarchii demonów. Był cholernie silny. Chociaż na pewno bardziej denerwujący.
– Powróćmy do kwestii demonów. – Sorathiel westchnął, uważnie przyglądając się Nathielowi. Miał świadomość tego, że jego przyjaciel nie miał dziś zbyt dobrego nastroju. Chciał więc wszelakimi sposobami odgonić jego myśli od złego stanu Laury.
– No – mruknął obojętnie czarnowłosy – wiemy już, że departament się odradza i kiedy rośnie w siłę, my tkwimy tu w czwórkę, z czego Andi jest wciąż małym, niedouczonym krasnoludkiem, a Laura nie może zbyt wiele zrobić, bo jest w ciąży. Stoimy na przegranej pozycji – mówiąc to, wzruszył obojętnie ramionami.
– Dokładnie – przyznał z niechęcią blondyn. – Dlatego uważam, że musimy wzbogacić się o nowych członków.
– Tylko skąd ich wziąć?
Nathiel skrzywił się wyraźnie i spojrzał w sufit.
– Zacznijmy od najprostszego rozwiązania.
Sorathiel wyjął zgrabnym ruchem dłoni jedną kartkę ze stosu dokumentów, po czym przekazał ją w ręce przyjaciela. Ten nie za bardzo cieszył się na litery, które będzie musiał rozczytać. Rzadko zdarzało się mu cokolwiek czytać. Chyba że napisy w chmurkach komiksów. Nie były one jednak zbyt skomplikowane.
Marszcząc wyraźnie czoło, przyjrzał się drobnej czcionce.
– Ethan Parthenai – odczytał, a chwilę potem spojrzał nierozumnie na Sorathiela.
– Były łowca – kontynuował za niego blondyn. – Mniej więcej w wieku Calanthe. Współpracował razem w nią i działał w jednej grupie. Był też przez nią zrekrutowany w czasach młodości.
– Skąd to wiesz? – Zielonooki pochylił się ku przyjacielowi ze zmrużonymi oczami.
– Bo miałem okazję porozmawiać kilka razy z Calanthe. Nie kłóciłem się z nią jak ty. – Sorathiel spojrzał znacząco na rozmówcę. – Ethan to jej przyjaciel i prawdopodobnie jako jedyny ze starego Nox ocalał. Tu – mówiąc to, wskazał palcem na kartkę trzymaną przez Nathiela – są spisane miejsca, gdzie może się znajdować.
– Czegoś tutaj nie rozumiem – mruknął od niechcenia czarnowłosy. – Skoro żyje i nie jest już łowcą, to dlaczego nagle miałby powrócić do bycia nim?
– Bo nie bez powodu został łowcą. Calanthe twierdziła, że to z jej powodu odszedł, ale była pewna, że jeżeli kiedykolwiek będziemy mieli kłopoty, powróci. Lubił swoją pracę.
– Odszedł z jej powodu? Dlaczego mnie to nie dziwi – burknął na boku Nathiel. – Skoro tak przedstawiasz sprawę, szefie – dodał lekko rozbawionym tonem głosu – zrobimy, co w naszej mocy.
Auvrey odłożył papier na stół. Był zdania, że nieważne od czego się zacznie, ważne, żeby w ogóle zacząć, a w tej sytuacji musieli chwytać się każdej deski ratunkowej. Jeżeli będzie trzeba, odnajdzie gościa i przyprowadzi go tu siłą.
Nox nie może upaść. Ma obowiązek powstać w całej swojej okazałości i zmierzyć się z demonami, które powrócą tu ze zdwojoną siłą. Jeszcze zacznie się prawdziwa jatka!
***
Znów to rażące w oczy słońce. Przez ostatnie dwa tygodnie śnieg i chłód nie opuszczały miasta, a słoneczne promienie były tu znikome. Dlaczego więc pojawiły się w chwili, gdy czułam się jak wrak statku wyrzucony na brzeg bezludnej wyspy? Zdecydowanie nie chciałam się budzić… Jeszcze nie teraz.
Mrucząc coś niezrozumiałego pod nosem, przewróciłam się na lewą stronę, pragnąc uciec od rażących oczy morderców snu. Słońce zdecydowanie bardziej mi sprzyjało, gdy ogrzewało moje zmarznięte plecy.
– Wstajemy! – dosłyszałam znajomy okrzyk.
Jęknęłam i zakryłam się kołdrą po sam czubek głowy. Ze wszystkich dni w roku, kiedy Nathiel wstawał później niż ja, nagle zachciało mu się obudzić wczesnym porankiem i mnie zdenerwować. Czy to była jego zemsta? W końcu to ja zawsze strącałam go z łóżka, krzycząc, że nie będzie spał do południa i musi mi pomóc w domu. Robił teraz dokładnie to samo.
– Śniadanko! – wykrzyknął znowu chłopak.
Jak na zawołanie, poczułam w oddali zapach smażonego bekonu. Nie, nie uwierzę w to, że Nathiel zrobił mi śniadanie. Naprawdę musiałby się stać cud, aby je przyrządził… Może umarłam? I obudziłam się w lepszym świecie?
Otworzyłam niepewnie jedno oko i spojrzałam na demona, który właśnie przysiadł obok mnie na krześle i położył na moich nogach wielką tacę z jedzeniem. I to nie byle jakim jedzeniem. Dwa jajka sadzone na bekonie, dobrze przypieczony tost, a także parująca, gorąca różana herbata. Do tego świeży kwiat leżący przy talerzu.
Zerknęłam na Nathiela, unosząc podejrzliwie brew.
– Mam dziś urodziny? – spytałam zdezorientowana. – Wydawało mi się, że są dopiero za kilka dni.
– Od dziś każdy twój dzień będzie jak urodziny – mówiąc to, Nathiel wyszczerzył się jak do kromki chleba posmarowanej jego ulubionym dżemem. – Poczuj moją miłość z rana, maleńka. – Zaśmiał się.
Spoglądałam na niego podejrzliwie, przenosząc się ostrożnie do pozycji siedzącej. Jedyne, co mnie zastanawiało to to, czemu nie jestem we własnym pokoju. Obecnie znajdowałam się w organizacji.
– Nathiel, co się dzieje? – spytałam lekko ochrypłym i zaspanym głosem.
– Poranek! – wykrzyknął Auvrey, na co aż się skrzywiłam. – Taki piękny dzień! Słoneczko praży, dzieci się cieszą, rzucają śnieżkami po gębach, psy radośnie sikają w śnieg, po prostu żyć, nie umierać! – mówiąc to, wyskoczył gwałtownie do góry i jak na skrzydłach podbiegł do okna. Zgrabnym i zamaszystym ruchem odgarnął na bok zasłony, przez co aż jęknęłam. Słońce zabijało mnie jak wampira.
