poniedziałek, 28 sierpnia 2017

[TOM 3] Rozdział 38 - "Nowe życie"

Standardowo jak to w wakacje wstawiam rozdział z jednodniowym opóźnieniem. Aktualnie jestem w Oslo, więc prędzej skupiam się na obowiązkach domowych i podróżowaniu niż na pisaniu, ale myślę, że w październiku ten niezorganizowany stan mi minie. 
Trochę wątków mamy. No i powoli, powoli zmierzamy do punktu kulimnacyjnego. Poprawki nie są zabójcze, bo... hej, wstawiam to opowiadanie po czwartej nad ranem, ale to nic. I niech to szlag, miałam nagrać piosenkę Mad, bo śpiewam ją sobie pod nosem od miesięcy, ale nie byłam zbyt długa sama, dlatego pewnie w przyszłości to nadrobię!
***
– Pomyśl sobie życzenie, Ana. – Amy posłała swojej córce łagodny uśmiech.
Pulchna blondyneczka ściągnęła brwi i przyłożyła blady palec do ust, zamyślając się nad tym, czego pragnęła na swoje trzecie urodziny. Calanthia, która stała obok niej, wpatrywała się jak zaczarowana w wielką, płonącą świeczkę z liczbą ukazującą ukończony wiek jej przyjaciółki. Oczekiwała na kulminacyjny moment zdmuchnięcia, zapewne wyobrażając sobie swoje własne urodziny, które miały odbyć się za kilka miesięcy. Ostatnio skrycie mi wyjawiła, że zażyczy sobie od „pana świeczki” tego, żeby jej babcia i dziadek byli żywi. Słysząc to o mało nie zemdlałam. Nie wydawało mi się, żeby to było jedyne o co mogła poprosić trzylatka na swoje urodziny. Inne dzieci marzyły w tym wieku o kucykach, tonie słodyczy i innych materialnych rzeczach, które umiliłyby im czas. Najwyraźniej zapomniałam już, że Calanthia nosi nazwisko Auvrey i tak samo jak resztę przedstawicieli tej rodziny, cechuje ją niezwykła pomysłowość. 
– Juś wiem, co chcę! – odezwała się z entuzjazmem Anastasia, spoglądając w błyszczące radością oczy swojej matki. Tak samo jak w przypadku Calanthii, spodziewałam się, że nie będzie to coś normalnego. Obydwie spędzały ze sobą zdecydowanie zbyt wiele czasu. – Cem, żeby tata był częściej w domu! – wyrzuciła radośnie Ana.
Wśród naszego zgromadzenia zaległa cisza. Większość z nas musiała się poczuć co najmniej niezręcznie. Każdy wiedział, dlaczego Sorathiel spędzał w domu tak mało czasu. Polował wraz z nami na demony. Jego praca nie polegała już głównie na zarządzaniu, grzebaniu w papierach, rekrutacji i zaopatrywaniu nas w broń. Sytuacja stała się ostatnio na tyle napięta, że sam musiał zacząć nam pomagać w wojowaniu.
Zdawało się, że demony w ciągu ostatnich miesięcy oszalały. Gazety trąbiły o coraz częstszych napaściach i zadziwiającej, niezidentyfikowanej chorobie, która pozbawiała ludzi sił. Miejskie szpitale pękały w szwach, próbując przyjąć w swoje progi nowych pacjentów. Wielu z poszkodowanych umierało, zanim udało im się chociażby pomyśleć o leczeniu. Ci, którzy przeżyli szerzyli historie o bestii mieszkającej w ich cieniu. Może jedna taka relacja z ust człowieka byłaby dziwna, ale co, kiedy wszyscy mówili o tych tajemniczych istotach, które wysysały energię? Media zaczęły wierzyć w istnienie demonów i zapowiadały powrót do apokalipsy miasta sprzed ponad dwunastu lat.
Nie nadążaliśmy z łapaniem cienistych pokrak, było nas zdecydowanie za mało, a nasze szeregi od jakiegoś czasu nie wzrastały w nowych członków – wręcz przeciwnie, przerażeni ludzie zaczęli pod presją uciekać z Nox. Bałam się, że znów zostaniemy sami. Nie, to nie tylko i wyłącznie moja obawa, wszyscy się baliśmy. W momencie, kiedy Anastasia powiedziała o swoim życzeniu poczuliśmy smutek.
– Twój tata dużo pracuje, tak jak mój – ciszę przerwała błyskotliwa Calanthia.
– To ja chcę, żeby pracował mniej! – Ana założyła ręce na piersi i zmarszczyła czoło z niezadowoleniem. Sorathiel stał naprzeciw niej, nie wiedząc co odpowiedzieć. Miałam wrażenie, że rodzicielstwo czasem go przerastało. Może jego córka uważała go za swoją największą miłość życia, ale to nie zmieniało faktu, że wciąż słabo radził sobie z dziećmi. Dobrze, że jego żoną była Amy – idealna matka i gospodyni domowa.
– Twoje marzenie na pewno się spełni, Ana, dlatego musisz teraz zdmuchnąć świeczkę – odpowiedziała tak łagodnie, jak tylko potrafiła, chociaż jej mina zdradzała niepokój z powodu zaistniałej sytuacji. Uważnie się nam przyglądała, wyczuwając w powietrzu ciężką atmosferę wywołaną tym jednym, zwyczajnym, dziecięcym pytaniem.
Anastasia westchnęła ciężko, wzruszyła ramionami i zgodnie z nakazem matki zdmuchnęła świeczkę. Jako pierwsze brawa zaczęły bić jej dzieciaki. Z czasem do ich głośnych wiwatów dołączyły również i nasze. W końcu mogliśmy pozwolić sobie choć na chwilę niewymuszonej radości. Wciąż żyliśmy, mieliśmy rodziny, przyjaciół i byliśmy razem. Czy kiedykolwiek nie poradziliśmy sobie z przeciwnościami losów? Nieważne co Vail i jego demoniczna spółka knuli, poradzimy sobie z  nimi.
Kiedy Amy zaczęła kroić tort, a reszta śpiewała donośne „sto lat”, atmosfera lekkości powróciła. Niepokoje ukryliśmy głęboko w swoim wnętrzu, złe myśli i zmartwienia zostawiliśmy na nocne rozważania. Wstąpiła w nas radość, przynajmniej na tę krótką chwilę.
Usiadłam gdzieś w kącie z uśmiechem przyglądając się dzieciom, które pomagały rozpakowywać prezenty małej Anie – zadziwiająca większość z nich przedstawiała dziecięce książeczki dla malców ciekawych świata. Calanthia wraz ze swoją przyjaciółką zachwycały się obrazkami zwierzątek, a Nate stał za nimi i wskazując palcem na poszczególne ilustracje tłumaczył im coś zawzięcie. Tylko Aura stała gdzieś z boku oglądając naukowe książeczki z wyuczoną pogardą. Była jedynym moim dzieckiem, którego nie ciekawił świat pokazany na obrazkach. Literki bardzo ją męczyły, podobnie jak nauka czytania. W przeciwieństwie do niej Nate czytał już niemalże płynnie i pochłaniał książki w ilościach przerażających nawet mnie. Aurze nie podobało się, że jej brat bliźniak chwilami nie chce się z nią bawić, bo czyta. Pewnego dnia zirytowała się tak bardzo, że wrzuciła całą jego kolekcję do zlewu i podpaliła. Nigdy nie zapomnę jej diabelskiego uśmieszku na twarzy, kiedy spoglądała w liżące papier płomienie, ani przejmującego płaczu Nate’a, kiedy przybiegł do nas do pokoju i oznajmił, że jego siostra spaliła mu wszystkie książki. Po całej akcji Aura dostała mocną reprymendę na temat tego, że po pierwsze nie można bawić się ogniem, a po drugie niszczyć czyichś rzeczy. Obrażona zamknęła się w pokoju na cały dzień. Jej zachowanie bardzo mnie niepokoiło. Jeszcze nie była nastolatką, a już zachowywała się jakby przechodziła okres buntu. Skoro teraz sprawiała nam problemy, to co będzie, gdy stanie się już świadomą swojej wartości kobietą? Staraliśmy się ją wychować najlepiej, jak potrafiliśmy, ale jej klątwa w żaden sposób nam nie pomagała.
