środa, 22 kwietnia 2015

Rozdział 65 - "Cień przeszłości"

Miało nie być rozdziału (nawet w niedzielę), ale pewnej nocy po prostu zaczęłam pisać *taka tam nagła wena o 2 w nocy* i BANG! Mamy rozdział! 
Wszystkiego najlepszego, Nathiel <3! Niestety, nie zadedykuję ci tego rozdziału, bo źle się w nim dzieje ohohoho. 

POPRAWIONE [18.03.2019]
***
– Co teraz zrobimy? – spytała Amanda.
Nie miałam odwagi spojrzeć na moich towarzyszy. To, co się działo za oknem, było częściowo moją winą. Przecież mogłam chociaż spróbować powstrzymać Gabrielle. Zanim jednak dotarło do mnie, jakie konsekwencje niosło ze sobą odzyskanie księgi przez demona i użycie jej w ludzkim świecie, było już za późno.
– Nie ma Hugh. Kto nas poprowadzi?
Andrew spojrzał z ukosa na Amandę, na chwilę odrywając twarz od okna.
– Sami musimy to zrobić. – W jego głosie pobrzmiewała bezradność. – Powiadomimy resztę członków organizacji, przeniesiemy się do tymczasowej kryjówki, ustalimy strategię, a potem będziemy działać. Nie możemy pozwolić na to, żeby demony pałętały się po naszym mieście. – Andrew podszedł do mosiężnej szuflady, z której wyjął kilka noży exitialis. – Laura, idź po Andi. My zabierzemy potrzebne rzeczy. Spotkamy się na dole.
Kiwnęłam potwierdzająco głową i wybiegłam z pokoju.
Wciąż nie mogłam uwierzyć, że Hugh odszedł. Miałam nadzieję, że to tylko wyjątkowo realistyczny sen, który przeminie jak burza, kiedy tylko zamknę oczy. Chciałabym obudzić się we własnym łóżku w momencie, kiedy poranne promienie słońca oświetlą leniwie moją twarz. Zeszłabym wtedy na dół, zjadła śniadanie w towarzystwie Hugh, Nathiela i małej Andi, która będzie rzucać się zastawą stołową razem ze swoim tymczasowym bratem, a ja jak zwykle uśmiechnę się pobłażliwie, kryjąc w sobie prawdziwe uczucie rozbawienia. To marzenie pękło jak lustro, ujawniając zgorzkniałą i bezlitosną rzeczywistość. Nieważne jak bardzo tego chciałam, nie mogłam uczynić tej sytuacji snem.
Moje myśli były w rozsypce. Działałam jak robot, któremu wydaje się proste polecenia do wykonania. Za swoje obecne zadanie przyjęłam obudzenie Andi i sprowadzenie jej na dół. Niestety nie było teraz czasu na użalanie się i wspominanie starych dobrych czasów. Już nikt nie uratuje Hugh. Zginął z rąk najokrutniejszej demonicy, jaką kiedykolwiek spotkałam. Mojej osobistej zmory.
Gdy nogi niosły mnie schodami do góry, moim sercem targały przedziwne uczucia. Od skrajnej złości po zwykłą obojętność. Wiedziałam, że wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby był tu Nathiel. Nie potrafiłam bez niego funkcjonować. Nie, gdy wszystko zaczynało się walić.
Do pokoju Andi wparowałam z głośnym trzaskiem. Nie planowałam takiej gwałtowności, ale może to nawet lepiej, że moja wizyta okazała się głośna. Przynajmniej potwory, które czyhały na życie małej demonicy, zwróciły na mnie swoje szmaragdowe oczyska.
Przerażające cienie z rozszerzonymi w diabelskim uśmiechu zębiskami oblegały cały pokój. Niektóre z nich wyciągały swoje mordercze szpony w stronę Andi pogrążonej w niespokojnym śnie. Nie czekałam ani chwili dłużej. Nie chciałam, aby kolejna osoba zniknęła z mojego życia. Exitialis, które ściskałam w dłoni przecięło w biegu przerażające demony. Te zaczęły uciekać w najciemniejsze kąty pokoju. Światłość wywołana nożem łowców przeraziła je, ale też i rozgniewała, w końcu jak taka marna człowiecza istota mogła im przeszkodzić w zabawie?
– Andi! – wykrzyknęłam, rzucając się w stronę dziewczynki. Dopiero gdy nią potrząsnęłam, otworzyła zaspane oczy i rozejrzała się wkoło. Na jej twarzy widziałam ślady po zaschniętych łzach. Najwyraźniej spędziła kolejną nockę na rozpaczaniu za Nathielem. Musiała być niezwykle zmęczona, to dlatego nie poczuła obecności złych demonów w pokoju.
Nie czekałam na to, aż się rozbudzi. Po prostu chwyciłam ją za dłoń i siłą wyciągnęłam z łóżka. Demony nie będą przecież wiecznie stać w rogu, przyglądając się, jak przed nimi uciekamy.
– Co się dzieje? – spytała zaspana Andi, patrząc do tyłu na cieniste potwory. Dopiero ich widok zdołał ją ożywić.
– Później ci to wyjaśnię. Teraz powinnyśmy uciekać.
Dziewczynka mocniej ścisnęła moją dłoń.
– Laura, czy to po mnie przyszli? – spytała z dziecięcym przestrachem.
– Nie – odparłam – przyszli po nas wszystkich.
Andi więcej się nie odezwała, dlatego zbiegłyśmy po schodach w milczeniu. Na dole czekali już na nas Amanda i Andrew uzbrojeni w podróżne plecaki i noże. Przerażona demonica wtuliła się w moje nogi, wbijając w nie swoje małe demoniczne pazurki. Miałam ochotę syknąć z bólu, ale w tej sytuacji nie byłoby to na miejscu. Andi bała się bardziej niż nasza trójka razem wzięta.
– Słuchajcie mnie teraz uważnie – zaczęła z powagą Amanda. – Naszym zadaniem jest przedarcie się przez skupisko demonów, które otaczają organizację i przeniesienie się do jednej z kryjówek Nox. Ja i Andrew oczyścimy wam drogę – mówiła powolnie i wyraźnie, abym zrozumiała każde jej słowo. Nie spuszczała ze mnie oczu. – Spotkamy się w Northem Park. Tam powinniście być bezpieczne. Jeżeli tak nie będzie, kierujcie się ku Louden Street. Tam powinien już czekać na was ktoś z Nox.
Pokiwałam głową. Amanda i Andrew mieli zdecydowanie większy staż w organizacji i to im po śmierci Hugh przypadała rola tymczasowych dowódców. Martwiłam się o nich, ale wiedziałam, że wszelkie protesty na nic się nie dadzą, a tylko opóźnią czas naszej akcji.
– Uważajcie na siebie – szepnęłam, przytulając moich towarzyszy, którzy uśmiechnęli się do mnie krzepiąco. Naprawdę bardzo rzadko pokazywałam ludziom uczucia. Ta sytuacja była jednak szczególna. Chciałam się z nimi pożegnać w taki sposób, jakbyśmy mieli się nigdy więcej nie zobaczyć. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Być może to nie oni polegną w misji, tylko ja. Byłam w końcu jednym z najsłabszych ogniw tej organizacji.
– Powodzenia – powiedział Andrew, klepiąc mnie po plecach. – A teraz przygotujcie się do biegu. – Kiedy się od siebie odsunęliśmy, chwycił za klamkę.
Serce tłukło się o moją pierś podpowiadając, że padnę na zawał, zanim ten wyczekujący moment dobiegnie końca. Mój umysł pracował na najwyższych obrotach, dlatego kiedy drzwi gwałtownie się rozwarły, a do środka zaczęły napływać cienie, byłam gotowa do biegu.
– Ruszajcie! – wykrzyknęła Amanda, próbując oczyścić nam drogę nożem. Ja sama, trzymając mocno w uścisku małą Andi, starałam się ciąć na oślep exitialis. Najwyraźniej dało to jakiś skutek, gdyż obydwie znalazłyśmy się w niedługim czasie na zewnątrz.
Widok, który przed sobą miałam, pomimo twardego postanowienia ucieczki, wrył mnie w ziemię. Nie spodziewałam się, że demony tak szybko przejdą do dewastacji otoczenia.
Pobliski park był pozbawiony drzew – powyrywane i połamane leżały na ziemi niczym polegli na wojnie żołnierze, okoliczne domy miały potłuczone szyby, zaparkowane nieopodal auta wyły alarmująco, zupełnie jakby ktoś dokonał zbiorowego włamania, śmietniki walały się po ulicy, rozrzucając wkoło odpady, a w oddali słychać było okrzyki ludzi, którzy uciekali w popłochu, gdzie tylko mogli. To, co się tutaj działo, przypominało mi jedną z apokaliptycznych scen. Bałam się, że przybycie demonów z otchłani mogło oznaczać podobny koniec.
Z otępienia wybudził mnie głośny płacz Andi, która zakryła dłonią twarz.
– Chcę do Nathiela! – zawyła. – Dlaczego nie ma tu mojego Nathiela?!
Słysząc to, poczułam równoczesną złość, jak i smutek. Andi pierwszy raz przyznała się otwarcie, że żywi do tego niezrównoważonego demona ciepłe, ludzkie uczucia. Wiedziałam, że gdy Auvrey postanowi pojawić się wreszcie w organizacji, gorzko pożałuje swojego zniknięcia.
– Musimy uciekać Andi – powiedziałam stanowczo, ciągnąc za sobą dziewczynkę, która próbowała zapierać się nogami o podłoże. W końcu jednak poddała się mojej woli, bo wiedziała, że jej dziecięce protesty są bezcelowe.