– Wiesz, gdzie się dziś wybieramy, wiesz?! Nie wiesz! – wykrzyknął niczym radosne dziecko, zwracając się w moją stronę z uradowaną buzią.
– Nie – burknęłam od niechcenia, przecierając dłonią oczy.
Zielonooki podleciał do mnie, uklęknął przy łóżku, sięgnął po przypieczony chleb i włożył mi go z rozmachem do ust.
– Jedz, żeby nasze dzieci były zdrowe, silne i przystojne jak tatuś – powiedział, śmiejąc się irytująco.
Jedyne, co mi nie pasowało to to, że jego oczy nie miały w sobie tego radosnego blasku, co zawsze. Zdradzały zupełnie odwrotne emocje. Nie miałam pojęcia, o co mogło chodzić. Może to zmęczenie? Tylko od czego?
Z trudem przeżułam kawałek chleba. Nie byłam głodna.
– Skąd u ciebie taka radość? – spytałam od niechcenia.
– Bo dziś idziemy na wielkie zakupy dla bliźniaków!
Chłopak wyrzucił ręce w górę, jakby chciał czegoś dosięgnąć. Wyglądał jak małe dziecko, które cieszyło się byle głupotą. Myśl o zakupach tak bardzo go ucieszyła? Przecież Nathiel ich nie znosił. No, chyba, że chodziło o jedzenie albo nowe noże. Co mu się stało? A może próbował coś przede mną ukryć?
Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem.
– I nie! Wcale nie wywalili mnie z roboty! – wykrzyknął radośnie, na co ja przybrałam pokerową twarz. Znamy więc powód przymilności Nathiela. Wyrzucili go z pracy. Za co? Dobre pytanie.
– Nathiel… – zaczęłam bezradnie z westchnięciem.
Sytuacje bywały różne, a ja zdawałam sobie sprawę z tego, że Auvrey będzie miał problemy ze znalezieniem dobrej pracy. Pominę oczywiście fakt, że jest ostatnim idiotą na ziemi, a pilnowanie galerii handlowej wcale nie było czymś trudnym. Nie pojmowałam, co takiego sprawiło, że wyleciał z kolejnej roboty. Mogłam się tylko domyślać, że miało to związek z la bonne fée lub demonami, bo za kim jak nie za nimi goniłby po wszystkich sklepach i demolował otoczenie? Taka była najbardziej prawdopodobna wersja zdarzeń.
Zanim jeszcze spojrzałam w jego twarz, chłopak rzucił się na mnie, wytrącając mi z ręki kromkę. Nie przejęłam się tym. Raczej zaskoczyłam jego gwałtownym zachowaniem. Dlaczego tak nagle przytulił mnie do swojej piersi? Dlaczego tak nagle objął moją głowę dłońmi i zaczął mnie gładzić po włosach? Coś mi tutaj nie pasowało.
– Cokolwiek będzie się działo – zaczął niepokojąco brzmiącym szeptem – obiecaj mi, że mnie nie zostawisz – dodał jeszcze ciszej.
Teraz byłam już całkowicie zdezorientowana. Próbowałam odepchnąć od siebie Auvreya, ale on skutecznie trzymał mnie w swoich ramionach. Szybko się poddałam, opuszczając ręce wzdłuż ciała.
– O co chodzi? – spytałam spokojnie.
– Obiecaj – warknął chłopak, przyciskając mnie do piersi jeszcze mocniej. Jego głos brzmiał, jakby był na pograniczu załamania.
Westchnęłam, czując, że nie tak łatwo ucieknę od odpowiedzi.
Nigdy nie miałam zamiaru zostawiać Nathiela samego. Mimo że był nierozważny, dziecinny, głupi, nieodpowiedzialny, często ryzykował, robił nieporządek, był leniwy, roztrzepany i tak naprawdę więcej miał wad niż zalet, kochałam go. To z nim zamierzałam spędzić resztę życia, nie zważając na konsekwencje. To z nim zamierzałam wychować dwójkę dzieci.
Moje chłodne i blade ręce objęły delikatnie Nathiela, dzięki czemu lekko się rozluźnił.
– Obiecuję – szepnęłam.
W odpowiedzi zostałam obdarzona pocałunkiem we włosy.
Bałam się go spytać, o co chodzi. Bałam się, że coś się mogło stać. Przecież Nathiel nie zachowuje się w taki sposób bez przyczyn. Teraz był czymś wyraźnie poruszony. Mam nadzieję, że z Sorathielem, Amy i Andi wszystko było w porządku. Miałam też nadzieję, że bliźniaki jakoś się trzymały…
Aby się o tym upewnić, położyłam dłoń na brzuchu. Wszystko zdawało się być w porządku. Może po prostu przeżył to, że stracił pracę? Albo stało się coś, co skłoniło go do refleksji? Coś nakazywało mi, żebym się w to nie wdrażała. Byłam pewna, że jeżeli zechce, to wkrótce mi powie, co siedzi mu na duszy.
***
Nieładnie było podglądać. Nieładnie było podsłuchiwać. Nieładnie było wtrącać się w nie swoje sprawy, a jednak w tym przypadku Amy znalazła mądre uzasadnienie. Przecież Laura była jej przyjaciółką. Cierpiała i... nie do końca to odczuwała. Kiedy budziła się już po licznych omdleniach, zapominała, dlaczego w ogóle leży w łóżku. Nikt nie starał się jej uświadomić o tym, że lecznicze miksturki pomagają w coraz mniejszym stopniu.
Jedna z dobrych czarodziejek, która odprowadziła Nathiela i Laurę aż do samej organizacji, przysiadła z nią w kuchni. Amy jak zawsze ugościła ją w należyty sposób. Miała talerz świeżo upieczonych ciastek, a herbaty wcale nie brakowało w jej szafkowym arsenale, w końcu Laura straszliwie ją lubiła. Czarodziejka tknęła jednak tylko gorący napój. Przy rozmowie z nią, zdawała się być załamana. Wciąż wpatrywała się tępo w kubek i przez większość czasu odpowiadała półsłówkami. Może Amy nie była dobra we wnioskowaniu, ale była pewna, że coś przed nią ukrywa. Może nawet nie przed nią, a przed nimi wszystkimi.
– Laura czuje się ostatnio coraz gorzej – rozpoczęła ostrożnie temat.
– Wiem, ale nie jesteśmy w stanie wzmocnić dawek mikstur. Je też można przedawkować, a uwierz, wiąże się to z niemiłymi konsekwencjami. Raczej nikt nie chciałby siedzieć pół dnia z głową w toalecie i zwracać resztki niestrawionego obiadu.