– Czemu masz minę jakbyś właśnie zdeptała małego kotka? – usłyszałam tuż nad uchem.
Spojrzałam w górę ze zmarszczonym czołem.
– Naprawdę wyglądam aż tak źle? – spytałam.
Nathiel przeskoczył przez oparcie sofy i wylądował obok mnie. Rękę oparł o wezgłowie i przybliżył się do mnie na taką odległość, że ledwo starczało mi powietrza niezbędnego do oddychania. Jego twarz zdobił uwodzicielski uśmieszek, który unosił się prawym kącikiem ust w górę. O dziwo nie czułam od niego alkoholu. Może w końcu zmądrzał, bo wiedział, że po pijaku trudno jest walczyć z demonami? 
– Zawsze wyglądasz dobrze, nawet jeśli wciąż jesteś blada jak niedźwiedź polarny tonący w arktycznym śniegu – powiedział zniżonym tonem głosu, który wręcz ociekał namiętnością.
– Używasz coraz lepszych metafor, brawo – podsumowałam z wredną miną. – Niedługo twoja kwiecista mowa przewyższy poziom naszego syna.
Auvrey zmarszczył czoło i odsunął się ode mnie na bezpieczną odległość. Najwyraźniej musiał przetrawić w mózgu informacje, które mu podałam. Zaraz, chwila. W jakim mózgu?
– Sugerujesz, że Nate, który ma prawie sześć lat jest mądrzejszy niż ja? – spytał z oburzeniem.
– Ja? – udałam zdziwienie, przykładając ostentacyjnie dłoń do klatki piersiowej. – Skąd!
Nathiel zmrużył groźnie oczy przyglądając mi się w taki sposób, jakby próbował doszukać się w mojej mimice twarzy jakiegoś zdradliwego drgnięcia czy ironicznego uśmieszku. Na szczęście kiedy chciałam, potrafiłam grać całkiem niewinną. Oczywiście nie byłam tak świetną aktorką jak Auvrey, ale to nic, bo zostałam obdarzona innymi wartościowymi cechami.
Mój mąż wzruszył obojętnie ramionami i rzucił się plecami na oparcie sofy, mało nie zjeżdżając po nim na podłogę. Zaczął wpatrywać się w zaciekawione książkami dzieci, podobnie jak ja. Chyba wciąż nie mógł uwierzyć w to, że dwoje z jego własnych pociech tak uparcie podąża za wiedzą.
Aura, która dostrzegła nasze spojrzenia, rzuciła książką do Nate’a, który złapał ją w ostatniej chwili, zanim wylądowała na podłodze. Znalazła się obok nas w ciągu kilku sekund. Oczywiście zwyczajowo wdrapała się na kolana swojego najukochańszego pod słońcem ojca.
– Nate i Calanthia są gupi – skomentowała, uwieszając się mu na szyi. Patrzyła w jego szmaragdowe oczy tak, jakby oczekiwała, że to potwierdzi. – Jak można cytać?
– Czytać – poprawiłam ją. Nasza córka wciąż miała problem z wymawianiem niektórych słów. Chodzenie do logopedy nijak pomagało. Nie dość, że rozrabiała to jeszcze nie chciała niczego zmieniać. Miałam nadzieję, że seplenienie zostanie wyplenione poprzez proces dorastania. 
Aura przewróciła oczami jak wprawiona w czynie nastolatka i znów zwróciła się ku swojemu tacie.
– Nie można tak mówić – skomentował Nathiel marszcząc czoło. Może nasza najstarsza córka była jego oczkiem w głowie, ale nigdy nie dał odczuć reszcie dzieci, że są niekochane. Poświęcał każdemu z nich taką samą ilość czasu. – To twoje rodzeństwo, Aura.
Pięciolatka zmarszczyła czoło. Oderwała swoje rączki od ojcowskiej szyi i założyła je na piersi.
– Przecież ty tes tak mówisz o swoim blacie! – oburzyła się. – Skoro ty tak możesz, to ja tes!
Auvrey wykrzywił usta w grymasie.
– Ale ja tak mogę mówić, bo jestem dorosły – prychnął, tak samo jak ona zakładając ręce na piersi.
– Mama mówi, ze jesteś dziecko! – wykrzyknęła Aura.
Nathiel przyłożył dłonie do policzków i rozdziawił usta, udając zaskoczenie.
– Serio tak mówisz?! – spytał, spoglądając na mnie z miną zbitego psa. Zupełnie jakby tego nie wiedział.
Przewróciłam oczami i westchnęłam ciężko. Postanowiłam, że zignoruje pytanie, które miało oczywistą odpowiedź.
– Aura, nie możesz za każdym razem, kiedy twoje rodzeństwo robi coś innego niż ty, nazywać ich głupimi. To bardzo niegrzeczne, wiesz? – spytałam, unosząc brew do góry.
– Mama ma racje. – Nathiel skinął znacząco głową. Ojcowską dłonią poprawił wygnieciony kołnierzyk zielonej sukienki, którą nosiła jego córka. Prawie byłam z niego dumna. Czasami naprawdę zachowywał się jak ojciec, a nie jak pierwszy lepszy demon z rynsztoku. – To tak, jakbym ja miał zacząć mówić do ciebie menda.
Aura spojrzała na niego podejrzliwie.
– Aje nie będziesz mówił? – spytała.
– Jak ty nie będziesz mówić tak do swojego rodzeństwa – mówiąc to, szturchnął ją palcem w pierś.
Po chwili zastanowienia czarnowłosa istotka rzuciła krótkie słowo na potwierdzenie, które brzmiało jednak jak mus.
– No, dobla. – Po przepełnionej niezadowoleniem zgodzie oparła się o pierś ojca i westchnęła ciężko jak niejedna zmęczona życiem dorosła osoba. Auvrey pogłaskał ją po czarnych, skręconych od wilgoci włoskach i uśmiechnął się z dumą, jaką rzadko się u niego spotykało. Wyraz jego twarzy mówił: oto moja córka, sam ją zrobiłem, klękajcie narody.
– Hej – usłyszałam niepewny głos obok siebie. Spojrzałam na zaniepokojoną i bladą Patricię, która bawiła się dłońmi, jakby czuła się zestresowana. – Nie widzieliście przypadkiem Mad?
Potrząsnęłam głową zastanawiając się, gdzie znowu podziała się Madlene. Ostatnimi czasy Aren chodził rozkojarzony właśnie z powodu jej coraz dziwniejszych wybryków. La bonne fee zgodnie uznały, że ciąża sprawiła, iż oszalała. Potrafiła wstać o szóstej rano i robić pajacyki przed domem albo myć okna na drabinie po drugiej w nocy. Była zdecydowanie zbyt pobudzona, choć twierdziła, że wszystko z nią w porządku.
– Nie widziałam jej, przykro mi.
– Z tym wielkim brzuchalem na pewno nie uciekła za daleko – prychnął Nathiel.
– Ciocia czalodziejka połknęła dziecko, prawda? – spytała z pełną powagą Aura. Nie spojrzała ani na mnie, ani na swojego ojca. Skierowała spojrzenie na zdezorientowaną Patricię, która nie wiedziała jak może odpowiedzieć na to pytanie.
– Cóż – zaczęła powoli. – Można tak powiedzieć. – Na zakończenie swojej wypowiedzi uśmiechnęła się krzywo. Aurę ta odpowiedź nie usatysfakcjonowała, już otwierała buzię, żeby zadać kolejne pytanie, ale Auvrey przyłożył jej do ust dłoń. Pięciolatka spojrzała na niego ze zgrozą w oczach i spróbowała się wyrwać, na szczęście ojcowski uścisk był silniejszy.
Nathiel uśmiechnął się uroczo w stronę córki, ale niczego nie powiedział.
– Och – usłyszeliśmy. Spojrzałam z uniesioną brwią na Patricię, która wciąż stała obok nas. Spoglądała z niedowierzaniem w okno. Nie pytałam jej o co chodzi, sama tam spojrzałam.
– Zguba odnaleziona – zachichotał Nathiel.
