niedziela, 25 czerwca 2017

[TOM 3] Rozdział 30 - "Zatrzymać czas"

Miałam lekki problem z tym rozdziałem. Ledwo go skończyłam, a pisałam od 11 do 15. Nie miałam pomysłu i chwilami naprawdę ciężko mi się pisało, na końcu jednak na coś wpadłam. Wydaje mi się, że to dobre rozwiązanie, ale jak z całym rozdziałem? Nie wiem. Od teraz bardziej skupię się na pisaniu WCS, bo skończyła się sesja. Mam nadzieję, że praktyki mi nie przeszkodzą. Chciałabym w te wakacje zakończyć WCS, choć bardzo się boję tego momentu :o. 
***
Ból był niewyobrażalnie wielki. Nawet jeśli próbował krzyczeć, żaden dźwięk nie wydobywał się z jego ust. Zastanawiał się, kiedy to wszystko dobiegnie końca, kiedy wreszcie będzie mógł zatracić się w otchłani nieświadomości i raz na zawsze zniknąć z tego świata. Zdążył się już pogodzić ze swoim losem. Jego rodzina będzie musiała dać sobie radę sama. 
Po co sam się tutaj pchał? Dlaczego nie potrafił wybudzić Sapphire z transu? Może gdyby był tutaj kto inny, wtedy by się udało, ale… nie było. Umierali razem.
Zanim ogień pochłonął ich ciała, Dean dostrzegł błysk szmaragdowych oczu swojej przyjaciółki i poczuł jej uścisk na ramieniu. To nie miało najmniejszego znaczenia. Nawet, jeśli się obudziła, to od całkowitego spłonięcia dzieliły ich sekundy. Ogień trawił ich powoli, wolniej niż działoby się to w normalnym świecie, to nie zmieniało jednak faktu, że dostarczał im realnych oparzeń. 
W powietrzu czuć było spaloną skórą i włosami. Dean uznał, że to najgorsza i najpowolniejsza tortura pod słońcem, nie życzyłby jej najgorszemu wrogowi. Zaciskał powieki i usta, próbując wytrzymać jeszcze chwilę dłużej, z drugiej strony kusiła go śmierć. Przez swoje skupienie się na własnym cierpieniu, początkowo nie dostrzegł, że płomienie zmieniły swój kolor na niebieski. Myślał, że to jakiś wyższy etap, że za chwilę spłoną w ułamku jednej sekundy, ale tak się nie stało. Nawet dojmujący ból zamienił się w delikatne szczypanie wywołane szkodami, które ogień zdążył już wyrządzić. Ogień stał się zimny. Jedyną odmianą wśród tego lodowatego klimatu były ciepłe dłonie Sapphire, które teraz obejmowały jego szyję. Spojrzał jej w oczy zaskoczony.
Uśmiechała się. Delikatnie i ze zmęczeniem, ale i radością. Jej twarz widział tylko przez kilka sekund, potem ukryła ją w jego ramieniu.
– Teraz będzie już dobrze – usłyszał cichy głos.
Ogień zniknął, a w jego miejsce pojawiły się drobne, białe kwiaty pachnące wiosną, które smagały ich skórę podczas niekończącego się lotu. Spadali coraz wolniej i wolniej aż w końcu Dean dotknął stopami ciemnej powierzchni usłanej milionami białych płatków. W ramionach trzymał słabe i wątłe ciało Sapphire, która ledwo utrzymywała się w pionie. Przyciskał ją do siebie delikatnie, żeby nie zrobić jej dodatkowej krzywdy, i tak była nieźle poraniona.
Odetchnął z cichą ulgą, choć wiedział, że to jeszcze nie koniec, w końcu wciąż tutaj tkwili.
– Wracajmy już, Sapphire – szepnął.
Dziewczyna kiwnęła głową. Ostatkami sił uwolniła ich z wnętrza własnego umysłu, który odpoczywał po katorgach zafundowanych mu przez truciznę oraz Vaila Auvreya.
Przebudzenie było gwałtowne. Dean otworzył oczy i zerwał się do góry, co spowodowało, że ciernie mocniej się wokół niego owinęły. Nie wiedział co się dzieje, był przerażony. Dopiero po chwili dostrzegł w pobliżu członków Nox – natychmiastowo rzucili mu się na ratunek. Kilka noży poszło w ruch, choć kroiły ciernie bez skutku. Dean nie wiedział, co ma robić. Im bardziej ranili ciernie, tym bardziej zaciskały się wokół niego. Już po chwili stracił dech.
***
 – Musimy znaleźć inny sposób – odezwał się Sorathiel.
– On się dusi, do cholery! – powiedziała oburzona Andi, nie poddając się w swoim ataku na ciernie. – Nie możemy czekać! Może to dziadostwo da się jakoś pociąć!
Zaczęłam rozglądać się wkoło. Co mogłoby nam w tym momencie pomóc? Mieliśmy przy sobie tylko noże, na które ciernie niezbyt entuzjastycznie reagowały. Żałowałam, że nie było tu Alex czy Patricii, one z łatwością pozbyłyby się tych cierni – Martha w przeciwieństwie do nich używała mocy mentalnej, co przydawało się przy wszystkich żywych istotach, nie przy roślinach, które nie posiadały umysłu.
To nie mogło się skończyć śmiercią Deana. Przecież niczego złego nie zrobił.
– Tam – usłyszeliśmy słaby głos.
Spojrzeliśmy w stronę ledwo żywej Sapphire, która wciąż wisiała w górze owinięta przez ciernie  na szczęście nie próbowały jej dusić – wskazywała drżącą dłonią w miejsce, które niewiele nam mówiło.
– Łodyga. Kwas – wyrzuciła z siebie.
Mimo słabej składni zdania, zrozumiałam w czym rzecz. Podbiegłam do rośliny, na którą wskazywała młoda demonica i ucięłam ją nożem. Nie spodziewałam się, że sok wyleje się z niej jak woda z kranu – kilka kropel wylądowało na moim bucie i przeżarło materiał, na szczęście kwas ominął moją skórę.
Kiedy wracałam, nie biegłam, żeby przypadkiem nie narobić sobie większych szkód. Łodygę dziwnej rośliny trzymałam przed sobą, gotowa w razie czego opuścić ją na trawę. Na szczęście udało mi się dotrzeć na miejsce bez dodatkowych problemów. 