– Jak mamy jej pomóc, Madlene? Przecież może się wykończyć.
Błękitnooka zacisnęła dłonie na kubku, z trudem powstrzymując się od płaczu.
Amy widziała, że jej oczy powoli się szklą, a usta wyraźnie zaciskają.
– Poradzimy coś na to – odpowiedziała wtedy, śmiejąc się w lekko spanikowany sposób.
Na tym ich rozmowa się skończyła.
Amy z całego serca chciała pomóc swojej przyjaciółce, ale nie potrafiła. Była tylko zwyczajną dziewczyną. Nie umiała zabijać demonów jak Nathiel czy Sorathiel, nie posiadała żadnej mocy jak la bonne fée, na dobrą sprawę nie miała nawet styczności z nożem exitialis, którym władali jej najbliżsi. Była po prostu szarą osobą, która mogła wspomóc przyjaciółkę ciepłym słowem i gorącą herbatą. Ale czy to było wystarczające? Co, jeżeli Laura w końcu się wykończy? Przecież była w większej mierze człowiekiem. Ciągłe pożeranie energii przez jej dzieci nie było dla niej korzystne. Po każdym ich ataku wyglądała coraz to gorzej i gorzej. Chudła, bladła, wyglądała na zmęczoną. Jeżeli dalej tak pójdzie, to skąd w ogóle weźmie siłę na poród? To prawda, że Nathiel wciąż nad nią czuwał i nie pozwalał, aby stała się jej choć najmniejsza krzywda, ale nawet on był bezradny wobec tej sytuacji. Przysłuchała i przyglądnęła się ich rozmowie chwilę temu. Widziała, że miał zaciśnięte usta. Nie chciała ryzykować stwierdzeniem, że był bliski łez, w końcu Nathiel nie płakał. Potwierdził to nawet Sorathiel, który ostatnim razem widział go wylewającego łzy, gdy przybył do organizacji Nox jako dzieciak. Na pewno był jednak smutny.
Amy westchnęła, kładąc głowę na drzwiach.
– Nie chce martwić Laury, prawda? – spytała szeptem, dostrzegając kątem oka Sorathiela.
Oparł się właśnie o ścianę, trzymając w dłoni kubek z gorącą herbatą. Westchnął i odłożył napój na pobliski stolik. Prawą dłonią chwycił za rękę Amy, którą oderwał delikatnie od drzwi.
– Masz chłodne dłonie – stwierdził, podnosząc je do swoich ust. Zaczął w nie chuchać, nie spuszczając wzroku z jej smutno wyglądającej twarzy.
– Jak zawsze szybko zmieniasz temat – powiedziała załamana Amy.
– Bo to trudny temat – przyznał. – A od takich najlepiej się ucieka.
– Wiem, że masz jakąś teorię. Zawsze ją masz.
Amy posłała mu delikatny uśmiech, który zresztą odwzajemnił.
– Odsuwanie Laury od myśli, że dzieje się z nią coś nie tak, nie jest najlepszym rozwiązaniem. Nathiel chce ją uszczęśliwić, co rozumiem – szepnął, nie spuszczając oczu z Amy – ale powinna być przygotowana na to, co może ją spotkać. Świadomość swojej własnej słabości, często podświadomie cię umacnia. Gdy nie jesteś czujna, a dowiadujesz się o czymś znienacka, możesz zaś poczuć się słabym.
– Nie do końca wiem, co masz na myśli, Sor. – Amy zaśmiała się niemrawo. – Dla mnie mówisz czasem zbyt mądre rzeczy. Jednak przynajmniej z jednym mogę się zgodzić: Laura powinna być przygotowana na to, co może się wydarzyć – mówiąc to, spuściła głowę.
Sorathiel uniósł jej podbródek palcem wskazującym.
– Ktoś, kto jest słaby, nie wytrzymałby z Nathielem i nie potrafiłby go okiełznać – powiedział cicho. – Laura tylko myśli, że jest słaba, tak naprawdę ma w sobie wielkie pokłady sił. Po prostu w nią uwierz.
Amy uśmiechnęła się niewinnie. Pragnąc uciec przed przeszywającymi jej duszę orzechowymi oczami, złożyła delikatny i krótki pocałunek na ustach Sorathiela. Praktycznie od razu się od niego oderwała, a potem uciekła, pozostawiając go lekko skonsternowanym. Doskonale wiedziała, jak go zdezorientować i sprawić, aby zapomniał o tym, o czym mówił.
Dosyć tego. Nie powinni się dołować. Laura jest silna, poradzi sobie. Nikt jej nie wmówi, że nie będzie dobrze. Musi być. I będzie.

sobota, 10 października 2015

[TOM 2] Rozdział 11 - "Melodia zła"

Rozdział dedykuję sobie. Za ciężką pracę nad pisaniem. Za gonienie terminów. Za gryzienie paznokci, gdy nie mogę czegoś wykminić. I za stworzenie Lauriela *narcyzm poziom hard*. Przy okazji pozdrawiam Królika i Cleo, które tu występują! No, siebie nie pozdrowię, ale faktycznie Madlene = Naff ma tu swoją większą scenę. 
Rozdział nie uznaję za wspaniały, ale kocham go za kilka drobnych tekstów.

POPRAWIONE [23.02.2020]
***
Czas pędził jak szalony. Nim się obejrzałam, z czterech miesięcy zrobiło się pięć, a co za tym idzie, moje ciążowe męczarnie zbliżały się powoli do końca. Wręcz nie mogłam się doczekać, kiedy dwa worki ciężkich, ludzko-demonicznych ziemniaków pojawią się na świecie. Nie żebym miała coś do własnych dzieci, niemniej jednak noszenie ich w brzuchu było ciężką sprawą, i to dosłownie. Nie mogłam pozwolić sobie na zbyt dalekie podróże, gdyż mocno obciążały mój kręgosłup i strasznie szybko się męczyłam. W dalszym ciągu nie czułam się również zbyt dobrze. Czarodziejki przekonały mnie do dalszego zażywania leczniczych mikstur. Czułam, że bez nich byłoby ze mną naprawdę źle. Madlene zapewniła, że wersje leków, które dostaję, są zabezpieczone przed wszelakimi truciznami. Jej mama, która zajmowała się tworzeniem zdrowotnych eliksirów, zaczęła do nich dodawać specjalny składnik, który miał sprawić, że napój po zatruciu przybiera barwę czerwoną, co ma być znakiem ostrzegawczym. Każdego poranka spoglądałam więc na słoik z lekarstwem, aby upewnić się, że wciąż jest przeźroczysty. Oprócz małych zmian zabezpieczających w miksturze została ona również wzmocniona. Pierwotne jej wersje przestały mi bowiem pomagać.