Nie mogłam uwierzyć w to, co widziałam. Teraz wierzyłam la bonne fee, które twierdziły, że ich przyjaciółka zdziwaczała jeszcze bardziej niż wcześniej.
Patricia jęknęła.
– Co ona wyprawia? – spytała załamana.
– Świruje – odpowiedział roześmiany Nathiel.
– Nie wierzę w to. – Lodowa czarodziejka skierowała się w stronę drzwi wyjściowych. 
Chwilę później byliśmy świadkami dziwnego, niemego wydarzenia. Pod wysokim drzewem nieokreślonego bliżej gatunku stał Aren oraz Patricia. Wpatrywali się w górę, przemawiając do korony drzewa. Jedyne, co niestety widzieliśmy to zwisające z gałęzi nogi.
– Czy ona wlazła na drzewo z tym swoim wielkim brzuchem? – Nathiel nie mógł już wyrobić ze śmiechu. Jego humor udzielił się również Aurze, która zaczęła się śmiać jak mały diabeł, podejrzewałam, że w rzeczywistości nie wiedziała, dlaczego jej tata się chichrał, po prostu lubiła go naśladować.
Aren wyciągnął ręce w stronę gałęzi. Madlene zaczęła niezgrabnie się z niej zsuwać. Dotarła jednak zaledwie do połowy drogi, gdy chwyciła się za brzuch i wyraźnie skrzywiła. Patricia i Aren zamarli, podobnie jak ja. Może i była w ósmym miesiącu ciąży, ale to nie znaczyło, że nie mogła zaszkodzić dziecku. Wręcz przeciwnie. Co nią kierowało, kiedy wdrapała się na to drzewo? Nie byłam w stanie jej zrozumieć.
Usta śpiewającej la bonne fee poruszyły się drżąco. Reakcją na to co powiedziała było złapanie się za głowę Arena i oniemiała mina Patricii. Widocznie musiała wyznać im coś zaskakującego.
– Złaź stąd! – Głos naszego demonicznego towarzysza z Nox był tak głośny, że usłyszeliśmy go nawet w mieszkaniu. To sprawiło, że wszyscy goście zaczęli wyglądać zza okno i przyglądać się nietypowej sytuacji. W domu zaległa cisza.
Madlene mimo strachu została jakoś ściągnięta z drzewa. W międzyczasie, kiedy Aren chwytał ją w swoje chude ramiona, Patricia rozmawiała z kimś przez telefon, obgryzając z nerwów paznokcie. Nie trzeba było być detektywem, aby zorientować się, co miało właśnie miejsce. Jedna z czarodziejek zaczęła rodzić i to miesiąc wcześniej iż powinna.
Następne minuty upłynęły w chaosie. Śpiewająca czarodziejka została odprowadzona do domu, gdzie przysiadła na krańcu sofy i wpatrywała się we wszystkie wspierające ją osoby z przerażeniem w oczach. Madlene była znana jako panikara. Zapowietrzała się za każdym razem, kiedy ktoś przypominał jej o tym, że rodzi. Amy, która stanowiła najgłośniejszą w tym zgromadzeniu uczestniczkę. Mimo wielkich chęci robiła więcej zamieszania niż powinna. Latała w tą i z powrotem, panikowała chwilami bardziej niż przyszła, młoda matka, gotowa była nawet przyjąć w pewnym momencie poród, od czego odwołał ją spokojny jak zawsze Sorathiel, chwytając ją za ramiona i odprowadzając do innego pokoju. Może karetka miała spore opóźnienie, ale to niczego nie zmieniło, ponieważ cały proces rodzenia następował powoli, jak u większości kobiet. Blada Madlene przed wyjściem z domu przeprosiła nas za to niefortunne zdarzenie i kazała pozdrowić Anastasię, która siedziała naburmuszona w kącie ze swoją książką, niezadowolona z tego powodu, że wszyscy nagle stracili zainteresowanie jej urodzinami.
Po wyjściu śpiewającej czarodziejki oraz Arena zrobiło się dziwnie cicho i spokojnie. Zgodnie uznaliśmy, że to najwyraźniej koniec imprezy. Wspólnie z Amy i la bonne fee, które zostały z nami do samego końca, zaczęłyśmy sprzątać. Nathiel i Sorathiel w tym czasie poszli uśpić dzieciaki, a Andi i Alec zwyczajowo zaszyli się na piętrze w niewiadomym dla nikogo celu.
Tym razem to ja pełniłam rolę naczelnego zmywacza naczyń, dlatego jako jedyna osoba nie ruszałam się z kuchni i cały czas stałam w tym samym miejscu. Co jakiś czas moje sprzątacze sojusznice znosiły nowe brudy, a ja z braku zajęcia i ciekawości przyglądałam się każdej z nich. 
Alex miała kamienną twarz, ale dziwnie marszczyła brwi, jakby o czymś myślała, z uporem maniaka wpatrywała się w podłogę; Martha zaciskała usta i wędrowała wzrokiem po całej kuchni, jakby nie mogła się na niczym skupić, a Patricia wyglądała na smutną i zaniepokojoną – to na nią zwróciłam uwagę, kiedy stanęła pod oknem i zapatrzyła się w nie z cichym, udręczonym westchnięciem.
– Wszystko w porządku? – spytałam podejrzliwie, kładąc ostatni czysty talerz na suszarkę. W drodze do okna chwyciłam za ścierkę. To mi przypomniało o tym, że gdy byłam młodsza nie zamierzałam zostawać gospodynią domową. Kto by pomyślał, że moje życie właśnie tak się potoczy? Mąż, dzieci, Nox, przyjaciele. To wciąż czysta abstrakcja.
Patricia spojrzał na mnie kątem oka.
– Ja… – zaczęła niepewnie – wiesz Laura, wydawało mi się, że wszystko zaczyna się układać. Soriel stara się być przykładnym demonem – na wspomnienie jednego z braci Auvrey uśmiechnęła się ciepło – klątwa odeszła, wszyscy dobrze się mają, ale… ten nagły napływ demonów i przede wszystkim… Mad. Mad jest ostatnio bardzo… dziwna. – Zwróciła się ku mnie ze zmartwioną miną. – To znaczy wiesz, na ogół jest dziwna, ale teraz to aż przesadza. Wiesz po co weszła na to drzewo? Bo chciała uratować kota. Tyle, że żadnego tam nie było. Tłumaczyła się, że uciekł, ale… czy kot uciekłby przed nią na ziemię? Raczej wycofałby się w koronę drzewa. Ja sądzę… myślę, że ona to celowo zrobiła.
Założyłam ręce na piersi i spojrzałam w okno.
– Sugerujesz, że sama wywołała przedwcześnie swój poród?
– Tak. Znaczy… nie chcę jej o to obwiniać, ale ostatnio była zdecydowanie zbyt… ruchliwa. To do niej niepodobne. Bo widzisz, Laura, Mad nie robi niczego bez powodu. Czasem tylko udaje roztrzepaną – zaśmiała się niemrawo. – W rzeczywistości jest dobrą aktorką.
– A więc twierdzisz, że miała jakiś cel w tym, aby wcześniej urodzić córkę? – Mnie również zaczęło to niepokoić.
– Nie chcę, żeby tak było, ale… tak, tak sądzę. Na dodatek przestała przy nas rozkładać karty. Odnoszę dziwne wrażenie, że ona po prostu… po prostu wywróżyła coś złego i nie  chce nam o tym powiedzieć. – Patricia oparła dłonie o parapet i westchnęła ciężko. – Boję się, że znowu może zrobić coś głupiego. Kiedy przypomina mi się jej zaklęcie ochronne, które zastosowała przeciwko klątwie i to jak musiałyśmy ją potem ratować przed śmiercią... – Na samą myśl o tym przeszyły ją dreszcze. Nawet nie dokończyła swojej myśli, aby nie powracać do niechcianych wspomnień. Zmieniła temat. – Wiesz, kiedy chodziłyśmy jeszcze do szkoły dla la bonne fee, na jednym z testów Mad osiągnęła maksymalną ilość punktów. To był taki doroczny test, w którym uczestniczyła cała szkoła. – Znów zapatrzyła się w okno, jakby chciała powrócić myślami do tamtych dni. – Widzisz, chodzi o to, że Mad kiedyś nie radziła sobie z magią. Może dobrze uczyła się w szkole dla ludzi, ale w szkole dla la bonne fee radziła sobie z ogromnym trudem. Zawsze wyglądała na niepewną, zestresowaną i… Boże, tamtego dnia była z siebie taka dumna. – Zaśmiała się słabo. – Na teście z predyspozycji uzyskała sto procent przy „poświęceniu się dla dobra ludzkości”. Rzadko kto osiągał takie wyniki. Dlatego mnie to… niepokoi.