Wszyscy się odsunęli, a ja uklęknęłam przed cierniami. Łodygę przechyliłam delikatnie w dół. Wystarczyły dwie krople kwasu, aby ciernie zaczęły się roztapiać. Początkowo bałam się, że będę musiała użyć kwasu na wszystkich kujących odnogach, ale cierń postanowił się poddać i zostawił Deana w spokoju – wszystkie oddaliły się na wschodnią część lasu, opuszczając go na ziemię.
Dean brał szybkie i płytkie wdechy oraz wydechy. Patrzył na mnie z wdzięcznością. Ze względu na to, że nie mógł z siebie wyrzucić żadnego słowa, skinął mi dziękująco głową. Kilka sekund później czołgał się już po trawie, żeby dostać się do Sapphire, która leżała teraz nieruchomo na ziemi.
Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. Ten chłopak miał w sobie więcej sił, niż początkowo przypuszczałam. Ukradkiem widziałam minę Sorathiela, który zapewne rozważał w myślach przyjęcie Deana do Nox. Cóż, może to nie byłby taki zły pomysł. Działał nierozsądnie, ale nawet jako niedoświadczona osoba świetnie poradził sobie w tej krainie. Zdecydowanie lepiej niż ja i Nathiel za pierwszym razem. Możliwe, że chodziło tutaj jednak o miłość – napędzała do działania.
– Hej, Sapphire, powiedz mi, że żyjesz – odezwał się Dean. Ją ciernie również zostawiły w spokoju, upadek demonicy nie należał jednak do najlżejszych. 
Dean szturchał ją, ale bez skutku. Jego mina wskazywała na to, że lada moment wpadnie w panikę.
Podeszłam do nich, uklęknęłam na ziemi i sprawdziłam puls demonicy. Był słaby. Gdyby ktoś mi powiedział, że Sapphire jest demonem, nie uwierzyłabym w to, widząc ją w takim stanie. Wyglądała aż nadto niewinnie. Wszystkie jej głębokie rany i poparzenia sprawiały, że człowieka przechodziły dreszcze. Musiała mieć naprawdę wysoki próg wytrzymałości – z drugiej strony, miała przecież w sobie cząstkę demona. Tak samo jak i ja. Wbrew pozorom byłyśmy do siebie podobne.
– Dean, ona żyje, po prostu zemdlała – powiedziałam spokojnie, kładąc rękę na ramieniu spanikowanego chłopaka. – Teraz musimy ją wziąć do naszego świata.
– I co jej tam zrobicie? – spytał, patrząc podejrzliwie na moją rękę. Natychmiastowo ją wzięłam, nie powinnam się z nim spoufalać w tym momencie. Był wobec nas nieufny.
– Weźmiemy do szpitala – odezwał się Sorathiel, który stanął za naszymi plecami. – Jest w połowie człowiekiem, a więc ma ludzkie rany, tam najlepiej się nią zajmą.
Dean pokiwał niepewnie głową. Dopiero teraz dostrzegłam, że on również nie wyszedł z tej misji bez szwanku. Na jego ciele znajdowały się liczne oparzenia. Połowa z nich zostawi po sobie blizny do końca życia. To prawie jak pamiątka po wojnie.
– Wezmę ją – odezwał się szybko dwudziestolatek. Wystawił ręce po demonice, ale powstrzymałam go przed jej dotknięciem.
– Jesteś w kiepskim stanie – mruknęłam.
– Ja ją wezmę – odezwał się Sorathiel. Wyglądał na spokojnego i nieprzeniknionego jak zawsze, ale wiedziałam, że niezbyt chce to robić. Nie uśmiechało mu się pomaganie komuś, kto wyrządził naszemu zespołowi tyle krzywd.
Wątpiłam w to, żeby Sapphire zrobiła krzywdę komukolwiek z nas w takim stanie, dlatego byliśmy bezpieczni.
– Musimy się spieszyć – odezwała się Martha za naszymi plecami. – Nie bez powodu Trujący Las ma taką nazwę, jaką ma.
Kiwnęliśmy zgodnie głowami.
***
 Kiedy znaleźliśmy się pod umówionym drzewem, nie było tam nikogo z naszej drużyny. Zaczęliśmy się niepokoić ich nieobecnością, zdążyliśmy już nawet rozdzielić nasz zespół po to, aby połowa z nas ruszyła do zamku, a połowa opuściła krainę demonów, żeby odpowiednio zająć się Deanem i Sapphire, na szczęście zanim to zrobiliśmy, pojawiła się reszta. Byłam zaskoczona, kiedy zobaczyłam, że Nathiel niesie własnego brata na plecach. Do tej pory byłam przekonana, że pragnie jego śmierci. Nie miał co prawda zadowolonej miny, ale nawet kiedy do nas dotarli, nie narzekał na to, że musi go nosić.
Okazało się, że dłuższa podróż była spowodowana zbieraniem po drodze roślin, które miały służyć za odtrutkę dla Soriela i Patricii. Szybko się dowiedzieliśmy, że Sapphire i Dean również jej potrzebują. Nie sądziliśmy, że Dean, który do tej pory szedł spokojnie obok nas, nagle padnie w trawę. To wywołało wśród naszej drużyny chaos. Nie mieliśmy wystarczającej liczby roślin do sporządzenia aż czterech odtrutek, Soriel był już w naprawdę kiepskim stanie i ledwo oddychał, a Riel, który był specem od reverentyjskich roślin, nie mógł się rozdwoić – tylko on wiedział jakich roślin użyć, a na ponowne zbieractwo nie było już czasu. Na pomysł ostatecznie wpadła Martha. Z użyciem swojej mocy zebrała informacje na temat roślin prosto z umysłu Riela. Zobowiązała się znaleźć je wszystkie z pomocą Raidena, który zdążył się już rozbudzić – w końcu znał się na Reverentii. Do tego zespołu dołączyliśmy Andi i Aleca (którzy na czas misji dostali zakaz na romansowanie, a przede wszystkim na kłócenie się) oraz Ethana – mieli być obstawą Marthy, w końcu nie ufaliśmy Raidenowi.
Zgodnie orzekliśmy, że jeżeli młode demony sobie na to zasłużą, damy im spokój i będą mogły mieszkać na Ziemi. Oczywiście pod warunkiem, że nie będą pożerać ludzkiej energii, w końcu mogli bez tego żyć. Nie wierzyliśmy im na słowo, ale doskonale wiedzieli, że ich działania będą pod naszą kontrolą i w razie czego nie zawahamy się ich zniszczyć.