Początek grudnia przyniósł ze sobą natychmiastowe opady śniegu i bardzo niska temperaturę. Nie dość, że musiałam kupić większy płaszcz, który zapiąłby się na moim ogromnym brzuchu, to jeszcze byłam zmuszona kupić sobie cieplejsze rękawiczki i czapkę. Nathiel w przeciwieństwie do mnie wolał bardziej wyzwolony ubiór. Kiedy wychodził z domu, zarzucał na siebie rozpiętą kurtkę, bordowym szalikiem owijając niedbale szyję. Czapkę chował do kieszeni, zapewniając mnie o tym, że na pewno ją założy, gdy zmarznie. Niestety nie zauważyłam oznak jej używalności. Podobnie jak rękawiczek, o których zawsze zapominał, gdy wychodził z domu. Samotne leżały na szafce w przedpokoju. Może demonom nigdy nie było zimno? To byłoby całkiem logiczne, ponieważ nie chorowały.
Chuchnęłam w dłonie, które mimo rękawiczek wciąż były lodowato zimne.
Gorszy los spotykał półdemona takiego jak ja. Może nie zdarzało mi się chorować, ale temperaturę miałam typowo człowieczą. Poza tym ceniłam sobie ciepło, które Nathielowi było obojętne.
Kiedy weszłam do sklepu, dzwonki przywieszone u drzwi dały znać o moim przyjściu kobiecie, która jak zawsze siedziała opierała się o blat, czytając jakiś romans. Uniosła wypłowiałe, niebieskie oczy i posłała mi ten sam sympatyczny uśmiech, co zwykle. Przywitałam się z nią, a na pytanie jak się czuję, odpowiedziałam standardowym: nie jest źle.
– Czyżby kolejne lekarstwa na ciążowe dolegliwości? – spytała.
Kiwnęłam głową, obserwując jak przemiła pani wyjmuje spod lady zapakowane już kilka słoików zbawiennego leku. Przyjęłam torbę i grzecznie podziękowałam. Miałam świadomość tego, że matka Madlene skrzyczy mnie, gdy tylko wspomnę o pieniądzach, dlatego dziś nie poruszyłam tego tematu. Spytałam tylko, jak miewa się Madlene, która ostatnio złapała przeziębienie. Okazało się, że zdecydowanie lepiej. Mogłam to zresztą zobaczyć na własne oczy, gdyż całkowicie znienacka pojawiła się za moimi plecami.
– Laura – powiedziała wesoło.
Spojrzałam prosto w jej błękitne, błyszczące radością oczy i posłałam jej mimowolny uśmiech.
Zdążyłam polubić la bonne fée. Każda z nich była dosyć specyficzna, ale do zrozumienia i przetrawienia. Nathiel cały czas dziwił się mojej postawie. Nie rozumiał, jak mogę w ogóle z nimi rozmawiać. Najwyraźniej nie wiedział, że moje częste wizyty u czarodziejek miały drugie dno związane ze zdobywaniem informacji. To nie znaczyło oczywiście, że oddawałam się wyłącznie swoim egoistycznym pobudkom.
– Wracasz już? – spytała Mad, przekręcając głowę w bok. – Mogę cię odprowadzić, mam mnóstwo wolnego czasu – mówiąc to, zarysowała dłońmi w górze kształt tęczy.
– Jeżeli chcesz się narazić na niemiłe słowa Nathiela w stylu: „to znowu ty?” lub „chętnie bym cię zrzucił ze schodów”, proszę bardzo – odpowiedziałam z uśmieszkiem. – Wybieram się akurat do jego pracy, zobaczyć, jak sobie radzi.
Może to zabrzmi dziwnie, ale Nathiel po wielu trudach znalazł swoją pierwszą w życiu pełnopłatną robotę. Nie był to szczyt jego marzeń, a już szczególnie nie zdolności, niemniej jednak sprawdzał się w niej, bo po części dawała mu również możliwość na przyglądanie się demonom, które spacerowały swawolnie po naszym świecie.
– Łowca galeryjnych złodziei znów powraca! – wykrzyknęła głosem jak z filmu o superbohaterach Madlene, chwilę potem się chichocząc.
Nathiel został ochroniarzem w jednej z galerii handlowych. Z dumą nosił swoją wyprasowaną, białą koszulę, w której wyglądał całkiem przystojnie. Szczerze powiedziawszy to wciąż się dziwiłam, że po jego dziwnych gonitwach za losowymi klientami galerii (czytaj: za demonami), wciąż go nie wyrzucili, z drugiej strony może uznali, że był nadgorliwym ochroniarzem, który w razie problemów poważnie potraktuje swoją pracę. Bardzo mnie cieszyło, że w końcu gdzieś go zaakceptowano. Przy okazji miałam teraz więcej swobody i mogłam wychodzić, gdzie mi się rzewnie podoba.
– Przejdę się z tobą – dodała Madlene, puszczając mi oczko.
Kiwnęłam głową, machając na do widzenia mamie dziewczyny.
Już po chwili opuściłam ciepły sklep, trafiając prosto w objęcia zimowej zawieruchy. Moja towarzyszka otuliła się szczelniej kurtką. Wywnioskowałam, że podobnie jak ja musiała nie znosić zimy. I pomyśleć, że urodziłam się właśnie w grudniu.
– Jak sytuacja na niewidzialnym froncie? – spytała dziewczyna, gdy już skierowałyśmy swoje kroki ku domom mieszkalnym, które chroniły nas przed śnieżycą.
– Demony milczą, tak samo jak departament – powiedziałam z westchnięciem.
– Tak zwana cisza przed burzą.
Nie chciałam przyznawać jej racji, ale niestety musiałam. To tylko kwestia czasu zanim zacznie się wojna między łowcami a demonami. Pozostaje pytanie, czy będą w niej uczestniczyły również la bonne fée. Do tej pory nie uzyskałam żadnych informacji na temat sojuszu, który mógłby się między nami zawiązać. Babcia, jak nazywały głowę wszystkich la bonne fée czarodziejki, stwierdziła, że dopóki sojusz między departamentem a wiedźmami nie jest potwierdzony, nie podejmą takich kroków. Zgadzałam się z nią. Nie warto pchać się we współpracę, skoro nie wiadomo, czy będzie potrzebna. Wszystko jednak wskazywało na to, że jednak będzie.
– Wiedźmy też milczą – przyznała po chwili milczenia Madlene.
