Ja i moje ostatnie pisanie. Są wakacje, a ledwo wyrabiam. Za dużo pracy naraz. Na dodatek bardzoooo nie chciało mi się pisać rozdziałów związanych z Nivareth, więc przyznaję, że chwilami robiłam to na odpiernicz. Myślę, ze teraz zacznie się coś konkretniejszego, w końcu powoli zmierzam do końca WCSa. Ale póki co, twór nie do końca udany, na szczęście zakańczający przygodę z wiedźmą. To co, kto chce kupić demona w puszce?
***
W powietrzu unosił się
łagodzący i odprężający zapach świeżo zaparzonej melisy. Trzymałam w ręku
bogato zdobioną kwiatami porcelanę i sączyłam z niej ostrożnie gorący napój,
bojąc się, że mogę roztłuc filiżankę o kamienną posadzkę. Nie dość, że byłoby
mi jej szkoda, to jeszcze zapłaciłabym za nią głową, co już zastrzegła jej
wiekowa właścicielka. Ponoć porcelanowa zastawa kosztowała ją mnóstwo pieniędzy
i była sprowadzana specjalnie dla niej prosto z Chin. Widziałam jak oczy
Nathiela mienią się dolarami. Zapewne gdyby nikt teraz nie patrzył, schowałby
jedną z tych filiżanek do kieszeni bluzy, a po powrocie do naszego kraju
sprzedał ją na Ebayu za monstrualnie wielką cenę. Modliłam się, żeby przypadkiem tego nie zrobił. Nivareth dopadłaby go nawet na końcu świata i udusiła
własnymi rękami, a przecież zostaliśmy już uraczeni pokazem potężnej, wiedźmowej mocy. Z jej pomocą zniszczyła połowę świątyni. I pomyśleć, że jej materialna
powłoka była tylko iluzją. Iluzją, która chwilę wcześniej mogła mnie pozbawić
życia. Na samą myśl o tym przeszyły mnie dreszcze. Cieszyłam się, że to już
koniec bitwy, choć wciąż siedziałam jak na szpilkach, gotowa wybiec stąd w
najbardziej dogodnym dla swojego bezpieczeństwa momencie. Równocześnie nie
mogłam uwierzyć w to, że siedzieliśmy na środku ogromnej kamiennej świątyni i
piliśmy herbatę, jakbyśmy chwilę wcześniej nie prowadzili żadnej bitwy, a po
prostu urządzali sobie spokojny i miły podwieczorek. Czułam się, jakbym na nowo
trafiła do świata wyobraźni Nathiela. Bo czy to normalne, że siedzisz po
turecku na wystającym z podłogi kamieniu z kwiecistą filiżanką herbaty w dłoni,
jesteś cała poraniona i ledwo żywa, ale nie możesz po prostu paść twarzą na
ziemię, ponieważ prowadzisz konwersację z wiedźmą? Na dodatek z wiedźmą, która
wyczarowała sobie pod swoim arystokrackim tyłkiem poduszkę i zdążyła jednym
ruchem dłoni poprawić swój rozmazany makijaż i potargane włosy, nawet nie
przykładając ręki do tego, aby naprawić szkody w ludziach, z którymi walczyła,
a także w świątyni, którą zniszczyła? Bałam się, że lada moment jakiś odłamek
gruzu spadnie nam na głowę, bo co chwila za naszymi plecami rozlegały się
głośne łoskoty lądującego na podłodze budulca świątynnego. To oczywiście nie
było jeszcze najdziwniejsze. Siedzieliśmy tu w siódemkę i żadne z nas nie było do końca człowiekiem. Tworzyliśmy niesamowicie dziwne zgromadzenie – dwie dusze, które
udawały materialne, jeden cienisty demon, jeden półdemon pół człowiek, dwie la
bonne fee i… niedźwiedź Alfred, który zdążył wywarzyć tylnie drzwi i usiąść
obok swojej czarodziejskiej przyjaciółki, od czasu do czasu szturchając ją
nosem. Alex nie do końca była zadowolona z takiego obrotu sprawy. Najwyraźniej
wciąż nie wyleczyła się ze swojej niedźwiedziej fobii. Kiedy Alfred dotykał ją
nosem w ramię i kazał sobie wlać do paszczy trochę gorącej herbaty – w końcu
sam nie potrafił chwycić za filiżankę, a Nivareth ostrzegła go, że zostanie jej
trofeum, jeżeli chociaż dotknie drogiej porcelany – płomienna czarodziejka
sztywniała i bladła, jakby za chwilę miała dostać zawału lub paść jak długa na
nierównej posadzce wyoranej przez wiedźmę. Tak, wyglądaliśmy jak banda świrów.
