poniedziałek, 21 sierpnia 2017

[TOM 3] Rozdział 37 - "Demon w puszce"

Ja i moje ostatnie pisanie. Są wakacje, a ledwo wyrabiam. Za dużo pracy naraz. Na dodatek bardzoooo nie chciało mi się pisać rozdziałów związanych z Nivareth, więc przyznaję, że chwilami robiłam to na odpiernicz. Myślę, ze teraz zacznie się coś konkretniejszego, w końcu powoli zmierzam do końca WCSa. Ale póki co, twór nie do końca udany, na szczęście zakańczający przygodę z wiedźmą. To co, kto chce kupić demona w puszce?
***
W powietrzu unosił się łagodzący i odprężający zapach świeżo zaparzonej melisy. Trzymałam w ręku bogato zdobioną kwiatami porcelanę i sączyłam z niej ostrożnie gorący napój, bojąc się, że mogę roztłuc filiżankę o kamienną posadzkę. Nie dość, że byłoby mi jej szkoda, to jeszcze zapłaciłabym za nią głową, co już zastrzegła jej wiekowa właścicielka. Ponoć porcelanowa zastawa kosztowała ją mnóstwo pieniędzy i była sprowadzana specjalnie dla niej prosto z Chin. Widziałam jak oczy Nathiela mienią się dolarami. Zapewne gdyby nikt teraz nie patrzył, schowałby jedną z tych filiżanek do kieszeni bluzy, a po powrocie do naszego kraju sprzedał ją na Ebayu za monstrualnie wielką cenę. Modliłam się, żeby przypadkiem tego nie zrobił. Nivareth dopadłaby go nawet na końcu świata i udusiła własnymi rękami, a przecież zostaliśmy już uraczeni pokazem potężnej, wiedźmowej mocy. Z jej pomocą zniszczyła połowę świątyni. I pomyśleć, że jej materialna powłoka była tylko iluzją. Iluzją, która chwilę wcześniej mogła mnie pozbawić życia. Na samą myśl o tym przeszyły mnie dreszcze. Cieszyłam się, że to już koniec bitwy, choć wciąż siedziałam jak na szpilkach, gotowa wybiec stąd w najbardziej dogodnym dla swojego bezpieczeństwa momencie. Równocześnie nie mogłam uwierzyć w to, że siedzieliśmy na środku ogromnej kamiennej świątyni i piliśmy herbatę, jakbyśmy chwilę wcześniej nie prowadzili żadnej bitwy, a po prostu urządzali sobie spokojny i miły podwieczorek. Czułam się, jakbym na nowo trafiła do świata wyobraźni Nathiela. Bo czy to normalne, że siedzisz po turecku na wystającym z podłogi kamieniu z kwiecistą filiżanką herbaty w dłoni, jesteś cała poraniona i ledwo żywa, ale nie możesz po prostu paść twarzą na ziemię, ponieważ prowadzisz konwersację z wiedźmą? Na dodatek z wiedźmą, która wyczarowała sobie pod swoim arystokrackim tyłkiem poduszkę i zdążyła jednym ruchem dłoni poprawić swój rozmazany makijaż i potargane włosy, nawet nie przykładając ręki do tego, aby naprawić szkody w ludziach, z którymi walczyła, a także w świątyni, którą zniszczyła? Bałam się, że lada moment jakiś odłamek gruzu spadnie nam na głowę, bo co chwila za naszymi plecami rozlegały się głośne łoskoty lądującego na podłodze budulca świątynnego. To oczywiście nie było jeszcze najdziwniejsze. Siedzieliśmy tu w siódemkę i żadne z nas nie było do końca człowiekiem. Tworzyliśmy niesamowicie dziwne zgromadzenie – dwie dusze, które udawały materialne, jeden cienisty demon, jeden półdemon pół człowiek, dwie la bonne fee i… niedźwiedź Alfred, który zdążył wywarzyć tylnie drzwi i usiąść obok swojej czarodziejskiej przyjaciółki, od czasu do czasu szturchając ją nosem. Alex nie do końca była zadowolona z takiego obrotu sprawy. Najwyraźniej wciąż nie wyleczyła się ze swojej niedźwiedziej fobii. Kiedy Alfred dotykał ją nosem w ramię i kazał sobie wlać do paszczy trochę gorącej herbaty – w końcu sam nie potrafił chwycić za filiżankę, a Nivareth ostrzegła go, że zostanie jej trofeum, jeżeli chociaż dotknie drogiej porcelany – płomienna czarodziejka sztywniała i bladła, jakby za chwilę miała dostać zawału lub paść jak długa na nierównej posadzce wyoranej przez wiedźmę. Tak, wyglądaliśmy jak banda świrów. Wystarczyłby jeden telefon do psychiatryka i wakacje w zakładzie zamkniętym mieliśmy zagwarantowane.