Wiedziałam już, że wiedźmy to określenie na byłe la bonne fée, które zrzekły się dobra, ponieważ pragnęły potężniejszej mocy. Wciąż jednak nie miałam pojęcia, kim były, czy było ich więcej niż czarodziejek i przede wszystkim jakimi mocami się posługują. To rzeczy, o które chciałam dziś spytać Madlene.
– Opowiedz mi o nich – powiedziałam, posyłając rozmówczyni ukradkowe spojrzenie. – Chcę wiedzieć, z kim ewentualnie przyjdzie nam walczyć.
Mad ciężko westchnęła, jak zawsze gdy musiała opowiadać coś na temat wiedźm.
– Istnieje w ich świecie pewien podział, który nie obowiązuje la bonne fée. Są one podzielone na pierwszorzędne i drugorzędne wiedźmy, co jest klasyfikacją poziomu ich mocy. Myślę, że najgroźniejsze są te pierwszorzędne. W naszym mieście jest ich czwórka. Niby mniej niż nas, a jednak nawet pięćdziesiąt takich jak my nie może się z nimi równać – stwierdziła, wyraźnie się chmurząc. – Adelais Strayer macza palce w alchemii, potrafiłaby wysadzić nawet cały Nowy Jork, i to bez użycia bomby atomowej. Celestine Lewellen to ponoć wiekowa wiedźma. Krążą plotki, że istnieje na świecie od czasów średniowiecza. Wygląda młodo dzięki zaklęciom. Nie do końca wiemy, jaką posiada moc, bo nie miałyśmy z nią styczności. Cecile Faires to niezbyt energiczna wiedźma, której moc związana jest ze pradawnymi księgami, prawdopodobnie używa nieznanego nikomu języka, żeby osiągać pewne… skutki. Ostatnia z nich to Isabelle Evans. Wydaje nam się, że wszystkimi zarządza.
Spojrzałam podejrzliwie na dziewczynę. Pominęła znajomość mocy niejakiej Isabelle. Przez myśl mi przeszło, że nie bez powodu, postanowiłam jednak nie ciągnąć tematu. I tak się w końcu dowiem, co Madlene próbuje przede mną ukryć.
– Są okrutne, choć zazwyczaj działają na uboczu. Niestety mamy z nimi na pieńku – mówiąc to, niemrawo się zaśmiała. – Gdy byłyśmy jeszcze małe, nie pamiętam, ile dokładnie miałyśmy lat, nasze matki się z nimi zetknęły. Wówczas większość z nich zginęła. To samo z naszymi rodzinami. Wiedźmy wiedziały, jak skutecznie nas osłabić, dlatego zazwyczaj próbujemy nie wdawać się z nimi konflikty i działać przeciwko nim w ukryciu.
Widziałam na jej twarzy smutek, gdy o tym mówiła. Domyślałam się, że z całej tej bitwy ocalała tylko i wyłącznie jej matka, a reszta przyjaciółek je straciła. Nie chciałam dopytywać o szczegóły, bo wiedziałam, że nie jest to dla niej wygodny temat. Postanowiłam, że go zmienię.
– Wybacz, że o to spytam. Zauważyłam, że nie lubisz zbytnio mówić o swojej mocy ze względu na to, że nie bardzo nad nią panujesz – zaczęłam, uważnie się jej przyglądając. – Ciekawi mnie jednak jej praktyczne użycie.
Czarodziejka stanęła na środku drogi, poprawiając nerwowo szalik.
– Chcesz, żebym jej użyła? – spytała niepewnie.
– Nie, tego nie zasugerowałam. Chciałam po prostu zrozumieć, na czym dokładnie polega.
– Nie potrafię ci o tym opowiedzieć. – Madlene spojrzała gdzieś przed siebie, cicho wzdychając. – Jednak mogę ci pokazać – dodała ostrożniej, jakby się bała, że to jednak nie będzie dobry pomysł. Wiedziałam, że zamierza zrobić coś wbrew sobie, ale nie chciałam jej zatrzymywać. Ciekawość wygrała ze mną w tym starciu.
– Śpiew to niebezpieczna moc. Możesz komuś zabrać lub podarować nowe życie. Umilić czas lub całkowicie zniszczyć dzień. Zatracić siebie, a nawet świat wkoło. Pozwól więc, że nie pokażę ci zbyt wiele – dodała, śmiejąc się niewinnie. Na jej policzkach pojawiły się rumieńce.
Madlene wzięła kilka głębokich oddechów i zamknęła oczy. Wiedziałam, że potrzebowała chwili spokoju i ciszy, aby móc we właściwy sposób użyć swojej mocy. Nie przeszkadzałam jej, a w zamian już po chwili usłyszałam cienki, nieśmiały i słodki głos, który mało tego, że wypełnił otoczenie, wkradł się również do mojej głowy.
Gdy zimową porą gasną wszystkie światła, do domu wkrada się ciepło dalekie od lata.
Jak na zawołanie poczułam ogarniające moje ciało ciepło. Nie, nie były to promienie słońca, a raczej coś, co przypominało płonący kojącym ogniem kominek.
W powietrzu czuć obłędny zapach świątecznych ciastek, niebo nocą się mieni światłem miliona gwiazdek.
Ku mojemu zaskoczeniu rzeczywiście poczułam unoszący się w powietrzu zapach cynamonu i przyprawy do piernika. Nie to jednak było najdziwniejsze. Kolory dzisiejszego poranka zaczęły stopniowo przemijać, ustępując miejsca nocnemu niebu, które usiane było gwiazdami. Poczułam się tak, jakby doba minęła w ciągu sekundy.
Czy słyszysz tę melodię, co z gór zimą płynie? Nim zdążysz się obejrzeć, zima, a potem wiosna po niej minie.
Dalsze słowa piosenki wprawiły mnie w stan osłupienia. Bezwolnie opadające z nieba płatki śniegu nagle zamieniły się w pachnące płatki wiosennych kwiatów, które wirowały wkoło mnie, tworząc istną feerię barw i zapachów. Ciepło kominka zamieniło się w ciepło promieni słonecznych, a chodnik stał się trawiastym dywanem, na którym wzrastały rośliny. Pod moimi nogami przebiegł królik, a nad głową przeleciał rozćwierkany wróbel.
– I nadejdzie lato, skwar, burze i deszcze – śpiewała dalej, przywołując niesamowite gorąco i opadające z drzew schnące płatki kwiatów, którymi targał silny wiatr. Na nosie poczułam nawet krople deszczu, a w tle usłyszałam grzmienie burzy. – Cały rok i pory roku w kieszeni wtedy zmieszczę – zakończyła, machając dłonią w górze, dzięki czemu cały obraz, który był wyłącznie iluzją, zmieścił się w jej dłoni, tworząc małą kulkę. Chłód powrócił, głos zniknął, a ja dopiero teraz zorientowałam się, że byłam pod wpływem przedziwnego transu.