Wraz z resztą zespołu udaliśmy się do świata ludzi. To tam zaczęła się wielka akcja ratunkowa wymieszana z chaosem. Riel sprawnie jak na bojaźliwego nastolatka wydawał nam rozkazy. Okazało się, że potrzebne były dwa rodzaje odtrutki, ponieważ człowiek mógłby nie przeżyć dawki przeznaczonej dla demona. Kiedy ja miażdżyłam w moździerzu rośliny przeznaczone dla Patricii, Riel zajmował się tymi dla Soriela. Do naszego zespołu ratowniczego dołączyła Madlene, której widok wywołał u nas po pierwsze zdziwienie, po drugie ulgę. Dowiedziała się, że trzeba nam pomóc oczywiście z kart, w innym razie nikt  z nas by jej nie powiadomił. Przewidziała również to, że jeżeli przyjdzie z wielkimi reklamówkami przepełnionymi miksturami, nie skończy się to dobrze, dlatego postanowiła ukraść wózek z marketu i wjechać nim do siedziby Nox. Widok la bonne fee z zabawnie poważną miną, rumieńcami wysiłku na twarzy, z wielkim brzuchem i wózkiem, który ledwo zmieścił się w drzwiach, wywołał u nas rozbawienie. To rozluźniło nieco ciężką atmosferę. Dzieci, które ze sobą przyprowadziła zaprowadziliśmy do pokoju, Nate i Aura dostali za zadanie pilnowania młodszej części swojej grupy. Podejrzewaliśmy, że po wszystkim zastaniemy zniszczony pokój, ale nic z tym nie mogliśmy zrobić, nawet Amy nie mogła się w tym momencie nimi zająć – przybiegła prosto z domu rodziców i wraz z la bonne fee pełniła rolę tymczasowych pielęgniarek, które zajmowały się Deanem i Sapphire.
– Nie zdążę – padło nagle zdanie.
Wszyscy zamarliśmy i spojrzeliśmy na Riela, który starał się miażdżyć czerwone kulki w moździerzu, co niezbyt mu wychodziło, wyglądał jakby się mocno zmęczył. Nathiel bez słowa wyrwał mu z rąk cały zestaw i przyspieszył tryb działania. Widziałam na jego twarzy dziwne skupienie. Pierwszy raz starał się nie żartować, pierwszy raz widziałam go takiego poważnego, pierwszy raz uznałam, że mam przed sobą mężczyznę, a nie młodego chłopaka, którego wzięłam za męża. Zmienił się nawet jego stosunek co do brata. Próbował go uratować.
– Jeżeli potrzebujesz pomocy, musisz o nią prosić, Riel – odezwała się karcącym głosem Amy.  – Poza tym nie można być takim pesymistą.
Zdziwiłam się jej zachowaniem, ale zrozumiałam o co chodzi. Traktowała tego demona jak dziecko, bo właśnie tak się zachowywał, a Amy była przecież dobrą matką.
Młody demon spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby ją po raz pierwszy zobaczył i bardzo się zszokował jej obecnością. Chrząknęłam znacząco. Dopiero wtedy dosypał do mieszanki Nathiela i mojej nowe rośliny.
Wśród jęków bólu otrutych osób, dziwnych pomruków naszej skupionej organizacji, przeklinania Alex i cichego śpiewu Madlene, która starała się użyć swojej mocy po to, aby załagodzić ból poszkodowanych, panowała dziwna atmosfera. Praktycznie ze sobą nie rozmawialiśmy, skupieni na własnej robocie. Mieszanina emocji była tutaj tak ciężka, że wszystkich nas przytłoczyła. Cierpienie, dezorientacja, nadzieja, niepokój, determinacja, załamanie i niepewność. Chaos uczuć, chaos myśli i działań.
– Nie zdążymy – odezwał się raz jeszcze jękliwym głosem Riel.
Miałam ochotę przewrócić oczami.
– Zamknij się w końcu – syknął zdenerwowany Nathiel, przyspieszając swoje ruchy. – Wyskakuj z tych swoich ziółek.
– Mówię prawdę – dodał ciszej Riel. – On nie wytrzyma już dłużej – mówiąc to, wskazał palcem na Soriela, który wyraźnie osłabł. Jego oddechy były krótkie i świszczące, odpłynęły z niego wszystkie kolory.
– Ma na nazwisko Auvrey, a Auvreyowie nie umierają tak łatwo – odpowiedział złowrogo Nathiel. Z jego oczy sypały się iskry gniewu. Jeszcze chwila i mógłby wybuchnąć. – Wystarczy spojrzeć na mojego pieprzonego ojczulka – zironizował. – Trzyma się jak ten stary grzyb w lesie i jeszcze śmieje się nam prosto w twarz. Niech ja go w końcu dorwę, a nogi mu z dupy powyrywam i nie będzie już tak cwaniaczył. Brata mi będzie zabijał. I to po raz drugi!
Uśmiechnęłam się pod nosem, choć nie był to uśmiech zadowolenia.
– Nie żeby mi na tym słabym gnojku zależało, ale niech już będzie. Skoro raz przeżył, to teraz też przeżyje – prychnął na zakończenie.
Słowa Nathiela rozluźniły lekko atmosferę i odjęły z niej trochę negatywnych emocji. Jednak życie Soriela wciąż przeciekało nam między palcami – to on w tym momencie był w najtragiczniejszym stanie.
– Niczego nie obiecuję – mruknął załamany Riel. – To nie moja wina.
– Jak będziesz tak pierniczył i nic nie robił, to będzie twoja wina, a wtedy wsadzimy cię za kratki na następnych tysiąc lat, żebyś tam w końcu zdechł.
Młody demon zesztywniał od tej groźby. Od razu wziął się do roboty.
Kiedy Martha i reszta załogi wróciła do domu, utworzył się kolejny zespół do sporządzania odtrutek. Sapphire również nie była w najlepszym stanie. Choć dziewczyny zdążyły się zająć jej powierzchownymi ranami, trucizna naznaczyła już piętno w jej organizmie. Nic dziwnego, znajdowała się w Trującym Lesie od kilku dni. Dawka tej złowrogiej substancji była zdecydowanie słabsza niż to, co Vail w krótkim czasie zafundował Sorielowi i Patricii, ale ona również potrzebowała szybkiej reakcji.
Dean był w lepszym stanie niż reszta. Zdołał się nawet obudzić i podnieść z łóżka. Nawet kilka par rąk nie zdołało go przytrzymać w miejscu, zaraz znalazł się obok młodej demonicy. Miał gorączkę i nie wyglądał zbyt dobrze, ale twardo przy niej siedział i szeptał do niej, że wszystko będzie w porządku.
Andi, która siedziała z Aleciem przy Sorielu, sprawdzała czynności życiowe starszego Auvreya. Za którymś razem w końcu podniosła głowę i zmarszczyła czoła.