Wymachując exitialis na prawo i lewo, starałam się przedrzeć przez szaleńcze wiry demonów, które coraz gęściej nas otaczały. Ze zdziwieniem musiałam przyznać, że niezbyt się nami interesowały. Raczej skupiły się na Amandzie i Andrew, którzy wciąż stali przy siedzibie Nox i starali się przed nimi bronić. Wiedziałam, co było przyczyną ich nagłego zainteresowania. Ogień. Andrew wymachiwał w górze pochodnią, próbując je do siebie zwabić. Sorathiel kiedyś dokładnie mi to wytłumaczył. Cieniste demony od zarania dziejów były w konflikcie z drugą najgorszą rasą Reverentii – demonami ognia. Stąd też ich nienawiść do tego żywiołu. Był idealnym lepem na bezmózgie cienie. Trochę gorzej przedstawiała się sytuacja z ludzkimi demonami, o dziwo żadnego nie widziałam jednak na horyzoncie. Dobrze wróżyło to naszej ucieczce.
W przeciwieństwie do bezkształtnych cieni lub cienistych potworów o określonym kształcie, ludzkie demony posiadały rozum, którym kierowała nienawiść. Istoty wyrwane z otchłani były przepełnione czystym złem, dlatego nie zawahałyby się, gdyby miały nas zabić. Otchłań można było porównać do samego piekła. Nikt nie wiedział, co tam było, ale wszyscy wiedzieli, czym skutkował powrót z tamtych stron.
Wśród okrzyków i płaczu, nieludzkich chichotów i jęków, zdołałam się przedostać na drugą stronę ulicy, gdzie znajdowało się niewiele demonów. Przebiegłyśmy obok nich bez problemu. Nie wiem, czym było spowodowane ich otępienie, nie chciałam tego jednak rozważać w obecnej sytuacji. Powinnam dziękować wszelakim siłom niebieskim, że dane było mi uciec. Teraz zostało mi trzymać kciuki za moich towarzyszy.
– Nie płacz już, Andi. Northem Park znajduje się całkiem niedaleko.
– Wiem – jęknęła demonica. – Nathiel kupował mi tam lody czekoladowe.
Uśmiechnęłam się ze zrozumieniem. Ja również miałam wspomnienia związane z tym miejscem. To tu Auvrey zaprosił mnie na przechadzkę. Pamiętam, że zakończyła się ona szaleńczą jazdą czarnym BMW i ucieczką w pole, gdzie mało nie zostałam pocałowana przez szmaragdowookiego demona, a przy okazji przejechana przez kombajn. Byłam wręcz zszokowana tym, że w takich chwilach trzymały się mnie miłe wspomnienia.
– Jeszcze chwila i będziemy bezpieczne – powiedziałam, spoglądając w tył na przerażoną dziewczynkę.
Demonica kiwnęła głową bez przekonania. Widziałam w jej oczach nikły cień nadziei, a skoro ona w nas wierzyła, ja też musiałam uwierzyć. Z Nathielem czy bez poradzimy sobie same.
Minęłyśmy kolejną pustą alejkę. Wszystko wskazywało więc na to, że nie będziemy miały problemów z przedostaniem się do Northem Park. Wszystkie demony skupiły wokół organizacji, co musiało być jednym z zabójczych planów Gabrielle. Pytanie, co zaplanowała jako kolejne niespodzianki? Bałam się, że świat w niedługim czasie może dowiedzieć się, że demony to nie tylko bajki, ale również rzeczywistość. Ta wizja niezbyt mnie radowała. Wolałam gdy nasza organizacja działała z ukrycia, a ludzie żyli w cudownej nieświadomości, nawet się nie domyślając, że w każdej chwili jakaś demoniczna pokraka mogła wkraść się do ich cienia.
– Na miejscu – szepnęłam, stając zdyszana na środku parku pogrążonego w ciemnościach. Od razu puściłam dłoń Andi, która padła zmęczona w trawę. Jej mina mówiła tylko jedno: mam dosyć.
Dotarcie tutaj nie było trudnym zadaniem tylko dzięki Amandzie oraz Andrew. Miałam nadzieję, że ludzie z Nox szybko dotrą na miejsce i wesprą ich w walce. Mnie samą targała chęć wrócenia się do organizacji, nie chciałam jednak zostawiać Andi samej sobie. Moi zwierzchnicy nie byliby zbytnio zadowoleni. Rozkaz to rozkaz.
Zmęczona usiadłam na trawie i podobnie jak moja podopieczna spojrzałam w niebo. Tylko ono zdawało się nie przejmować dzisiejszymi wydarzeniami. Zupełnie jakby za nic miało ludzką walkę z demonami. Gwiazdy wpatrywały się chłodno w nasze twarze, pozostając niewzruszone. Czasami miałam wrażenie, że idealnie wpasowałabym się w ten nocny krajobraz. Równie chłodna i obojętna jak wszystkie ciała niebieskie.
– Laura – usłyszałam niepewny głos małej demonicy.
Spojrzałam w jej kierunku. Pierwsze, co napotkałam to przerażone oczy dziecka skierowane ku ziemi. Nie wiedziałam, o co chodzi. Przynajmniej dopóki nie poczułam pełzających po rękach odnóg czegoś, co wyglądało jak gąsienica. Szybko się zorientowałam, że to nie robaki, a coś o wiele bardziej groźnego – korzenie, które kierowane były magią.
Z prędkością światła wyrwałam dłoń ze słabego uścisku pnączy oplatających powoli moje nadgarstki. Andi zrobiła to samo, od razu zrywając się do góry. Ja także nie mogłam bezczynnie siedzieć.
Dookoła nas zaczęły dziać się naprawdę dziwnie rzeczy. Pobliskie drzewa oplecione zostały bluszczem, który zdawał się wysysać z nich całe życie. Letnie kwiaty z pobliskich rabat zaczęły usychać, a trawa czernieć, jakby została spalona przez niewidzialny ogień. Z ziemi wychodziły powykrzywiane korzenie, które obrastały wszystko, co stawało na ich drodze. Z trudem odskakiwałam od kolejnych morderczych macek chcących pochwycić moje stopy. Podobnie, choć z jeszcze większym przerażeniem, reagowała na to zjawisko Andi. Odskakiwała jak oparzona od każdego najmniejszego korzonka. Miałam wrażenie, że jeszcze chwila i Northem Park zamieni się w mroczną strefę dżungli.
To musiała być moc ziemi. Już raz byłam świadkiem jej użycia. Z tej magii emanował mrok. Czysta esencja zła wypełzła prosto z piekła, pokrywając powoli granice parku swoimi odnogami. W powietrzu czuć było przytłaczające gorąco i smród gnijących roślin. To nie była ta sama magia, z którą kiedyś miałam do czynienia.
  – Powinnyśmy uciekać, nim staniemy się częścią dżungli – powiedziałam stanowczo, chwytając Andi za dłoń. Dziewczynka kiwnęła posłusznie głową.
Już miałam się zwrócić w stronę drogi prowadzającej ku Louden Street, gdzie miałyśmy kierować się w razie problemów, gdy nagle usłyszałam niepokojący śmiech.
Moje serce stanęło na chwilę w miejscu.
Magia ziemi przestała działać, choć korzenie wciąż ruszały się w niepokojąco powolnym tańcu. Spomiędzy nich zaczęła wyłaniać się cienista sylwetka. Obcy mężczyzna stał do nas tyłem i opierał się luzacko o pobliską ławkę. Miałam wrażenie, że wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo, jakby nad czymś rozmyślał.
– Ile to już czasu minęło? – usłyszałyśmy.
Spojrzałam zdezorientowana na Andi, która wyglądała na równie zaskoczoną co ja.
– Miesiąc, pół roku, rok, a może nawet cała wieczność?
Jego głos był przepełniony mrokiem. Byłam pewna, że nie miał dobrych intencji. Postanowiłam, że się wycofamy, póki na nas nie patrzy, ale on najwyraźniej domyślił się, jakie mamy zamiary, ponieważ tuż przed naszymi twarzami natychmiastowo wyrosła ściana pnączy.
– Zapomniany, ze złamanym sercem i duchem. Pozostał w pamięci tylko jednej osoby – wymieniał powolnie. – Żył przez ten czas w otchłani, czekając na moment, kiedy będzie mógł się uwolnić. Każdego dnia nienawiść rozpierała jego serce, dlatego nie mógł się doczekać, kiedy powróci na Ziemię i ją zniszczy.
Nieznajomy oderwał się od ławki i obrócił w naszą stronę.
– Nie pamiętasz mnie, Lauro?
Cień okrywający tajemniczą postać został rozwiany przez podmuch wiatru, a pnącza rozchyliły się na boki. Dopiero gdy spojrzałam w dobrze mi znane orzechowe tęczówki, zrozumiałam, z kim miałyśmy do czynienia. Ten fakt pozbawił mnie władzy w nogach i niemal powalił na kolana. Otworzyłam usta, pragnąc coś wymówić, byłam jednak w zbyt wielkim szoku.
– Tak – zaczął rozbawiony moją reakcją chłopak. – Oczy cię nie mylą – zaśmiał się, rozkładając ręce na bok. – To ja, twój stary, dobry przyjaciel, który oddał za ciebie życie i z własnej głupoty został strącony do otchłani.
Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem, czując zbierające się w kącikach oczu łzy, bo oto przede mną stał nie kto inny jak Deaniel Matthers. Przepełniony po brzegi nienawiścią demon pozbawiony swojej dawnej dobroci.