Madlene uśmiechnęła się do mnie lekko zawstydzona, a ja nawet nie wiedziałam, co mogę powiedzieć.
– Jestem w szoku – wydusiłam z siebie w końcu, zgodnie z prawdą.
– Cóż, na pewno nieczęsto coś takiego widywałaś – powiedziała Mad, wzruszając ramionami. – To by było na tyle.
Kontynuowałyśmy naszą podróż w ciszy. Madlene najwyraźniej była zawstydzona i niepocieszona swoim krótkim występem, ja jednak byłam usatysfakcjonowana tym, co zobaczyłam na własne oczy. Nie dziwiłam się, że osoby władające magią głosu zazwyczaj nie posiadały pobocznych mocy. Ta magia spokojnie mogła zastąpić obydwie – i główną, i poboczną. Była samowystarczalna i trochę niebezpieczna. Na samą myśl o tym, że ktoś mógłby używać jej do złych celów, przeszyły mnie dreszcze. Na szczęście leżała póki co w dobrych rękach.
Galeria handlowa, w której pracował Nathiel, nie znajdowała się daleko. Nie zdążyłam więc porządnie zmarznąć. Z ulgą mogłam rozpiąć płaszcz oraz zdjąć czapkę i rękawiczki, gdy już znalazłyśmy się w środku. Tej zimy zarząd nie oszczędzał na ogrzewaniu. Modliłam się w duchu o to, aby ze względu na nagłą zmianę temperatury bliźniaki nie oszalały. Zauważyłam, że swoje zdolności do pożerania ujawniały często w momentach spadku lub wzrostu ciepła, na razie jednak siedziały spokojnie.
Wiedziałam, gdzie szukać Nathiela. Zazwyczaj patrolował pierwsze piętro, dokładnie przyglądając się wystawie noży kuchennych. Miałam wrażenie, że chciał przygarnąć jeden z nich. Skoro niebawem święta, może powinnam pomyśleć o zestawie wesołego nożownika w prezencie dla niego?
Uśmiechnęłam się do siebie wrednie. Oczywiście tak jak podejrzewałam, po wjechaniu ruchomymi schodami na pierwsze piętro, znalazłam wpatrzonego w wystawę Nathiela. Miał dziwnie rozmarzony wzrok, co podwójnie mnie rozbawiło.
– Nathiel wygląda całkiem przystojnie w tej koszuli – szepnęła Madlene.
Najwyraźniej podobnie uważały dziewczyny, które mijały go z chichotami, próbując zwrócić na siebie uwagę. Auvrey się tym jednak nie przejmował. Żył we własnym świecie wyobraźni, gdzie noże opalały się na wyspie wolnej od demonów i sączyły krwiste drinki z okularami przeciwsłonecznymi na rękojeściach.
Podeszłam do niego i stanęłam obok, wbijając spojrzenie w to samo miejsce, co on.
– Kupię ci je pod choinkę – powiedziałam z uśmiechem.
Lekko zdezorientowany Nathiel spojrzał na mnie z nachmurzoną miną.
– Co tu robisz? – spytał, a chwilę potem dostrzegł za moimi plecami Madlene. Skrzywił się na jej widok, co wcale mnie nie zdziwiło. Od czasu kiedy czarodziejki zamknęły go w piwnicy, nie potrafił im zaufać, a tym bardziej ich polubić. – I co ona tu robi? – burknął od niechcenia.
– Odprowadziła mnie. Byłam w sklepie mamy Madlene po zapas lekarstw.
Auvrey zmrużył groźnie oczy, mierząc niebezpiecznym spojrzeniem moją towarzyszkę. Ona zaś odwracała uparcie wzrok, jakby nie chciała zwracać na siebie uwagi. Gdybym nie znała Nathiela, z pewnością zareagowałabym podobnie. W końcu dla niej był jakimś demonicznym świrem, rzucającym się na wszystko co żyje z nożem. W sumie nie bardzo się można było przy tym pomylić. Mnie też na początku znajomości gonił z nożem.
– No dobra – burknął niepocieszony Nathiel, z nagła chwytając mnie za głowę i przyciągając do swojej piersi.
Westchnęłam ciężko, bo nie byłam tym ani trochę zaskoczona. Gdy na horyzoncie pojawiały się jakiekolwiek przedstawicielki płci żeńskiej, które chichotały lub komentowały wygląd Nathiela, chłopak pokazywał im, że jest już zajęty. Zważając na jego dawne podrywy wszystkiego, co się tylko ruszało i miało piersi, była to zmiana o sto osiemdziesiąt stopni.
– Hej, maleńkie – usłyszałam tuż nad uchem jego uwodzicielski głos, od którego aż miałam ochotę przewrócić oczami. – Jesteście śliczne, ale niestety jestem zajęty i niedługo zostanę tatą – mówiąc to, zaśmiał się głośno i poklepał mnie po brzuchu. Posłałam mu w zamian iście mordercze spojrzenie.
Zaskoczone nastolatki niesamowicie szybko się wycofały, jeszcze przez dłuższą chwilę się na nas oglądając i coś między sobą komentując.
Przewróciłam oczami i odepchnęłam od siebie Nathiela. Ten spojrzał tylko na mnie nierozumnie.
– Ło! – usłyszałam nagle okrzyk za swoimi plecami.
Z uniesioną brwią spojrzałam na błękitnooką czarodziejkę, która wpatrywała się jak zaczarowana w wystawę obok. Na początku nie do końca rozumiałam, o co jej chodzi. Może była jedną z tych nastolatek, które cieszy widok sukien ślubnych na wystawie, bo wyobrażają sobie własne zamążpójście? Nie. To było coś innego. Manekiny, które oglądała, najwyraźniej nie były tak naprawdę manekinami, a żywymi ludźmi. Musiałam przetrzeć oczy, żeby upewnić się, że nie mam zwidów. Tak. Na wystawie stała dwójka ludzi. Dziwnie znajomych zresztą ludzi.
– Martha! Pat! – wykrzyknęła rozbawiona Madlene, podbiegając do wystawy.
Uniosłam brew, nie dowierzając temu, co widzę. Owszem, dziwność emanowała od la bonne fée już na kilometr, ale nie sądziłam, że spotkam je kiedyś na wystawie sklepu, podczas gdy będą odziane w suknie ślubne i garnitury. Tak, garnitury. Jasnowłosa dziewczyna o imieniu Patricia była ubrana w przeogromny garnitur, który z niej zwisał i ciągnął się po ziemi. Gustowny, czerwony, rzucający się w oczy krawat zarzucony miała niedbale na wąską szyję. Na głowie spoczywał elegancki kapelusz, który z powodzeniem opadał na jedno oko, włosy związała z tyłu w niepozornego koka. Co najdziwniejsze, pod nosem miała doczepiane, czarne wąsy, a w buzi trzymała niezapalone cygaro. Jej mina była co najmniej śmieszna. Najwyraźniej chciała wyglądać męsko, ściągając brwi i pozbywając się uśmiechu, który tylko udziecinniłby jej twarz.