– Nie żeby coś, ale wydaje mi się, że jego tętno jest już ledwo wyczuwalne – mruknęła. W ślad za nią poszedł Alec. Wyraźnie zbladł.
– To zabrzmi trochę jak w filmie, ale… tracimy go – powiedział.
Wybuchła panika. Nie zorientowaliśmy się, że Patricia od dłuższego czasu patrzy na tę scenę lekko zmrużonymi oczami. Nie spodziewaliśmy się również, że zacznie krzyczeć i wyrywać się w stronę Soriela, upadając na podłogę.  Moździerz, który trzymałam w ręku upadł na deski, rozlewając odrobinę zawartości. Przeklęłam, ale chwyciłam za ramiona dziewczyny i przytrzymałam ją w miejscu. Zawodziła jak mało kto, a jej głosowi wtórowała Madlene, która natychmiastowo pojawiła się obok i pomogła mi ją przytrzymać.
– Nie płacz, Pat, nic się nie dzieje, Soriel będzie żył – zawyła, jakby sama w to nie wierzyła.
– Zróbcie coś! – krzyczała lodowa czarodziejka. Potem zachłysnęła się własną krwią i plunęła nią na dywan. Zaczęła się dusić. Madlene z uporem klepała ją po plecach. 
Jeszcze większy chaos wybuchł, kiedy do symfonii jęków i płaczu dołączyły krzyki.
Spojrzałam w bok i zobaczyłam Sapphire, którą przerażony Dean starał się przytrzymać w miejscu – wyrywała się i szarpała, jakby coś ją rozrywało od środka.
Nie było dobrze. Było cholernie źle. Nikt z nas nie wiedział co robić. Od wrzasków rozbolała mnie głowa. Czułam się bezradna i pierwszy raz w życiu po prostu siedziałam na podłodze, nie wiedząc jak zareagować. Nie chciałam, żeby ta misja była z góry przesądzona, żeby wszyscy umarli, ale... co mieliśmy zrobić? Nie przyspieszymy czasu.
– Zamknąć mordy! – wykrzyknął Nathiel, który chyba jako jedyny zachował w tej sytuacji zimną krew. Jego krzyk niestety nie pomógł.
– Przestał oddychać – odezwała się z boku Andi.
– Pat, hej, spokojnie! – krzyczała z boku Madlene, próbując przywrócić do porządku dławiącą się własną krwią przyjaciółkę.
– Może nam ktoś pomóc, nie wiemy co zrobić – jęknęła Amy, która siedziała przy Sapphire i starała się ją przytrzymać  wraz z Deanem.
Auvrey wydał z siebie dziwny pomruk złości. 
W tej sytuacji nie było rozwiązania, a przynajmniej tak sądziłam, dopóki ktoś nie zareagował za mnie. Nathiel użył swojej mocy, wstrzymując czas. Nie wiem kiedy się tego nauczył, ale nie wstrzymał go w taki sposób, że wszyscy znaleźli się w obrębie działania jego mocy. Ominął mnie, Andi, Aleca, Riela oraz Sorathiela. Wszyscy, którzy znajdowali się przy poszkodowanych osobach tkwiły w bezruchu.
– Na co czekacie? – warknął Nathiel, krzywiąc się wyraźnie. – Moja moc ma ograniczenia, do cholery!
Dopiero po jego słowach zaczęliśmy działać. Sorathiel przejął moździerz Nathiela, ja chwyciłam za ten, który miał posłużyć jako odtrutka dla Patricii, a Martha zabrała się za sporządzanie odtrutki, która miała posłużyć Sapphire – Riel rozdawał nam przerażonym głosem rozkazy. Czułam się dziwnie, jak na jakichś magicznych wyścigach, w którym wygraną było czyjeś życie. Naszym działaniom towarzyszyły bezwolnie płynące w powietrzu białe drobinki, będące efektem działania mocy Nathiela. Tylko kilka razy spojrzałam w jego stronę, aby upewnić się, że wszystko z nim w porządku. Wiedziałam, że utrzymywanie tak długo czasu na wodzy było dla niego nie lada wysiłkiem. Po czole spływał mu pot.
– Dodaj jeszcze niebieskiego ziela – odezwał się Riel, wybudzając mnie z lekkiego transu. Dorzucił mi roślinę do moździerza. Po jej zmiażdżeniu zalał roztwór jakimś gęstym płynem. Po zmieszaniu składników przelałam lekarstwo do butelki i wstrząsnęłam nią. Odtrutka dla ludzi wymagała mniejszego czasu wykonania, dlatego już po chwili ta dla Patricii była gotowa. Odetchnęłam, choć wiedziałam, że jest jeszcze za wcześnie na ulgę.
– Szybciej – syknął Nathiel. Świetliste kule, które unosiły się w powietrzu zaczęły bezwolnie płynąć ku górze. Postacie, które wcześniej były w bezruchu, otoczone niebieską poświatą, teraz powoli odzyskiwały swoje kolory.
– Nie zdążymy! – zapiszczał Riel, kładąc ręce na głowie. Szybko dorzucał kolejne składniki do odtrutki, która była sporządzania dla Soriela. Według jego wskazówek zdążyłam już przechylić zawartość płynu do ust Patricii. Kiedy czas zostanie przywrócony do ładu, może być zaskoczona, ale miałam nadzieję, że wszystko będzie z nią w porządku.
Nathiel syknął pod nosem, kiedy właściwy czas zaczął wracać. Starał się wytrzymać, widziałam wysiłek na jego twarzy, ale nie miał już energii. Tak naprawdę nigdy jej nie spożywał, bo nie chciał nikomu zrobić krzywdy.
Jeżeli teraz czas wróci, Soriel nie przeżyje, na dodatek nie wiadomo, co stanie się z Sapphire, która bardzo cierpiała. Co mieliśmy zrobić?
Podjęłam szybką decyzję.
Podeszłam do Nathiela i uklęknęłam przy nim. Położyłam rękę na jego kolanie i spojrzałam mu prosto w oczy.
– Zabierz mi energię – powiedziałam z powagą.
Auvrey spojrzał na mnie zdziwiony.
– Ogłupiałaś? – warknął. – Nie chcę. Nigdy tego nie robiłem, poza tym… Nie tobie, głupia.
– Jestem jedyną osobą, której nic się nie stanie, jeżeli zabierzesz mi energię. Zregeneruję się. Pamiętasz chyba co się stało, kiedy Andi próbowała to zrobić, prawda?
Prychnął.