niedziela, 19 kwietnia 2015

Rozdział 64 - "Śmierć czai się za rogiem"

Krótki rozdział, pełen rozważań. W końcu rozpoczyna się jatka, a Nathiela dalej nie ma huehue. 
22 kwietnia Nathiel obchodzi urodziny, więc już teraz życzę mu wszystkiego najlepszego >D!

POPRAWIONE [05.03.2019]
***
Nathiel wsiąknął w ziemię. Z każdym następnym dniem traciliśmy nadzieję na to, że się odnajdzie. Ten głupawy, demoniczny łowca zabrał ze sobą całe nasze cenne szczęście, które przydawało się przy wypełnianiu misji. Od jego zniknięcia nic nam nie wychodziło. Każda próba wypełnienia demonicznego zadania powierzonego nam przez Hugh kończyła się czymś nieprzewidzianym, oczywiście jeżeli w ogóle zyskiwała symbol ukończenia. Straciliśmy motywację do działania, a to tylko dlatego, że nie miał nas kto podbudować i zmusić do walki. Wraz z Nathielem zniknęła cała nasza radość.
Hugh zmienił swoje nastawienie. Nie grał już nieczułego starucha, któremu zależało tylko na wypełnianiu misji. Gdy ktokolwiek wspominał o Auvreyu, nie zmieniał już tematu. Siedział, wpatrując się w pustą przestrzeń, jakby rozmyślał nad tym, że wyrzucenie go z organizacji nie było dobrym posunięciem, tym bardziej, że zaważyło to o jakości wypełniania naszych codziennych misji. Wiedziałam, że gdzieś w głębi siebie naprawdę za nim tęsknił. Nie dziwiłam mu się. Nathiel był dla niego prawie jak syn. Wychował go i troszczył się o niego, a przecież każdy ojciec mimo złości, wciąż kocha swoje dzieci. Z drugiej strony uważałam, że to dla Nathiela odpowiednia nauczka. Wyrzucenie go z organizacji z pewnością lekko podcięło jego skrzydła wolności i zmniejszyło przesadną pewność siebie. Czy to jednak nie był zbyt drastyczny krok? Miałam nadzieję, że w końcu do nas wróci i dalej będzie tym samym Nathielem, co zawsze. Głupkowatym narcyzem uważającym siebie za boga. Uśmiechniętym idiotą, który był pewien, że każda dziewczyna na świecie należała do niego. Rozszalałym kretynem broniącym ludzi nawet kosztem własnego zdrowia i życia.
Westchnęłam ciężko i spojrzałam w rozgwieżdżone niebo. Ostatnimi czasy przesiadywałam na parapecie w pokoju. Miałam stąd idealny widok na ludzi. To było moje miejsce do rozmyśleń, dlatego obowiązkowo musiał mi towarzyszyć kubek z różaną herbatą. Nie od niedawna wiadomo, że najlepszym towarzyszem fizycznego odpoczynku był właśnie gorący napar. Nigdy nie rozumiałam Nathiela, który z oburzeniem patrzył na to, jak trzymam w dłoniach filiżankę z herbacianymi fusami. On zawsze uważał, że potęgą wszystkich trunków była kawa. Wydawało mi się jednak, że nieszczególnie mu służyła. Wystarczył jeden jej kubek, aby dostał przypływu nagłej, niepohamowanej energii, co czyniło z niego jeszcze większego świra niż zwykle. Nathiel tak naprawdę nie potrzebował żadnych środków pobudzających. Energię czerpał z powietrza. Czasem mu tego zazdrościłam.
Jęknęłam bezradnie, gdy zorientowałam się, że po raz kolejny tego dnia o nim myślałam. Teraz każdy temat poruszany w mojej głowie sprowadzał się do niego. Czy aż tak za nim tęskniłam? Przecież jeszcze niedawno narzekałam na jego głupotę i życzyłam mu podróży do psychiatryka, a teraz? Moje myśli na jego temat były pozbawione ironii.
Nie miałam pojęcia, co się ze mną działo. Po głowie wciąż chodziła mi ostrzegawcza myśl wypowiedziana przez Carissę: „Miłość właśnie tak wygląda”. A co, jeśli naprawdę zaczynałam coś czuć do Nathiela? Co, jeśli już dawno coś do niego czułam, a tylko chroniłam swoją świadomość przed tą przerażającą myślą? Może Auvrey miał rację? Może ja nie tylko bałam się, że ktoś się we mnie zakocha, ale sama bałam się zakochiwać? Miłość jawiła się dla mnie jako coś nieprawdopodobnego, wręcz nieistniejącego. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym się zadurzyć w jakimś chłopaku, a tym bardziej w Nathielu, który w żaden sposób do mnie nie pasował.
Czasami odnosiłam wrażenie, że nie posiadałam żadnych uczuć. Nigdy nie myślałam o pocałunkach w taki sposób jak inne nastolatki. Nigdy nie chciałam być całowana. Nie myślałam też o ślubie, o mężu, o dzieciach. To wszystko wydawało się dla mnie zbyt odległe. Czułam się tak, jakbym nawet nie miała prawa o tym myśleć, jakbym nie miała prawa się zakochać. Bo przecież byłam tylko i wyłącznie Laurą Collins, stojącą zawsze z boku i patrzącą na wszystko, co się wokół niej działo z wyuczonym chłodem. Byłam obserwatorem, nie uczestnikiem. Bałam się pisać uczuciami własną historię. Nie wiedziałam, skąd wzięło się moje bojaźliwe podejście do ukazywania prawdziwych, szczególnie tych ciepłych, emocji. Być może ten strach zapoczątkował mój przybrany ojciec, który na każdym kroku starał się mi udowodnić, że miłość nie istnieje, szczególnie nie dla kogoś takiego jak ja. Może to wina dzieciaków w szkole, które traktowały mnie jak odmieńca. Z drugiej strony istniała przecież Joanne, która mnie kochała. Darzyłam ją tym samym uczuciem. Dlaczego więc nie potrafiłam jednoznacznie stwierdzić, że kocham kogoś takiego jak Nathiel, skoro to uczucie było mi już znane? Wiem, miłość do matki a miłość do chłopaka była czymś zupełnie odmiennym, ale... czy aby na pewno aż tak od siebie różnym?
Oparłam głowę na skulonych kolanach. Miałam dosyć tych egzystencjalnych rozważań. Pierwszy raz w swoim życiu chciałam przestać myśleć i po prostu oddać się pustemu lewitowaniu po bezdrożach umysłu. To nie było jednak możliwe. Nawet kierowanie swoich myśli na inny tor nie dawało pozytywnych efektów. Każda rzecz była bowiem powiązana z Nathielem. Wspomnienie Reverentii? Nathiel. Misje w Nox? Nathiel. Spotkania z Calanthe? Nathiel. Moja głowa już dawno powinna eksplodować od nadmiaru jego twarzy.
Po moich plecach przebiegły nieprzyjemne dreszcze. Uznałam więc, że to koniec dzisiejszego przesiadywania na parapecie. Zrobiło się już dostatecznie zimno.
Odłożyłam na biurko kubek z herbatą, zamknęłam okno i przeciągnęłam się ospale.
Jutro czekała mnie szkoła. Musiałam być w pełni wypoczęta.
Z takim oto nastawieniem, sięgnęłam do komody po swoją piżamę. I pewnie gdyby nie podejrzany trzask dobiegający z dołu, zapewne już bym leżała w swoim łóżku i układała się do snu.
Powoli dochodziła północ. Zazwyczaj o tej porze nikt nie przebywał na parterze. Hugh zawsze czytał do późna w swoim pokoju, Andi już dawno spała, Andrew, który również mieszkał w siedzibie i zajmował pokój obok mnie, pewnie przesiadywał teraz w łazience, a Amanda gasiła właśnie światło. Co, jeśli to był jakiś nieproszony gość?
Wstrzymując na chwilę dech, przysłuchałam się uważniej dźwiękom dochodzących z dołu. Poza tym jednym głośniejszym trzaskiem, nic już jednak nie usłyszałam.
Nie. Nie mogłam pozbyć się odczucia, że działo się coś niepokojącego. Mój umysł nakazał mi to sprawdzić. W końcu to jeden z obowiązków łowcy: dbać o bezpieczeństwo swoich towarzyszy.
Biorąc głęboki oddech, sięgnęłam po exitialis spoczywające w szufladzie. Powoli zaczęłam kierować się w stronę drzwi. Mój umysł zajmowała tylko jedna myśl: odszukać niebezpieczeństwo. Bałam się, ale wiedziałam, że to konieczność.
Wkrótce znalazłam się na parterze. Podłoga pod moim ciężarem cicho zaskrzypiała. Stanęłam w miejscu jak czujna sarna wyszukująca w pobliżu zagrożenia. Ciemność nie działała dobrze na moje zmysły, dlatego przeniosłam się pod ścianę, sięgając włącznika.
– Laura, kopę lat – usłyszałam, gdy światło rozjaśniło przerażający mrok.
Powietrze ugrzęzło gdzieś w moich płucach, wprawiając mnie w stan zdecydowanie gorszy od przerażenia.
Przede mną, na stole, z założonymi na siebie elegancko nogami, siedział nie kto inny jak Gabrielle. Jej usta wykrzywiały się w diabelskim uśmiechu. Ubiór demonicy był bardziej wyzywający niż zwykle. Czarna przykrótka, skórzana bluzka odsłaniająca brzuch, krótkie szorty z tego samego materiału i długie buty po same kolana. Tylko jedna rzecz była zmieniona. W ręku nie dzierżyła swojego groźnego lassa, a... księgę. I to dobrze znaną mi księgę. To była kolejna rzecz, która tego dnia przyprawiła mnie o palpitację serca.
Księga Tenebris. To dzięki niej znalazłam się w tej organizacji.
Cofając się do samego początku moich demonicznych dziejów: w dniu, w którym poznałam Nathiela, zderzając się z nim na środku chodnika, gonił przerażonego Deaniela. Chciał go zabić z powodu wkradnięcia się do siedziby Nox i położenie rąk na owej tajemniczej księdze, która miała mu pomóc w odzyskaniu ojca. Od Nathiela niewiele dowiedziałam się na jej temat. Dla niego to była po prostu jakaś książka przetrzymywana przez Hugh, dzięki której można było otworzyć otchłań, przywołać demony i inne temu podobne. Jej zawartość w ogóle go nie interesowała, za to mnie tak. Na szczęście mroki mojej niewiedzy zostały rozświetlone przez Sorathiela.
Księga Tenebris była dosyć niebezpieczną własnością demonów. W ich świecie uchodziła niemal za zbędną, ale w naszym stanowiła prawdziwą broń przeciwko ludzkości. Oprócz sposobów na przywołanie z otchłani demonów, zawierała także wiele cennych zaklęć, opisów mieszkańców Królestwa Nocy, a także samej Reverentii. Tak naprawdę nikt z nas nie wiedział, kiedy i jak znalazła się w naszej organizacji. Musiała tu jednak przebywać bardzo długo. Hugh na temat jej pojawienia się potrafił powiedzieć tylko tyle, że kiedyś któryś z członków organizacji odbił ją z rąk demonów. Tak naprawdę tylko raz widziałam ją na własne oczy. Musiała być niezwykle dobrze ukryta, jednak nie tak dobrze jak mi się mogło zdawać, w końcu Gabrielle trzymała ją w swoich dłoniach.
Przypatrując się jej bezczelnemu uśmieszkowi, nie byłam w stanie nawet drgnąć. Wciąż tkwiłam w tym samym miejscu, próbując rozszyfrować wrogie zamiary.
– Zatkało? – zaśmiała się, zeskakując ze stołu.
Księgę, która wcześniej była otwarta, zamknęła z głośnym puknięciem i włożyła sobie pod ramię.
– Przykro mi, niestety dłużej tu nie pobędę, ponieważ mam do wypełnienia inną misję – zaczęła ironicznie, spoglądając na mnie z wyuczoną wyższością. – Ale nie martw się, niedługo się spotkamy.
Nim się zorientowałam, kobieta zaczęła biec w stronę drzwi. Moją jedyną reakcją na tę sytuację było wyjęcie noża z kieszeni i rzucenie nim w jej kierunku. Niestety nie udało mi się uzyskać określonego efektu. Gabrielle rozpłynęła się w oparach ciemnego dymu, pozostawiając po sobie tylko głuchy śmiech.
Jeżeli demony odzyskały księgę, to oznaczało poważne kłopoty.
– Laura? Co się dzieje? – dosłyszałam z góry zaspany, kobiecy głos. U szczytu schodów, w długiej koszuli nocnej, stała zaspana Amanda.
– Księga – tylko tyle zdołałam z siebie wydusić.
Kobieta zamrugała oczami. Z każdym momentem wydawała się być coraz bardziej zaniepokojona, zupełnie jakby powoli budziła się do życia. Akurat kiedy szybkim krokiem zaczęła schodzić ze schodów, z pokoju wyszedł zdezorientowany Andrew. Oczywiście zadał to samo pytanie, co ona. Tym razem skinęłam jednak głową w stronę Amandy, która minęła mnie na dole i z wielkim rozmachem wpadła do pokoju Hugh. Przez myśl mi przeszło, że księga mogła znajdować się właśnie w jego pokoju. Ten fakt wzbudził we mnie strach.      
Natychmiastowo odzyskałam władzę w nogach i pognałam w stronę sypialni naszego szefa. Po nagłym okrzyku wydobytym z gardła Amandy mogłam wywnioskować, że stało się coś naprawdę złego.
Stanęłam w progu przyciemnionego gabinetu. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to ogromny chaos, czyli rozwalone półki z książkami, obdarty fotel, powywracane meble, powyrywane firanki i... krew.
– Hugh! – wyrwało się z ust Amandy.
Chwilę potem dołączył do nas Andrew. Oboje klęcząc na podłodze zasłonili mi widok na szefa organizacji. Jedyne, co mogłam wywnioskować to to, że musiał być ranny albo w najgorszym wypadku...
– Hugh nie żyje.
Starsza kobieta spojrzała na mnie z oczami pełnymi łez, odsłaniając tym samym skrawek miejsca zbrodni. Gdy zobaczyłam nóż wbity prosto w serce spokojnego staruszka, już wiedziałam, ze nie było dla niego ratunku.
Świat zawirował mi przed oczami. Tylko bliskość szafki stojącej przy drzwiach zdołała uratować mnie przed niechybnym upadkiem. Byłam w szoku i to nie z powodu ogromnej ilości krwi – takie widoki nie były dla mnie obce. Byłam w szoku, ponieważ jedna z osób zespalająca całą organizację, najlepszy strateg, jaki kiedykolwiek stąpał po tej ziemi, główny przewodzący, opuścił ten świat. Doskonale wiedziałam, czyja to sprawka.
Jedno było pewne: Hugh nie poddał się bez walki. Świadczył o tym obecny stan pokoju. Jak jednak miał poradzić sobie mężczyzna w podeszłym wieku, który ostatnimi czasy niezbyt często uczestniczył w misjach ze względu na brak sił witalnych? Przecież jego przeciwniczką była jedna z gorszych demonic.
W moich oczach szybko pojawiły się łzy. Patrząc na uśmierconego Hugh, wciąż kręciłam z niedowierzaniem głową. Wszystko, co mówili do mnie Amanda i Andrew, umykało gdzieś w szarym kącie mojego uśpionego umysłu. Nie byłam w stanie wyróżnić żadnego konkretnego słowa. A przynajmniej nie byłam w stanie, dopóki nie dosłyszałam potężnych i niepokojących trzasków dobiegających z dworu. Nim zdołałam się obudzić i otrząsnąć z szoku, dwójka członków Nox już biegła w stronę okna. Nie wiedziałam, co się dzieje. Słyszałam coraz więcej głośnych trzasków, przerażających, nieludzkich śmiechów i wesołych, diabolicznych okrzyków. Przez głowy przyklejone do szyby dostrzegałam tylko szybko przemykające się między drzewami cienie. Już samo to wzbudziło we mnie ogromny niepokój. Podejrzewałam bowiem najgorsze: użycie księgi Tenebris przez Gabrielle.