– Myślisz, że znowu coś ukrywa, żeby nas przed czymś obronić? – spytałam spokojnie.
– Tak, właśnie tego się boję – jęknęła i uderzyła czołem w szybę. – Mad to właśnie taki typ heroicznej bohaterki. 
– Teraz zostanie matką. – Uśmiechnęłam się do niej delikatnie i pokrzepiająco. – Myślisz, że zostawiłaby swoje dziecko? Nie wiem jak bardzo sytuacja musiałaby być poważna, żeby opuściła córkę. Mad bardzo lubi dzieci, w swoim zakocha się od razu, kiedy na nie spojrzy. – Poklepałam Patricię po plecach. Czułam jednak, że pomimo delikatnego uśmiechu czarodziejka nie czuła się przekonana. – Wiesz, po prostu powinnaś z nią porozmawiać. – To jedyne co mogłam jej doradzić w tej sytuacji, choć nie sądziłam, że ten dialog w jakiś sposób jej pomoże. Jeżeli Madlene chciała coś koniecznie ukryć, to po prostu to zrobi.
– Masz rację. – Patricia oderwała się od szyby. – Jutro z nią porozmawiam. O ile będzie wypoczęta.
– Cóż, poród to rzeczywiście ciężka przeprawa. – Skrzywiłam się ukradkiem, przypominając sobie moment, kiedy rodziłam bliźniaki. Nie sądziłam, że kolejny rok będę księżniczką na ziarnku grochu, a gdy się obudzę ujrzę tylko jedno ze swoich dzieci. Na szczęście to tylko wspomnienie i nie muszę już do tego wracać. Aura i Nate byli przy mnie.
– Pójdę już. – Patricia spojrzała na mnie z miłym uśmiechem. – Dziękuję, że ze mną porozmawiałaś. – Nie spodziewałam się, że moje podziękowania będą zakończone potężnym uściskiem. Trochę mnie to zdezorientowało, ale ostatecznie poklepałam lodową czarodziejkę po plecach.
Cóż, najwyraźniej niektórzy nie mieli problemu z wyrażaniem własnych uczuć. Dla równowagi z takimi osobami istniały na szczęście dobrze zmrożone kostki lodu. Takie jak ja. 
***
Madelyn. To imię powtarzała na różne sposoby. Głośno, szeptem, z radością, z tęsknotą, w głowie i na głos. Za każdym kolejnym razem brzmiało coraz bardziej wiarygodnie i prawdziwie. Ze wzruszeniem obserwowała jak to, co było do tej pory obce, teraz stało się namacalne.
Jej córka przyszła na świat dziesiątego września o drugiej w nocy. Na głowie miała puszek uwity z brązowych włosów, a oczka zdobił kolor czystego, jasnego nieba z pochmurną obwódką. Płakała głośno i przejmująco, jakby przeżywała złość z tego powodu, że musiała wyjść ze swojego cieplutkiego schronienia. Była wcześniakiem, ale w skali Apgara została nagrodzona dziesięcioma pełnymi punktami. Nie musiała przebywać w inkubatorze i nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo. Była zdrowa jak ryba, mimo tego, że narodziła się miesiąc wcześniej.
Madelyn była łudząco podobna do swojej matki. Już teraz wykazywała się silną aurą, którą wraz z narodzinami nabywały la bonne fee. Madlene nie miała wątpliwości co do tego, że odziedziczy po niej moc. Czuła to całym sercem i duszą. Może nie miała w sobie niczego, co byłoby charakterystyczne dla Arena, ale doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie wszystkie cechy niemowlaków były od razu widzialne. To życie zweryfikuje tę maleńką istotkę.
Śpiewająca czarodziejka zakołysała swoim dzieckiem. Trzymała je w ramionach i mocno tuliła do piersi. Nieprzerwanie patrzyła w jej śpiącą, bladą twarzyczkę. Czuła się, jakby  miała na rękach samą siebie. To ją odrobinę niepokoiło. Czarodziejki miały wyczulone zmysły, potrafiły spoglądać w czyjąś duszę bez używania czarów. Dzięki temu mogły odpowiedzieć na pytanie, jakim ktoś był człowiekiem lub jaka czekała go przyszłość. Nieraz dotykały je również uczucia, których nie potrafiły nazwać ani określić. Przy Madelyn właśnie tak się czuła. Nie wiedziała czy to wina rzeczywistego podobieństwa między nimi, czy może ta mała istotka była… jej reinkarnacją.
Madlene oszukała przeznaczenie. Losem jej córki miało być narodzenie się w dziewiątym miesiącu ciąży. Wywołała ją tu wcześniej nie tylko siłami naturalnymi, ale również z pomocą magii. Gdyby dłużej czekała, mogłaby się nie narodzić, a wtedy jako jej przypuszczalna reinkarnacja, nie ujrzałaby nawet odrobiny światła dziennego. W końcu nie znała dnia i godziny nieuchronnej katastrofy. Przeczuwała tylko, że to już niedługo.
Czarodziejka zacisnęła usta i wzięła krótki, świszczący wdech.
Nie mogła o tym na razie myśleć. Powinna cieszyć się chwilą. W końcu po wielu godzinach trudu pomogła przyjść na świat małej istotce, która była nosicielką jej własnych genów.
Madelyn drgnęła przez sen, jęcząc po dziecięcemu, jakby lada moment miała się rozpłakać. Śpiewająca czarodziejka napięła mięśnie. Nie była jeszcze przyzwyczajona do gromiącego, dziecięcego płaczu. Uznała więc, że nie ma co dłużej czekać.
W jej rodzinie od lat panował zwyczaj nakładania zaklęcia ochronnego na nowonarodzone dziecko. Dzięki niemu noworodek zyskiwał aurę broniącą go od złych mocy. Madlene już dawno ułożyła piosenkę na tę okazję. Pojawiła się w jej głowie już wtedy, gdy uznała, że będzie zmuszona przedwcześnie wymusić poród.
– Spokojnie – szepnęła do swojej córki, głaszcząc ją po mięciutkich włoskach. Madelyn wciąż jednak niespokojnie się wierciła. W pewnym momencie zaczęła cichutko kwilić.
Madlene westchnęła ciężko. To głupie, ale stresowała się tym występem. I pomyśleć, że miała przed sobą tylko i wyłącznie niemowlaka. Coś mogło pójść nie tak? Wydawało jej się, że przez lata nabyła pewności siebie i nie miała już problemu ze śpiewem.
– Cichutko, proszę cię – szepnęła, co jednak niewiele pomogło. Wsłuchując się w ciche pochlipywanie, wzięła głęboki oddech i zaczęła śpiewać krótką kołysankę, którą ułożyła specjalnie na ten dzień.

Zaufaj światłu dnia, niech mrok cię ominie,
Wiedz, że moje serce wciąż przy tobie bije,
Zaufaj kiedy noc odchodzi w światło dnia,
Każdy podmuch wiatru to będę przecież ja.
Zaufaj...

Już miała zacząć drugą zwrotkę, kiedy zorientowała się, że w drzwiach stoi nieplanowany gość. Zmieszała się.
– Szybko wróciłeś – szepnęła, próbując nie zbudzić na nowo uśpionej córki. Na jej policzkach widniały teraz różowe plamy zawstydzenia. Może i żyła z Arenem już kilka lat, ale to nie znaczyło, że w niektórych sytuacjach nie czuła nieśmiałości. Od zawsze nie lubiła, kiedy ktoś przysłuchiwał się jej śpiewowi.