 – Może ciasta? – spytała swoim przesłodzenie miłym głosem jedna z Wielkich Czarodziejek, machając w powietrzu dłonią, jakby próbowała uszyć niewidzialną suknię. Oczywiście miało to na celu wyczarowanie talerza z nową porcją słodkości, na którego widok Nathielowi pociekła ślina. Kiedy wyciągnął po nie rękę, szturchnęłam go w ramię i posłałam mu znaczące spojrzenie. Spożyliśmy już herbatę, nie musieliśmy truć się dodatkowo ciastem. Kto wiedział, czy wiedźma nie próbowała nas przypadkiem zabić, aby nie dopełniać warunków swojego kontraktu? Nie miała przecież sumienia, a Edgarowi mogła powiedzieć, że to nie jej wina – zapewne by w to uwierzył, w końcu był zaślepiony miłością. Cały czas wpatrywał się w nią jak w obrazek, a Nivareth napawała się tym niemym podziwem.
– Nie – powiedziałam spokojnie. – Dziękujemy za twoją – przerwałam i rozglądnęłam się ostrożnie wkoło – za twoją gościnę w tej pięknej, starej świątyni – która stała się gruzowiskiem, dodałam w myślach – ale nie możemy tu dłużej zostać. Czas nas goni.
Wiedźma, która celowo starała się przedłużyć nasze spotkanie, wykrzywiła usta w niezadowolonym uśmiechu. Jeszcze raz machnęła ręką w powietrzu i usunęła z naszego kręgu widzenia wszystkie latające talerze i filiżanki. Nie pozwoliła nam nawet dopić herbaty. Najwyraźniej nadużyliśmy jej wymuszonej gościnności.
–  Jak mniemam, zmusicie mnie do podpisania umowy własną krwią – burknęła z irytacją w głosie, marszcząc swój arystokracko zadarty nos.
Z jakiegoś powodu patrzyła się prosto w moją twarz. Przecież wiedziała, że to la bonne fee bawią się w takie kontrakty, ja nie potrafiłam wyczarować magicznego papieru, który można by podpisać krwią. Owszem, to ja z nią handlowałam, ale nie byłam wszechwiedząca.
Edgar siedzący z boku uśmiechnął się łagodnie i szepnął do mnie:
– Nivareth po prostu czuje do ciebie respekt.
Zdziwiłam się. Czyżby również miał zdolność do czytania w cudzych myślach? Cóż, skoro Calanthe jako całkiem zwyczajna dusza mogła na nas patrzeć ze swojego świata i przekazywać nam informacje, kiedy tylko chciała, to może Edgar jako zwyczajna dusza potrafił rozczytywać ulatniające się w powietrzu myśli? Palce mogła w tym również maczać Nivareth.
– Czcze gadanie – powiedziała z głośnym i lekceważącym prychnięciem wiedźma, machając obojętnie dłonią. Na jej polikach wykwitły jednak dwa soczyste rumieńce, których nie mogła zmyć żadną magią. Cóż, nie potrzebowałam dalszego oponowania, zdążyłam wysunąć własne wnioski.
– Powróćmy do naszej umowy. – Uśmiechnęłam się pod nosem i posłałam czarodziejkom znaczące spojrzenie. Martha kiwnęła głową, jakby zrozumiała co mam na myśli, a następnie wyczarowała kawałek zwiniętego papieru, który posłała w stronę Nivareth. Wiedźma chwyciła umowę w górze i posłała czarodziejce nienawistne spojrzenie. La bonne fee starały się nie patrzeć jej prosto w oczy. Udawały, że nie zauważają żadnej nienawiści, która wręcz ulatniała się z mrocznej duszy naszej kontrahentki i zatruwała powietrze. Czułam, że chodzi tutaj o respekt, a może i strach, w końcu miały do czynienia z najgorszą wiedźmą wszechczasów.