niedziela, 12 kwietnia 2015

Rozdział 63 - "Koniec jest bliski"

BANG! Przez dosyć długi czas nie będzie Nathiela, płakajmy wszyscy.
Dzisiejszy rozdział nie zawiera praktycznie żadnych dialogów. Jest raczej takim wspomnieniowo-przemyśleniowym tworem. "Koniec jest bliski" mówi sam za siebie. Za niedługo będzie balanga z demonami, dramaty, śmierć, walki i inne pierdoły. 
Dziękuję za wszystkie ostatnie komentarze <3 była was aż dziesiątka! Jesteście kochani!

POPRAWIONE [03.02.2019]
***
– Gdzie idziesz?
Widziałam tylko pół ukrytej za futryną twarzy, to mi jednak wystarczyło, aby wywnioskować, w jakim nastroju była dziś Andi. Od dwóch dni siedziała w pokoju ubrana w białą piżamę w różowe kropki i z rozpuszczonymi włosami, które sięgały łopatek. Schodziła na dół tylko wtedy, kiedy była głodna. Nie chciała się z nikim bawić. Chociaż się do tego nie przyznawała, brakowało jej Nathiela. Teraz bardziej niż kiedykolwiek przypominała udręczone ludzkie dziecko, nie żadnego demona z krwi i kości.
Posłałam jej pokrzepiający uśmiech.
– Poszukać Nathiela – odpowiedziałam, mijając się odrobinę z prawdą. Wiedziałam jednak, że te słowa poprawią nieco nastrój małej demonicy. Od razu uśmiechnęła się z nadzieją w oczach.
– Jak go znajdziesz, to powiedz, że go nienawidzę i nie chcę, żeby wracał! – wykrzyknęła odrobinę zbyt radośnie. Chwilę potem zniknęła gdzieś w pokoju.
Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. Doskonale wiedziałam, że najbardziej na świecie za Nathielem tęskniła właśnie Andi. Za każdym jej słowem, mającym wyrazić nienawiść, kryła się wielka miłość do Auvreya, którego podświadomie uczyniła swoim zastępczym bratem. Byłam pewna, że gdyby stanął teraz w progu organizacji, rzuciłaby się na niego ze łzami w oczach, wykrzykując, jak bardzo go nienawidzi za to, że ją zostawił. W rzeczywistości oznaczałoby to jednak, że kocha go najmocniej na świecie.
Tęsknota. Uczucie znane chyba każdemu człowiekowi na świecie. Jedni potrafią z nią walczyć, inni pogrążają się w rozpaczy, nie mogąc wytrzymać braku ukochanej osoby. Jedni mają nadzieję, że tęsknota odejdzie, gdyż przyjdzie ten zbawienny moment powrotu ukochanej osoby, drudzy nie posiadają jej wcale, bo wiedzą, że nie dożyją tej chwili. Jak czułam się w obecnej sytuacji? Na pewno gorzej, niż zwykle. Poczciwi ludzie powiadają, że dopiero gdy coś stracimy, jesteśmy w stanie zobaczyć, jak wielką wartość to dla nas miało. Musiałam się z tym niestety zgodzić.
Czułam się, jakbym utraciła kogoś ważnego. I pomyśleć, że jeszcze niedawno narzekałam na głupotę Nathiela i życzyłam sobie świętego spokoju. Teraz żałowałam, że te prośby w ogóle zostały wysłuchane.
Od powrotu z Reverentii moje życie zmieniło się nie do poznania. Nie było w nim już szaleńczego, radosnego śmiechu, głupich żartów, roztrzepanych włosów, promiennego uśmiechu rozświetlającego najgorsze dni. Wszystko odeszło wraz z Nathielem. Byłam pewna, że dzieje się ze mną coś złego. Czy tęsknota naprawdę działała w taki sposób? Nawet śmierć Deaniela, który również był dla mnie kimś bliskim, nie spowodowała, że popadłam w taki stan. Ten, kto trafił do krainy zmarłych nie miał szans na powrót, ale on? On wciąż gdzieś był, chodził po tym mieście i natykał się na ludzi, których ja również widywałam, byłam tego pewna. Tylko dlaczego nie chciał wrócić? I dlaczego nie dawał żadnego znaku życia? Wszelkie próby dodzwonienia się do niego kończyły się tym samym: prośbą o zostawienie wiadomości głosowej.
Próbowałam go odszukać, w czym pomagał mi Sorathiel, a także reszta organizacji (w ukryciu przed samym Hugh). Nagłe zniknięcie szalonego, niereformowalnego Auvreya podłamało nas wszystkich. Wydawało się, że wraz z jego odejściem uleciał gdzieś cały optymizm i wiara w to, że walka z demonami wcale nie jest bezcelowa. Szybko odkryliśmy, że największym motywatorem Nox był właśnie Nathiel. Nieważne jak głupi, jak denerwujący i niepoprawny był ten demoniczny łowca, wszyscy go kochali za to, kim był. Zarażał każdego, nawet najbardziej ponurego osobnika, swoją niespożytkowaną energią i radością do życia. Był oryginalny i jedyny w swoim rodzaju, na dodatek miał wielkie serce. To dlatego tak bardzo nam na nim zależało.
Hugh był nieugięty. Jako jedyny nie pokazywał, że jest przygnębiony obecnym stanem rzeczy. Wciąż zachowywał się tak samo, traktując wszystko ze stoickim spokojem. Nie mogłam odgadnąć jego myśli. Wciąż zadawałam sobie pytanie: czy było mu szkoda, że wyrzucił Nathiela? Czy tęsknił za nim tak samo jak reszta? Jego zachowanie z nieznanych przyczyn straszliwie mnie irytowało. Gdy ktoś z organizacji napominał o Nathielu, on natychmiastowo zmieniał temat. Gdy ktoś przekonywał go do zorganizowania poszukiwań mających na celu powrotne przygarnięcie go do Nox, stanowczo odmawiał. Jego nieugiętość pewnego dnia wytrąciła mnie z równowagi. Zdarzenie miało miejsce podczas jednej z obrad, mających na celu dokładne ustalenie strategii przeciwko demonom koczującym w ruinach starego cmentarza. Miała to być jedna z większych misji, do której powołana została większość członków organizacji. Zostałam pominięta. Wiadomość przyjęłam ze względnym spokojem. Hugh po prostu stwierdził, że nie jestem gotowa na takie działania i jeszcze wiele brakuje mi do bycia prawdziwym łowcą. Poczułam się, jakby jakaś nieznana siła cofnęła mnie w rozwoju. Wcześniej mogłam bowiem wykonywać misje, szczególnie te, które odbywałam w towarzystwie Nathiela. Gdy ja milczałam, kilka osób zaczęło się wyraźnie burzyć decyzją szef. Sądzili, że się myli, że sobie poradzę, tymczasem ja wciąż siedziałam w fotelu, nie wykazując się niczym innym jak chłodem. Miarka się przebrała, gdy Hugh napomniał o złych wpływach Nathiela, który niczego dobrego mnie nie nauczył. Nigdy nie zapomnę zdziwionych twarzy członków organizacji, gdy wstałam i pełnym złości głosem oznajmiłam, że nie ma racji. Nie wiedziałam, co mną wtedy kierowało. Po prostu chciałam uratować godność Nathiela, który zdołał mnie nauczyć wielu przydatnych rzeczy. Walczyłam o niego jak lwica, a najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że nigdy nikogo w taki sposób nie broniłam.
Zadałam Hugh pytanie, dlaczego Nathiel został wyrzucony z organizacji, a ja, mimo tego, że uczestniczyłam w podróży do Reverentii razem z nim, nie. Hugh motywował to tym, że nie byłam zagrażającym życiu ludzi demonem, który nikogo się nie słucha. Nathiel sprawiał same problemy, na dodatek zmusił mnie do udziału w jego własnej farsie. Zdenerwowałam się jak nigdy wcześniej. Przecież to dzięki niemu ta organizacja wciąż istniała. To on zabijał najwięcej demonów. To on nie pozwalał się nam poddawać. To on pokazywał, że nawet będąc ludźmi możemy walczyć z demonami, a nawet je pokonywać. Przecież sam zachowywał się jak mieszkaniec świata ludzi. Nigdy nie używał demonicznych mocy. Na dodatek nie zmusił mnie do udziału w tej głupiej misji. Dał mi wybór, a ja się zgodziłam, ponieważ chciałam ratować Calanthe.
Po ciężkiej rozmowie z Hugh, któremu nie byłam w stanie przemówić do rozsądku, pierwszy raz postąpiłam jak typowa nastolatka. Uciekłam prosto do swojego pokoju, zakopując się pod kołdrę i kryjąc głowę w poduszce, w którą się popłakałam. Wtedy po raz pierwszy poczułam się taka bezsilna. Nie mogłam przecież nic zrobić. Pamiętam, że po kilku minutach do pokoju zapukała Carissa. Długo mnie tuliła i szeptała uspokajające słowa do ucha. Mimo tego, że czułam się w tym momencie jak dziecko, nie przeszkadzało mi to. Zagrożona poczułam się dopiero wtedy, gdy padły niechciane słowa.
„Kochasz go, prawda?”
W mojej głowie znowu wybuchł ogień chaotycznych myśli. Nie mogłam z nich wyłonić jednej, konkretnej odpowiedzi. Nić prawdy, która się przede mną ciągnęła, zawsze zanikała, gdy chciałam ją uchwycić. Odpowiedziałam wtedy: „Nie jestem pewna tego, co czuję”, na co rozbawiona Carissa rzuciła: „Miłość właśnie tak wygląda”. Od tamtej pory zaczęłam wątpić we wszystko, czego do tej pory byłam pewna.
Podniosłam się z klęczek, zapięłam kurtkę i wyszłam z organizacji.  
Nathiela szukaliśmy już od czterech dni. Jak na razie poszukiwania były bezcelowe. Wczoraj zgodnie stwierdziliśmy, że nie możemy spędzać każdego dnia na spacerowaniu po mieście, aby wyłowić go z tłumu ludzi. Przecież go znaliśmy. Wiedzieliśmy, że w końcu wróci. I to w najmniej oczekiwanej chwili, zupełnie jak potępiony bohater, który zamierza uratować ludzkość. Moje podróże ograniczały się teraz wyłącznie do spotkań z Calanthe, choć nie mogłam uniknąć rozglądania się, czy przypadkiem jakaś czarna czupryna nie wystaje ponad głowami ludzi. Niby nie powinnam odbywać takich wycieczek sama (z reguły towarzyszył mi Nathiel), ale nie obchodziło mnie to. Jeżeli jakiś demon stwierdzi, że najwyższy czas na zaatakowanie mnie – proszę bardzo. Byłam w pełni przygotowana. Zresztą z chęcią udowodnię Hugh, że świetnie daję sobie radę.  
Moja matka dochodziła do siebie. Była już w stanie narzekać i palić papierosy w liczbie przekraczającej ludzkie pojęcie, ale poruszanie się po domu wciąż sprawiało jej problem. Na szczęście była twardą kobietą i tak łatwo się nie poddawała. W domu, mimo narzekań i zapewnień, że świetnie daje sobie radę, starałam się dbać o czystość oraz o to, by cokolwiek jadła i jak najdłużej wypoczywała. Czasem bywało to niezwykle trudne. W tym przypadku to ja czułam się jak matka, która za wszelką cenę próbuje zatrzymać swoje chore dziecko w łóżku. Czasami nie mogłam się nie zaśmiać, kiedy widziałam Calanthe próbującą przełożyć nogę przez okno. Z pokerową twarzą oznajmiała mi wtedy, że chciała się spontanicznie przewietrzyć, poza tym potrzebowała dozy adrenaliny. To byłyby zabawne chwile, gdyby nie fakt, że jeszcze nie tak całkiem dawno odbyłam morderczą podróż do Reverentii. Wszystkie stwory, dzika flora, goniące mnie demony, ojciec Nathiela i bal pełen szmaragdowookich potworów śniły mi się po nocach, przez co nieraz budziłam się z krzykiem. Właśnie w takich momentach brakowało mi Nathiela, w końcu przeżył to samo, co ja i na pewno o wiele lepiej sobie z tym radził. Jego beztroskość zawsze pomagała w takich sytuacjach.
W moich snach pojawiała się nie tylko Reverentia. Każdej nocy nawiedzała mnie zakapturzona postać, która pomogła mi uratować matkę. Za każdym razem mówiła: „Nikt nie każe ci ufać”. Wciąż zastanawiałam się, dlaczego sam szef Departamentu Kontroli Demonów, który chciał wcześniej zabić Calanthe, przyszedł do jej domu i pomógł ją uratować. Jaki mógł mieć w tym cel? Nikt mi nie wmówi, że czuł coś do mojej matki. Tylko psychopaci ranią osoby, które kochają, a potem je ratują. Dobra, być może nie myliłam się z tym psychotyzmem, ale w oczach Aidena nie dostrzegałam ani odrobiny miłości, że nie wspomnę o czułości. Tkwił w nich tylko chłód. Był nawet bardziej przerażający niż ojciec Nathiela, choć mu też nie mogłam odmówić „okrutnej charyzmy”. Calanthe oczywiście nie omieszkała zapytać, skąd wiedziałam, jak dokończyć antidotum. Jedyną odpowiedzią, która przyszła mi wtedy do głowy, było: „przeczucie”, co zbytnio ją nie przekonało. Nie ciągnęła jednak tematu. Być może sama domyślała się tego, kto ją ocalił? A może uznała ten temat za mało ważny.
Jak co dzień, pokonując trasę przepełnionym po brzegi autobusem, nareszcie dotarłam na miejsce. Lipowa aleja przywitała mnie szumiącymi drzewami. Czasami miałam wrażenie, że wiatr reaguje tylko wtedy, gdy tędy przechodzę. Może to cząstka mojej demonicznej mocy, odziedziczonej po Aidenie, wywoływała wśród nich poruszenie? Naprawdę ciekawiło mnie, jak w rzeczywistości wyglądała jego magia. Skoro niewielka jej część, którą posiadałam, potrafiła wywołać niezły bałagan, to jak musiał zachowywać się rozłoszczony pan chaosu, który miał dwa razy tyle demonicznej siły. Chyba nie chciałam jej poczuć na własnej skórze.
Dotarłam do domu. Drzwi jak zawsze były otwarte. Teraz już nie pukałam, wchodziłam do środka bez zawiadamiania matki, która zdążyła się do tego przyzwyczaić. Standardowo sięgnęłam dłonią w stronę włącznika światła. Zdawało się, że nikogo tu nie było. Koc został niedbale zarzucony na oparcie sofy, a na stole walały się kubki po litrach wypitej kawy i wypełniona po brzegi petami popielniczka. Wśród tego chaosu spoczywała kartka papieru. Gdy się przybliżyłam, dostrzegłam, że widnieje na niej moje imię. Aż się bałam pomyśleć, co takiego Calanthe znowu wymyśliła.
Sięgnęłam po zwinięty kawałek papieru, rozwijając go jak starożytny papirus.  