– Oczywiście. Byłaś ledwo żywa i musiałem iść cię uratować! – Teraz już krzyczał, co zwróciło uwagę innych, dotąd zajętych swoją robotą.
– Przeżyłam, bo nie mogła wyssać całej mojej energii, nie tej części, która dotyczyła mojej demonicznej połówki. – Zmarszczyłam czoło i objęłam jego rękę. – Zrób to, bo inaczej Soriel nie przeżyje, a chyba nie chcesz dawać satysfakcji z wygranej swojemu ojcu? – Próbowałam dotknąć najczulszego punktu Auvreya.
Zmarszczył czoło i przymknął powieki. Krzywił się już nie z wysiłku, ale z powodu tego, że nie chciał tego robić. Obiecał sobie, że nigdy, ale to nigdy nie pożre niczyjej energii, a ja kazałam mu złamać to przyrzeczenie. 
– Czas ucieka, Nathiel, po prostu to zrób – powiedziałam z determinacją. Obraz stawał się coraz jaśniejszy, było widać pierwsze, drobne ruchy ludzi, których obejmowało działanie mocy.
– Przepraszam – powiedział cicho Nathiel. Nie spojrzał mi w oczy. Pochylił głowę i położył rękę na moim bladym cieniu, który padał na podłogę. Już po chwili poczułam, jak cała energia mnie opuszcza. Starałam się siedzieć prosto i nie pokazywać po sobie, że czuję się źle, gdybym to zrobiła, Nathiel przerwałby ten rytuał. Musiał spożyć całą moją ludzką energię.
Wyciągnęłam do niego dłoń i objęłam nią rękę Nathiela.
– Tak jest dobrze – szepnęłam.
Auvrey nie spojrzał na mnie, zupełnie jakby czuł wstyd, jednak wypełnił moją wolę.
Potem nie wiedziałam już co się dzieje. Upadłam na podłogę bez sił.

niedziela, 18 czerwca 2017

[TOM 3] Rozdział 29 - "W ogniu strat"

Nie kryjąc, jestem aktualnie w dupie ze wszystkim, łącznie z opowiadaniami, dlatego rozdział może się okazać niezbyt dobry i obfity w akcję. Napisałam go dopiero dzisiaj i ledwo go skończyłam. Matko, niech następny tydzień minie, ja już chcę spokój od egzaminow i od nauki. Mózg mi pęka!
W rozdziale dużo wątków. Nox, Sapphire, Dean, Soriel, Patricia, Vail, Gabrielle... Matko, no, wszyscy, tylko wiedźm brakuje >D. Może trochę taki misz-masz, ale... no, trudno. Chciałam zachować ciąg niedzielowych rozdziałów. 
***

Przedarliśmy się przez gąszcze roślin obsypanych niebieskim pyłem. Ktoś ułatwił sobie drogę poprzez odstraszenie flory Reverentii. Intuicja podpowiadała mi, że to Dean, logika, że to mieszkaniec Reverentii, który doskonale się na tym znał. To nie było jednak w tym momencie ważne.
Kiedy dostaliśmy się na ciernistą polanę otuloną mrokiem, od razu dostrzegliśmy Sapphire. Zdziwiło nas to, że nie ma tu Deana, tak więc zaczęliśmy się niepokoić, czy przypadkiem coś go po drodze nie pożarło albo zwyczajnie się zgubił – trudno byłoby go znaleźć w tak rozległym lesie. Sprawa się rozwiązała, kiedy Sorathiel ruchem dłoni kazał nam bliżej podejść. Dean zdążył tutaj dotrzeć. Spotkała go taka sama historia jak Sapphire – ciernie wbiły się w jego blade ciało, posyłając go do krainy, do której nie mieliśmy wstępu. W przeciwieństwie do swojej towarzyszki nie rzucał się na wszystkie strony i nie wydawał z siebie dźwięków, które świadczyłyby o tym, że cierpi. Był sztywny i nieruchomy, zupełnie jakby zapadł w śpiączkę.
Kiedy próbowaliśmy go uwolnić, ciernie zareagowały na nas obronnie – nie pozwalały nam dotknąć żadnego z nich. Nie mieliśmy pojęcia co zrobić, przecież nie mogliśmy pozwolić na to, aby nas również pochłonęła trucizna. Staliśmy więc bezradnie i prowadziliśmy między sobą milczącą burzę mózgów.
– Co teraz? – spytała w końcu Andi.
Z przyzwyczajenia wszyscy spojrzeliśmy na Sorathiela, ale co tak naprawdę miał nam powiedzieć? Nie byliśmy specami od Reverentii. Mogliśmy wziąć ze sobą jednego z półdemonów, może wtedy powiedziałby nam, co zrobić.
Milczącego Sorathiela wyratowała z opresji Martha.
– Może to zabrzmi głupio, ale wydaje mi się, że musimy po prostu poczekać.
Spojrzałam na nią unosząc brew do góry. Wiedziałam, że nie zaproponowała tego bezpodstawnie, dlatego czekałam na jej wyjaśnienia.
– Vail Auvrey uwięził Sapphire w jej własnym umyśle, mam wrażenie, że Dean po prostu do niej dołączył. Musiał nawiązać z nią kontakt, dlatego świadomie bądź nieświadomie wciągnęła go do tego świata. Trujące ciernie to wykorzystały, dlatego chwyciły słabą ofiarę, żeby wesprzeć umysłowe katusze swoją trucizną. Ciernie mają właściwości halucynogenne, więc wspierają to, co dzieje się w głowie Sapphire – wyjaśniła.
Pokiwałam lekko głową. Zdołałam zapomnieć o tym, że mamy przy sobie la bonne fee, która choć do niedawna nie miała okazji pojawić się w Reverentii, posiadała szeroki zakres wiedzy na temat krainy demonów. W końcu czarodziejki po coś uczęszczały do szkoły dla młodych la bonne fee.
– Jak mają się stamtąd uwolnić, skoro Sapphire została uwięziona, a Dean nie wie kompletnie nic na temat tego, co się z nią dzieje? – spytał Sorathiel, marszcząc czoło. Był zirytowany tą sytuacją. Nie dziwiłam mu się. Przez Deana musieliśmy się rozdzielić, a nie wiedzieliśmy, czy reszta zespołu poradzi sobie bez nas w zamku.
Martha wzruszyła ramionami.
– Nie jestem w stanie wejrzeć do ich głów. Możemy tylko mieć nadzieję, że sami się uwolnią. Nawet gdybyśmy chcieli, trujące ciernie nie pozwolą nam do nich podejść.