Wystarczyłby jeden telefon do psychiatryka i wakacje w zakładzie zamkniętym
mieliśmy zagwarantowane.
– Może ciasta? – spytała swoim przesłodzenie
miłym głosem jedna z Wielkich Czarodziejek, machając w powietrzu dłonią, jakby
próbowała uszyć niewidzialną suknię. Oczywiście miało to na celu wyczarowanie
talerza z nową porcją słodkości, na którego widok Nathielowi pociekła ślina.
Kiedy wyciągnął po nie rękę, szturchnęłam go w ramię i posłałam mu znaczące
spojrzenie. Spożyliśmy już herbatę, nie musieliśmy truć się dodatkowo ciastem.
Kto wiedział, czy wiedźma nie próbowała nas przypadkiem zabić, aby nie dopełniać
warunków swojego kontraktu? Nie miała przecież sumienia, a Edgarowi mogła
powiedzieć, że to nie jej wina – zapewne by w to uwierzył, w końcu był
zaślepiony miłością. Cały czas wpatrywał się w nią jak w obrazek, a Nivareth
napawała się tym niemym podziwem.
– Nie – powiedziałam spokojnie.
– Dziękujemy za twoją – przerwałam i rozglądnęłam się ostrożnie wkoło – za
twoją gościnę w tej pięknej, starej świątyni – która stała się gruzowiskiem,
dodałam w myślach – ale nie możemy tu dłużej zostać. Czas nas goni.
Wiedźma, która celowo starała
się przedłużyć nasze spotkanie, wykrzywiła usta w niezadowolonym uśmiechu.
Jeszcze raz machnęła ręką w powietrzu i usunęła z naszego kręgu widzenia
wszystkie latające talerze i filiżanki. Nie pozwoliła nam nawet dopić herbaty. Najwyraźniej nadużyliśmy jej wymuszonej gościnności.
– Jak mniemam, zmusicie mnie do podpisania umowy własną krwią – burknęła z irytacją w głosie, marszcząc swój arystokracko
zadarty nos.
Z jakiegoś powodu patrzyła się
prosto w moją twarz. Przecież wiedziała, że to la bonne fee bawią się w takie
kontrakty, ja nie potrafiłam wyczarować magicznego papieru, który można by
podpisać krwią. Owszem, to ja z nią handlowałam, ale nie byłam wszechwiedząca.
Edgar siedzący z boku
uśmiechnął się łagodnie i szepnął do mnie:
– Nivareth po prostu czuje do
ciebie respekt.
Zdziwiłam się. Czyżby również
miał zdolność do czytania w cudzych myślach? Cóż, skoro Calanthe jako całkiem
zwyczajna dusza mogła na nas patrzeć ze swojego świata i przekazywać nam
informacje, kiedy tylko chciała, to może Edgar jako zwyczajna dusza potrafił
rozczytywać ulatniające się w powietrzu myśli? Palce mogła w tym również maczać
Nivareth.
– Czcze gadanie – powiedziała z
głośnym i lekceważącym prychnięciem wiedźma, machając obojętnie dłonią. Na jej
polikach wykwitły jednak dwa soczyste rumieńce, których nie mogła zmyć żadną
magią. Cóż, nie potrzebowałam dalszego oponowania, zdążyłam wysunąć własne
wnioski.
– Powróćmy do naszej umowy. –
Uśmiechnęłam się pod nosem i posłałam czarodziejkom znaczące spojrzenie. Martha
kiwnęła głową, jakby zrozumiała co mam na myśli, a następnie wyczarowała
kawałek zwiniętego papieru, który posłała w stronę Nivareth. Wiedźma chwyciła
umowę w górze i posłała czarodziejce nienawistne spojrzenie. La bonne fee
starały się nie patrzeć jej prosto w oczy. Udawały, że nie zauważają żadnej
nienawiści, która wręcz ulatniała się z mrocznej duszy naszej kontrahentki i
zatruwała powietrze. Czułam, że chodzi tutaj o respekt, a może i strach, w
końcu miały do czynienia z najgorszą wiedźmą wszechczasów.