Przez jakiś czas mnie nie będzie. Nie dzieje się ze mną nic poważnego, czuję się już w pełni sił, muszę po prostu załatwić kilka ważnych spraw. Dziękuję za pomoc, choć oczywiście dalej twierdzę, że nie powinnaś podróżować do Reverentii z tym kretynem. Jestem twoją dłużniczką.

Twoja wyrodna matka, Calanthe.

Mimowolnie się uśmiechnęłam.
Cóż, wychodzi na to, że moje podróże na lipową aleje muszą zostać na jakiś czas zawieszone.
***
Blady odblask przygasłych świec oświetlał zmęczoną twarz mężczyzny, który od dłuższego czasu przechadzał się po sali. Jego krokom towarzyszył przyspieszony i nerwowy oddźwięk stukających o posadzkę ciężkich butów. Pokonywał od godziny tę samą trasę – od jednej ściany do drugiej. Zmarszczone czoło i ściągnięte brwi świadczyły o tym, że poważnie nad czymś rozmyślał. Nikt nie chciał mu przeszkadzać i wszyscy trzymali się z boku, oczekując na jakikolwiek werdykt, ale ten nie nadchodził. Z ust ciemnowłosego mężczyzny nie padło żadne słowo. Wciąż mruczał coś do siebie, zupełnie jakby prowadził konwersację z własną osobą. Nie zdawał się zwracać uwagi na otaczających go towarzyszy, których dotykało coraz większe niezrozumienie. Mężczyzna stał się taki, odkąd para tajemniczych, torturowanych przez niego więźniów uciekła. Na samą wiadomość o ich zniknięciu, zareagował potężnym gniewem. Dwójkę demonów, które pozwoliły na ich ucieczkę, odpowiednio ukarał, a potem sam pogrążył się w głębokich myślach. Nikt nie wiedział, co chodziło mu po głowie  nikt się nie domyślał, jaka będzie jego decyzja. Gdy jednak zatrzymał się i uśmiechnął w iście diabelski sposób, jego towarzysze już wiedzieli, jaką podjął decyzję.
– Ludzcy łowcy wystarczająco namieszali. Nie będziemy dłużej czekać. Czas na kontratak.
Po sali momentalnie rozległy się triumfalne okrzyki radości. Towarzyszył im szaleńczy śmiech protagonisty. Wszyscy popierali tę decyzję, nie wszyscy jednak okazywali radość z powodu jej podjęcia.
Gdzieś w ciemnym kącie pomieszczenia mężczyzna o białych włosach uśmiechnął się krzywo i powiedział do siebie:
– Koniec jest bliski.

niedziela, 5 kwietnia 2015

Rozdział 62 - "Nikt nie każe ci ufać"

Ktoś ostatnio pytał się, kiedy pokażę odważną Laurę. Teraz powiem dlaczego jej nie pokażę. Miałam dosyć czytania książek, gdzie wszystkie bohaterki świecą odwagą. Starałam się raczej pokazać, że każdy człowiek czegoś się boi i nieraz ucieka od życia jak zwykły tchórz. To ludzka cecha. Już kiedyś prowadziłam z Cleo rozmowę na temat idealności bohaterów książkowych. Ja staram się pokazać jak najwięcej ich wad. Nathiel przykładowo nie świeci inteligencją i podejmuje zbyt pochopne decyzje, Laura jest tchórzliwa i zamknięta w sobie. Każdy ma jakąś wadę, nie można ich lekceważyć, bo to one czynią bohaterów mniej nudnymi! Albo bardziej wkurzającymi ohoho. 