Jedna z Wielkich Czarodziejek rozwinęła papier. Jej obrzydzona mina wskazywała na to, że umowa wcale jej się nie podoba. Początkowo myślałam, że chodzi o warunki, które już przecież ustaliliśmy, ale szybko okazało się, że sprawa jest tylko błahą uwagą odnoszącą się do estetyki.
– Czy wy ludzie piszecie teraz na czymś takim? Przecież to jest takie cienkie i kruche! Jeden ruch i podarte, a wtedy umowa pozostaje nieważna! – oburzyła się. – Kpicie ze mnie!
Martha najwyraźniej się zmieszała.
– Nie nauczyli nas w szkole tworzyć pergaminów – bąknęła, zerkając gdzieś w bok.
Nivareth po raz kolejny tego dnia wydała z siebie głośne prychnięcie, po czym przedarła papier jednym ruchem przepełnionym teatralną gracją. Zanim ktokolwiek zdołał się odezwać w tej sprawie, wyczarowała zwój, który obwiązany był satynową wstążką – jak na zawołanie rozwinęła skrzydła i ukazała swoją zawartość. Wiedźma posłała pergamin tylko w moją stronę, abym przekonała się o tym, że kopiując warunki umowy, niczego nie przekręciła. Musiałam odchylić głowę, żeby rozczytać, co jest tam napisane, na szczęście bez problemu mi się to udało.
– Wszystko się zgadza – powiedziałam i odgoniłam delikatnie dłonią lewitujący w górze zwój. Ten powędrował do właścicielki, która w tym samym momencie, z połów swojej sukni wygrzebała srebrny nóż. Bez chwili zastanowienia nacięła nim skórę. Miałam nadzieję, że krew duchów liczyła się jako podpis na umowie.
Nivareth spojrzała na mnie spode łba.
– Za kogo mnie masz? – syknęła, a potem umoczyła białe, ptasie pióro w swoim krwawiącym nadgarstku i złożyła zamaszysty podpis na dole umowy. Na zakończenie swojego małego pokazu możliwości, klasnęła w dłonie i posłała pergamin w nieznane nam miejsce, pozostawiając po nim tylko iskry i śmierdzące opary dymu. – Zgodnie z tym co ustaliliśmy – zaczęła swoim zwyczajowym, podniesionym tonem głosu, wzbogaconym o nutę władzy i wyższości – we wszystkich sprawach kryzysowych, które będą miały związek z magią, będę miała za zadanie wam pomagać. Oczywiście nie będę przy tym uczestniczyć w tej waszej śmiesznej wojnie, którą swoją drogą i tak przegracie. – Po tych słowach Nathiel się wzdrygnął. W ostatniej chwili chwyciłam go za ramię i przytrzymałam. Tak, doskonale wiedziałam, że nikogo się nie bał, ale gdyby Nivareth chciała, mogłaby go spalić jednym pstryknięciem palców, a tego przecież nie chcieliśmy. Oburzony oczywiście zaczął prychać w moją stronę jak kot. Cieszyłam się, że mnie przy okazji nie podrapał. – W zamian za tą drobną pomoc, będę mogła spotykać się z Edgarem – zakończyła z radosnym uśmiechem, zmieniając się w ciągu ułamka sekundy w uroczą, zakochaną do granic możliwości nastolatkę. Posłała swojemu ukochanemu spojrzenie pełne miłości, na którego widok Nathiel wykonał odruch wymiotny. Miał szczęście, że Nivareth tylko obdarzyła go złowieszczym spojrzeniem.
– Zgadza się – potwierdziłam i skinęłam delikatnie głową. Na większy ruch nie było mnie stać, ponieważ miałam poharataną szyję.