Jedna z Wielkich Czarodziejek
rozwinęła papier. Jej obrzydzona mina wskazywała na to, że umowa wcale jej się
nie podoba. Początkowo myślałam, że chodzi o warunki, które już przecież
ustaliliśmy, ale szybko okazało się, że sprawa jest tylko błahą uwagą odnoszącą
się do estetyki.
– Czy wy ludzie piszecie teraz
na czymś takim? Przecież to jest takie cienkie i kruche! Jeden ruch i podarte,
a wtedy umowa pozostaje nieważna! – oburzyła się. – Kpicie ze mnie!
Martha najwyraźniej się
zmieszała.
– Nie nauczyli nas w szkole
tworzyć pergaminów – bąknęła, zerkając gdzieś w bok.
Nivareth po raz kolejny tego
dnia wydała z siebie głośne prychnięcie, po czym przedarła papier jednym ruchem
przepełnionym teatralną gracją. Zanim ktokolwiek zdołał się odezwać w tej
sprawie, wyczarowała zwój, który obwiązany był satynową wstążką – jak na
zawołanie rozwinęła skrzydła i ukazała swoją zawartość. Wiedźma posłała
pergamin tylko w moją stronę, abym przekonała się o tym, że kopiując warunki
umowy, niczego nie przekręciła. Musiałam odchylić głowę, żeby rozczytać, co
jest tam napisane, na szczęście bez problemu mi się to udało.
– Wszystko się zgadza –
powiedziałam i odgoniłam delikatnie dłonią lewitujący w górze zwój. Ten
powędrował do właścicielki, która w tym samym momencie, z połów swojej sukni wygrzebała srebrny nóż. Bez chwili zastanowienia nacięła nim skórę. Miałam nadzieję, że krew duchów
liczyła się jako podpis na umowie.
Nivareth spojrzała na mnie
spode łba.
– Za kogo mnie masz? – syknęła,
a potem umoczyła białe, ptasie pióro w swoim krwawiącym nadgarstku i złożyła
zamaszysty podpis na dole umowy. Na zakończenie swojego małego pokazu
możliwości, klasnęła w dłonie i posłała pergamin w nieznane nam miejsce,
pozostawiając po nim tylko iskry i śmierdzące opary dymu. – Zgodnie z tym co
ustaliliśmy – zaczęła swoim zwyczajowym, podniesionym tonem głosu, wzbogaconym
o nutę władzy i wyższości – we wszystkich sprawach kryzysowych, które będą
miały związek z magią, będę miała za zadanie wam pomagać. Oczywiście nie będę
przy tym uczestniczyć w tej waszej śmiesznej wojnie, którą swoją drogą i tak
przegracie. – Po tych słowach Nathiel się wzdrygnął. W ostatniej chwili
chwyciłam go za ramię i przytrzymałam. Tak, doskonale wiedziałam, że
nikogo się nie bał, ale gdyby Nivareth chciała, mogłaby go spalić jednym
pstryknięciem palców, a tego przecież nie chcieliśmy. Oburzony oczywiście
zaczął prychać w moją stronę jak kot. Cieszyłam się, że mnie przy okazji nie
podrapał. – W zamian za tą drobną pomoc, będę mogła spotykać się z Edgarem –
zakończyła z radosnym uśmiechem, zmieniając się w ciągu ułamka sekundy w uroczą,
zakochaną do granic możliwości nastolatkę. Posłała swojemu ukochanemu
spojrzenie pełne miłości, na którego widok Nathiel wykonał odruch wymiotny. Miał
szczęście, że Nivareth tylko obdarzyła go złowieszczym spojrzeniem.
– Zgadza się – potwierdziłam i
skinęłam delikatnie głową. Na większy ruch nie było mnie stać, ponieważ miałam
poharataną szyję.
– Wiecie jak mnie przywoływać,
ale nie obiecuję, że będę zawsze na wasze zawołanie, w końcu mam również swoją
pracę. Nie zamierzam rezygnować z handlu.