POPRAWIONE [20.01.2019]
***     
I znów to potworne uczucie. Znikasz w ciemnej otchłani i pojawiasz się w zupełnie innym miejscu. Spadasz w dół, mając wrażenie, że twój mózg za chwilę rozbryzga się na skrawku ziemi i kompletnie nic z ciebie nie zostanie. Ostatecznie lądujesz boleśnie w jakiejś trawie lub... na kimś, kto okazuje się być wyjątkowo miękką poduszką.
Jeden zero dla mnie. Wreszcie uciekłam od przeznaczenia. 
– Lecisz na mnie, maleńka – odezwał się Nathiel zbolałym głosem. Starał się brzmieć uwodzicielsko, ale na jego twarzy widziałam na wpółukryte cierpienie. Nie dziwiło mnie to, w końcu i tak był już mocno pokiereszowany.
– Chciałbyś. Wolałabym już wylądować w krzakach– mruknęłam sarkastycznie w odpowiedzi.
– Dla ciebie mogę być i krzakiem – zaśmiał się Nathiel.
Dla przechodniów nasza obecna pozycja mogła wydawać się nieco podejrzana. Półnagi, leżący w trawie chłopak bez koszulki, wpatrujący się bezustannie w twarz dziewczyny w podartej sukience, która spoczywała na nim i miała twarz tuż nad jego twarzą. To zdecydowanie nie była dogodna dla przyjaciół pozycja. Całe szczęście nad naszym miastem panowała noc, więc byliśmy tutaj zupełnie sami.
Jeszcze niedawno Nathiel wykorzystałby ten moment do niecnego pocałunku z zaskoczenia, a ja zaczęłabym jak zwykle panikować, wydaje mi się jednak, że ostatnie dzieje zdecydowanie załagodziły nasze mieszane relacje. Niecierpliwy Nathiel nie oczekiwał już ode mnie zaprzeczenia lub potwierdzenia swoich uczuć, ja nie uciekałam zaś od bliskości, która jeszcze niedawno wprawiała mnie w zakłopotanie. Jednak podróż do Reverentii na coś nam się przydała. Jak to mówią ludzie: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
– Poczekam – usłyszałam nagle, zupełnie jakby Nathiel czytał mi w myślach. Wciąż patrzył prosto w moje oczy, uśmiechając się w dziwnie łagodny sposób, wcale niepodobny do demona, który zbyt długo przebywał w Królestwie Nocy. Cieszyło mnie, że przynajmniej w stosunku do mnie zachował swoją ludzką naturę.
Nic nie powiedziałam, za to kiwnęłam głową, co było najwyraźniej wystarczającą odpowiedzią.
Szybko podniosłam się z ziemi i nie patrząc na Nathiela, podałam mu dłoń. Przyjął ją i już po chwili staliśmy razem na krańcu urwiska, z którego wcześniej spadliśmy prosto w cień. To naprawdę dziwny system przemieszczania się między światami. Cofnęliśmy się z dołu do góry, co wyglądało niemal jak skok w czasie.
Oddaliłam się od miejsca jednoczesnego startu i zakończenia naszej prywatnej misji. W duchu modliłam się o to, żeby nigdy więcej nie musieć tam wracać. Ta podróż i tak pozostawiła w mojej głowie trwały ślad, który w moim odczuciu jeszcze przez długi czas będzie nawiedzał mnie w snach.
– Wracamy? – spytałam, spoglądając ukradkowo na Nathiela. Wiatr rozwiewał jego włosy na wszystkie strony.
– Wracamy.
Na twarzy mojego przyjaciela pojawił się grymas, który wskazywał na niezadowolenie z powodu zbliżających się konsekwencji. Nie będzie łatwo, gdy już trafimy do organizacji. Hugh znany był ze swojej cierpliwości i pokojowego podejścia, widziałam go już jednak w sytuacji, gdy był zdenerwowany. Mimo duszy spokojnego dziadka, był to mężczyzna, który mocno przestrzegał zasad panujących w Nox. Wszelkie występki Nathiela traktował do tej pory dosyć pobłażliwie, wiedział bowiem, że jest niereformowalny, ale czy odpuści nam sytuację, w której naraziliśmy siebie na tak ogromne niebezpieczeństwo? Już z oddali wyczuwałam surową karę.
Chwytając Auvreya pod ramię w mocnym uścisku – ledwo poruszał się o własnych nogach –  ruszyłam w kierunku organizacji. Nasz chód nie był zbytnio przyspieszony, co w żaden sposób mi nie przeszkadzało. Teraz nie musieliśmy już uciekać, a naszym jedynym celem było dotarcie do Nox. Nie mogłam doczekać się momentu ulgi, która dotknie mnie, gdy już usiądę na miękkiej sofie w pokoju obrad. Jeszcze bardziej nie mogłam doczekać się chwili, kiedy położę się do łóżka i odeśpię podróż, lecząc psychikę i ciało od ciężkich przeżyć. Ta myśl napawała mnie radością, przynajmniej do momentu, gdy nie uświadomiłam sobie, po co wyruszyłam do Reverentii.
Calanthe. Rozpaczliwie potrzebowała kwiatu algei leczniczej. Muszę go dostarczyć do jej domu. Gdy przebrniemy już przez ciężką rozmowę z Hugh, będę musiała złapać autobus i jak najszybciej się do niej dostać. Jedyne, co wypełniało mnie teraz strachem to to, że nie wiedziałam, ile ludzkich dni minęło od naszej podróży do Reverentii. A jeżeli drugoplanowe antidotum już dawno się skończyło i leżała martwa na sofie?
Ta myśl wywołała u mnie gęsią skórkę. Nie powinnam sobie wyobrażać najgorszych scenariuszy. Chciałam, aby przynajmniej jedna ważna dla mnie osoba została ocalona.
Stanęliśmy przed drzwiami prowadzącymi do organizacji Nox. Światło w pokoju obrad wciąż się paliło, a więc istniało prawdopodobieństwo, że w niektórzy członkowie organizacji właśnie tam przesiadywali. Kto wie, być może prowadzili teraz rozmowę na mój i Nathiela temat? Może zastanawiali się, gdzie jesteśmy? Może chcieli zorganizować poszukiwania? Na szczęście to już nie będzie potrzebne.
Nathiel z rozmachem otworzył drzwi i wparował do środka. Na jego miejscu weszłabym tu cichutko i z pokorą. Cóż, zostało mi tylko ciężko westchnąć i stanąć tuż za jego plecami.
– Wróciłem! – wykrzyknął radośnie chłopak.
Omiotłam wzrokiem wszystkie zgromadzone w pomieszczeniu twarze. Sorathiel odetchnął z ulgą, Carissa zalała się łzami, Ian wyglądał na lekko zaskoczonego, Amanda składała ręce w geście dziękczynnej modlitwy, Andrew przykładał do czoła dłoń, a mała Andi natychmiastowo rzuciła się w naszą stronę z płaczem. Mała demonica w przeciągu kilku sekund dopadła się do kolan Nathiela. Ostatecznie, choć była rozwścieczona, wyglądała również na stęsknioną, ale dlaczego miałaby się do tego przyznawać?
– Nathiel! Ty durny bucie!
– Jestem tu, głupi rudzielcu, cały i zdrowy – zaśmiał się Auvrey, klepiąc dziewczynkę po głowie.
– Wcale mnie to nie obchodzi! Miałeś wrócić martwy!
To zdołało lekko załagodzić panującą w pomieszczeniu atmosferę. Kilku członków Nox uśmiechnęło się na te słowa, próbując ukryć rozbawienie, wszyscy jednak zdawali się zerkać w stronę Hugh, jakby sprawdzali, czy nie przesadzili z radością. Nasz szef rzeczywiście miał nietęgą minę.
– Tak, tak, też się cholernie cieszę, że cię widzę – odpowiedział zielonooki, uśmiechając się wrednie pod nosem.
Czerwonowłosa demonica przytuliła się do jego kolan. Nathiel był tak naprawdę jedną z niewielu osób, które chciały się z nią bawić na jej własnych demonicznych zasadach. Nic dziwnego, w końcu poziomem intelektualnym praktycznie sobie dorównywali. Aż zaczęłam się zastanawiać, jak będzie zachowywał się Nathiel za dwadzieścia lat. Pewnie wciąż tak samo.
– Skoro już zdążyliście się przywitać – zaczął wyjątkowo surowym głosem Hugh – czas, abyśmy porozmawiali o waszej podróży – mówiąc to, zmarszczył gniewnie czoło. W tym momencie ten z reguły miły dziadek zaczął mnie przerażać. Przeczuwałam, że to nie będzie miła rozmowa.
– Usiądźcie.
Wymieniliśmy z Nathielem krótkie, ale znaczące spojrzenia i usiedliśmy na sofie obok siebie. Carissa momentalnie przytuliła się do mnie ze łzami w oczach, a Amanda z biegu zabrała się za opatrywanie ran Nathiela. Obie mruczały coś pod nosem –  jedna w radości, druga w zmartwieniu, ale i niezadowoleniu. Nie wsłuchiwałam się zbytnio w ich słowa. Pełną uwagę skupiłam na Hugh.
– Byliście w Reverentii.
Skąd się o tym dowiedział? Przecież nikt poza Blazierem nie zdawał sobie sprawy z tego, gdzie zamierzaliśmy odbyć podróż.
Spojrzałam pytająco na Sorathiela.
– Blazier mi o tym powiedział. Stwierdził, że zginiecie, zaśmiał się, a potem zniknął raz na zawsze z mojego cienia – odpowiedział cicho, jakby niepewnym głosem. 
Nikt w organizacji nie dziwił się wypowiadanemu na głos imieniu zdradliwego demona, Sorathiel musiał im wszystko ładnie wyśpiewać. Znając życie, bezbłędnemu przyjacielowi Nathiela musiało się nieźle dostać za taką nieodpowiedzialną decyzję. Jak widać, żaden człowiek nie był idealny.
– Chciałbym poznać dokładny powód dla którego się tam wybraliście – kontynuował cierpliwie Hugh.
Ja pierwsza chciałam otworzyć usta, Nathiel mnie jednak przed tym skutecznie powstrzymał.
– Odbywał się tam bal czczący któryś tam rok istnienia Departamentu Kontroli Demonów. Miał być tam mój ojciec. Laura potrzebowała jakiegoś dziwnego zioła dla kogoś, kogo chciała uratować, a rosło tylko w Reverentii. To ja ją namówiłem na tę podróż – powiedział, zerkając nachmurzony w bok. Jego poświęcenie niemal mi zaimponowało. Gdyby tylko pozbył się tej niezadowolonej miny... – Wiem, standardowo popełniłem błąd i zachowałem się jak nieodpowiedzialny gówniarz, który myśli tylko o sobie – zacytował znudzonym głosem słowa Hugh.
– I tym razem twoje zachowanie będzie miało poważne konsekwencje. – W głosie szefa Nox pobrzmiewała nuta groźby i powagi. Po tych słowach podniósł się z fotela i zaczął krążyć po organizacji. Wszyscy przypatrywali mu się z uwagą.