– Zrobiłem już zakupy – odpowiedział z uśmiechem blondyn, wznosząc do góry reklamówkę. Wyglądał na zmęczonego, ponieważ poprzedniej nocy nie spał, ale był tak szczęśliwy, że jej serce kruszyło się ze wzruszenia. Aren będzie wspaniałym ojcem, tego była pewna.
Madlene poklepała miejsce obok siebie i posłała mu niewinny uśmiech. Ze względu na to, że poczęła wcześniaka, musiała pobyć w szpitalu jeszcze kilka dni, aby upewnić się, że wszystko będzie z nim w porządku.
Świeżo upieczony ojciec przysiadł na rogu łóżka i spojrzał z szerokim uśmiechem na swoją słodko śpiącą córeczkę. Mad nigdy nie widziała go takim szczęśliwym. Nigdy, prze nigdy nie chciałaby złamać serca osobie, która była taka radosna. Osobie, którą przecież kochała.
Wzięła cichutki wdech i znowu zacisnęła usta. Nie mogła się tu teraz popłakać. Przecież była tak samo szczęśliwa jak Aren, prawda?
– Co jej śpiewałaś?
Madlene zesztywniała.
– Kołysankę. Sama ją wymyśliłam – szepnęła.
– A mi ją zaśpiewasz?
– N-nie. Znaczy… wiesz, to taka specjalna piosenka dla dzieci, które rodzą się w mojej rodzinie – opowiadała zestresowana. – Każda matka obdarzona taką mocą jak ja wymyśla specjalną kołysankę dla dziecka i…
– Spokojnie, nie musisz się tłumaczyć, Mad. – Aren westchnął ciężko. Był przyzwyczajony do tego, że jego przyszła żona nie chciała dla nikogo śpiewać, jeżeli akurat nie było takiej potrzeby. Może kochała to robić, ale tylko wtedy kiedy sądziła, że nikt jej nie słucha. Bądź wtedy, kiedy za dużo wypiła.
– Jesteś zły? – spytała niepewnie.
– Ja? – Półdemon zaśmiał się cicho. – Od dwóch dni jestem najszczęśliwszym na świecie człowiekiem. Teraz mam o jedną osobę więcej do kochania. – Uśmiechnął się szeroko, a Mad odwzajemniła jego radość.
– Chyba powinnam być zazdrosna – zaśmiała się. – Albo jakimś cudem pomnożysz swoją miłość razy dwa, albo będziesz musiał ją podzielić na pół.
– Widzę, że podszkoliłaś się w matematyce.
Madlene zmrużyła groźnie oczy. Czyżby wspominał o tym, że pomagał jej przed egzaminem końcowym z przedmiotu, którego nienawidziła z całego serca? Wtedy większość angielskiego spędzali na nauce skomplikowanych obliczeń matematycznych, których Aren był mistrzem. Mad uchodziła raczej za speca w dziedzinie języków, co nie było niczym dziwnym, kiedy miało się moc starożytnego śpiewu.
– Jesteś czasem okrutny – mówiąc to, szturchnęła go pięścią w ramię. Uśmiech jednak wciąż nie schodził jej z twarzy. Chociaż przez jedną chwilę mogła być naprawdę szczęśliwa. Ze swoją maleńką rodziną, którą będzie już na zawsze nosiła w sercu.
Aren posłał jej czuły uśmiech i ucałował ją w policzek. Właśnie tyle wystarczyło jej do pełni szczęścia, a mogła cieszyć się nim jeszcze przez kilka kolejnych dni, dopóki nie stanie się coś, czego nikt nie był w stanie przewidzieć. Nikt z wyjątkiem niej samej. 
***
Ostry zapach bulgoczącej esencji roznosił się po całym pomieszczeniu, dostając się do wnętrza płuc czterech kobiet zgromadzonych wokół kotła. Prawie wszystkie naraz zaczęły kaszleć. Wesoły nastrój jednak ich nie opuszczał. Chichrały się złowieszczo i na przemian kasłały.
– Widzicie to? – spytała płomiennowłosa Celestine. – Nie dowierzam! No, po prostu nie dowierzam!
– O, któż to zniżył się do poziomu starych wiedźm? – zapytała kpiąco Isabelle, zakładając ręce na piersi.
– Sama jesteś stara, głupia wiedźmo! – Celestine zakaszlała i jeszcze raz zachichotała. Wszystkie zachowywały się w tym momencie, jakby nawdychały się jakichś podejrzanych ziół.
– Dajcie spokój – westchnęła Adelais, machając dłonią, aby odgonić od siebie chmury dymu.
– Wejście demona za trzy, dwa, jeden – odliczała spokojnie Cecile.
Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Trujący gaz zaczął uciekać przez drzwi na powietrze, jakby chciał się uwolnić od czterech wiedźm. Nowy przybysz odczekał aż pomieszczenie się oczyści, poczym wszedł do środka ciężkim i władczym krokiem. Jego peleryna powiewała na porywistym wietrze dodając mu monumentalności. Nawet wiedźmy, które początkowo chichrały się z powodu zmierzającego do nich obywatela Reverentii, zamilkły i zaczęły wpatrywać się z podziwem w nowoprzybyłą osobistość.
– No, no – zaczęła Isabelle, która jako pierwsza odzyskała język w gębie. Wyprostowała się dumnie, wypinając piersi do przodu i wsparła się dłonią o biodro. Chciała pokazać, że jest pewna siebie. – Proszę bardzo, sam wielki Vail Auvrey zjawił się w naszych skromnych progach.
Reszta wiedźm powróciła do zwyczajowych dla siebie zajęć. Raz po raz dosypywały tajemnicze składniki do wspólnie warzonego wywaru.
Szef departamentu zszedł z gracją po kamiennych schodkach i posłał swoim sojuszniczkom krzywy, niechętny uśmiech. Dla podkreślenia efektu swojej wielkości machnął peleryną w tył.
– Pozbądźcie się la bonne fee – powiedział, zwyczajowo ignorując wypowiedzi innych osobistości. Nigdy nie słuchał się tych, którzy mieli mu coś do powiedzenia. Liczyło się tylko i wyłącznie jego własne zdanie, którego nikt nie mógł podważyć. Ot, cały Vail Auvrey – pomyślała zgryźliwie Isabelle.
– Teraz? – spytała zdziwiona Celestine, mieszając miksturę. Spoglądała na demona z niemałym zdziwieniem.
– Nie obchodzi mnie kiedy. Wystarczająco dużo namieszały, aby je ukarać. Poza tym to osłabi szeregi Nox, ponieważ nie będą mieli po swojej strony osób, które używają zaawansowanej magii. Chyba jesteście na to gotowe, co? – prychnął Vail. – Niedługo nadejdzie w Reverentii pełnia. Do tego czasu mają już nie żyć.  
– Na zniszczenie la bonne fee zawsze jesteśmy gotowe – odpowiedziała Adelais, przybierając okrutny uśmiech. Jej szare oczy błysnęły złowieszczo w ciemnościach. Wyglądała teraz jak wygłodniały wilk, nie jak człowiek.
– Może nam to jednak zająć trochę czasu – odezwała się znudzona Isabelle. Wciąż odgrywała swoją rolę. – La bonne fee zawarły sojusz z naczelną wiedźmą. Musimy się upewnić, że w odpowiedniej chwili nie wtrąci się w naszą walkę. Nie wiemy jeszcze na czym polega ich współpraca, ale jeżeli jest po ich stronie…
– Powiedziałem już, że mnie to nie obchodzi, macie je zniszczyć – powiedział groźnie Vail Auvrey. Najwyraźniej był dzisiaj bardzo nie w sosie. – Są filarami podtrzymującymi Nox. Chcę, żeby te filary pękły.
– A więc pękną – odpowiedziała Isabelle z prychnięciem wyrażającym niezadowolenie. Czasem irytowało ją to, że Vail Auvrey traktował je z pogardą. Zachowywał się jak pan świata, jak wielki przywódca, a przecież jeśliby chciały, mogłyby go zniszczyć jednym prostym zaklęciem.