– Wiecie jak mnie przywoływać, ale nie obiecuję, że będę zawsze na wasze zawołanie, w końcu mam również swoją pracę. Nie zamierzam rezygnować z handlu.
– A my nie możemy ci obiecać, że zawsze będziemy mieć czas na przywołanie do ciebie Edgara. – Spojrzałam znacząco na Nivareth, na co ta ściągnęła brwi i zrobiła z ust niezadowolony dzióbek.
– Dobrze – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Możecie się do mnie zwracać, kiedy chcecie, handel poczeka. – Machnęła na nas obojętnie dłonią, jakby chciała pokazać, że mamy się stąd wynosić, bo przeszkadzamy jej w romansowaniu. – Możecie stąd spadać – zakończyła swój wywód młodzieżową sentencją, która nijak pasowała do jej średniowiecznego wizerunku.
Podniosłam się chwiejnie z podłogi, czując jak cała krew odpływa mi z głowy. Obraz, który przez sobą miałam zadrżał niespokojnie na moich oczach. Dobrze, że Nathiel w porę chwycił mnie za ramiona, bo pewnie przywitałabym ponownie podłogę. 
Skinęłam mu głową w podzięce. Był niezastąpionym strażnikiem, który chronił mnie przed niebezpieczeństwem. Naprawdę już dawno bym umarła, gdyby nie jego czujność i troska. Byłam mu za to niewyobrażalnie wdzięczna.
Kiedy zawroty minęły, a ja mogłam stanąć o własnych nogach, zwróciłam się do Nivareth:
– Mam jeszcze jedną małą uwagę. – Wiedźma uniosła brew, a ja znacząco chrząknęłam. – W ramach naszej umowy mogłabyś naprawić świątynię.
Najmłodsza z czwórki przewróciła ostentacyjnie oczami.
– Że też muszę marnować swoją cenną moc na takie głupoty – powiedziała umęczonym głosem prawdziwej nastolatki. 
Po porcji narzekań, podniosła się do góry. Swoją idealnie wyprasowaną szkarłatną suknię otrzepała ostentacyjnie dłońmi. Dopiero po kilku prychnięciach i sporej dawce oburzonych pomruków, wzniosła ręce do góry. 
Wykorzystując chwilę nieuwagi moich towarzyszy, oparłam głowę o klatkę piersiową męża. Usatysfakcjonowany Nathiel objął mnie ramionami i przysunął swój ciepły polik do mojego czoła. Obydwoje spoglądaliśmy w wirujący na sztucznie wywołanym wietrze chaos, który samoczynnie układał rozbite kawałki kamieni jak puzzle, a potem przyłączał je do brakujących elementów świątyni. Te magiczne przedstawienie składające się z tańczących w powietrzu gruzów trwało zaledwie minutę. Pod wrażeniem byłam nie tylko ja czy Nathiel, ale również czarodziejki, które rozdziawiły zgodnie usta, wpatrując się w ostatnie puzzle przylegające z gracją do swoich kompanów. Cóż, może gdyby urodziły się w czasach Nivareth, same potrafiłyby zdziałać takie cuda?
Po zakończonym pokazie Nivareth udała, że strzepuje brud z dłoni – po świątyni niósł się tylko cichy dźwięk obijających się o siebie palców. Naszą czwórkę (plus niedźwiedź) obdarzyła pogardliwym spojrzeniem, a potem obróciła się gwałtownie w tył, zarzucając swoją czerwoną suknią jak peleryną hiszpańskiego torreadora. Chwyciła Edgara pod ramię i nie oglądając się na nas, ruszyła wraz z nim do miejsca, którego nigdy nie będzie dane nam poznać. Zniknęli w pustej przestrzeni, jakby byli tylko omamami naszych zmęczonych umysłów.
Zgodnie odetchnęliśmy.
– Żyjemy – odezwała się Martha. Miała cichy i słaby głos.
– Żyjemy – zawtórowała jej Alex.
– To idziemy się upić? – spytał Nathiel, spoglądając przed siebie jak zaczarowany.
– Nie wierzę, że to mówię, ale… J’aime beaucoup. – Herbaciana czarodziejka wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się szeroko, jakby ten pomysł wyjątkowo ją ucieszył.