– W takim razie – zaczęłam cicho – albo umrą, albo wydostaną się stamtąd o własnych siłach.
Zapadło milczenie. Nikt nie chciał odpowiadać na kwestie oczywiste.
***
 Myślała, że to koniec, że już go nie odzyska, że umrze tu razem z nim, bo nie będzie potrafiła znieść życia w samotności – nie wtedy, kiedy byli tak blisko od realizacji swoich marzeń związanych z rodziną. Ale stało się coś, czego nie przewidziała – Soriel nagle się zachłysnął i zaczął kaszleć, jakby ktoś magicznym zaklęciem przywrócił mu zdolność do oddychania. Najpierw podskoczyła zaskoczona do góry, a potem zaczęła płakać i powtarzać bezustannie jego imię.
To nie był czas na ulgę. Przez chwilową radość zdołała zapomnieć o tym, że ktoś się zbliżał. Dopiero kiedy kraty zaskrzypiały złowieszczo, spojrzała w stronę nowego gościa. Na jego widok zacisnęła ręce na ramionach Soriela, którego obejmowała. Spodziewała się każdego, ale najbardziej w świecie nie chciała, aby był to Vail Auvrey. Tym razem nie miał na twarzy charakterystycznego dla siebie kpiącego uśmieszku, który pokazywał, że jest władcą świata. Tym razem wyglądał na niezadowolonego – wykrzywił usta na widok Patricii, jakby uznał ją za niepotrzebnego szczura, którego można tylko kopnąć i posłać na drugą stronę. Nie powiedział niczego. Po prostu się zbliżył, chwycił ją za kark i pomimo jej sprzeciwów podciągnął do góry. Patricia nie przejmowała się sobą, po prostu nie chciała zostawiać samego Soriela. Widziała jego wykrzywione usta i błąkająco się nieprzytomnie oczy, które nie potrafiły odczytać prawdziwego obrazu zdarzeń. Widziała, że coś szepta, ale czy było to jej imię, tego nie wiedziała.
Vail Auvrey bez słowa wbił jej nóż w brzuch. Nie spodziewała się tego, dlatego kiedy została zraniona z płuc uciekło jej całe powietrze. Nie mogła chwycić oddechu, a szef departamentu wcale jej w tym nie pomógł – rzucił nią o ścianę, wytarł ręce o swoje spodnie i spojrzał na swojego syna. Stracił całe zainteresowanie nędznym, ludzkim robakiem, który miał czelność pojawić się w zamku. Nawet nie miał ochoty tracić na nią swoich sił.
– Dziwi mnie to, że ktokolwiek chciał cię ratować – mruknął Vail. Potem zwrócił się gwałtownie ku kratom, wprawiając swoją pelerynę w ruch. Kiedy miał wychodzić z więzienia za jego plecami rozległ się cichy, ale chrapliwy śmiech.
Soriel złapał go za kostkę i przytrzymał w miejscu.
– Ciebie nikt nie będzie chciał ratować, kiedy nadejdzie twoja kolej – syknął przez zaciśnięte zęby.
Vail uśmiechnął się z wyższością, jednak niczego nie powiedział. Wyrwał swoją kostkę z uścisku, nadepnął na rękę syna i wyszedł z więzienia, pozostawiając je otwarte.
Patricia przeczołgała się spod ściany do Soriela. W każdym jej ruchu pobrzmiewała jękliwa nuta bólu – w przeciwieństwie do Auvreya była tylko i wyłącznie człowiekiem, taka rana mogła ją zabić w przeciągu kilkunastu minut. Na szczęście oprócz bycia człowiekiem, była też czarodziejką, przyłożyła więc rękę do swojej rany i zamroziła ją, przynajmniej częściowo. Wiedziała, że nawet jeśli zatrzyma krwotok, niewiele jej to da. Mogła mieć uszkodzone organy wewnętrzne – to po pierwsze, po drugie – nóż Vaila Auvreya był zatruty, a nie mogła zamrozić sobie krwi, którą trucizna powędruje do serca.
Kiedy znalazła się przy Sorielu, padła obok jego ciała i spojrzała w sufit. Chwyciła go za rękę i mocno ścisnęła.
– Jeżeli mamy umrzeć to zrobimy to razem, prawda? – spytała, śmiejąc się niemrawo. Dopiero teraz cały sufit zaczął jej wirować przed oczami, to świadczyło o tym, że trucizna na spółkę z gwałtownym ubytkiem krwi, zaczęły swoją współpracę.
Nie spodziewała się odpowiedzi od Soriela. Wiedziała, że po tym jak jego ojciec wyszedł, znów popadł w ten dziwny stan nieświadomości, a jednak zwrócił ku niej głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Poczuła jego delikatny, ale drżący uścisk dłoni. To sprawiło, że lekko się uśmiechnęła, choć nie był to uśmiech zadowolenia. 
– Dziękuję – zdołał z siebie wydusić demon. Potem jęknął z bólu i umilkł. Patricia widziała, że znowu zaczyna się dusić. Nie miała pojęcia ile zdoła jeszcze wytrzymać, ale nie liczyła już na ratunek. Pogodziła się z tym, że obydwoje tutaj umrą. Pytanie tylko: kto będzie pierwszy?
Tak właśnie zakończy się ich miłosna historia, która od początku do końca była tragiczna. 
***
 Nie wiedział ile trwał jego stan nieświadomości. Odnosił wrażenie, że jest zawieszony w pustej przestrzeni od zawsze. Czy nie na tym właśnie polegało do tej pory jego życie? Nie robił nic. Po prostu żył, trwał, był dla innych – nie dla siebie. Nigdy mu to nie przeszkadzało, do czasu, kiedy nie uświadomił sobie, że on też ma własne pragnienia. A długo kryte wewnątrz siebie uczucia z czasem stają się gorętsze niż ogień, który bezlitośnie pochłania ziemskie lasy. Do tej pory zachowywał się racjonalnie, każdego dnia starał się być perfekcyjnym bratem, perfekcyjnym zastępcą ojca, perfekcyjnym pracownikiem, perfekcyjnym człowiekiem, słowem sumując: ideałem. Ale nikt nie jest idealny. To nie cecha ludzi, to cecha robotów. Czasem wystarczy odrobina uczuć, aby rozbudzić w kimś ukrytą prawdę.