– Potrafiłem zrozumieć twoją niepohamowaną chęć zabijania demonów, potrafiłem zrozumieć nawet to, że wykonywałeś misje na własną rękę i nieraz sprawiałeś, że stawały się one niebezpieczne. Nigdy jednak nie popełniłeś tak poważnego błędu, jak podróż do Reverentii. – Hugh zatrzymał się i zapatrzył w podłogę, zupełnie jakby sam poważnie rozmyślał o karze. – Drugim poważnym błędem było zabranie ze sobą Laury, która nie ma zbyt wielkiej wprawy w zabijaniu demonów. Naraziłeś na niebezpieczeństwo nie tylko ją, ale również siebie i całą organizację Nox. Mogłeś rozjuszyć naszych wrogów, a i tak mamy ręce pełne roboty.
– Wiem to – odpowiedział przez zaciśnięte zęby Nathiel.
Spojrzałam w jego twarz. Wyglądał tak, jakby jego demoniczność powoli zaczynała brać nad nim górę. Złość i nienawiść nie będą dobrą bronią w tej walce, a mogły jeszcze pogorszyć sytuację. Chyba zdawał sobie z tego sprawę?
– Skoro to wiesz, to dlaczego to zrobiłeś? – Hugh zdawał się tracić cierpliwość.
– Chciałem zabić ojca, który zniszczył moje życie i zabrał mi wszystko, co było dla mnie cenne, poza tym odciążenie świata od takiej kreatury byłoby tylko i wyłącznie zaletą – warknął Auvrey, spoglądając na szefa Nox spode łba. –  Poza tym chciałem pomóc Laurze.
– To był tylko dodatek do twojej zemsty.
– Być może – mruknął na boku chłopak.
– Czy w twoim mniemaniu nie zrobiłeś niczego złego? – Staruszek spojrzał na niego niemal z kpiącym uśmieszkiem, który mnie zaskoczył.
– Przecież wróciliśmy. Co prawda trochę poranieni i wymęczeni, ale wciąż żywi. – Mój przyjaciel wzruszył beztrosko ramionami.
Nie powinien się tak teraz zachowywać. Doskonale wiedziałam, że to tylko gra, która miała pokazać, że nic się nie stało, ale to nie zadziała na Hugh, a jeszcze dodatkowo go rozłości. Choć raz mógłby się wykazać pokorą.
– Nathiel. – Teraz Hugh brzmiał naprawdę groźnie. Kiedy podszedł do demonicznego łowcy i stanął z nim twarzą w twarz, moje serce niemal stanęło w miejscu. – Ty naprawdę nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji. Nie masz pojęcia, co zrobiłeś i jakie będą tego konsekwencje.
– Rozumiem, gdybym poszedł tam po to, żeby zabić samego szefa departamentu, ale zrobiłem to powodu własnych pobudek, poza misjami organizacji. Można to uznać za część mojego prywatnego życia, a w te nie powinieneś się wtrącać. – Nathiel nie spuszczał z niego oczu, w których było widać tylko pogardę.
Hugh wziął głęboki oddech, który sprawił, że starcza złość na chwilę z niego wyparowała. Kiedy zabrał głos, brzmiał on już spokojnie, czyli tak jak zawsze.
– Twoja prywatna misja dotyczyła demonów, a więc tego, czym się na co dzień zajmujemy. Nie zapominaj też, że to dzięki mnie wciąż żyjesz, masz co jeść i gdzie spać. Jestem twoim niepełnoprawnym opiekunem, ale wciąż jedynym opiekunem.
– Niepełnoprawnym, dobrze powiedziane – burknął niezadowolony Nathiel, próbując jakoś ratować swoją dumę.
– Dokładnie tak. A ty moim niepełnoprawnym wychowankiem. Skoro prawo nas w tym momencie nie trzyma, równie dobrze mógłbym cię stąd wyrzucić.
Auvrey przewrócił oczami.
– Powtarzasz mi to od lat.
– Czas żebym pokazał, że mówię prawdę – odpowiedział z piekielną powagą w głosie szef Nox.
W tym momencie w organizacji zaległa cisza. Wszyscy przypatrywali się niepewnie w Hugh, z nadzieją, że to tylko i wyłącznie żart, że ta sytuacja zakończy się tak jak zawsze: na ostrej reprymendzie, niezadowolonym mruczeniu Nathiela i ostatecznym zakończeniu rozmowy we względnym pokoju. Tym razem jednak tak nie było.
– Masz dokładnie minutę na opuszczenie organizacji, do której już nigdy więcej nie wrócisz – powiedział głośno i wyraźnie Hugh, patrząc prosto w oczy Nathiela.
Mój przyjaciel wyglądał na zszokowanego. Patrzył się na niego z lekko rozwartymi ustami, nie wiedząc, co powiedzieć. Chyba pierwszy raz w życiu tak bardzo go zatkało, że nie mógł z siebie nic wydusić. Ja niestety podzielałam jego uczucia.
Wśród organizacji zapanował chaos. Wszyscy byli w szoku w związku z podjętą decyzją. Zaczęli się nawzajem przekrzykiwać, próbując bronić Nathiela. Słowa o treści: „Nie rób tego, Hugh!”, „Przecież to Nathiel!”, „On nie może stąd odejść!” mieszały się ze sobą, tworząc w mojej głowie chaos. Jedynymi osobami, które pozostały milczące, byłam ja, Nathiel i Sorathiel, który również nie wiedział, jak zareagować na tę zaskakującą wieść.
– Dość! – wykrzyknął władczo Hugh, wystawiając do góry dłoń. – To nie jest żart.
Wszyscy umilkli. Kilka osób potrząsnęło głowami, inni wyglądali na zawiedzionych i smutnych, jeszcze inni mruczeli coś pod nosem, bojąc się głośno zaprotestować. Ja sama byłam zszokowana tą decyzją –  nie chciała przedrzeć się do mojej świadomości, czyniąc z siebie rzeczywistą treść.
– Wyjdź stąd i nie próbuj wracać – dodał chłodno Hugh.
Auvrey jeszcze przez dłuższą chwilę siedział w miejscu oszołomiony, nie mogąc uwierzyć w słowa, które właśnie padły. Ja sama powoli zaczynałam panikować, ponieważ nie wyobrażałam sobie Nox bez tego szalonego, demonicznego łowcy.
Nathiel odejdzie. I prawdopodobnie nigdy więcej go nie zobaczę. Po prostu zniknie z mojego życia. Tak po prostu, zwyczajnie, z dnia na dzień, i to z powodu swojej głupiej chęci dopełnienia zemsty oraz mojej ryzykownej decyzji, że uratuję Calanthe. Zniknie, bo byłam zbyt naiwna i uwierzyłam Blazierowi. Zniknie, bo go nie powstrzymałam przed tą podróżą. Ale dlaczego tylko on? Dlaczego nie ja? Przecież tak samo jak on uczestniczyłam w tym przedsięwzięciu! To nie było sprawiedliwe!
– Mam to powtórzyć? – spytał głośno Hugh.
Chłopak zniżył głowę i uśmiechnął się krzywo pod nosem.
– Nie, przyjąłem to do wiadomości. – Chwilę potem podniósł się z sofy i ostatni raz spojrzał oczami pełnymi nienawiści na szefa organizacji. W tym momencie mógł nawet zabić Hugh, ale zamiast tego po prostu go pchnął, jakby był przeszkodą na jego drodze, potem szybkim krokiem, bez słowa pożegnania, opuścił organizacje.
Gdy w pomieszczeniu rozległy się okrzyki protestów, ja zerwałam się do góry i za nim pobiegłam. Nie zamierzałam tak po prostu wypuszczać go z rąk.
– Nathiel! – wykrzyknęłam bezradnie, próbując go dogonić. Nawet nie biegnąc, przemieszczał się bardzo szybko. To dlatego, że niósł go gniew, który tłumił ból spowodowany licznymi ranami.
Nie bojąc się konsekwencji, chwyciłam przyjaciela za dłoń, tym samym zatrzymując go na środku chodnika. Nie wyrywał się. Stanął w miejscu, nawet się na mnie nie oglądając. Zachowywał się, jakby pod wpływem jednego dotyku uleciała z niego cała złość.
– Nie przejmuj się mną. Uciekaj do Calanthe. Może być z nią już naprawdę źle – mruknął ledwo słyszalnie, nie patrząc mi w twarz. Miał rację. Nie było nas trzy dni, moja matka w tym momencie musiała być już na skraju życia. O ile dawno się z nim nie pożegnała…
– Gdzie pójdziesz? – spytałam bezradnie, nie mogąc z siebie wykrztusić niczego więcej.
Chłopak wyrwał się z mojego uścisku i ruszył w drogę donikąd.
Chciałam powiedzieć mu, jak wiele dla mnie znaczy i co się stanie, gdy odejdzie. Chciałam go zatrzymać, powiedzieć: wszystko się ułoży, ja wciąż będę przy tobie, ale zamiast tego stałam jak wryta na środku chodnika, nie wyrażając na głos nawet połowy z tych chaotycznych wyznań. Moja własna słabość uderzyła mnie w twarz.
Czy w tym momencie się poddałam?
– Nathiel! – wykrzyknęłam łamiącym się głosem. Auvrey nie zareagował na moje rozpaczliwe nawoływanie. Już po chwili zniknął gdzieś między drzewami, niesiony przez złe emocje. Mimo wewnętrznej bezradności, coś w środku podpowiadało mi, że jeszcze wróci, w końcu to Nathiel, prawda? Upierdliwy, denerwujący i uparty demon, który tak łatwo nie daje za wygraną.
Wzięłam głęboki wdech, próbując uspokoić zszargane nerwy. Nie mogłam go do niczego zmusić. Pozostało mi tylko czekać. Czekać na to, aż się uspokoi, przemyśli swoje błędy i wróci. Na pewno to zrobi. Mimo własnego pesymizmu byłam tego pewna.
Westchnęłam głośno, spoglądając w nocne niebo obsiane gwiazdami.
Teraz zostało mi już tylko uratowanie matki.
***
Do domu Calanthe, z pomocą przepełnionego po brzegi autobusu, dotarłam w ciągu czterdziestu minut. Jedyne, czego w tym momencie żałowałam to to, że nie towarzyszył mi Nathiel. Byłam zdziwiona tym nagłym ukłuciem tęsknoty. Przecież widzieliśmy się niecałą godzinę temu. Zachowywałam się trochę jak zakochana nastolatka, która właśnie zaczynała swój pierwszy związek i nie wyobrażała sobie choćby minuty spędzonej bez ukochanego. Powinnam przestać o nim myśleć, miałam teraz ważniejsze rzeczy do roboty. Nathiel na pewno będzie czekał na mnie w domu. Pójdę tam natychmiastowo, zaraz po powrocie.
Lipowa Aleja prowadząca do kryjówki Calanthe przywitała mnie chłodnym powiewem wiatru. Na szczęście nie wyczuwałam w powietrzu żałoby. Ufałam swoim własnym przeczuciom i temu, co niosły ze sobą siły natury. Nie mogło być przecież za późno na ratunek.  
Zazwyczaj pukałam do drzwi i czekałam aż Calanthe sama otworzy mi drzwi (ze względu na kulturę osobistą i jej dystans do mnie). Nie chciałam pokazywać, że byłam do niej przywiązana i uznawałam ją za osobę, którą powinna dla mnie być. Chciałam stać w bezpiecznej odległości od niej. Teraz się tym nie przejmowałam, w końcu chodziło o jej życie.