– A my nie możemy ci obiecać,
że zawsze będziemy mieć czas na przywołanie do ciebie Edgara. – Spojrzałam
znacząco na Nivareth, na co ta ściągnęła brwi i zrobiła z ust niezadowolony
dzióbek.
– Dobrze – syknęła przez
zaciśnięte zęby. – Możecie się do mnie zwracać, kiedy chcecie, handel poczeka.
– Machnęła na nas obojętnie dłonią, jakby chciała pokazać, że mamy się stąd
wynosić, bo przeszkadzamy jej w romansowaniu. – Możecie stąd spadać –
zakończyła swój wywód młodzieżową sentencją, która nijak pasowała do jej średniowiecznego
wizerunku.
Podniosłam się chwiejnie z
podłogi, czując jak cała krew odpływa mi z głowy. Obraz, który przez sobą
miałam zadrżał niespokojnie na moich oczach. Dobrze, że Nathiel w porę chwycił
mnie za ramiona, bo pewnie przywitałabym ponownie podłogę.
Skinęłam mu głową w
podzięce. Był niezastąpionym strażnikiem, który chronił mnie przed
niebezpieczeństwem. Naprawdę już dawno bym umarła, gdyby nie jego czujność i
troska. Byłam mu za to niewyobrażalnie wdzięczna.
Kiedy zawroty minęły, a ja
mogłam stanąć o własnych nogach, zwróciłam się do Nivareth:
– Mam jeszcze jedną małą uwagę. –
Wiedźma uniosła brew, a ja znacząco chrząknęłam. – W ramach naszej umowy
mogłabyś naprawić świątynię.
Najmłodsza z czwórki
przewróciła ostentacyjnie oczami.
– Że też muszę marnować swoją
cenną moc na takie głupoty – powiedziała umęczonym głosem prawdziwej
nastolatki.
Po porcji narzekań, podniosła się do góry. Swoją idealnie
wyprasowaną szkarłatną suknię otrzepała ostentacyjnie dłońmi. Dopiero po kilku
prychnięciach i sporej dawce oburzonych pomruków, wzniosła ręce do góry.
Wykorzystując chwilę nieuwagi moich towarzyszy, oparłam głowę o klatkę
piersiową męża. Usatysfakcjonowany Nathiel objął mnie ramionami i przysunął
swój ciepły polik do mojego czoła. Obydwoje spoglądaliśmy w wirujący na
sztucznie wywołanym wietrze chaos, który samoczynnie układał rozbite kawałki
kamieni jak puzzle, a potem przyłączał je do brakujących elementów świątyni. Te magiczne przedstawienie składające się z tańczących w powietrzu gruzów trwało
zaledwie minutę. Pod wrażeniem byłam nie tylko ja czy Nathiel, ale również
czarodziejki, które rozdziawiły zgodnie usta, wpatrując się w ostatnie puzzle
przylegające z gracją do swoich kompanów. Cóż, może gdyby urodziły się w
czasach Nivareth, same potrafiłyby zdziałać takie cuda?
Po zakończonym pokazie Nivareth
udała, że strzepuje brud z dłoni – po świątyni niósł się tylko cichy dźwięk
obijających się o siebie palców. Naszą czwórkę (plus niedźwiedź) obdarzyła
pogardliwym spojrzeniem, a potem obróciła się gwałtownie w tył, zarzucając swoją
czerwoną suknią jak peleryną hiszpańskiego torreadora. Chwyciła Edgara pod
ramię i nie oglądając się na nas, ruszyła wraz z nim do miejsca, którego nigdy
nie będzie dane nam poznać. Zniknęli w pustej przestrzeni, jakby byli tylko
omamami naszych zmęczonych umysłów.
Zgodnie odetchnęliśmy.
– Żyjemy – odezwała się Martha.
Miała cichy i słaby głos.
– Żyjemy – zawtórowała jej
Alex.
– To idziemy się upić? – spytał
Nathiel, spoglądając przed siebie jak zaczarowany.
– Nie wierzę, że to mówię, ale…
J’aime beaucoup. – Herbaciana czarodziejka
wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się szeroko, jakby ten pomysł wyjątkowo ją
ucieszył.