Kiedy zdał sobie sprawę z tego, że może się ruszać, zamachał rękami i nogami w górze. Leżał w pustce przez naprawdę długi czas i nie mógł się z niej wydostać. Wołał, krzyczał, sprawdzał, rozglądał się, ale nikogo tutaj nie było. Dopiero po dłuższej chwili zaczął słyszeć głosy. Jego ciało okazało się nie być w spoczynku – wpłynęło w kolorowe wizje wypełnione pudrowym odcieniem włosów. Na początku nie wiedział, co się wkoło niego dzieje, jego wzrok chwytał tylko krótkie obrazy, z czasem jego podróż ustabilizowała się jednak. Teraz mógł przyjrzeć się małej dziewczynce, którą matka ciągnęła przez środek placu cyrkowego i nie zważała na jej krzyki i płacz, widział małego pieska, którego zadowolona i dumna z siebie dziewczynka przyniosła do przyczepy – potem jej łzy, kiedy drobna istota musiała zostać na dworze. Widok małej Sapphire rozkopującego własnymi rękami ziemię i urządzającej pogrzeb szczeniakowi, wzbudziła w nim współczucie. We własnych wspomnieniach Sapphire nigdy nie narzekała – znosiła każde upokorzenie i płakała w samotności, nieufność narastała w jej małym ciele wraz z upływem lat. Wkrótce zaczęła wykorzystywać nowoodkryte w sobie moce na innych ludziach – tak właśnie broniła się przed zbirami, którzy chcieli ją zaatakować późną nocą, kiedy biegła do sklepu, tak broniła się przed matką, tak próbowała się obronić, kiedy przyszedł jej ojciec i nie wiedziała, kim jest. Widział małą Sapphire, która zamieszkiwała piękną Reverentię, ale była nieszczęśliwa i samotna, jej przerażającego ojca, który traktował ją jak rzecz – wcale nie lepiej, niż jej własna matka. A potem jej dołączenie do departamentu, jej popisywanie się, próba zwrócenia na siebie uwagi, misje, które polegały na niszczeniu Nox. Była taka bezwzględna i bezlitosna. Czerpała satysakcję ze zniszczenia. 
Na samym końcu pojawiły się wspomnienia z nim w roli głównej. Widział podglądającą go w nocy Sapphire, która chciała wejść do jego pokoju i położyć się obok niego. Widział, jak obserwuje go zazdrosnym okiem przez okno, gdy rozmawiał z sąsiadką. Widział jej radość, kiedy spędzali razem czas, a potem rozpacz, kiedy zobaczyła go przez okno w dniu, kiedy Nox przybyło do jego domu.
Zdziwił się i zastygł w bezruchu. Nawet nie wiedział, że Sapphire próbowała do niego wrócić, że tu była, że złamał jej serce, kiedy przytulił na pocieszenie sąsiadkę – znał się z nią od dziecka, zwierzali się sobie z każdego problemu, to było dla niego coś całkiem zwyczajnego, ale Sapphire o tym nie wiedziała. To przez niego została porwana przez czarnowłosą demonicę i zabrana do Reverentii. A gdy otworzyła oczy, nie miała już możliwości ucieczki. 
Kolejne wizje były przerażające. Sapphire była raniona przez cienie, uciekała, walczyła, krzyczała. To nie była rzeczywistość. To świat, w którym utknęła.
Dotknął ją, a potem tutaj trafił. Czy to oznacza, że wkradł się do jej głowy? Czy wszystko, co tutaj widział, właśnie przeżywała? Nie mógł tego tak zostawić.
Dean przepłynął przez kolejne niewyraźne wspomnienia, aż trafił w dobrze mu znaną pustkę. Nareszcie mógł stanąć o własnych nogach. Chociaż nie wiedział, gdzie zaprowadzi go nicość, podjął się tej ciężkiej podróży. Cały czas wołał imię dziewczyny z nadzieją, że ją znajdzie. Odpowiadała mu pustka.
– Sapphire, przyszedłem po ciebie! Jestem tutaj, nie musisz się już bać! – krzyczał bezradnie. – Proszę, pokaż się. Wrócimy razem!
Ciemność otoczyły jaśniejące plamy przypominające straszydła. Krążyły wokół niego, ale nie robiły mu krzywdy. Im dalej szedł, tym więcej dziwów napotykał, wiele z nich go przerażało. To tak, jakby dziwnie niedopasowane puzzle próbowały znaleźć wejście do własnej bajki. Krzywe i zniekształcone sylwetki, kolorowe stwory, krwisty deszcz, błękitne smuga światła, szumy, dźwięki, głosy, śmiechy. Od tych obrazów rozbolała go głowa. Starał się mrużyć oczy, od czasu do czasu nawet je zamykał.
Jak Sapphire mogła znieść coś takiego? Jak długo tu była? Czy mógł ją jeszcze uratować? Wierzył w to, że była silna. Była silna. Przecież ją znał. 
Gruby konar krzywego, bordowego drzewa otarł się o jego ramię – pozostawił na nim krwawiącą i bolesną ranę. Przypomniała mu się demonica, która raniona w umyśle, zyskiwała rany w rzeczywistości. Musiał uważać. Jeżeli i on będzie ranny, niewiele będzie mógł wskórać.
Delikatne płatki kwiatów przetarły szlak chorobliwych wizji. Poczuł dobrze mu znany zapach wiosny. Gdy otworzył oczy zobaczył sad. Ten sam sad, który znajdował się za jego domem. Miał wrażenie, że jest już blisko. Puścił się przez niego biegiem, a im dalej był, tym drzewa stawały się coraz bardziej przerażające i krzywe. Białe płatki fruwające po sadzie zamieniły się w krwiste, aksamitne drobinki – smagały go po twarzy i zostawiały po sobie  ślady w postaci drobnych ran. Próbował je odganiać rękoma, ale to niewiele dawało. 
Przyspieszył swój bieg. Kiedy przekroczył linię sadu, płatki stanęły za jego plecami w bezruchu, zupełnie jakby się mu przyglądały. Oddalił się od nich ze skrzywioną miną i stanął po środku wieczornego nieba obleganego przez pomarańczowe i czerwone smugi zachodzącego słońca. Ten widok zrobił na nim wrażenie. 
Pod jego stopami nie było żadnej ziemi, całą powierzchnię otaczały chmury i przeplatające się między nimi kolory wieczornego nieba. Noc nadeszła szybciej, niż się tego spodziewał. Teraz otaczały go świetliste gwiazdy. Przepychał się między nimi, wyginał i próbował przedostać się na dalszy etap planu. Im dalej szedł, tym gwiazdy przypominały coraz bardziej dryfujące po niebie świetliki. Pomiędzy nimi błysnęła biała sukienka, którą szybko zgubił.
– Sapphire! – krzyknął i przyspieszył biegu.