I tak oto zakończyła się nasza paryska misja.
***
Kilka dni wcześniej przysięgłam sobie, że za żadne skarby świata nie wejdę na wieżę Eiffla. Moje twarde postanowienie uległo jednak zmianie, kiedy po całonocnej zabawie, Nathiel postanowił zniknąć mi z oczu. Szukałam go przez cztery godziny, zaglądając we wszystkie paryskie zakamarki, które mógł odwiedzić. Byłam nawet w Lasku Bolońskim, w Ogrodzie ziemskich rozkoszy, gdzie pałętały się przedawnione kurtyzany, pytające mnie łamanym angielskim o niestosowne rzeczy. Miałam nadzieję, że Auvrey tu nie zawędrował, miał w końcu słabość do kobiet, szczególnie takich, które same się nim zachwycały. Jego zmącony alkoholem umysł na pewno wybieliłby ich obraz. 
Dopiero gdy trafiłam pod jedną z najwyższych konstrukcji we Francji uznawaną za symbol miłości, usłyszałam kilka niepokojących rozmów, które dokładnie zarysowały sytuację dziejącą się u szczytu budowli. Ponoć jakiś Amerykanin bez koszulki uwiesił się na stalowej konstrukcji i krzyczał, że cały świat należy do niego. Próbował również handlować demonami w puszce. Twierdził, że są łagodne, tak samo jak on, i łatwo je oswoić. Sprzedawał je tylko za symboliczne dwa dolary lub za mokrego całusa w klatę. To nie pozostawiało mi wątpliwości przy rozszyfrowywaniu tożsamości tego obcokrajowca. Owym szalonym i pijanym turystą był Auvrey.
Wiele osób, które uciekało w imprezowe klimaty kończyło z nieprzewidzianymi skutkami ubocznymi na karku – przykładowo Alex nareszcie pokonała swoje lęki i poszła smacznie spać do łóżka, które przygniótł do podłogi niedźwiedź – Alfred robił za jej puchatą poduszkę; Martha usnęła na balkonie w towarzystwie swojej porcelanowej zastawy, która lewitowała sennie w górze, wzbudzając podejrzenia sąsiadów – Nathiel przed wyjściem zdążył jej narysować na twarzy obfite czarne wąsy. Istniały także osoby, dla których takowe imprezy kończyły się tylko i wyłącznie bólem głowy – otóż byłam ofiarą nadmienionego skutku zażywania alkoholu. Był jeszcze Nathiel, który liczył się do osobnej kategorii pijących osób. Jego szalony, pijacki stan nazywałam „przebudzeniem demona”. I właśnie przez to przebudzenie musiałam wdrapać się na szczyt wieży Eiffla.
Siedząc w samolocie i głaszcząc tego grzecznie śpiącego chłopca leżącego ze swoją roztrzepaną głową na moich kolanach, nie mogłam uwierzyć w to, że był tą samą osobą, która chciała udawać King Konga, porywającego swoją ukochaną na wieżę. Na samo wspomnienie tego, jak mój mąż próbował wyciągnąć mnie poza bezpieczną przystań, przeszyły mnie dreszcze. Cudem wyciągnęłam tą małpę w demonicznej skórze z rąk oburzonej ochrony. 
Potrząsnęłam głową  z niedowierzaniem. Zdecydowanie potrzebowałam urlopu od wykonywanych obowiązków. Będę musiała porozmawiać z Sorathielem o trudach naszej misji i chwili spokoju, którą chciałabym, abyśmy dostali w zamian. Koniec końców wykonaliśmy razem kawał niezłej roboty.
Kiedy wylądowaliśmy na lotnisku i przywołałam do porządku zmęczonego Auvreya, nareszcie mogłam odetchnąć. Nigdzie nie było tak dobrze jak w kraju, w którym spędziło się większość swojego marnego życia. Dodatkowym plusem zakańczającym naszą misję było to, że gdy tylko przekroczyliśmy strefę wydającą bagaże na taśmie, ujrzeliśmy biegnącą w naszą stronę Aurę, która najwyraźniej przekradła się pomiędzy bramkami, umykając przed rękoma ochroniarzy. Z dzikim, bojowym okrzykiem rzuciła się w naszą stronę. Brakowało tylko zarysowanych na jej twarzy błotnych, indiańskich śladów, na szczęście w ich zastępstwie powołane były ślady po czekoladowych batonikach.