Stare, drewniane drzwi otworzyłam z rozmachem. Ich skrzypnięcie dało znać właścicielce domu o moim przybyciu. W pomieszczeniu panował mrok. Moja dłoń napotkała włącznik światła i już po chwili salon ogarnęła względna jasność. Na początku nie dostrzegłam matki. Podejrzewałam bowiem, że będzie leżeć na sofie, otulona swoim grubym kocem w kratę. Zamiast tego napotkałam jednak pustą kanapę, kilka zużytych fiolek antidotum, otwartą, pustą już szufladę, gdzie je trzymała, i przewrócony na stole kubek, w którym piłam herbatę, gdy ją odwiedzałam. Dopiero kiedy bliżej podeszłam, zauważyłam na podłodze koc, spod którego wystawała burza blond włosów.
Stanęłam jak wryta, próbując opanować narastający we mnie strach.
A jeżeli była już martwa? Jeżeli nie zdążyłam na czas?
Moje wątpliwości szybko zostały rozwiane. Blada dłoń Calanthe, która była wyciągnięta nad głową, poruszyła się nieznacznie, zaś z jej ust wydobył się cichy, udręczony jęk. Dłużej nie czekałam. Podbiegłam do niej i obróciłam ją delikatnie na plecy.
Moim oczom ukazała się zaczerwieniona od gorączki twarz, mokra od potu grzywka i przymrużone błękitne oczy, które spoglądały na mnie nieprzytomnie. Na ustach Calanthe pojawił się dobrze mi znany, kpiący uśmieszek, który pogrywał sobie nie tylko z życiem, ale i z ludźmi.
– Jesteś naprawdę głupia, Lauro – szepnęła ochryple.
Uśmiechnęłam się blado. Musiała się domyślić, że poszłam do Reverentii. Istniała jeszcze możliwość, że to sam Sorathiel złożył jej wizytę. Albo Blazier – w końcu sam odkrył, gdzie mieszkała moja matka.
– Powiedz mi jak sporządzić antidotum – powiedziałam z powagą w głosie.
Miałam świadomość, że gdyby Calanthe nie potrzebowała pomocy, na pewno by na mnie nakrzyczała, nie szczędząc przy tym sarkazmu. Teraz jednak przyjęła moją pomocną dłoń bez protestu. Gdy nie było już ratunku, człowiek chwytał się ostatniej deski ratunkowej. Szczególnie, gdy miał do wypełnienia jakiś ważny cel. Calanthe niewątpliwie go miała. Chciała w końcu uśmiercić Aidena i położyć kres istnieniu departamentu, z którym walczyła od najmłodszych lat.
– Kuchnia. Pod zlewem jest wielkie pudło ze składnikami, ziołami, jak kto woli.
Kiwnęłam głową. Zanim jednak ruszyłam do wskazanego pomieszczenia, wciągnęłam prawie że bezwładne ciało mojej matki na sofę. Nie mogłam jej w końcu zostawić na podłodze.
Skierowałam się w stronę kuchni. Z szafki pod zlewem wyjęłam wcześniej wspominany karton. Od razu przeniosłam go do pokoju.
– W środku jest moździerz, wyjmij go – powiedziała ledwo słyszalnym głosem Calanthe, spoglądając na mnie znad przymrużonych powiek.
Kiwnęłam głową i trybie natychmiastowym uczyniłam jej wolę.
– Poszukaj brunatnego liścia z białym unerwieniem.
Aby ułatwić sobie zadanie, wysypałam wszystkie zioła i niezbędne składniki na podłogę. Calanthe będzie musiała mi wybaczyć tę małą demolkę. W końcu od tego czy sporządzę tę odtrutkę, zależało jej życie.
Przekopując stertę dziwnie wyglądających roślin, które z pewnością pochodziły z Reverentii, nareszcie znalazłam wspomniany liść.
– Rozgnieć go, a potem dodaj cztery owoce jarzębiny. Dodając każdy kolejny składnik, musisz go dokładnie rozgniatać.
Kiedy czyniłam jej rozkazy, spoglądałam z niepokojem w jej twarzy. Z każdą minioną minutą bladła coraz bardziej, zupełnie jakby śmierć już trzymała ją w swoich szponach. Widziałam, że walczy z własną słabością, ale przecież jeszcze nikt nie wygrał z trucizną, będąc człowiekiem.
Musiałam się spieszyć.
– Teraz bordowo-fioletowe ususzone kwiaty. Bardzo małe, mają po cztery płatki. Wrzuć całą ich gałązkę – przerwała, by wziąć płytki wdech – potem algea lecznicza.
Moje dłonie, które miały wykonywać czynności szybciej niż zwykle, tak naprawdę plątały się i drżały, spowalniając całą pracę. Serce biło mi w szalonym rytmie diabolicznej muzyki, a myśli zdawały się krążyć tylko wokół jednej ważnej misji.
Tak bardzo chciałam, aby Calanthe żyła. Było jeszcze tyle rzeczy, o których chciałam z nią porozmawiać, tyle rzeczy, o których chciałam jej powiedzieć. Nie miałam nawet nic przeciwko jej zabawnym kłótniom z Nathielem, w końcu była jedną z niewielu osób, które potrafiły sprowadzić go do parteru. Nie chciałam, żeby zniknęła jak Joanne, pozostawiając po sobie odczucie, że niepotrzebnie ratowała kogoś takiego jak ja. Nie chciałam nigdy więcej, żeby ktoś poświęcał dla mnie swoje życie. Teraz ja, choć raz, chciałam się dla kogoś poświęcić.
– Znajdź złotą skręconą w spiralę gałązkę, rozgnieć ją i dodaj do niej garść ziemi ze słoika. – Jej głos z każdym następnym słowem słabł. Próbowała z tym walczyć, ale nie dawała już rady. Mogłam mieć tylko nadzieję, że wytrwa do końca, a ja zdążę podać jej antidotum.
– Daleko jeszcze? – spytałam cicho, nie oczekując odpowiedzi.
– Ostatni – szepnęła ledwo słyszalnie matka.
Spojrzałam na nią lekko zaniepokojona. Właśnie zamknęła oczy. Próbowała wydać z siebie to jedno ostatnie słowo, ale nie była już w stanie. Nie miałam pojęcia, czy zwyczajnie odeszła, czy utraciła przytomność. Od góry do dołu zalała mnie fala paniki.
– Nie! – wykrzyknęłam, rzucając się w jej kierunku. Chwyciłam ją za ramiona i w przypływie emocji potrząsnęłam nią tak mocno, że mnie samą z wysiłku zabolały dłonie. Gorączkowe rumieńce na z każdą chwilą ustępowały miejsca trupiej bladości. Jej twarz nie wyglądała już jak twarz chorego człowieka. Powoli zaczynała przypominać martwą osobę.
W moich oczach pojawiły się łzy. Nie miałam nawet sił na sprawdzenie czy oddycha. Doskonale wiedziałam, że to nic nie da. Chociażbym nie wiem jak mocno chciała ją uratować, nie mogłam już niczego zrobić. Trucizna ostatecznie pokonała jej ciało.
Dlaczego nie potrafiłam obronić osób, które były mi bliskie? Każda najmniejsza nawet próba walki z przeciwnościami kończyła się moją ciężką porażką. Znowu upadłam na kolana i poddałam się okrutnemu losowi, który nie miał dla mnie litości. Tak naprawdę od dziecka śmiał mi się w twarz i próbował udowodnić, że jestem do niczego. Nie mylił się. Dziś znowu stanęłam na przegranej pozycji.
– Nie odchodź – szepnęłam, dotykając wierzchem dłoni chłodnego już policzka Calanthe. Nie byłam w stanie niczego więcej zrobić. To koniec.
Odsunęłam się od niej i usiadłam na podłodze, patrząc w jej martwą twarz z niedowierzaniem. Przed oczami wciąż miałam kpiący uśmiech i tajemnicze błyski w chłodnych niebieskich tęczówkach. W głowie słyszałam jej cichy śmiech, ironiczny ton głosu, a w powietrzu czułam zapach lawendy mieszającej się z papierosowym dymem. Nie mogłam uwierzyć, że ludzkie życie było takie kruche –  w jednej chwili, która trwała oka mgnienie, witało światło dzienne, potem gdy nadchodził zmierzch, po prostu się kończyło, jakby nie było niczego warte.
Skuliłam się na podłodze, ukrywając głowę w kolanach. Chciałam, aby Calanthe choć raz przed śmiercią usłyszała, jak nazywam ją swoją matką. Teraz nie byłam jeszcze na to gotowa, ale gdyby choć na chwilę otworzyła oczy, nie wahałabym się ani chwili dłużej.
Gdy po moich polikach zaczęły spływać łzy, za swoimi plecami usłyszałam dziwnie podejrzany stukot. Już wiedziałam, że nie byłam tutaj sama.
Nim zdążyłam się obrócić, blada ręka przecięła powietrze tuż obok mojej głowy. Zaskoczona i lekko wystraszona spojrzałam na roślinę, którą przybysz trzymał w wyciągniętej przed siebie dłoni. Bez chwili zastanowienia chwyciłam ją i przygarnęłam do siebie. Bałam się obrócić, ponieważ zdawałam sobie sprawę z tego, kto mógł za mną stać.
– Dlaczego mam ci ufać? – spytałam szeptem, wlepiając spojrzenie w granatowy liść przypominający swoim kształtem liść kasztanowca. – Równie dobrze mógłbyś mnie zabić.
– Nikt nie każe ci ufać – odpowiedział męski głos.
Obróciłam się w tył. Białowłosy mężczyzna zarzucił w tył swoim płaszczem i już po chwili zniknął z mieszkania, pozostawiając po sobie cień nikłej nadziei. Moje spojrzenie znowu padło na granatowy liść. W normalnym przypadku zaczęłabym rozważać wszystkie za i przeciw, w końcu dlaczego miałabym ufać osobie, która była naszym największym wrogiem, teraz nie miałam jednak na to czasu. Calanthe i tak nie mogła być już w gorszym położeniu.
Wrzuciłam ostatni tajemniczy składnik do moździerza i ugniotłam go jak wcześniejsze surowce. Na dnie naczynia powstała niewielka ilość soku wyciśniętego z reverentyjskich roślin. Wnioskowałam, że spożywanie gałązek i liści nie byłoby korzystne ani tym bardziej bezpieczne, do szklanki przelałam więc tylko płynną część mieszanki. Bałam się, że kilka kropel może nie wystarczyć, ale... musiałam zaryzykować.
Podnosząc delikatnie głowę Calanthe, przyłożyłam do jej ust naczynie i wlałam w nią całą zawartość antidotum. Jak wielkie było moje zaskoczenie, gdy chwilę potem otworzyła gwałtownie oczy i zaniosła się niepohamowanym kaszlem. Nie wyglądała, jakby dostała życiodajną odtrutkę, a raczej zabójczą truciznę. Przez długi czas nie mogła złapać oddechu, co wzbudziło u mnie jeszcze większą panikę, już po chwili wszystko się jednak uspokoiło. Jej głowa opadła na poduszkę, powieki przysłoniły błękitne oczy, a usta lekko się rozwarły. Klatka piersiowa unosiła się teraz niespokojnie, zdradzając problemy z oddychaniem, wszystko jednak wskazywało na to, że przeżyła. Teraz musiała tylko odpoczywać.
I to wszystko dzięki Aidenowi.
Mojemu ojcu.