Tuż obok niej stała Martha. Również miała włosy upięte w koka, był on jednak bardziej elegancki. Po bokach spływały falowane, wolno puszczone kosmyki. Miała na głowie koronę z ciągnącym się po ziemi welonem. Suknia, którą na siebie założyła, nijak pasowała do jej osoby. Ubrana w strój księżniczki wyglądała po prostu jak nie ona. Długie falbany po samą ziemię ciągnęły się za nią jak rybi ogon. Na rękach miała długie, białe rękawiczki po same łokcie. Nie zgadzały się tylko trampki pod suknią. Dobrze, w sumie nic się nie zgadzało, bo czemu, do cholery, obydwie stały na wystawie?
Dziewczyny jeszcze przez dłuższą chwilę stały nieruchomo, aż w końcu obydwie zgodnie westchnęły. Wiedziały już, że zostały rozpoznane. Z nachmurzonymi, niezadowolonymi minami zeszły z wystawy i jak gdyby nigdy nic przekroczyły próg sklepu. Jak na zawołanie rozbrzmiał dźwięk alarmu, który oznajmiał kradzież. Ale one najwyraźniej się tym nie przejmowały. Po prostu do nas podeszły.
– Wiedziałem, że ktoś mi patrzy na tyłek! – odezwał się oburzony Nathiel, posyłając dziewczynom piorunujące spojrzenie.
– Jak już to na klatę i twarz, nie tyłek – mruknęła Martha.
 Patricia stojąca obok kręciła wąsem z iście lordowską miną. Grała swoją postać do końca niczym prawdziwy aktor na scenie zwanej galerią handlową.
Martha ściągnęła welon i rzuciła nim o podłogę.
– Cały plan szlag wziął – burknęła, marszcząc w niezadowoleniu czoło.
– A-ale że co? – spytała zdezorientowana Madlene. – Stalkowałyście Nathiela?
– Tak – przyznała bez oporów Martha, wzruszając ramionami. Standardowo wyjęła filiżankę herbaty zza pleców i upiła z niej łyk. – A teraz najwyraźniej musimy zwiewać – dodała spokojnie, oglądając się do tyłu, gdzie w ich stronę pędziły sprzedawczynie.
Martha rzuciła filiżankę za siebie – porcelana potoczyła się gdzieś pod nogi przechodniów,  nawet nie pękając. Herbaciana czarodziejka podwinęła zaś suknię i zaczęła uciekać w przeciwną stronę. Patricia z miną profesjonalisty stanęła przed nami i ukłoniła się gustownie, zdejmując przy tym kapelusz.
– Miło było was poznać, o śliczne panie, rączki całuję – powiedziała niskim, śmiesznym głosem, po czym podciągnęła spodnie do góry i zaczęła uciekać zaraz za Marthą.
Spojrzałam ukradkowo na Nathiela, który stał jak gdyby nigdy nic i wpatrywał się w uciekinierki, mrugając nierozumnie oczami. Chyba jeszcze to do niego nie dotarło, ale powinien je gonić. To samo starały się mu oznajmić dwie zdenerwowane sprzedawczynie, które przekrzykiwały siebie nawzajem.
– Czego te baby ode mnie chcą? – szepnął, pochylając się ku mnie.
– Jesteś ochroniarzem, Nathiel – powiedziałam z westchnięciem.
Chłopak zmarszczył czoło. Wiedziałam, że myślenie idzie mu czasem opornie.
– A. No tak – mruknął do siebie, gładząc podbródek. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że powinien je gonić, inaczej straci pracę. Machając mi na pożegnanie, pognał przed siebie, by złapać niepowtarzalną parę młodą z wystawy. Z boku słyszałam cichy, dźwięczny śmiech Madlene, której ta sytuacja najwyraźniej nie wzruszyła. Cóż, wnioskowałam, że la bonne fée miały oryginalne pomysły na co dzień, nie było to więc dla niej coś dziwnego.
– Nathiel nie pasuje do tej pracy – powiedziałam do siebie.
– Nathiel pasuje do zabijania demonów – zaśmiała się Madlene.
– Gdyby bycie łowcą było opłacalne, zapewne byłby w siódmym niebie.
Sylwetka Auvreya zniknęła gdzieś za rogiem. Położyłam dłoń na brzuchu, myśląc o tym, jakim to kretynem był ojciec bliźniaków. Nie dość, że spłodził je z głupoty, to jeszcze nie potrafi zadbać o siebie w pracy. I pomyśleć, że go kochałam. Musiałam być tak naprawdę ekscentryczną masochistką.
– Tu się chyba rozstaniemy – zaczęła po krótkiej chwili milczenia Madlene. Posłała w moją stronę wyjątkowo naturalny uśmiech. Zdążyła się już do mnie przyzwyczaić. Sztuczność na jej twarzy zaczęła być coraz mniej widoczna. Już nie przypominała mi mechanicznej lalki.
– A ja poczekam tutaj na Nathiela, bo prędzej czy później wróci do swojej ulubionej wystawy –odpowiedziałam, posyłając znaczące spojrzenie nożom znajdującym się w sklepie z przyborami kuchennymi.
Madlene cicho się zaśmiała. Widziałam, że chce coś jeszcze powiedzieć, ale z nagła umilkła, jakby jej system wewnętrzny został przegrzany, a ciało ktoś wyłączył. Nie miałam pojęcia, dlaczego tak nagle się zawiesiła.
– Coś nie tak? – spytałam, unosząc brew.
Milczała. Błękitne, rozszerzające się w coraz większym przerażeniu oczy utkwiła w punkcie znajdującym się za moimi plecami.
Świat nagle stanął w miejscu. Szarość, która opanowała okolice, a także ludzie idący w przerażająco wolnym tempie, zaczęli przypominać mi o szarej strefie, w której się kiedyś znalazłam podczas walki Nathiela z demonami. To jednak nie było to samo. Inaczej nie byłoby tu piekielnie przerażonej Madlene, która szeptała ciche „nie” z nienaganną częstotliwością. Poczułam silną chęć odwrócenia się w tył. Coś mi to jednak uniemożliwiło. Zastygłam w bezruchu tak samo jak i czarodziejka.