– Tataaaaa, gonio mnie! – wydarła się sepleniąco, przeżuwając w biegu klejące się słodycze. Jakiś ochroniarz zaklął soczyście, kiedy Aura rzuciła w jego czoło nadgryzionym batonem i krzyknęła w jego stronę: „a masz, brzydki i gruby demonie!”.
Rozchichotany i ożywiony Nathiel rzucił się w stronę swojej córki i wziął ją w ramiona, obracając wokół siebie, jakby chciał jej zrobić sławny wśród małych dzieciaków samolot. Aura jak na zawołanie rozłożyła ręce na bok i zaczęła wykrzykiwać głośne „łiiii”, jak piszczący na całą dzielnicę alarm przeciwpożarowy. 
– To pana córka? – spytał oburzony i zdyszany ochroniarz, kiedy dotarł już do niepoprawnej rodziny Auvreyów. 
Nathiel uniósł brew w górę. Małe ¾ demona wtuliło się w jego szyję i umorusało ją czekoladą jak słodki wampir.
– Pewnie, drugiej takiej ładnej jak ja na świecie nie ma – odpowiedział z prychnięciem. Aura potwierdziła jego wypowiedź, wystawiając grubemu panu język. Przez to obydwoje dostali reprymendę, do której z oczywistych powodów się nie zastosowali: w końcu to potomkowie rodu Auvreyów, którzy słuchali tylko i wyłącznie siebie. 
Kiedy przekroczyliśmy już strefę graniczną i znaleźliśmy się wewnątrz budynku, przywitała nas uśmiechnięta Amy, która trzymała Nate’a i Calanthie za ręce. Nasza najmłodsza córka wyrwała się jej i przylgnęła do naszych kolan z radością. Tylko bliźniak Aury stał grzecznie z boku i czekał aż do niego podejdziemy. Nie mogłam zapominać o tym, że to właśnie jemu zawdzięczaliśmy sukces naszej misji. 
Uklęknęłam przed nim na jednym kolanie. Dopiero wtedy zarzucił na moją szyję swoje blade rączki i wyszeptał do mojego ucha:
– Tęskniłem, mamo. I nie musisz się martwić, byłem grzeczny, ciocia Amy to potwierdzi.
– Wierzę ci, Nate – odpowiedziałam z uśmiechem. – I wiesz co?
Mój syn odchylił się w tył i spojrzał wyczekująco w moje oczy. Wyglądał trochę jak przestraszone zwierzątko, które oczekuje na niechybną karę. 
– Jesteś najlepszym strategiem pod słońcem. – Gdy to powiedziałam, twarz młodego potomka Auvreyów rozszerzyła się w szczęśliwym uśmiechu. Jeszcze nigdy nie widziałam tak szczerej radości, wypływającej z twarzy małego dziecka. 
– Pani wiedźma znalazła swojego kochanego? – spytał zadowolony.
– Tak, i to dzięki tobie. – Pocałowałam go w czoło.
– W takim razie zasłużyłem na lody?
Zaśmiałam się.
– Na podwójną porcję lodów.

1 komentarz:

  1. Hej :)
    Boże, nie sądziłam, że w tym uniwersum dojdzie do tego, że będę oczekiwała pojawienia się niedźwiedzia, ale Alfred to bohater, na którego liczę od kilku ostatnich rozdziałów. Miło, że jest i nawet dostaje herbatkę! Wizja bladej i wystraszonej Alex wywołuje u mnie śmiech.
    Cieszę się, że to koniec sprawy z Nivareth, bo miałam już trochę dość tych bojów z nią.
    Zaatakowałabym Nathiela za te rysunki na twarzy, moja miłość do niego na chwilę przestałaby istnieć.
    Aww, jaka słodka końcówka. Uwielbiam widzieć rodzinkę Auvrey'ów razem i szczęśliwą.
    Rozdział bardzo spokojny i przejściowy, ale był potrzebny po poprzednich przygodach.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń