niedziela, 30 sierpnia 2015

[TOM 2] Rozdział 5 - "Umrzesz, nim ujrzysz"

5 rozdział. Nowe bohaterki, które zamieszają nieźle w fabule <3. Z dedykacją dla Królika, który właśnie zbiera pranie!

POPRAWIONE [17.11.2019]
*** 

Drażniący nozdrza zapach niósł się po ulicy, przypominając mi o wadach życia w mieście. Nie znosiłam spalin samochodowych, szczególnie w ciąży. Nie znosiłam tłumu ludzi, szczególnie w ciąży. Irytowały mnie bzdurne rozmowy społeczeństwa, ich krzyki, ich śmiechy, ich głośność, szczególnie w ciąży. Miałam dosyć wszystkiego, co przytrafiało mi się podczas ciąży. Jedyną zaletą dzisiejszego poranka było niewątpliwie to, że nareszcie mogłam wyjść na powietrze, i to sama ze sobą, a nie z żadną demoniczną niańką przy boku.
Przez ostatni tydzień Nathiel twardo trzymał mnie w łóżku, spełniając wszystkie moje najdrobniejsze, a nawet te najgorsze zachcianki, bez słowa narzekania. Był troskliwy, grzeczny i wyjątkowo kochany. Zupełnie jakby się o mnie martwił. Przesadnie martwił. To było wygodne do czasu. Po trzech dniach miałam już dosyć i chciałam się uwolnić. Dziś nareszcie mi się to udało. A wszystko za sprawą Sorathiela, który podczas odwiedzin przemówił do rozsądku Nathielowi. Potrzebowałam ruchu, aby czuć się lepiej. Leżenie w łóżku tylko dołowało i na dodatek w niczym nie pomagało. Jeżeli dziecko znów mnie zaatakuje, to przecież mogę robić w tym czasie cokolwiek innego. Siedzieć w toalecie, myć naczynia, leżeć w łóżku, spacerować po ulicy czy jeść obiad. Nikt nie wiedział kiedy, i czy w ogóle dostanę ataku, prawda? Przesadna czujność nie była mile widziana.
Nathiel zgodził się na moją podróż niechętnie. Nawet gdy oznajmiłam mu, że idę tylko na uniwersytet, załatwić sprawę papierkową, związaną z moim długoterminowym wolnym, zbytnio go to nie ucieszyło. Owszem, popierał to, że chciałam postarać się o rok przerwy w studiowaniu, która nawet moim zdaniem była konieczna – w końcu nie chciałam przypadkiem zemdleć na wykładzie, wywołując tym ogólne zamieszanie, po którym znajdę się znowu w szpitalu i usłyszę tę samą diagnozę: przemęczenie – problem tkwił w tym, że chciał iść tam ze mną. Jęczał i zawodził przez kilka godzin, ale ja twardo trzymałam się swego postanowienia. Godzina przerwy od Nathiela dobrze mi zrobi. Mu też. Może w końcu zacznie patrzeć na tę sytuację pod innym, bardziej pozytywnym kątem. Zaraz. Czy to nie dziwne? Król wszystkich optymistów pokładał we mnie pesymistyczne antynadzieje? Ten świat zaczynał przewracać się do góry nogami. A może to ciąża wszystko zmieniła?
Idąc powolnym krokiem przez zatłoczony chodnik, zastanawiałam się, skąd tu tylu ludzi. Był przecież listopad – jesienny, chłodny, zwyczajny dzień w środku tygodnia. Nie żadna zima, która mogła ich skłonić do gorączkowych poszukiwań prezentów, ani żaden przedświąteczny weekend. Teraz wszyscy powinni siedzieć w domach, popijać ciepłą herbatę i leczyć nadchodzącą grypę, która wkrótce opanuje osiemdziesiąt procent naszego miejskiego społeczeństwa. Nikt mi nie wmówi, że akurat dziś wszyscy mają coś ważnego do załatwienia, albo że na rynku wylądował meteoryt, którego chcą zobaczyć.
Uśmiechnęłam się do siebie krzywo i owinęłam dokładniej bordowym szalikiem. Mimo że temperatura nie była taka niska, czułam, że jest mi niewiarygodnie zimno. Miałam ochotę wrócić już do domu, zakopać się pod kołdrą z kubkiem różanego Earl Greya, zakładając uprzednio na nogi ciepłe, wełniane skarpety. Zaczytać się w jakiejś lekturze, po prostu złapać oddech zarówno od tłoku, jak i od Nathiela. Nie spoglądać na szary, dołujący krajobraz, składający się z łysych drzew i brudnych, porozjeżdżanych przez auta, martwych już liści. Kobiety w ciąży tak szybko zmieniały zdanie. A jeszcze niedawno cieszyłam się wyjściem na świeże powietrze. No, dobrze. Zważając na samochodowe spaliny – nie do końca świeże.
Ktoś w tłumie zdzielił mnie łokciem w ramię, przez co wpadłam na jakąś starszą panią. Miałam ochotę szczerze go przekląć. Nienawidziłam chamstwa wywołanego spieszeniem się na jakieś ważne wydarzenie. Śpieszmy się powoli, bo inaczej stracimy życie.
– Przepraszam – powiedziałam cicho, spoglądając na staruszkę ukrytą za szerokim, czarnym kapeluszem, opuszczającym na jej twarz delikatną woalkę. Spod kapelusza wystawało przenikliwe oko. Kobieta wyglądała, jakby chciała przejrzeć moją duszę na wskroś. Lub jakby była zła, że ją staranowałam. Gdy ludzie przepychali się pomiędzy nami, narzekając, że po środku stoją jakieś dwie niewydarzone kobiety, staruszka okryta czernią wciąż stała w miejscu i patrzyła mi prosto w oczy. Nie rozumiałam, o co jej chodzi. Chciałam spytać, czy wszystko z nią w porządku, ewentualnie powtórzyć przeprosiny, bo przecież była panią w podeszłym wieku i mogła ich nie usłyszeć, ale kobieta nareszcie do mnie przemówiła:
– Podwójne szczęście w rozpaczy.
Jej ochrypły, cichy głos zdawał się wyrastać ponad szumami miasta. Czułam się naprawdę dziwnie. Zupełnie, jakby świat się zatrzymał, a jedyną osobą, którą widziałam, była teraz tylko ta dziwna staruszka. Zastanawiałam się, co miała na myśli przez „podwójne szczęście” i
„rozpacz”. Może to jakieś starodawne powiedzenie odnoszące się do zderzania ze starszymi paniami na ulicy? A może jakieś przekleństwo? Aż taką krzywdę jej wyrządziłam, że rzuciła na mnie klątwę?
Uśmiechnęłam się ironicznie do swoich myśli, uśmiech jednak szybko zniknął z mojej twarzy, gdy usłyszałam kolejne słowa, od których włos zjeżył mi się na głowie:
– Umrzesz, nim ujrzysz.
Czarny płaszcz zafalował mi przed oczami. Tajemnicza babcia zniknęła w tłumie, jakby była tylko elementem wytworzonym przez moją wyobraźnię. Wciąż stałam oszołomiona na środku chodnika, nie mogąc zrozumieć, co właśnie miało miejsce. Wszystko wokół mnie nagle stało się takie ciche, zupełnie jakby ta kobieta sprawiła, że świat pogrążył się w milczeniu, dając mi chwilę na zastanowienie się. Tkwiłam tak do czasu, kiedy ktoś ponownie nie szturchnął mnie w ramię, mrucząc tym razem ciche słowa przeprosin.
Wystarczyło zamrugać kilka razy oczami, a świadomość wróciła we władanie mojego umysłu. Przez chwilę myślałam, że zemdleję, ale to było wyłącznie moje osobiste uprzedzenie co do podobnego stanu, jaki dotykał mnie przed skontaminowanymi dolegliwościami, wynikającymi z demonicznej ciąży. Dlaczego tak bardzo przejęłam się słowami obcej kobiety? Przecież równie dobrze mogła mówić jakieś bzdury, ponieważ nie była do końca zdrowa na umyśle. Niekoniecznie musiała być wiedźmą przewidującą przyszłość. To oczywiście nie powstrzymało mnie przed próbą interpretacji słów, jakie padły z jej ust. Przezorny zawsze był ubezpieczony, nawet jeżeli chodziło o zdania wypowiadane na ulicy przez sfiksowanych ludzi.
„Podwójne szczęście” z jakiegoś powodu kojarzyło mi się z moim stanem błogosławionym. Już dawno zauważyłam, że mój brzuch był zdecydowanie zbyt duży jak na czwarty miesiąc ciąży, a o kim, jak nie o bliźniakach, mówiło się „podwójne szczęście”? Czym była jednak wspomniana „rozpacz” w podwójnym szczęściu? Moją śmiercią, którą prawdopodobnie zawierała sentencja: „Umrzesz, nim ujrzysz”? A jeśli ta kobieta miała na celu wmówienie mi, że rozpaczą okaże się moja śmierć? Cóż, mogłam się przynajmniej pocieszyć tym, że moje dziecko (lub dzieci) prawdopodobnie przeżyją.
Skrzywiłam się znacząco na boku. Dlaczego myślałam o takich głupotach? To musiał być czysty przypadek, że akurat usłyszałam takie słowa. To na pewno była jakaś ześwirowana babcia, która mieszkała z milionem kotów i czytała im książki na dobranoc. Zdecydowanie. Nie powinnam popadać w paranoiczne stany, kiedy tak naprawdę nic mi nie groziło.
Potrząsnęłam głową i skierowałam kroki ku pasom zarysowanym na ulicy. Były tylko kilka kroków ode mnie. Po ich drugiej stronie znajdował się park, który prowadził do mojego uniwersytetu. Jaka szkoda, że w ciągu roku nie odwiedzę mojej ulubionej, ogromnej, przeszklonej biblioteki, przypominającej cmentarz zapomnianych książek. Cóż, będę musiała się pocieszyć własną domową biblioteczką. Ewentualnie pożyczę coś od Sorathiela, aby przypadkiem nie umrzeć z nudów.
Gdy już miałam stawiać stopę na białym pasie zebry ulicznej, ktoś chwycił mnie za ramię. Modliłam się w duchu, aby nie była to ta sama ześwirowana babcia, co wcześniej. Dla własnego bezpieczeństwa starałam się nie patrzeć w tył. Najprawdopodobniej przyjęłam do swojego umysłu kilka wizji z chorej wyobraźni Nathiela. Przez to wmówiłam sobie, że gdy spojrzę za siebie, dostrzegę kościotrupa, a nie staruszkę, a takiego horroru życia codziennego wolałabym uniknąć.
– Całkiem miła babcia, co? – usłyszałam ironiczny, kobiecy głos. Musiałam przyznać, że nuta kpiny, która w nim pobrzmiewała, o czymś mi przypominała. Dopiero kiedy irytujący śmiech wyrwał się z ust tajemniczej postaci, zaczęłam mimowolnie sięgać do najdalszych zakątków wspomnień. Uświadomienie sobie, z kim miałam do czynienia, sprawiło, że zabrakło mi w płucach powietrza.
– Och, czyżbyś była zaskoczona, Lauro? – usłyszałam powolny, diabelski szept. Jego właścicielka przybliżyła się do mojego ucha, przez co mogłam na nim poczuć ciepły oddech zimnej jak lód kobiety.
Nie byłam w stanie się ruszyć. Stałam jak wryta, wpatrując się w migające, zielone światło, ostrzegające mnie przed tym, że możliwość mojego przejścia na drugą stronę powoli się kończy. Ludzie przepychali się obok mnie, próbując jak najszybciej przebiec przez pasy. Niedługo ulica całkowicie opustoszała. Zostałam tu tylko ja. Ja i kobieta, której nie spodziewałam się więcej ujrzeć.
– Żyję – usłyszałam cichy, chłodny szept tuż przy uchu. – Żyję, a Departament Kontroli Demonów powoli się odradza. – Ta wypowiedź wprowadziła mnie w stan takiego szoku, że nie byłam w stanie zrobić niczego, poza bezwolnym otwarciem ust. – Przekaż pozdrowienia od tatusia dla swojego demonicznego chłoptasia. On również żyje.
Z ust kobiety wydobył się diabelski chichot, który miarowo zaczął się ode mnie oddalać, podobnie jak postać, która puściła moje ramię. Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem, spoglądając tępo przed siebie. W oczach mignęło mi czerwone światło sygnalizacji świetlnej. Po swojej lewej stronie słyszałam głośne trąbienie, ja jednak nie byłam w stanie trzeźwo myśleć. Szok był tak wielki, że wkrótce upadłam na kolana, witając swoją twarzą zebrową nawierzchnię. Było mi słabo, choć nie z powodu ataku dziecka. Byłam przerażona. Przerażona tak, że zasłabłam, całkowicie tracąc świadomość tego, co się wokół mnie dzieje. Tylko to jedno imię odbijało się bezwolnie od ścian mojego umysłu.
Gabrielle. To była Gabrielle.
***
Głośne, nerwowe stąpanie bosych stóp niosło się po całym mieszkaniu, irytując swoim brzmieniem nawet najbardziej cierpliwego człowieka. Nie było możliwości, aby ktoś nie zwrócił uwagi na zdenerwowanego chłopaka, który krążył w tą i z powrotem, dzierżąc w dłoni telefon. Wykonywał już dwudzieste z rzędu połączenie. Słyszał go dosłownie każdy. Nawet umarli, którzy przewracali się pod podłogą w swoim królestwie.
– Jeżeli nie wróci w ciągu godziny, zacznę jej szukać.
Demoniczny łowca przeczesał swoje włosy, jak miał to w zwyczaju, gdy czymś się denerwował. Drugą dłonią wciskał po raz kolejny zieloną słuchawkę na telefonie. Obojętny na cierpienie przyjaciela blondyn, spoglądał na niego z uniesioną brwią. Przez pierwsze dziesięć minut w ogóle się nie odzywał, bo po co, skoro jego towarzysz nie wyrażał głośno swojego zdania? Ciche przeklinanie to jeszcze nie powód do przerwania czytania ciekawej lektury.
– Najpierw sprawdzę uniwersytet. A potem szpital. Gdzieś w końcu musi być – kontynuował chłopak, wykonując kolejne bezskuteczne połączenie.
Sorathiel westchnął z umęczeniem, zamykając z cichym puknięciem swoją książkę. Odłożył ją na stół i spojrzał na przyjaciela kątem oka.
– Od kiedy stałeś się takim pesymistą? – spytał.
– Od kiedy Laura jest w ciąży.
Nathiel zaśmiał się nerwowo. Wyglądał, jakby był bliski obłędu z powodu nieodbierającej telefonu dziewczyny. Przecież miała wrócić za godzinę! Minęły już dwie. Może rzeczywiście był za bardzo zatroskany, ale czy nieodbieranie telefonu było normalną rzeczą u Laury? Co prawda często trzymała go w kieszeni wyciszonego, ale bez przesady. Za setnym razem zorientowałaby się, że ktoś do niej dzwoni, prawda?
– Usiądź i się uspokój – powiedział blondyn, ściągając z nosa bordowe oprawki, które odłożył na stół. Gdy zobaczył, że jego przyjaciel wciąż krąży zaniepokojony po pokoju, powtórzył to zdanie głośniej i wyraźniej, jakby kierował wypowiedź do nieusłuchanego dziecka. Nathiel jęknął bezradnie, poddając się woli Sorathiela. Usiadł obok niego, chowając telefon do kieszeni. Jego prawa noga zaczęła wystukiwać nerwowy rytm o podłogę.
– Dobra, przesadzam trochę – stwierdził odkrywczo, rzucając się na oparcie sofy. – Mam pomysł, Sorath – dodał szybko, spoglądając ukradkowo na swojego przyjaciela. – Znajdź jakiś temat do rozmowy. Może uda mi się choć na chwilę zapomnieć o tym, że Laura wyszła z domu.
Blondyn bez zastanowienia rozpoczął nowy temat:
– Dobrze. Tak więc jak ci idzie szukanie pracy?
Nathiel skrzywił się znacząco na boku. Nigdy nie chciał pracować. Był przeświadczony o tym, że do końca życia będzie go utrzymywać Hugh, a jak nie on, to ktoś inny, i wcale nie będzie musiał zajmować się ludzką, nędzną pracą. Jego priorytetem była zawsze walka z demonami. Dlaczego akurat z tego nie mógł czerpać zysków? „Dziesięć dolców za każdego demona! Kto zabije więcej?!”. To oczywiste, że byłby najlepszy w swoim fachu.
– Kiepsko – przyznał, bo rzeczywiście, mimo wewnętrznych oporów, starał się cokolwiek znaleźć. Jak do tej pory nie osiągnął jednak swojego celu. – Byłem w jakiejś firmie, nawet nie pamiętam, o co w niej chodziło. Kierowniczka patrzyła na mnie jak na obiekt do zgwałcenia. Mało nie zaśliniła przy tym biurka. Serio. Złożyła mi nawet potajemną propozycje seksualną. – Skrzywił się.
Na ustach jego przyjaciela pojawił się uśmieszek, który z powodzeniem mógł przypominać rozbawienie.
– Gdzie ja z takim wielorybem! Wystarczy mi jedna, blada dupa albinosa!
Chłopak zrobił chwilę przerwy na wypicie szklanki wody, po czym kontynuował:
– Później byłem na jakiejś budowie. Wiesz, co mi powiedzieli? – prychnął oburzony. – Że wyglądam jak chuchro! Jak patyczek, który złamie się na wietrze! Niech ich szlag weźmie! Zabijam demony i rzucam nimi o ściany jak prawdziwy strongman, a oni mi będą wmawiać, ze słaby jestem! Nie jestem, prawda, Sorath?! – oburzył się.
– Nie jesteś – odpowiedział rozbawiony Sorathiel, chwytając w dłonie filiżankę gorącej herbaty.
– Życie jest do dupy. Wolałem dalej być nastolatkiem i pozostać pod okiem Hugh. Brakuje mi tego starego dziada, wiesz? Tak jak większości ludzi z naszej organizacji. Bez nich jest tu cicho – mruknął, pochylając się do przodu. Teatralnie owiał pomieszczenie wzrokiem na podkreślenie tego, że w starej siedzibie panowały obecnie pustki.
– Dobrze wiesz, że nie byli pierwszej młodości. – Sorathiel posłał mu bezwyrazowe spojrzenie. – Teraz będziemy szukać młodych rekrutów. Nigdy nie wiadomo, kiedy Reverentia znów wyda na świat swoich sprzymierzeńców – powiedział cicho. – Póki co, jesteśmy tylko my. I kilka nielicznych demonów, które się nas boją,
– Nie wiem, czy to dobrze, czy źle – burknął niepocieszony Nathiel, zakładając ręce na piersi. – Czuję się jak bezrobotny – dodał, już po chwili milknąc. Zmarszczył czoło, jakby właśnie zdał sobie z czegoś sprawę. – Czekaj. Ja jestem bezrobotny. I dlatego życie jest do dupy.
Zakańczając swoją wypowiedź, chłopak raz jeszcze sięgnął po telefon. Najwyraźniej wyczuł moment, bo akurat ktoś próbował się do niego dodzwonić. Niestety, nie była to Laura, a obcy numer. Bez zastanowienia odebrał połączenie.
***
Otworzyłam gwałtownie oczy. Dlaczego? Bo przypomniało mi się, że zemdlałam na pasach. Na szczęście nie znajdowałam się aktualnie na środku ulicy. Byłam w jakimś dziwnym, całkowicie mi obcym, choć jednocześnie przytulnym pokoju.
Zaniepokojona usiadłam na łóżku. Gdzie ja byłam i jakim cudem się tu znalazłam? Przez myśl mi przeszło, że to Gabrielle mogła mnie porwać, ale wystrój pokoju zdecydowanie odbiegał od demonicznych norm, które zamykały się w kamiennych, zimnych komnatach rodem ze średniowiecza. Byłam wciąż w świecie ludzi, w jakimś dziecięcym pokoju. Kołdra, pod którą leżałam, miała żółtą poszewkę w wielkie, pomarańczowe kropki, podobnie jak miękka, ogromna poduszka. Ściany były tu jasnoróżowe, blade. Dwie białe firanki w kwiaty, które przecinały się ze sobą na samym środku, związane były wielkimi, białymi kokardami. Na parapecie stało mnóstwo różnokolorowych doniczek z kwiatami. Turkusowo-brązowe szafki oblegane były przez liczne naklejki przestarzałych gwiazd królujących w latach dziewięćdziesiątych, jak i bajek, których kompletnie nie znałam. Na biurku leżał czarny laptop, masa pozgniatanych papierów, bazgrołów, kredek, a także kilka pustych kubków z uroczymi wzorami. Po podłodze walały się jakieś ciuchy, na pewno nienależące do dziecka. I ta tablica korkowa zawieszona tuż nad łóżkiem, która szczególnie zwróciła moją uwagę.
Odkryłam kołdrę i na kolanach przeniosłam się pod ścianę. Najpierw w oczy rzucał się rysunek znajdujący się na środku tablicy. Dookoła niego była złocista ramka przypominająca tą, którą dzieci robią w przedszkolu z makaronu. Na mangowym szkicu znajdowała się piątka dziewczyn. Każda wyglądała inaczej. Jedna z nich, najwyższa, najwyraźniej coś śpiewała, druga, złotowłosa, dzierżyła w ręce dziwne, niebieskie karty, trzecia, wyglądająca naprawdę groźnie i temperamentnie, rzucała błyskawicami, czwarta stała z kubkiem herbaty, a nad jej głową widniały dziwne obrazy, jakby wizje, piąta wystawiała przed siebie dłonie, które rozsypywały wkoło srebrny pył. Ktoś musiał mieć niezłą wyobraźnię. Wychodziło na to, że miałam przed sobą iście magiczną wizję jakiejś nieokreślonej historii.
Przeniosłam wzrok niżej. Było tam kilka zdjęć. To one uświadomiły mnie o tym, że postacie z rysunku były prawdziwe. Płomiennowłosa dziewczyna, krzycząca coś w stronę aparatu, była ubrana w różowy fartuch z napisem „Mistrz kuchni”. Trzymała w ręku patelnię, na której podrzucała naleśnika. U dołu zdjęcia znajdowały się dwie niewyraźne plamy, przedstawiające roześmiane oczy w kolorze jasnej zieleni i błękitu. Inne zdjęcie ukazywało siedzącą na podłodze dziewczynę o splątanych, ciemnych blond włosach. W ręku, podobnie jak na rysunku, trzymała kubek herbaty. Dookoła niej, na podłodze, piętrzyły się stosy książek. Wyglądała tak, jakby nie zwracała uwagi na otoczenie. W tle, gdzie znajdowała się sofa, dwie, prawdopodobnie te same dziewczyny, co na wcześniejszym zdjęciu, wychylały swoje ręce ponad jej głową i uśmiechały się wesoło do aparatu. Trzecia fotka przedstawiała zapłakaną, brązowooką dziewczynę, która krzyczała coś z wyrzutem w stronę obiektywu, trzymając rannego kota w ramionach. Nachylała nad nim dłoń, jakby chciała go ochronić, czy też… jakimś magicznym sposobem uleczyć. Z tyłu pochylała się nad nią obojętna, płomiennowłosa dziewczyna, która patrzyła w stronę aparatu, jakby chciała go zniszczyć samym spojrzeniem. Było tu jeszcze coś dziwnego. W tle widniały dziwnie zamazane... błyskawice. Albo to flesz, albo jakaś wyjątkowo dobra przeróbka. Na ostatnim zdjęciu znajdowała się już cała grupa, którą ledwo uchwycił aparat. Pół twarzy bladej, błękitnookiej osoby, która najwyraźniej robiła zdjęcie i pragnęła objąć wszystkie koleżanki, skryta za nią, złotowłosa dziewczynka w okularach, zbulwersowana płomiennowłosa, która z nienawiścią patrzyła w aparat z rogu samego zdjęcia, brązowe oczy i uniesione ręce jednej z dziewczyn, która znajdowała się gdzieś po środku, ledwo wynurzając się ponad tłumem, oraz osoba dzierżąca kubek w dłoni – najwyraźniej też nie była zbytnio zadowolona, gdyż unosiła brew. Mimo wszystko, widok tych zdjęć wywołał na mojej twarzy uśmiech. Nie mogłam być w miejscu, gdzie czekało mnie coś złego. Osoby, które zdążyłam poznać na zdjęciach, wyglądały, jakby przyjaźniły się ze sobą długi czas. Pytanie tylko: co ja tu, do cholery, robiłam?
Dopiero teraz usłyszałam jakieś szepty dobiegające zza drzwi. Wytężyłam słuch.
– No, weźcie no! Przecież nas nie zadźga tępym nożem, nie?!
– Chyba cię pogrzało, ruda pało! Mieliśmy się nie wtrącać w ich świat!
– A-ale...
– Najlepiej od razu ją zabić!
Przez moment, słysząc agresywny głos, który pasował mi do właścicielki płomiennych włosów, przeszły mnie dreszcze. Może jednak nie byłam tu do końca bezpieczna?
Bez zastanowienia chwyciłam za nóż łowców, który trzymałam w szerokiej kieszeni bluzy. Ostrożnie i powoli przeturlałam się z łóżka na podłogę. Kiedy przeniosłam się już do pionu, skierowałam ciche kroki ku drzwiom. Miałam szczęście, gdyż panele nie wydawały z siebie żadnych oddźwięków. Byłam praktycznie bezgłośna.
– No, weź tak nie mów! Przecież to nie nasz wróg! Dlaczego zawsze jesteś taka agresywna?
– Przestańcie się kłócić… To do niczego nie prowadzi.
Głosy stawały się coraz wyraźniejsze. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, jednak na wszelki wypadek wolałam trzymać w dłoni nóż.
– Nie przestanę! Dlaczego ona jak zwykle traktuje swoją pracę tak nieostrożnie?! Jakby mogła, to by całemu światu zdradziła, kim, do cholery, jesteśmy!
– Bo dlaczego świat ma tego nie wiedzieć, skoro mu pomagamy?!
– Trzymajcie mnie, za chwilę ją strzelę w ten pusty łeb błyskawicą! Jak przeżyje, to może zmądrzeje! A jeśli nie, to już jej problem! Nawet na pogrzeb nie przyjdę! Pierniczę to!
Gdy chwytałam za klamkę, na korytarzu odbywała się właśnie szarpanina. Wyzwiska i płacz jednej z kłócących się dziewczyn zlewały się w jedno, tworząc taki hałas, że nie mogłam się nie skrzywić. Postanowiłam wykorzystać moment ich nieuwagi. Otworzyłam drzwi z rozmachem, a w stronę zgromadzonych dziewczyn wystawiłam exitialis. Cała piątka ze zdjęć spojrzała na mnie odrobinę zdezorientowana. Ja w sumie też nie wiedziałam, jak zareagować na to zaskakujące spotkanie z ludźmi, których po raz pierwszy widziałam na oczy. Chciałam wyglądać groźnie, ale w obecnej chwili czułam się co najmniej nieswojo.
Pierwsza zareagowała wysoka dziewczyna o błękitnych, zaszklonych oczach. Jej nagła radość kolidowała odrobinę z czerwonym nosem i zarumienionymi od płaczu policzkami.
– Obudziłaś się wreszcie! – wykrzyknęła radośnie, przez co aż podskoczyłam. Nie spodziewałam się takiego entuzjazmu ze strony osoby, która jeszcze niedawno szarpała się z przyjaciółką. – Dobrze się czujesz? – spytała, przekręcając głowę w bok.
Zamrugałam oczami, nie wiedząc, jak odpowiedzieć na to pytanie. Straciłam czujność, ale tylko na chwilę. Zaraz ścisnęłam mocniej nóż i skierowałam go w stronę lekko zdziwionej dziewczyny, która wystawiła przed siebie ręce w obronnym geście.
– Co tu robię? – spytałam ochrypłym głosem.
– To ja cię tu przyprowadziłam – odpowiedziała brązowowłosa dziewczyna. Na jej twarzy pojawił się niepewny uśmiech. Zupełnie jakby zaczynała się bać, że mogę dźgnąć ją w końcu ostrzem.
Patrzyłam na nią uparcie, próbując zrozumieć, jakim cudem mnie tu przyprowadziła, kiedy byłam nieprzytomna. Użyła do tego lewitacji? Czy może ciągała moje ciało po ziemi, i dlatego czułam się jak połamany kij od miotły?
– No, nie patrz tak na mnie. – Nachmurzyła się, zakładając ręce na biodra. – Jestem silna – mówiąc to, napięła mięsień ramienia, robiąc przy tym zabawny dzióbek z ust. – A ty taka drobniutka i bezbronna, że naprawdę nie miałam problemu z przeniesieniem cię tutaj. Poza tym ulica, na której zemdlałaś, znajduje się niedaleko mojego domu.
Jeszcze raz zamrugałam oczami, próbując zrozumieć, co ta obca, ześwirowana dziewczyna do mnie mówi. W tym czasie wszystkie nieznajome przyglądały mi się podejrzliwie. Oczywiście z wyjątkiem ich dziwnej przedstawicielki, której radość nie opuściła nawet na krótki moment. Przez nią czułam się jak celebrytka, która spotkała się ze swoją psychofanką. A takie spotkanie nie mogło skończyć się dobrze.
– Madlene Barielle! – przedstawiła się wesoło, wystawiając w moją stronę dłoń.
– Kim jesteś? – spytałam ostrożnie, bo coś mi podpowiadało, że za tym imieniem kryła się ważniejsza wiadomość. Spojrzałam przy tym obojętnie na jej bladą, smukłą dłoń, nie opuszczając noża. Nawet jeżeli starała się wyglądać przyjaźnie, nie mogłam do końca ufać komuś, kogo widziałam po raz pierwszy na oczy, i to w takich dziwnych okolicznościach. Poza tym jej koleżanka chwilę temu zaproponowała, aby się mnie pozbyć.
– Czarodziejką! – wykrzyknęła w odpowiedzi dziewczyna.
Na korytarzu rozpętał się prawdziwy chaos. Grupa dziewczyn stojąca za niejaką Madlene, rzuciła się w jej kierunku. Płomiennowłosa zatkała koleżance usta na spółkę z osobą lubującą się w herbacie, i pociągnęła ją do tyłu; złotowłosa dziewczyna zaśmiała się nerwowo, posyłając mi niepewne spojrzenie, a nastolatka, która na zdjęciu próbowała uleczyć kota, rzuciła się w moją stronę i machnęła mi dłonią tuż przed oczami. Być może to jakieś omamy wzrokowe, które wywołał mój rozespany umysł, ale wydawało się, że widzę srebrzysty pył. Dziwne było tylko to, że w momencie, kiedy musnął moją twarz, nagle ciało ogarnęło przedziwne uczucie senności, które w przeciągu kilku sekund zwaliło mnie z nóg. W tle usłyszałam tylko głośne wyzwiska, które z trudem docierały już do mojej świadomości.
Usnęłam.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

[TOM 2] Rozdział 4 - "A co złe, musi zniknąć"

I mamy kolejny rozdział. Ten w jakiś sposób mi się podoba. Malinki <3. 
Na razie nie mam kiedy pisać, na dodatek straszliwie namieszałam w całej rozpisce. Czasami sama nie mogę się połapać, co ma być dalej. Zastanawiam się, jak mam z tego wyjść i czy w ogóle połowy z tego nie wywalić. Mam takie głupie wrażenie, że to już nie to WCN co kiedyś. A może to wcale nie jest złe? Trzeba iść do przodu.

POPRAWIONE [13.11.2019]
***
Krople wody ściekały po świeżo umytych włosach, tworząc kałużę pod moimi stopami. W górze wciąż unosił się zapach różanego żelu pod prysznic. Zdecydowanie jednym z najlepszych momentów w życiu człowieka (lub półdemona) była ciepła kąpiel. To pozwalało odciążyć chociaż na moment kręgosłup, który pod wpływem noszenia niewielkiego jeszcze ciężaru w brzuchu, czuł się jak połamany kij od miotły. Czasami kręcąc się w nocy po łóżku, miałam ochotę wyrwać go siłą z pleców i wyrzucić przez okno. Potrzeba utrzymywania ciała w pionie skutecznie mi to jednak uniemożliwiała.
To był już czwarty miesiąc ciąży. Z dumą mogłam stawać przed lustrem i prezentować swój wielki, odstający brzuch. Wszyscy wkoło byli zdziwieni tym, jak obecnie wyglądałam. Mój stan spokojnie mógł wskazywać na to, że byłam już na ostatniej prostej. Kto wie, może to wina mojej drobnej postury? Albo tego, że byłam niska. Wciąż nie wiedziałam, jakiej płci będzie bezimienny, mały Auvrey. Badanie USG wypadało w następnym miesiącu. Nathiel trzymał kciuki za dziewczynkę. Był przeświadczony o tym, że będzie córeczką tatusia. Nawet na moment w to nie zwątpiłam. Wiedziałam, że będzie ją rozpieszczał na wszelakie możliwe sposoby. Oby tylko nie nauczył jej władać nożem, zanim nauczy się chodzić.
Uśmiechnęłam się niemrawo do swojego odbicia w lustrze. Całe szczęście, nie wyglądałam już tak przerażająco, jak dwa miesiące temu, kiedy wszystkie objawy ciążowe rozegrały wspólnie tragiczne przedstawienie. Nie zdarzało mi się też mdleć. Wszystko, co złe, zdawało się bezpowrotnie minąć.
Poklepałam delikatnie brzuch i wyszłam z łazienki w celu odnalezienia swojej zawieruszonej gdzieś sukienki. Byłam pewna, że Nathiel siłą ją stąd wyrwał, ażeby tylko zobaczyć mnie paradującą w samym, kusząco krótkim ręczniku. Nie myliłam się. Stał oparty o framugę sypialni w seksownej pozie, wpatrując się we mnie uwodzicielsko
– Tego szukasz? – spytał podejrzanym, namiętnym szeptem, unosząc do góry biały materiał.
Przewróciłam oczami, podchodząc do niego i wyrywając mu go siłą.
– Z tobą zawsze pod górkę – mruknęłam niepocieszona.
– Oj tam. Przyznaj się, że lubisz ze mną mieszkać.
Westchnęłam, spoglądając milcząco w bok.
Odkąd zamieszkałam z Nathielem, minęły już dwa miesiące. I to o dwa miesiące za dużo. Trudno było nam chwilami dojść do porozumienia. Często się kłóciliśmy i nie odpowiadały nam nasze wyuczone przez lata nawyki. Gdy mieliśmy zrobić coś wspólnie, również nie było to dla nas łatwe. Przyzwyczailiśmy się już do indywidualnego trybu życia. Miałam nadzieję, że nie będzie tak do końca. Inaczej rozwód gwarantowany.
– Moja odpowiedź brzmi: nie – odpowiedziałam, wynosząc się z powrotem do łazienki, którą zamknęłam, ażeby tylko Nathiel się do niej nie dostał. Oczywiście jak podejrzewałam, usiadł pod drzwiami. Ostatnio bardzo często to robił, zupełnie jakby się bał, że mogę niespodziewanie utracić przytomność.
– Wiem, że jesteś w ciąży, ale czasami już nie mogę wytrzymać z twoimi humorami – powiedział lekko obrażonym tonem głosu.
– Poczuj mój ból. Ja z twoimi musiałam wytrzymywać, odkąd cię poznałam.
– To nie to samo! – oburzył się chłopak. Po jego słowach nastąpiło głośne uderzenie w drzwi. Domyśliłam się, że to Nathiel bezradnie uderzył w nie głową.
– Masz rację. Zachowujesz się nawet gorzej niż kobieta w ciąży.
– Nie mam głupich zachcianek żywieniowych jak ty! Cały czas jem i piję to samo!
– Rzeczywiście. Żywienie się tostami i picie kawy przez cały dzień jest bardzo odżywcze. Chyba przerzucę się na twoją dietę. Nasze dziecko z pewnością będzie szczęśliwe.
– Hej, oprócz tostów jem też słodycze. No i krakersy.
– Co nie zmienia faktu, że żywisz się śmieciami.
Założyłam na siebie sukienkę i jeszcze raz spojrzałam w lustro. Może nie przepadałam za tym, jak wyglądałam, ale musiałam przyznać, że większy brzuch nie wyglądał u mnie tak źle. Nieskromnie mogłam przyznać, że dodawał mi uroku. To sprawiło, że uśmiechnęłam się delikatnie do własnego odbicia.
– Laura, wyjdź – usłyszałam dziecięcy jęk spod drzwi.
Uśmiech od razu zszedł z mojej twarzy. Miałam dosyć marudzenia Nathiela. Cieszyłabym się, gdyby zamilkł choć na cenne pół godziny. Wiem, byłoby to dla niego nie lada wyzwanie, ale niech przynajmniej spróbuje, a będę mu wdzięczna nawet za kilka minut życia w ciszy i spokoju.
– Wyjdę, jak kupisz mi maliny – mruknęłam od niechcenia. – I czekoladę. Najlepiej z bakaliami.
Nastąpiła długa cisza.
– Dobrze, jeszcze serek topiony z kawałkami szynki. Mam ochotę na kanapki – dodałam. – Do tego rzodkiewki i szczypiorek. – Postanowiłam kontynuować listę swoich ciążowych życzeń. Na szczęście Nathiel w porę mi przerwał. Doskonale wiedział, że mogę tak w nieskończoność. Nie chciał poszerzać listy zakupów i powiększać dziury w swoim portfelu.
– Dobra, dobra, więcej zamówień nie przyjmuję, i tak nie mam pojęcia, gdzie znajdę ci o tej porze roku maliny – powiedział, głośno prychając.
– Jak mnie kochasz, to znajdziesz je choćby na końcu świata – odpowiedziałam bezdusznie, otwierając gwałtownie drzwi od łazienki.
Auvrey wylądował pod moimi stopami. Chyba nie było to zbyt dobre zagranie z mojej strony. Przekonał mnie o tym zabójczy uśmiech, który rozświetlił jego twarz kilka sekund później. Nadepnęłam, czy może raczej przykryłam, gołą stopą jego twarz w miejscu, gdzie miał oczy. Nie musiał widzieć od dołu więcej niż ja.
– W cholerę, szalenie mocno cię kocham i zrobię dla ciebie wszystko – zaszczebiotał, szczerząc zęby. Wcale nie przeszkadzała mu stopa, która zasłaniała cały jego widok na świat.
– Bo zobaczyłeś moje majtki? – spytałam, unosząc znacząco brew.
– Nie byle jakie majtki. W żółte, słodkie kaczuszki.
Zakłopotałam się nieco, całkowicie nieświadomie przydeptując jego twarz jeszcze mocniej niż wcześniej. Auvreyowi to jednak nie przeszkadzało. Zaniósł się zabójczym śmiechem, samoczynnie pozbywając się bladej stopy z oczu. Szybko przeniósł się do pionu, nie chcąc już narażać się na mój gniew. Z trudem zaciskałam usta. Nie chciałam przypadkiem warknąć czegoś niemiłego. Nathiel miał trochę racji. Podczas ciąży byłam nieznośna. W jednej chwili zalewałam się łzami, pragnąc od niego czułości, a potem zaczynałam go obrażać, znajdując sobie byle jaki powód do kłótni. A jeśli nasza niezgoda domowa była głównie moją winą?
Cudem stłumiłam w sobie nadchodzącą falę rozpaczy, spowodowaną kolejnym głupim powodem. Nadmiar hormonów zdecydowanie przeszkadzał mi w życiu codziennym...
– Idę – zaczął z cichym, bezradnym westchnięciem Nathiel, otrzepując teatralnie swoją koszulkę z napisem: „Hot Daddy”. – Nie kombinuj – usłyszałam surowe brzmienie jego głosu, do którego dołączył grożący palec wskazujący i poważna mina.
– Maliny, Nathiel – powiedziałam znacząco, na co chłopak przewrócił oczami.
– Życz mi miłego skakania po krzakach.
– Życzę ci miłego skakania po krzakach. Nie daj się zabić.
– Masz rację. Maliny to mali mordercy. Wezmę ze sobą nóż.
– I tak go zawsze przy sobie nosisz.
Spojrzałam na niego znacząco i delikatnie się uśmiechnęłam. W zamian za to ciepła dłoń poczochrała moje mokre włosy na pożegnanie. Łowca malin wyszedł z domu, a ja zostałam sama z własnymi myślami. Świetnie. Chwila spokoju, za którą tak tęskniłam. Może nareszcie spojrzę do materiałów na studia, nie słysząc narzekań, że nie powinnam przeciążać swojego mózgu.
Zgodnie z własną zachcianką, zgarnęłam z sypialni podręcznik i zeszłam na dół do kuchni, bo nauka bez kubka różanego Earl Greya to nie nauka. Gdy czajnik został już postawiony na gazie, ja usiadłam przy stole i otworzyłam książkę na stronie, na której ostatnio skończyłam czytanie. Na małe, czarne literki padały teraz promienie zachodzącego słońca. Wyjątkowo raziły mnie w oczy, nieważne ile razy mrugałam, próbując przyzwyczaić swój wzrok do nowych warunków. Z przykrością musiałam też stwierdzić, że czytany tekst nijak wchodził mi do głowy. Zupełnie, jakby mój umysł został przyćmiony jakąś niewidzialną gołym okiem chmurę. Miałam nadzieję, że nie dotknął mnie syndrom ubożenia umysłu, związany z mieszkaniem z Nathielem.
Podejmując jeszcze kilka nieudanych prób czytania, nareszcie się poddałam. Moja nauka nie miała w tym momencie sensu. Ostatnio bardzo często nie potrafiłam się skupić nad treścią, co przed ciążą rzadko mi się zdarzało. A może tylko to sobie wmawiałam, próbując przy okazji tłumaczyć własne rozleniwienie?
Odłożyłam książkę na bok. Znowu miałam ochotę płakać. Z bezsilności, głupiego uczucia samotności, które przed chwilą mi nie przeszkadzało, i nieuzasadnionego chaosu, który miałam w umyśle. Jęcząc cicho z bezradności, położyłam głowę na stole. Mokre włosy rozlały się po hebanowym stole, starając się skutecznie wchłonąć promienie słoneczne. Choć niebo było dziś radosne i starało się zarażać swoim nastrojem, ja nie miałam chęci ani ochoty na radowanie się razem z nim. Moje myśli zajmowało tysiąc innych spraw, i to takich, które nie były zbytnio pocieszające.
Sorathiel poważnie zaczął się zastanawiać nad przygarnięciem kilku nowych członków do organizacji Nox. Może sytuacja w świecie ludzi wciąż wyglądała tak samo – spokój, cisza, tylko kilka zbłąkanych demonów, nie mających pojęcia, z kim zadzierają – ale to, co działo się ostatnio w Reverentii, wyraźnie wskazywało na to, że nie było dobrze. Bo czy demony zbudowałyby na nowo fortecę bez wyraźnego powodu? Sam Andariel, przekazujący informacje swojej młodszej siostrze Andi, zauważył, że cieniste demony znowu wyszły na prowadzenie i królują nad innymi frakcjami w Reverentii. To nie był dobry znak. Na pewno coś szykowali. To tylko kwestia czasu, zanim znowu zaczną urządzać liczne eskapady do świata ludzi. A może się myliłam? Ponoć moje myśli charakteryzował pesymizm.
Podłożyłam ręce pod brodą i zaczęłam bez celu przyglądać się lodówce, na której wisiała stara kartka z napisem: „Umyj wreszcie naczynia!”. Oczywiście była mojego autorstwa, i jak się idzie domyślić, nagląca prośba, mająca w sobie skromną nutkę nakazu, nie została wypełniona. Nie wyobrażałam sobie Nathiela, który zostałby sam w domu, i to na dodatek z dzieckiem. Oczami wyobraźni widziałam stosy śmieci zalegające w kątach kuchni, karaluchy spacerujące koło zlewu, stosy nieumytych talerzy na każdej wolnej powierzchni blatu, miliony dziecięcych, zużytych pieluch i płaczące, umorusane czekoladą dziecko, które leżałoby na stole, wymachując na wszystkie strony rączkami. Ta wizja wywołała na mojej skórze nieprzyjemne dreszcze. Przecież Nathiel nie poradziłby sobie beze mnie. To oczywiste.
Kątem oka spojrzałam na nieumytą patelnię, która wywołała moje westchnięcie. Wstałam i zabrałam się do południowego sprzątania, starając się skierować swoje myśli na inny, przyjemniejszy tor.
Dwa dni temu Nathiel wpadł do domu z impetem, zupełnie jakby wydarzyło się coś nieprzewidzianego. I rzeczywiście, stało się, bo przybiegł do mnie z wielką torbą dziecięcych ciuszków. Dziewczęcych ciuszków. Gdy ja patrzyłam na niego jak na idiotę, on pokazywał mi kolejne ubranka, ciesząc się jak mała dziewczynka. Jego ulubionym zestawem były śpioszki z napisem: „I love my daddy”. Szczebiotał tak z dobre pół godziny, aż w końcu uświadomiłam go, że to niekoniecznie musi być dziewczynka. Wcale się tym nie przejął, stwierdził, że na robienie dzieci mamy całe życie. Postanowiłam tego nie komentować. Tak dla własnego bezpieczeństwa.
Cieszyło mnie, że Nathiel tak bardzo angażował się w przyszłą rolę – swoją drogą, niezwykle szybko się z nią oswoił – ale nie popierałam jego entuzjazmu. Chociażbym chciała, nie potrafiłam się tym cieszyć w takim stopniu, jak on. Ciąża stała się dla mnie akceptowalną codziennością. Czekałam, aż oczekiwanie dobiegnie końca i zmieni się w kolejne życiowe wyzwanie. Nie twierdziłam przy tym, że kompletnie nie obchodziła mnie istota, którą w sobie nosiłam. Póki co, traktowałam ją po prostu jako coś oczywistego, co nie miało jeszcze formy człowieka. Być może problem tkwił w postrzeganiu dziecka jako biologicznego zjawiska – w końcu uczęszczałam na zajęcia z biologii eksperymentalnej.
Uśmiechnęłam się, gdy usłyszałam otwierające się z rozmachem drzwi. Tak więc „pan domu” nareszcie wrócił. Musiałam przyznać, że poszło mu to niezwykle szybko. Głośne stąpanie nerwowych kroków świadczyło jednak o tym, że stało się coś nieoczekiwanego.
Uniosłam brew i odwróciłam się w stronę wejścia do kuchnia. Stał w nich nachmurzony, niepocieszony Nathiel z gustowną, roztrzepaną fryzurą, którą zdobiły liście. Próbowałam nie wybuchnąć śmiechem, rozbawienie na mojej twarzy było jednak widoczne.
– To nie jest śmieszne – warknął chłopak.
– Szukałeś malin w krzakach, głupku? – spytałam, podchodząc do niego i wyjmując mu troskliwie liście z roztrzepanych włosów.
– Nie, w sklepie – mruknął niepocieszony.
– Dzikie krzaki malin zaatakowały cię w supermarkecie? – spytałam, udając zdziwienie.
– Nie, to jakiś demoniczny pies rzucił się na mnie w drodze powrotnej, bo wyczuł, że mam kiełbasę. A potem to już szło z górki. Czy może raczej leciało. Dosłownie.
Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. Widząc nachmurzoną, lekko zirytowaną minę Nathiela, nie mogłam powstrzymać się od podarowania mu drobnego pocałunku w policzek. To od razu rozpromieniło jego twarz.
– Widzisz, ile dla mnie znaczysz? – spytał, patrząc mi z uśmiechem prosto w oczy.
– Widzę – odpowiedziałam, odbierając z jego rąk pudełko malin. Uśmiechnęłam się wrednie pod nosem i nim Auvrey rzucił się na mnie z ustami, pragnąc gorących podziękowań, oddaliłam się od niego na bezpieczną odległość. Za plecami usłyszałam ciche prychnięcie ukazujące niezadowolenie. Teraz ważniejsze były dla mnie maliny. Już na stojąco zaczęłam je pałaszować, jakbym się bała, że Nathiel mi je zabierze, a było to całkiem prawdopodobne.
– Hej, maliny ci nie uciekną – zaśmiał się chłopak. Chwilę później zaszedł mnie od tyłu i objął dłońmi tak, że trzymał je na brzuchu. Początkowo nie widziałam w tym celu, ale twarz, która nagle nachyliła się nad pudełkiem z owocami, potwierdziła moje obawy. Chciał tylko, żebym straciła czujność. Jego usta chwyciły zgrabnie jedną z malin.
– Nie zawsze muszę używać rąk – powiedział, puszczając mi oczko.
– Nie zawsze używasz mózgu.
– To tylko jedna malina, Laura.
– Ale MOJA malina.
Auvrey wzruszył obojętnie ramionami, nareszcie się ode mnie odsuwając. Zaśmiał się, klepiąc mnie po głowie jak małą, grzeczną dziewczynkę. Lekko się tym zirytowałam. Chciałam odtrącić jego dłoń, ale nagle zastygłam w bezruchu. Zupełnie jakby ktoś przejął władzę nad moim ciałem, wyłączając tymczasowo system sterowania. Ta sama moc nakazała mi wypuścić koszyk malin na podłogę. Obserwowałam, jak kilka dorodnych, różowych owoców rozsypuje się po podłodze, tworząc na niej krwawą rzeź. Zdziwiona spojrzałam na swoje ręce. Drżały.
– Laura?
Demoniczny łowca zareagował natychmiastowo. Chwycił mnie za ramiona, obrócił ostrożnie w swoją stronę i spojrzał badawczo w moją twarz. Wyglądał na poważnego.
– Wszystko dobrze?
Nie kiwnęłam głową, choć gdybym mogła, pewnie bym to zrobiła.
Już wiedziałam, co się działo. Ciążowy syndrom sprzed miesiąca powrócił ze zdwojoną siłą. Moje osłabienie uderzyło mnie jak wybuch bomby na polu bitwy. Wszystkie dolegliwości zlały się w jedno. Najpierw straciłam równowagę, później poczułam nagłą, zalewającą mnie od góry falę gorąca. Naraz zabrakło mi powietrza i dotknęły mnie zawroty głowy, mieszane z mdłościami. Do tego wszystkiego znajome ciemnienie przed oczami oraz otępienie. Nagle wszystkie siły życiowe mnie opuściły. Czułam się, jakbym lada moment miała umrzeć, choć może była to kwestia paniki.
– Co się dzieje? – spytał zaniepokojony Auvrey, który zdążył mnie chwycić w ramiona, nim wylądowałam na podłodze. Może nie bardzo wiedziałam, co się działo, ale domyślałam się, że niósł mnie do sypialni. – Znowu to samo?
Wydawało mi się, że skoro moje ciało odmówiło posłuszeństwa, nie będę w stanie choćby wyrzucić z siebie jednego słowa, a jednak, mój atak przynajmniej pozwolił mi na otwarcie ust.
– Energia – szepnęłam słabo. – Znika.
– Czujesz się tak, jakby pożerał ją demon? – spytał Auvrey, starając się zachować zimną krew.
– Tak – dodałam cicho, czując, że to limit moich marnych słów.
Usłyszałam głośne przekleństwa płynące z ust demona. Brzmiały zupełnie tak, jakby chłopak wiedział, co się dzieje. Wiedział? Niby skąd?
Próbowałam wymówić jego imię, ale bezskutecznie. Nawet nie wiedziałam, czy drgnęły mi usta. Znów słabość zaprowadziła mnie do ciemnego kąta nieświadomości. I zniknęłam. Na długi czas.
***
– Jest tak, jak podejrzewałem.
Rozmówca stojący po drugiej stronie telefonu, westchnął ciężko, przeczesując swoje czarne, roztrzepane włosy. Cały czas próbował sobie wmówić, że wszystko jest w porządku, ale doskonale wiedział, że tak nie było. Po pięciu latach życia we względnym spokoju, w końcu ich świat musiał przewrócić się do góry nogami. Laura ciągnęła za sobą pecha, zupełnie jakby ktoś ją przeklął, i to jakąś ostrą klątwą. Nawet przy niej jego niezwykłe szczęście niewiele dawało, a co dopiero optymizm, który z reguły pomagał w takich krytycznych sytuacjach…
Chłopak odgarnął kosmyk mokrych włosów z czoła swojej ukochanej. Z gorączkowymi rumieńcami i przymkniętymi powiekami, obleganymi przez delikatne, jasne rzęsy, wyglądała jak mała, chora dziewczynka, która potrzebowała dużo troski, żeby wyzdrowieć.
– A więc idąc zgodnie z twoją teorią – zaczął po krótkiej chwili ciszy Nathiel – Laura nosi w sobie demona.
– Tak sądzę – odezwał się spokojny głos w telefonie.
– I ten demon – kontynuował – nieświadomie pożera energię potencjalną, znajdującą się w jej ludzkiej połówce.
– Dokładnie.
Auvrey zmarszczył czoło. Od godziny niemal nie odrywał oczu od leżącej na łóżku dziewczyny. Bał się, że jeżeli to zrobi, ominie go coś ważnego. Na przykład moment jej przebudzenia czy gwałtowne pogorszenie się stanu. A tego by sobie nie wybaczył.
– Ale jak w przypadku Andi, nie może wyżreć jej do końca. W końcu Laura jest nie tylko człowiekiem. Demon nie może zabrać energii demonowi, prawda?
– Nathiel, nie mam ochoty na potwierdzanie wszystkich twoich pytań. Zadajesz mi je po raz setny. – Jego przyjaciel ciężko westchnął. – Nie powinno jej grozić nic poważnego.
– Ale ona naprawdę się męczy, Sorath. A skoro jest w dużej mierze człowiekiem, może się w końcu wykończyć. Ludzie nie mają takiej odporności, jak demony.
– Wymyślimy coś.
Na tym rozmowa się zakończyła. Bezradny Nathiel rzucił telefonem na fotel. Chciał zrobić coś, dzięki czemu Laura poczuje się lepiej, dzięki czemu będzie bezpieczna, ale nie potrafił. Przecież nie zapuka do brzucha i nie powie własnemu dziecku, żeby opanowało swoją żądze pożerania energii. Zabijanie go również nie wchodziło do gry, w życiu nie zabiłby kogoś, kogo sam powołał do życia, przecież nie był Vailem Auvreyem. Jedyne, co mógł w tym momencie zrobić, to zająć się Laurą w chwili, gdy czuła się naprawdę źle.
Policzki dziewczyny wciąż były rumiane. Niespokojnie oddychała, mrużąc oczy, marszcząc czoło i kręcąc głową na wszystkie strony, jakby coś ją opętało. Od czasu do czasu z jej ust wyrywał się cichy, nieokreślony jęk, który z powodzeniem mógł wyrażać ból.  Zdawała się walczyć. Tak jak wtedy, kiedy Andi zawładnęła jej cieniem. Ale to była zdecydowanie cięższa walka. Nie mogła tak po prostu wyrzucić z siebie intruza. A przynajmniej nie na tym etapie ciąży.
Ściągając okład z jej czoła, zamoczył go w misce z zimną wodą. Za każdym razem, gdy na nowo go układał, Laura odprężała się i na chwilę przestawała się rzucać. Zmieniał go więc co kilka minut, zanim całkowicie przejmował ciepło gorączki. Obiecał sobie, że jeżeli stan Laury się pogorszy, zabierze ją do szpitala. Na razie mógł jednak tylko czekać. Raczej wątpił w to, że gdyby wszedł w jej cień (jak wtedy, kiedy ratował ją przed małą demonicą), spotkałby swoje dziecko. Poza tym gdyby tak się stało, miałby koszmary do końca swoich dni, bo przecież to małe coś wciąż nie mogło przypominać do końca człowieka.
Na samą myśl o płodzie leżącym w cieniu, i to takim pokazywanym w książkach o rodzicielstwie, przeszyły go dreszcze. Powinien przestać zgłębiać ciążową wiedzę. Zdecydowanie.
Pragnąc odsunąć od siebie dzikie myśli, które mogły być powodem późniejszych koszmarów, przyłożył dłoń do policzka Laury. Może mu się zdawało, może nie, ale gorączka chyba lekko spadła. Dziewczyna też się nieco uspokoiła. Zupełnie jakby zmęczona długą walką, w końcu zapadła w długi, regenerujący sen.
Nathiel zaczął ją delikatnie gładzić po poliku. Była cholernie krucha. W przeciwieństwie do niego. Raczej nie było rzeczy, która by go złamała. Każdy cios wymierzony w twarz przyjmował jako ekscytujące wyzwanie, któremu musiał podołać skutecznym kontratakiem. Nigdy się nie poddawał. Laura miała w sobie wiele zwątpienie. To dlatego starał się przy niej zawsze być.
– Śpij, mój albinosie – szepnął Nathiel, uśmiechając się do niczego nieświadomej Laury, którą pogładził czule po głowie.
***
Czułam zapach mięty. Czyżby był to kolejny poranek z serii: nieświadomie wtulam się w pachnące kojącymi ziołami, czarne, roztrzepane włosy?
Mimowolnie się uśmiechnęłam. Uwielbiałam takie poranki. Na pewno o wiele bardziej niż te, kiedy budziłam się przygnieciona ramieniem Nathiela albo z jego dłońmi na swojej klatce piersiowej. Wtedy miałam ochotę przywalić mu z pięści w twarz. Na szczęście dziś nie było to potrzebne.
Otworzyłam w końcu oczy. Powoli świtało. To dziwne, że budziłam się wyspana o tak wczesnej porze. Co prawda byłam odrobinę zmęczona, ale gdybym spróbowała teraz pogrążyć się na nowo we śnie, z pewnością miałabym problem z zaśnięciem. Już lepsze było w tym momencie leżenie przy wtulonym we mnie Nathielu, który miarowo oddychał, wyglądając niczym aniołek, którym w rzeczywistości nie był. Jego usta drgały niespokojnie, jakby wymawiały jakieś słowa. Miałam głupie wrażenie, że mówi coś o płodzie, ale to zapewne moje ciążowe spaczenie. Pogłaskałam go po włosach, dzięki czemu wyraźna zmarszczka na czole zniknęła, a usta przestały wymawiać głuche słowa. Uspokoił się, i to dzięki dotykowi moich chłodnych dłoni.
Spojrzałam przed siebie tępym wzrokiem. Co się wcześniej działo? Pamiętałam tylko rozsypujące się po podłodze maliny, i to, że znowu zrobiło mi się słabo. Zapewne musiałam usnąć na długi czas, a Nathiel przy mnie czuwał. Na szafce nocnej znajdowała się miska z wodą i szmatką dryfującą po powierzchni. Najwyraźniej miałam gorączkę. To urocze, że się mną zajął. Byłam mu za to wdzięczna.
– Laura – usłyszałam ciche chrypnięcie zmęczonego głosu.
– Słucham? – szepnęłam, odgarniając mu włosy z czoła.
– Płody w cieniu – mruknął ledwo słyszalnie.
– Co? – zdziwiłam się.
– Płody. Śmieją się ze mnie. Takie dwa. I w cieniu siedzą. Energię żrą. Jak te sępy.
Spojrzałam na niego lekko zdezorientowana. O czym on mówił? Czyżby to był jeden z jego absurdalnie głupich snów? Kiedy się przebudzi, nawet nie chciałam o nim słyszeć...
Doskonale znałam szaloną wyobraźnię Nathiela, w końcu raz nawet w niej byłam. Mogłam się po niej spodziewać dosłownie wszystkiego. Lamy ubraną w raperską czapkę i okulary przeciwsłoneczne, zarządzającej mafią rozbieganych, zbuntowanych malin, które żądają lepszego nawozu na farmie tęczowych baranów, którymi zaś zarządza człowiek-kot, lubujący się w paleniu marihuany podczas zachodów słońca. Różowa chmurka, która czuła się samotna i zawędrowała na Ziemię, gdzie kąpała się w shake'u czekoladowym z McDonald’s wraz z nagimi, złocistymi frytkami z KFC, które lubiły się chwalić, który z nich jest dłuższy i bardziej zadowala podniebienie, a obok fioletowych krzaków krył się przyczajony morderca o poczciwej nazwie Dimetyloaminoazobenzenosulfonian, bo tak naprawdę był oranżem metylowym, zamkniętym w pudełku, na dodatek cierpiącym na heksakosjoiheksekontaheksafobię. Szatańskich mrówek, które zawładnęły Reverentią, robiąc z zamku burdel, gdzie prostytutkami były nagie drzewa, rumieniące się na sam widok boskiej klaty Nathiela Auvreya, który był kretynem wszystkich kretynów. Taka właśnie była jego wyobraźnia. Nie do przejścia dla zwykłego człowieka.
Pragnąc uniknąć sennych jęków Auvreya, chwyciłam go za polik i delikatnie uszczypnęłam. Chłopak natychmiastowo zmrużył oczy i boleśnie jęknął. Jego ręka powędrowała w stronę twarzy, którą zaczął rozmasowywać. Najpierw otworzył jedno szmaragdowe oko, a później drugie.
– Już nie śpisz? – spytał ospale.
– Już dawno.
– Ale miałem głupi sen.
Gdy miał otworzyć usta, aby kontynuować swoją wypowiedź, natychmiastowo zatkałam mu je dłonią.
– Słyszałam, gdy spałeś, nie musisz mi tego opowiadać – powiedziałam szybko.
Chłopak uśmiechnął się lekko, odrywając moją dłoń z twarzy. Wyglądało, jakby od razu zapomniał o swoim koszmarze. Najwyraźniej zdołał się już rozbudzić.
– Dobrze się już czujesz? – spytał troskliwie.
– Lepiej. Coś się działo, gdy odleciałam?
– Cały czas rzucałaś się po łóżku, miałaś wysoką gorączkę, jęczałaś i generalnie to nie było z tobą zbyt dobrze. – Nathiel ciężko westchnął. Potem podciągnął się na łokciach i oparł się o poduszkę. Wyglądał na niezwykle zamyślonego. Moje myśli również zajmowały nie byle jakie rozważania. Istniała jedna rzecz, która męczyła mnie od dłuższego czasu. Tylko tym razem nie zamierzałam jej w sobie trzymać.
– A co, jeśli nasze dziecko to demon? – spytałam, spoglądając przed siebie.
– Tak, to demon.
Zdziwiłam się.
– Skąd to wiesz?
– Bo usłyszałem bardzo prawdopodobną teorię na ten temat.
Następne kilka minut minęło mi na dokładnym przysłuchiwaniu się historii Nathiela, która była spowita dosyć ciekawą teorią Sorathiela na temat mojego słabnięcia. Według niej, nasze dziecko było demonem pożerającym nieświadomie energię potencjalną. I to wszystko dlatego, że byłam półdemonem, a więc miałam w sobie cząstkę człowieka. Po logicznym przemyśleniu tej tezy, uznałam, że mogła być prawdziwa. Właśnie tak się czułam, gdy mdlałam – jakby ktoś pożerał moją energię z cienia. To prawdopodobnie syndrom, który mógł dopaść tylko półdemona rozmnażającego się z demonem, a że byliśmy z Nathielem wyjątkową parą, padło akurat na mnie, czyli najbardziej pechową dziewczynę wszech czasów.
– Nathiel – zaczęłam bezradnie, pragnąc uwolnić się od najczarniejszych myśli, które kołatały się teraz po mojej głowie. – A co, jeśli...
– Nie chcę tego słyszeć, Laura – powiedział chłodnym głosem, od którego aż przeszyły mnie dreszcze. – Nic się nie stanie, rozumiesz? – spytał już odrobinę łagodniej. – Przysięgam na swoje życie, że jeżeli ten mały potwór będzie chciał cię zabić, ja zabiję go pierwszy.
Byłam zszokowana słowami Nathiela. Przez chwilę go nie poznawałam. Ani wyraz jego twarzy, ani jego słowa nie były do niego podobne. Wyglądał zdecydowanie zbyt poważnie.
– To twoje dziecko – warknęłam, zaciskając na kołdrze pięści. – Nie waż się nic robić, nawet jeśli będę umierać.
Nathiel spoglądał beznamiętnie w moją twarz przez dłuższą chwilę, aż wreszcie westchnął i odpowiedział:
– Nie chcę cię stracić tylko dlatego, że spłodziłem nie to dziecko, co powinienem.
Wszystkie negatywne emocje nagle we mnie wybuchły.
– Skąd wiesz, jakie ono będzie?! – wykrzyknęłam z oburzeniem. – Czy to jego wina, że jest demonem? Prosił się o to? Ty też nie chciałeś nim być, ale nie mogłeś tego zmienić! Ono jest zdane tylko na nas, na nikogo więcej! Spróbuj je tylko tknąć! Spróbuj, a...
Chłopak przyłożył palec wskazujący do moich ust, próbując mnie tym samym uciszyć. Zapłakane oczy skierowałam na jego twarz. Teraz nie wyglądał na obojętnego. Był wyraźnie poruszony, może nawet nieco smutny, starał się to jednak ukrywać. Gdy lekko się uspokoiłam, chwycił mnie w swoje ramiona, mocno do siebie tuląc. Milczał przez długi czas. Nie mogłam powstrzymać się od wyrzucenia z siebie jeszcze kilku słów na obronę dziecka. Chciałam mieć pewność, że nie zrobi niczego głupiego.
– To tylko omdlenia, Nathiel. Może nie czuję się z nimi dobrze, ale żyję. I będę żyła, bo to nic poważnego. Nie umieram – powiedziałam spokojnym głosem. Zdradzało mnie jednak drżenie całego ciała. – Nie musimy wychodzić tak daleko w przyszłość, a tym samym dramatyzować. Świat się nie kończy na tej chwili.
Chłopak wciąż milczał, gładząc mnie po plecach i czekając, aż się uspokoję. Już nie zamieniliśmy słowa na ten temat. Może to i dobrze? Nie chciałabym się dowiedzieć, jak niebezpieczne myśli chodziły teraz po jego głowie. Nie chciałabym wiedzieć, co by zrobił, gdybym naprawdę była na skraju wytrzymałości. Będę żyć. Będę żyć, bo Nathiel nie poradzi sobie sam. Nie możemy popadać w paranoję. Na pewno wszystko będzie dobrze. Bo co złego, wkrótce musi minąć.