– Wspaniale. – Dopiero teraz szef departamentu wyprostował dumnie swoje plecy i posłał czterem wiedźmom tak zgodny z nimi uśmiech. – Czekam na efekty waszego rozboju. Spotkamy się już wkrótce, żeby omówić szczegóły krwawego wzejścia księżyca. – Vail ostatni raz obdarował swoim chłodnym spojrzeniem cennych sojuszników, a potem bez słowa pożegnania machnął peleryną i skierował się w stronę wyjścia. Po głośnym trzasku zamykanych drzwi nastąpiła długa cisza. Kiedy cztery głowy pochyliły się w skupieniu na kotłem, przerwała ją dopiero salwa złowieszczych śmiechów.
– Widzicie, z góry jesteśmy skazane na zwycięstwo – powiedziała Celestine, zgarniając z gracją włosy w tył. – La bonne fee będą przed nami klęczały.
– A my i tak podetniemy im gardła, oczywiście z pełną satysfakcją – zakończyła niskim głosem Isabelle. – I to już niedługo.   

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

[TOM 3] Rozdział 37 - "Demon w puszce"

Ja i moje ostatnie pisanie. Są wakacje, a ledwo wyrabiam. Za dużo pracy naraz. Na dodatek bardzoooo nie chciało mi się pisać rozdziałów związanych z Nivareth, więc przyznaję, że chwilami robiłam to na odpiernicz. Myślę, ze teraz zacznie się coś konkretniejszego, w końcu powoli zmierzam do końca WCSa. Ale póki co, twór nie do końca udany, na szczęście zakańczający przygodę z wiedźmą. To co, kto chce kupić demona w puszce?
***
W powietrzu unosił się łagodzący i odprężający zapach świeżo zaparzonej melisy. Trzymałam w ręku bogato zdobioną kwiatami porcelanę i sączyłam z niej ostrożnie gorący napój, bojąc się, że mogę roztłuc filiżankę o kamienną posadzkę. Nie dość, że byłoby mi jej szkoda, to jeszcze zapłaciłabym za nią głową, co już zastrzegła jej wiekowa właścicielka. Ponoć porcelanowa zastawa kosztowała ją mnóstwo pieniędzy i była sprowadzana specjalnie dla niej prosto z Chin. Widziałam jak oczy Nathiela mienią się dolarami. Zapewne gdyby nikt teraz nie patrzył, schowałby jedną z tych filiżanek do kieszeni bluzy, a po powrocie do naszego kraju sprzedał ją na Ebayu za monstrualnie wielką cenę. Modliłam się, żeby przypadkiem tego nie zrobił. Nivareth dopadłaby go nawet na końcu świata i udusiła własnymi rękami, a przecież zostaliśmy już uraczeni pokazem potężnej, wiedźmowej mocy. Z jej pomocą zniszczyła połowę świątyni. I pomyśleć, że jej materialna powłoka była tylko iluzją. Iluzją, która chwilę wcześniej mogła mnie pozbawić życia. Na samą myśl o tym przeszyły mnie dreszcze. Cieszyłam się, że to już koniec bitwy, choć wciąż siedziałam jak na szpilkach, gotowa wybiec stąd w najbardziej dogodnym dla swojego bezpieczeństwa momencie. Równocześnie nie mogłam uwierzyć w to, że siedzieliśmy na środku ogromnej kamiennej świątyni i piliśmy herbatę, jakbyśmy chwilę wcześniej nie prowadzili żadnej bitwy, a po prostu urządzali sobie spokojny i miły podwieczorek. Czułam się, jakbym na nowo trafiła do świata wyobraźni Nathiela. Bo czy to normalne, że siedzisz po turecku na wystającym z podłogi kamieniu z kwiecistą filiżanką herbaty w dłoni, jesteś cała poraniona i ledwo żywa, ale nie możesz po prostu paść twarzą na ziemię, ponieważ prowadzisz konwersację z wiedźmą? Na dodatek z wiedźmą, która wyczarowała sobie pod swoim arystokrackim tyłkiem poduszkę i zdążyła jednym ruchem dłoni poprawić swój rozmazany makijaż i potargane włosy, nawet nie przykładając ręki do tego, aby naprawić szkody w ludziach, z którymi walczyła, a także w świątyni, którą zniszczyła? Bałam się, że lada moment jakiś odłamek gruzu spadnie nam na głowę, bo co chwila za naszymi plecami rozlegały się głośne łoskoty lądującego na podłodze budulca świątynnego. To oczywiście nie było jeszcze najdziwniejsze. Siedzieliśmy tu w siódemkę i żadne z nas nie było do końca człowiekiem. Tworzyliśmy niesamowicie dziwne zgromadzenie – dwie dusze, które udawały materialne, jeden cienisty demon, jeden półdemon pół człowiek, dwie la bonne fee i… niedźwiedź Alfred, który zdążył wywarzyć tylnie drzwi i usiąść obok swojej czarodziejskiej przyjaciółki, od czasu do czasu szturchając ją nosem. Alex nie do końca była zadowolona z takiego obrotu sprawy. Najwyraźniej wciąż nie wyleczyła się ze swojej niedźwiedziej fobii. Kiedy Alfred dotykał ją nosem w ramię i kazał sobie wlać do paszczy trochę gorącej herbaty – w końcu sam nie potrafił chwycić za filiżankę, a Nivareth ostrzegła go, że zostanie jej trofeum, jeżeli chociaż dotknie drogiej porcelany – płomienna czarodziejka sztywniała i bladła, jakby za chwilę miała dostać zawału lub paść jak długa na nierównej posadzce wyoranej przez wiedźmę. Tak, wyglądaliśmy jak banda świrów. Wystarczyłby jeden telefon do psychiatryka i wakacje w zakładzie zamkniętym mieliśmy zagwarantowane.
 – Może ciasta? – spytała swoim przesłodzenie miłym głosem jedna z Wielkich Czarodziejek, machając w powietrzu dłonią, jakby próbowała uszyć niewidzialną suknię. Oczywiście miało to na celu wyczarowanie talerza z nową porcją słodkości, na którego widok Nathielowi pociekła ślina. Kiedy wyciągnął po nie rękę, szturchnęłam go w ramię i posłałam mu znaczące spojrzenie. Spożyliśmy już herbatę, nie musieliśmy truć się dodatkowo ciastem. Kto wiedział, czy wiedźma nie próbowała nas przypadkiem zabić, aby nie dopełniać warunków swojego kontraktu? Nie miała przecież sumienia, a Edgarowi mogła powiedzieć, że to nie jej wina – zapewne by w to uwierzył, w końcu był zaślepiony miłością. Cały czas wpatrywał się w nią jak w obrazek, a Nivareth napawała się tym niemym podziwem.
– Nie – powiedziałam spokojnie. – Dziękujemy za twoją – przerwałam i rozglądnęłam się ostrożnie wkoło – za twoją gościnę w tej pięknej, starej świątyni – która stała się gruzowiskiem, dodałam w myślach – ale nie możemy tu dłużej zostać. Czas nas goni.
Wiedźma, która celowo starała się przedłużyć nasze spotkanie, wykrzywiła usta w niezadowolonym uśmiechu. Jeszcze raz machnęła ręką w powietrzu i usunęła z naszego kręgu widzenia wszystkie latające talerze i filiżanki. Nie pozwoliła nam nawet dopić herbaty. Najwyraźniej nadużyliśmy jej wymuszonej gościnności.
–  Jak mniemam, zmusicie mnie do podpisania umowy własną krwią – burknęła z irytacją w głosie, marszcząc swój arystokracko zadarty nos.
Z jakiegoś powodu patrzyła się prosto w moją twarz. Przecież wiedziała, że to la bonne fee bawią się w takie kontrakty, ja nie potrafiłam wyczarować magicznego papieru, który można by podpisać krwią. Owszem, to ja z nią handlowałam, ale nie byłam wszechwiedząca.
Edgar siedzący z boku uśmiechnął się łagodnie i szepnął do mnie:
– Nivareth po prostu czuje do ciebie respekt.
Zdziwiłam się. Czyżby również miał zdolność do czytania w cudzych myślach? Cóż, skoro Calanthe jako całkiem zwyczajna dusza mogła na nas patrzeć ze swojego świata i przekazywać nam informacje, kiedy tylko chciała, to może Edgar jako zwyczajna dusza potrafił rozczytywać ulatniające się w powietrzu myśli? Palce mogła w tym również maczać Nivareth.