I tak oto zakończyła się nasza
paryska misja.
***
Kilka dni wcześniej przysięgłam
sobie, że za żadne skarby świata nie wejdę na wieżę Eiffla. Moje twarde
postanowienie uległo jednak zmianie, kiedy po całonocnej zabawie, Nathiel
postanowił zniknąć mi z oczu. Szukałam go przez cztery godziny, zaglądając we wszystkie
paryskie zakamarki, które mógł odwiedzić. Byłam nawet w Lasku Bolońskim, w Ogrodzie ziemskich rozkoszy, gdzie pałętały się przedawnione kurtyzany, pytające mnie łamanym angielskim o niestosowne rzeczy. Miałam nadzieję, że Auvrey tu nie zawędrował, miał w końcu słabość do kobiet, szczególnie takich, które same się nim zachwycały. Jego zmącony alkoholem umysł na pewno wybieliłby ich obraz.
Dopiero gdy trafiłam pod jedną z
najwyższych konstrukcji we Francji uznawaną za symbol miłości, usłyszałam kilka
niepokojących rozmów, które dokładnie zarysowały sytuację dziejącą się u
szczytu budowli. Ponoć jakiś Amerykanin bez koszulki uwiesił się na stalowej
konstrukcji i krzyczał, że cały świat należy do niego. Próbował również handlować demonami w puszce. Twierdził, że są łagodne, tak samo jak on, i łatwo je oswoić. Sprzedawał je tylko za symboliczne dwa dolary lub za mokrego całusa w klatę. To nie pozostawiało mi wątpliwości przy rozszyfrowywaniu tożsamości tego obcokrajowca. Owym szalonym i
pijanym turystą był Auvrey.
Wiele osób, które uciekało w
imprezowe klimaty kończyło z nieprzewidzianymi skutkami ubocznymi na karku –
przykładowo Alex nareszcie pokonała swoje lęki i poszła smacznie spać do łóżka,
które przygniótł do podłogi niedźwiedź – Alfred robił za jej puchatą poduszkę;
Martha usnęła na balkonie w towarzystwie swojej porcelanowej zastawy, która
lewitowała sennie w górze, wzbudzając podejrzenia sąsiadów – Nathiel przed
wyjściem zdążył jej narysować na twarzy obfite czarne wąsy. Istniały także osoby, dla których
takowe imprezy kończyły się tylko i wyłącznie bólem głowy – otóż byłam ofiarą
nadmienionego skutku zażywania alkoholu. Był jeszcze Nathiel, który liczył się
do osobnej kategorii pijących osób. Jego szalony, pijacki stan nazywałam
„przebudzeniem demona”. I właśnie przez to przebudzenie musiałam wdrapać się na
szczyt wieży Eiffla.
Siedząc w samolocie i głaszcząc
tego grzecznie śpiącego chłopca leżącego ze swoją roztrzepaną głową na moich
kolanach, nie mogłam uwierzyć w to, że był tą samą osobą, która chciała udawać
King Konga, porywającego swoją ukochaną na wieżę. Na samo wspomnienie tego, jak
mój mąż próbował wyciągnąć mnie poza bezpieczną przystań, przeszyły mnie
dreszcze. Cudem wyciągnęłam tą małpę w demonicznej skórze z rąk oburzonej
ochrony.
Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. Zdecydowanie potrzebowałam
urlopu od wykonywanych obowiązków. Będę musiała porozmawiać z Sorathielem o
trudach naszej misji i chwili spokoju, którą chciałabym, abyśmy dostali w
zamian. Koniec końców wykonaliśmy razem kawał niezłej roboty.
Kiedy wylądowaliśmy na lotnisku
i przywołałam do porządku zmęczonego Auvreya, nareszcie mogłam odetchnąć. Nigdzie nie było tak dobrze jak w kraju, w którym spędziło się większość
swojego marnego życia. Dodatkowym plusem zakańczającym naszą misję było to, że gdy
tylko przekroczyliśmy strefę wydającą bagaże na taśmie, ujrzeliśmy biegnącą w
naszą stronę Aurę, która najwyraźniej przekradła się pomiędzy bramkami,
umykając przed rękoma ochroniarzy. Z dzikim, bojowym okrzykiem rzuciła się w
naszą stronę. Brakowało tylko zarysowanych na jej twarzy błotnych, indiańskich
śladów, na szczęście w ich zastępstwie powołane były ślady po czekoladowych batonikach.