Do moich uszu zaczęło dochodzić ospałe nucenie. Słuchając go, poczułam się jak podczas pokazu mocy Madlene. Czy osoba, która zaznaczała swoją obecność wyraźnymi stuknięciami obcasów o podłoże, używała tej samej magii?
W przerażonych oczach czarodziejki pojawiły się łzy. Jej usta drżały, jakby chciały coś wypowiedzieć, a jednak nie ułożyły się w żadne słowa.
Stukot obcasów ustał. Przed oczami mignęły mi długie, falowane, czarne włosy. Moje nozdrza zaatakował ostry korzenny zapach przypominający nadmierne użycie ziołowego szamponu. A może nie bez powodu go czułam? Kojarzył mi się z ostrzejszą wersją zapachu unoszącego się w sklepie mamy Mad. Był wręcz drażniący.
– Witaj, kochanie – usłyszałam cichy, lecz wyraźny głos kobiety. Za zasłoną z czarnych włosów dostrzegłam, że stojąca przed Madlene kobieta unosi jej podbródek palcem wskazującym. – Minęło trochę czasu. Urosłaś – mówiąc to, obca postać dźwięcznie się zaśmiała. – Co słychać u mojej drogiej kuzynki?
Spojrzałam niepewnie na Madlene, która zacisnęła usta, aby się nie rozpłakać.
Droga kuzynka? Miała tym samym na myśli Mad czy kogoś, kogo ona znała? Niczego nie rozumiałam. Użycie magii śpiewu musiało jednak świadczyć o tym, że niewątpliwie były ze sobą w jakiś sposób spokrewnione. W końcu moc la bonne fée była dziedziczona genetycznie.
– Wciąż nie potrafisz się bronić – powiedziała z westchnięciem kobieta. – Przykro mi, że nie przynosisz chwały własnej rodzinie. Czy ty w ogóle potrafisz czarować, kochanie? – zaśmiała się. Mimo niemiłych słów brzmiała przeraźliwie słodko, nie ironicznie.
Madlene znowu poruszyła ustami, nic jednak nie wypowiadając. Kobieta zanuciła coś od niechcenia wprost do jej ucha, przez co ta jęknęła boleśnie i upadła na kolana, chwytając się za głowę. Ja sama wyraźnie się skrzywiłam. Ten oddźwięk poraził moje uszy, a przecież był zaledwie głośniejszy od szeptu.
Kobieta odwróciła się w moją stronę i posłała mi dziwny uśmiech. Oczy miała w wypłowiałym, niebieskim kolorze, włosy czarne, poskręcane i w chaosie. Usta wąskie i blade. Brwi wyraźnie zarysowane. Spotykając ją na ulicy, zapewne nie zwróciłabym na nią uwagi. Ewentualnie mogłabym spojrzeć uważniej na jej dosyć staroświecki ubiór. Biała koszula z żabotem zakończonym wstążką, długie, luźne rękawy i czarna, długa spódnica ciągnąca się niemal po podłodze. Na to wszystko zarzucony miała długi, czarny płaszcz. Połączenie godne prawdziwej wiedźmy. Czy właśnie nią była?
– Laura Collins – zaczęła głębokim, dźwięcznym głosem czarnowłosa kobieta. Postawiła w moją stronę krok i dotknęła mój brzuch. Zebrała się we mnie naraz panika i gniew. Chciałam odtrącić obcą dłoń, jednak nie mogłam się ruszyć. Czyżby to była jej sprawka?
– Chłopiec i dziewczynka. Mają przed sobą ciężką przyszłość, ale w przeciwieństwie do ciebie w ogóle jakąkolwiek mają – powiedziała ze śmiechem, zupełnie jakby cieszyła się ze swojego wybornego żartu.
– Nie mów tak – odezwała się cichym, bolesnym głosem Madlene. Brzmiała, jakby miała pojęcie, o czym ta tajemnicza kobieta mówi.
– Zbliża się wielka wojna – zaczęła na nowo nieznajoma, całkowicie ignorując dziewczynę. Wyprostowała się i spojrzała na mnie z góry. Była ode mnie wyższa o kilkanaście centymetrów. – Demony, wiedźmy, la bonne fée i łowcy – wymieniała spokojnie. – To będzie wielki spektakl, którego wręcz nie mogę się doczekać – mówiąc to, rozłożyła ręce na bok w fałszywym geście otwartości. Przez moment widziałam przed sobą ojca Nathiela, który przecież używał podobnego gestu.         
– Do zobaczenia w lepszym świecie, Lauro – szepnęła, a potem mnie wyminęła.
Miarowy stukot obcasów zaczął się oddalać, ciche nucenie stawało się coraz cichsze. Szarość na około powoli znikała, ludzie wrócili do dawnego stanu, a ja odzyskałam w dłoniach czucie. Jak na zawołanie poczułam jednak ostre kłucie w brzuchu. Czy to wina tajemniczej kobiety? Odruchowo położyłam na nim dłonie.
– Kto to był? – spytałam cicho, obserwując Madlene, która właśnie podnosiła się z podłogi.
– Wiedźma – jęknęła dziewczyna. Widziałam, że jej twarz wyraźnie zbladła, a usta wykrzywiły się w bólu. Najwyraźniej ta kobieta musiała jej coś zrobić. – Pierwszorzędna wiedźma, Isabelle Evans.
– To ktoś z twojej rodziny?
Mad kiwnęła niechętnie głową.
– Kuzynka mojej mamy – odpowiedziała ledwo słyszalnie. – Moja ciotka. I znowu nie dałam jej rady – jęknęła, kładąc dłonie na twarzy. Być może dlatego gdy opowiadała o wiedźmach, skrzywiła się przy jej imieniu i nazwisku, nie dokańczając, jaką posiada magię. W końcu ta sama moc należała również do niej.
– Szykują wojnę – szepnęłam do siebie, wpatrując się w jakiś pusty punkt znajdujący się daleko przede sobą.
I nagle wszystko stało się jasne. Demony zawarły pakt z wiedźmami, a departament prawdopodobnie został odbudowany. Również widok Gabrielle nie był moim przywidzeniem. To wszystko działo się naprawdę.
Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem, czując, jak cała krew odpływa z mojej głowy. Gdyby nie Madlene, która w ostatniej chwili chwyciła mnie za ramiona, zapewne moje dzieci ucierpiałyby przy zderzeniu z zimną posadzką.
– Hej, Laura, obudź się – szeptał głos za mgłą. Dziewczyna poklepywała mnie delikatnie po twarzy, cały czas coś mówiąc. Zanotowałam jednak tylko ostatnie jej słowa, po których zemdlałam: – Nie pozwól sobie umrzeć! Przeznaczenie da się zmienić!