– Czcze gadanie – powiedziała z głośnym i lekceważącym prychnięciem wiedźma, machając obojętnie dłonią. Na jej polikach wykwitły jednak dwa soczyste rumieńce, których nie mogła zmyć żadną magią. Cóż, nie potrzebowałam dalszego oponowania, zdążyłam wysunąć własne wnioski.
– Powróćmy do naszej umowy. – Uśmiechnęłam się pod nosem i posłałam czarodziejkom znaczące spojrzenie. Martha kiwnęła głową, jakby zrozumiała co mam na myśli, a następnie wyczarowała kawałek zwiniętego papieru, który posłała w stronę Nivareth. Wiedźma chwyciła umowę w górze i posłała czarodziejce nienawistne spojrzenie. La bonne fee starały się nie patrzeć jej prosto w oczy. Udawały, że nie zauważają żadnej nienawiści, która wręcz ulatniała się z mrocznej duszy naszej kontrahentki i zatruwała powietrze. Czułam, że chodzi tutaj o respekt, a może i strach, w końcu miały do czynienia z najgorszą wiedźmą wszechczasów.
Jedna z Wielkich Czarodziejek rozwinęła papier. Jej obrzydzona mina wskazywała na to, że umowa wcale jej się nie podoba. Początkowo myślałam, że chodzi o warunki, które już przecież ustaliliśmy, ale szybko okazało się, że sprawa jest tylko błahą uwagą odnoszącą się do estetyki.
– Czy wy ludzie piszecie teraz na czymś takim? Przecież to jest takie cienkie i kruche! Jeden ruch i podarte, a wtedy umowa pozostaje nieważna! – oburzyła się. – Kpicie ze mnie!
Martha najwyraźniej się zmieszała.
– Nie nauczyli nas w szkole tworzyć pergaminów – bąknęła, zerkając gdzieś w bok.
Nivareth po raz kolejny tego dnia wydała z siebie głośne prychnięcie, po czym przedarła papier jednym ruchem przepełnionym teatralną gracją. Zanim ktokolwiek zdołał się odezwać w tej sprawie, wyczarowała zwój, który obwiązany był satynową wstążką – jak na zawołanie rozwinęła skrzydła i ukazała swoją zawartość. Wiedźma posłała pergamin tylko w moją stronę, abym przekonała się o tym, że kopiując warunki umowy, niczego nie przekręciła. Musiałam odchylić głowę, żeby rozczytać, co jest tam napisane, na szczęście bez problemu mi się to udało.
– Wszystko się zgadza – powiedziałam i odgoniłam delikatnie dłonią lewitujący w górze zwój. Ten powędrował do właścicielki, która w tym samym momencie, z połów swojej sukni wygrzebała srebrny nóż. Bez chwili zastanowienia nacięła nim skórę. Miałam nadzieję, że krew duchów liczyła się jako podpis na umowie.
Nivareth spojrzała na mnie spode łba.
– Za kogo mnie masz? – syknęła, a potem umoczyła białe, ptasie pióro w swoim krwawiącym nadgarstku i złożyła zamaszysty podpis na dole umowy. Na zakończenie swojego małego pokazu możliwości, klasnęła w dłonie i posłała pergamin w nieznane nam miejsce, pozostawiając po nim tylko iskry i śmierdzące opary dymu. – Zgodnie z tym co ustaliliśmy – zaczęła swoim zwyczajowym, podniesionym tonem głosu, wzbogaconym o nutę władzy i wyższości – we wszystkich sprawach kryzysowych, które będą miały związek z magią, będę miała za zadanie wam pomagać. Oczywiście nie będę przy tym uczestniczyć w tej waszej śmiesznej wojnie, którą swoją drogą i tak przegracie. – Po tych słowach Nathiel się wzdrygnął. W ostatniej chwili chwyciłam go za ramię i przytrzymałam. Tak, doskonale wiedziałam, że nikogo się nie bał, ale gdyby Nivareth chciała, mogłaby go spalić jednym pstryknięciem palców, a tego przecież nie chcieliśmy. Oburzony oczywiście zaczął prychać w moją stronę jak kot. Cieszyłam się, że mnie przy okazji nie podrapał. – W zamian za tą drobną pomoc, będę mogła spotykać się z Edgarem – zakończyła z radosnym uśmiechem, zmieniając się w ciągu ułamka sekundy w uroczą, zakochaną do granic możliwości nastolatkę. Posłała swojemu ukochanemu spojrzenie pełne miłości, na którego widok Nathiel wykonał odruch wymiotny. Miał szczęście, że Nivareth tylko obdarzyła go złowieszczym spojrzeniem.
– Zgadza się – potwierdziłam i skinęłam delikatnie głową. Na większy ruch nie było mnie stać, ponieważ miałam poharataną szyję.
– Wiecie jak mnie przywoływać, ale nie obiecuję, że będę zawsze na wasze zawołanie, w końcu mam również swoją pracę. Nie zamierzam rezygnować z handlu.
– A my nie możemy ci obiecać, że zawsze będziemy mieć czas na przywołanie do ciebie Edgara. – Spojrzałam znacząco na Nivareth, na co ta ściągnęła brwi i zrobiła z ust niezadowolony dzióbek.
– Dobrze – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Możecie się do mnie zwracać, kiedy chcecie, handel poczeka. – Machnęła na nas obojętnie dłonią, jakby chciała pokazać, że mamy się stąd wynosić, bo przeszkadzamy jej w romansowaniu. – Możecie stąd spadać – zakończyła swój wywód młodzieżową sentencją, która nijak pasowała do jej średniowiecznego wizerunku.
Podniosłam się chwiejnie z podłogi, czując jak cała krew odpływa mi z głowy. Obraz, który przez sobą miałam zadrżał niespokojnie na moich oczach. Dobrze, że Nathiel w porę chwycił mnie za ramiona, bo pewnie przywitałabym ponownie podłogę. 
Skinęłam mu głową w podzięce. Był niezastąpionym strażnikiem, który chronił mnie przed niebezpieczeństwem. Naprawdę już dawno bym umarła, gdyby nie jego czujność i troska. Byłam mu za to niewyobrażalnie wdzięczna.
Kiedy zawroty minęły, a ja mogłam stanąć o własnych nogach, zwróciłam się do Nivareth:
– Mam jeszcze jedną małą uwagę. – Wiedźma uniosła brew, a ja znacząco chrząknęłam. – W ramach naszej umowy mogłabyś naprawić świątynię.
Najmłodsza z czwórki przewróciła ostentacyjnie oczami.
– Że też muszę marnować swoją cenną moc na takie głupoty – powiedziała umęczonym głosem prawdziwej nastolatki. 
Po porcji narzekań, podniosła się do góry. Swoją idealnie wyprasowaną szkarłatną suknię otrzepała ostentacyjnie dłońmi. Dopiero po kilku prychnięciach i sporej dawce oburzonych pomruków, wzniosła ręce do góry. 
Wykorzystując chwilę nieuwagi moich towarzyszy, oparłam głowę o klatkę piersiową męża. Usatysfakcjonowany Nathiel objął mnie ramionami i przysunął swój ciepły polik do mojego czoła. Obydwoje spoglądaliśmy w wirujący na sztucznie wywołanym wietrze chaos, który samoczynnie układał rozbite kawałki kamieni jak puzzle, a potem przyłączał je do brakujących elementów świątyni. Te magiczne przedstawienie składające się z tańczących w powietrzu gruzów trwało zaledwie minutę. Pod wrażeniem byłam nie tylko ja czy Nathiel, ale również czarodziejki, które rozdziawiły zgodnie usta, wpatrując się w ostatnie puzzle przylegające z gracją do swoich kompanów. Cóż, może gdyby urodziły się w czasach Nivareth, same potrafiłyby zdziałać takie cuda?