– Tataaaaa, gonio mnie! –
wydarła się sepleniąco, przeżuwając w biegu klejące się słodycze. Jakiś
ochroniarz zaklął soczyście, kiedy Aura rzuciła w jego czoło nadgryzionym batonem i krzyknęła w jego stronę: „a masz, brzydki i gruby demonie!”.
Rozchichotany i ożywiony
Nathiel rzucił się w stronę swojej córki i wziął ją w ramiona, obracając wokół
siebie, jakby chciał jej zrobić sławny wśród małych dzieciaków samolot. Aura
jak na zawołanie rozłożyła ręce na bok i zaczęła wykrzykiwać głośne „łiiii”, jak
piszczący na całą dzielnicę alarm przeciwpożarowy.
– To pana córka? – spytał
oburzony i zdyszany ochroniarz, kiedy dotarł już do niepoprawnej rodziny Auvreyów.
Nathiel uniósł brew w górę.
Małe ¾ demona wtuliło się w jego szyję i umorusało ją czekoladą jak słodki
wampir.
– Pewnie, drugiej takiej ładnej
jak ja na świecie nie ma – odpowiedział z prychnięciem. Aura potwierdziła jego
wypowiedź, wystawiając grubemu panu język. Przez to obydwoje dostali
reprymendę, do której z oczywistych powodów się nie zastosowali: w końcu to
potomkowie rodu Auvreyów, którzy słuchali tylko i wyłącznie siebie.
Kiedy przekroczyliśmy już strefę graniczną i znaleźliśmy się wewnątrz budynku, przywitała nas
uśmiechnięta Amy, która trzymała Nate’a i Calanthie za ręce. Nasza najmłodsza
córka wyrwała się jej i przylgnęła do naszych kolan z radością. Tylko bliźniak
Aury stał grzecznie z boku i czekał aż do niego podejdziemy. Nie mogłam zapominać o tym, że to właśnie jemu zawdzięczaliśmy sukces naszej misji.
Uklęknęłam przed
nim na jednym kolanie. Dopiero wtedy zarzucił na moją szyję swoje blade rączki
i wyszeptał do mojego ucha:
– Tęskniłem, mamo. I nie musisz
się martwić, byłem grzeczny, ciocia Amy to potwierdzi.
– Wierzę ci, Nate –
odpowiedziałam z uśmiechem. – I wiesz co?
Mój syn odchylił się w tył i
spojrzał wyczekująco w moje oczy. Wyglądał trochę jak przestraszone zwierzątko, które oczekuje na niechybną karę.
– Jesteś najlepszym strategiem
pod słońcem. – Gdy to powiedziałam, twarz młodego potomka Auvreyów rozszerzyła
się w szczęśliwym uśmiechu. Jeszcze nigdy nie widziałam tak szczerej radości, wypływającej z twarzy małego dziecka.
– Pani wiedźma znalazła swojego
kochanego? – spytał zadowolony.
– Tak, i to dzięki tobie. –
Pocałowałam go w czoło.
– W takim razie zasłużyłem na
lody?
Zaśmiałam się.
– Na podwójną porcję lodów.
Hej :)
OdpowiedzUsuńBoże, nie sądziłam, że w tym uniwersum dojdzie do tego, że będę oczekiwała pojawienia się niedźwiedzia, ale Alfred to bohater, na którego liczę od kilku ostatnich rozdziałów. Miło, że jest i nawet dostaje herbatkę! Wizja bladej i wystraszonej Alex wywołuje u mnie śmiech.
Cieszę się, że to koniec sprawy z Nivareth, bo miałam już trochę dość tych bojów z nią.
Zaatakowałabym Nathiela za te rysunki na twarzy, moja miłość do niego na chwilę przestałaby istnieć.
Aww, jaka słodka końcówka. Uwielbiam widzieć rodzinkę Auvrey'ów razem i szczęśliwą.
Rozdział bardzo spokojny i przejściowy, ale był potrzebny po poprzednich przygodach.
Pozdrawiam.