Po zakończonym pokazie Nivareth udała, że strzepuje brud z dłoni – po świątyni niósł się tylko cichy dźwięk obijających się o siebie palców. Naszą czwórkę (plus niedźwiedź) obdarzyła pogardliwym spojrzeniem, a potem obróciła się gwałtownie w tył, zarzucając swoją czerwoną suknią jak peleryną hiszpańskiego torreadora. Chwyciła Edgara pod ramię i nie oglądając się na nas, ruszyła wraz z nim do miejsca, którego nigdy nie będzie dane nam poznać. Zniknęli w pustej przestrzeni, jakby byli tylko omamami naszych zmęczonych umysłów.
Zgodnie odetchnęliśmy.
– Żyjemy – odezwała się Martha. Miała cichy i słaby głos.
– Żyjemy – zawtórowała jej Alex.
– To idziemy się upić? – spytał Nathiel, spoglądając przed siebie jak zaczarowany.
– Nie wierzę, że to mówię, ale… J’aime beaucoup. – Herbaciana czarodziejka wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się szeroko, jakby ten pomysł wyjątkowo ją ucieszył.
I tak oto zakończyła się nasza paryska misja.
***
Kilka dni wcześniej przysięgłam sobie, że za żadne skarby świata nie wejdę na wieżę Eiffla. Moje twarde postanowienie uległo jednak zmianie, kiedy po całonocnej zabawie, Nathiel postanowił zniknąć mi z oczu. Szukałam go przez cztery godziny, zaglądając we wszystkie paryskie zakamarki, które mógł odwiedzić. Byłam nawet w Lasku Bolońskim, w Ogrodzie ziemskich rozkoszy, gdzie pałętały się przedawnione kurtyzany, pytające mnie łamanym angielskim o niestosowne rzeczy. Miałam nadzieję, że Auvrey tu nie zawędrował, miał w końcu słabość do kobiet, szczególnie takich, które same się nim zachwycały. Jego zmącony alkoholem umysł na pewno wybieliłby ich obraz. 
Dopiero gdy trafiłam pod jedną z najwyższych konstrukcji we Francji uznawaną za symbol miłości, usłyszałam kilka niepokojących rozmów, które dokładnie zarysowały sytuację dziejącą się u szczytu budowli. Ponoć jakiś Amerykanin bez koszulki uwiesił się na stalowej konstrukcji i krzyczał, że cały świat należy do niego. Próbował również handlować demonami w puszce. Twierdził, że są łagodne, tak samo jak on, i łatwo je oswoić. Sprzedawał je tylko za symboliczne dwa dolary lub za mokrego całusa w klatę. To nie pozostawiało mi wątpliwości przy rozszyfrowywaniu tożsamości tego obcokrajowca. Owym szalonym i pijanym turystą był Auvrey.
Wiele osób, które uciekało w imprezowe klimaty kończyło z nieprzewidzianymi skutkami ubocznymi na karku – przykładowo Alex nareszcie pokonała swoje lęki i poszła smacznie spać do łóżka, które przygniótł do podłogi niedźwiedź – Alfred robił za jej puchatą poduszkę; Martha usnęła na balkonie w towarzystwie swojej porcelanowej zastawy, która lewitowała sennie w górze, wzbudzając podejrzenia sąsiadów – Nathiel przed wyjściem zdążył jej narysować na twarzy obfite czarne wąsy. Istniały także osoby, dla których takowe imprezy kończyły się tylko i wyłącznie bólem głowy – otóż byłam ofiarą nadmienionego skutku zażywania alkoholu. Był jeszcze Nathiel, który liczył się do osobnej kategorii pijących osób. Jego szalony, pijacki stan nazywałam „przebudzeniem demona”. I właśnie przez to przebudzenie musiałam wdrapać się na szczyt wieży Eiffla.
Siedząc w samolocie i głaszcząc tego grzecznie śpiącego chłopca leżącego ze swoją roztrzepaną głową na moich kolanach, nie mogłam uwierzyć w to, że był tą samą osobą, która chciała udawać King Konga, porywającego swoją ukochaną na wieżę. Na samo wspomnienie tego, jak mój mąż próbował wyciągnąć mnie poza bezpieczną przystań, przeszyły mnie dreszcze. Cudem wyciągnęłam tą małpę w demonicznej skórze z rąk oburzonej ochrony. 
Potrząsnęłam głową  z niedowierzaniem. Zdecydowanie potrzebowałam urlopu od wykonywanych obowiązków. Będę musiała porozmawiać z Sorathielem o trudach naszej misji i chwili spokoju, którą chciałabym, abyśmy dostali w zamian. Koniec końców wykonaliśmy razem kawał niezłej roboty.
Kiedy wylądowaliśmy na lotnisku i przywołałam do porządku zmęczonego Auvreya, nareszcie mogłam odetchnąć. Nigdzie nie było tak dobrze jak w kraju, w którym spędziło się większość swojego marnego życia. Dodatkowym plusem zakańczającym naszą misję było to, że gdy tylko przekroczyliśmy strefę wydającą bagaże na taśmie, ujrzeliśmy biegnącą w naszą stronę Aurę, która najwyraźniej przekradła się pomiędzy bramkami, umykając przed rękoma ochroniarzy. Z dzikim, bojowym okrzykiem rzuciła się w naszą stronę. Brakowało tylko zarysowanych na jej twarzy błotnych, indiańskich śladów, na szczęście w ich zastępstwie powołane były ślady po czekoladowych batonikach.
– Tataaaaa, gonio mnie! – wydarła się sepleniąco, przeżuwając w biegu klejące się słodycze. Jakiś ochroniarz zaklął soczyście, kiedy Aura rzuciła w jego czoło nadgryzionym batonem i krzyknęła w jego stronę: „a masz, brzydki i gruby demonie!”.
Rozchichotany i ożywiony Nathiel rzucił się w stronę swojej córki i wziął ją w ramiona, obracając wokół siebie, jakby chciał jej zrobić sławny wśród małych dzieciaków samolot. Aura jak na zawołanie rozłożyła ręce na bok i zaczęła wykrzykiwać głośne „łiiii”, jak piszczący na całą dzielnicę alarm przeciwpożarowy. 
– To pana córka? – spytał oburzony i zdyszany ochroniarz, kiedy dotarł już do niepoprawnej rodziny Auvreyów. 
Nathiel uniósł brew w górę. Małe ¾ demona wtuliło się w jego szyję i umorusało ją czekoladą jak słodki wampir.
– Pewnie, drugiej takiej ładnej jak ja na świecie nie ma – odpowiedział z prychnięciem. Aura potwierdziła jego wypowiedź, wystawiając grubemu panu język. Przez to obydwoje dostali reprymendę, do której z oczywistych powodów się nie zastosowali: w końcu to potomkowie rodu Auvreyów, którzy słuchali tylko i wyłącznie siebie. 
Kiedy przekroczyliśmy już strefę graniczną i znaleźliśmy się wewnątrz budynku, przywitała nas uśmiechnięta Amy, która trzymała Nate’a i Calanthie za ręce. Nasza najmłodsza córka wyrwała się jej i przylgnęła do naszych kolan z radością. Tylko bliźniak Aury stał grzecznie z boku i czekał aż do niego podejdziemy. Nie mogłam zapominać o tym, że to właśnie jemu zawdzięczaliśmy sukces naszej misji. 
Uklęknęłam przed nim na jednym kolanie. Dopiero wtedy zarzucił na moją szyję swoje blade rączki i wyszeptał do mojego ucha:
– Tęskniłem, mamo. I nie musisz się martwić, byłem grzeczny, ciocia Amy to potwierdzi.
– Wierzę ci, Nate – odpowiedziałam z uśmiechem. – I wiesz co?
Mój syn odchylił się w tył i spojrzał wyczekująco w moje oczy. Wyglądał trochę jak przestraszone zwierzątko, które oczekuje na niechybną karę. 
– Jesteś najlepszym strategiem pod słońcem. – Gdy to powiedziałam, twarz młodego potomka Auvreyów rozszerzyła się w szczęśliwym uśmiechu. Jeszcze nigdy nie widziałam tak szczerej radości, wypływającej z twarzy małego dziecka. 
– Pani wiedźma znalazła swojego kochanego? – spytał zadowolony.
– Tak, i to dzięki tobie. – Pocałowałam go w czoło.
– W takim razie zasłużyłem na lody?
Zaśmiałam się.
– Na podwójną porcję lodów.