Biała sukienka znów mignęła mu przed oczami. Pędził jak szalony, nie patrząc się na to, czy może stać mu się krzywda. 
Gdy przedarł się przez gąszcz świetlików, dostrzegł postać, której szukał. Szła po krawędzi nieba, wpatrując się w pustą przestrzeń. Za sukienkę ciągnęły ją cienie, które zmuszały ją do dalszej podróży. Cudem utrzymywała się o własnych siłach. Stawiała kroki powoli i niepewnie, potykała się i upadała, ale cienie szybko przywracały ją do pionu.
Dean wyciągnął przed siebie rękę i uśmiechnął się z ulgą. Jeszcze tylko moment dzielił go od wydostania Sapphire z objęć krzywych cieni. Wleciał w zbiorowisko potworów rozgramiając je jak dym z komina, ale zrobił to za późno. Demonica została pchnięta w przepaść znajdującą się za niebem. Różowe włosy poszybowały na niewidzialnym wietrze.
Chłopak zastygł w bezruchu. Słyszał, że cienie się chichoczą, skaczą za jego plecami triumfując. Początkowo nie wiedział co zrobić, przeklinał siebie za to, że przybył za późno, ostatecznie jednak uznał, że nie zamierza tego tak zostawić. Jeszcze nic nie jest stracone.
Wziął rozbieg i skoczył w przepaść. Był cięższy, dlatego płynniej przychodziło mu poruszanie się po nicości. Z daleka widział mknącą ku dołowi białą postać oplecioną różowymi włosami. Nie machała rękami, spadała bezwolnie. Kiedy był już blisko niej, na drodze pojawiły się przeszkody w postaci przedmiotów codziennego użytku – wśród nich rozpoznał rzeczy znajdujące się w jego domu. Kolory zmieniały się z prędkością światła, uzupełniały je chaotyczne wspomnienia i głosy, wtedy zrozumiał, że to umysł Sapphire – jego otchłań. Na samym jego dnia znajdowała się ciemność. Co się stanie, jeśli ją przekroczą? Czy to będzie koniec? Wszystko się ze sobą mieszało, tworząc niewyobrażalnie wielki chaos. Starał się skupić na tej jednej postaci, do której wyciągał dłoń.
Czy go widziała? Jej oczy były takie puste, usta lekko rozwarte, skóra blada jak u martwej osoby. Czy był dla niej jeszcze ratunek? Tak bardzo chciał ją ocalić!
– Sapphire, wyciągnij do mnie rękę! – krzyknął, a jego głos odbił się echem od zmieszanych ze sobą wspomnień. – Proszę, jestem już tak blisko ciebie, nie uda mi się tego zrobić, jeżeli mi nie pomożesz. Obudź się!
Demonica wciąż patrzyła się pusto przed siebie, nie zwracając na niego uwagi. Dean dostał czymś ciężkim w tył głowy, a potem odbił się od czegoś wielkiego i ciężkiego. Musiał zamrugać oczami, aby odzyskać jasność widzenia. Wciąż trzymał rękę przed sobą. Obijające się o przedmioty bezwładne ciało Sapphire zwolniło swój lot. Z czasem nauczył się wykorzystywać latające w przestrzeni rzeczy w taki sposób, aby się od nich odbijać i nabierać dzięki temu prędkości.
Kiedy byli już blisko szarości, zmierzając powoli ku mrokowi, chwycił ją za skrawek sukienki i przyciągnął do siebie. Ich lot jeszcze bardziej przyspieszył, jakby to sam umysł demonicy próbował doprowadzić ich do jak najszybszej śmierci.
Zaniepokojony Dean przytulił do siebie bezwładne ciało dziewczyny. Wtedy minęli szare wizje i znaleźli się w ciemności.
– Sapphire, musisz się obudzić. Jestem tutaj, widzisz? – szeptał do jej ucha. – Dotykam cię, trzymam i nie mam zamiaru więcej puszczać. – Jego głos brzmiał coraz bardziej rozpaczliwie. Powietrze stawało się gęstsze, gorętsze, jakby zaraz mieli spłonąć. – Sapphire, to ja, Dean. Proszę, powiedz coś.
Demonica drgnęła. To dało mu odrobinę nadziei.
– Wszystko zależy teraz od ciebie. Nie możesz pozwolić na to, abyś zginęła, abyśmy my tutaj zginęli. Jeszcze tyle rzeczy mamy do zrobienia – zaśmiał się niemrawo. To jednak w dalszym ciągu nie pomagało. – Hej, wrócisz ze mną na Ziemię? Zamieszkamy razem. Będzie tak jak dawniej. Nie, będzie jeszcze lepiej. Będę cię chronił i nie pozwolę, żeby ktokolwiek cię stamtąd zabrał, dobrze?
Dean spojrzał w dół. Jego serce na moment przestało bić. Jeżeli właśnie tak wyglądało piekło, to nigdy, przenigdy nie chciał do niego trafić. Czerwone, pomarańcozwe i żółte języki ognia wzbijały się ku górze coraz wyżej i wyżej, próbując ich dosięgnąć. Jeżeli dotrą na sam dół – spłoną.
– Sapphire, co mam powiedzieć, żebyś się ocknęła? – jęknął. – Wiem, że mnie słyszysz. Dlaczego nie chcesz żyć? Dlaczego… dlaczego nie odpowiadasz? – Dean odchylił głowę dziewczyny i spojrzał jej prosto w oczy. Nie patrzyła na niego, patrzyła przez niego, jakby w ogóle go nie dostrzegała. 
Spanikował. Głos uwiązł mu w gardle i chociaż próbował cokolwiek powiedzieć, żadne słowa nie przechodziły mu przez gardło. 
To koniec. Przyszedł tu na darmo. Nie potrafił jej ocalić. Popełnił głupstwo. Może gdyby przyszedł tu z Nox, byłaby jakaś szansa  na ocalenie jej? A może już wtedy by nie żyła? Co zrobi jego rodzina? Jak sobie poradzą? Dlaczego to właśnie tak miało się skończyć?
Sukienka Sapphire zaczęła płonąć. Nie mógł już niczego zrobić.
– Przepraszam – szepnął bezradnie i wplótł dłonie w jej włosy. Łzy zaczęły ściekać mu po polikach – niknęły w ogniu, który lada moment miał ich pochłonąć.
Czy była jakaś rzecz, którą chciał zrobić przed śmiercią? Była. Chciał, żeby to wyglądało inaczej, żeby to wszystko stało się jakąś romantyczną bajką, nie tragicznym końcem zgotowanym im przez los, ale nie miał już na to wpływu.
Kiedy wpadli w ogień Dean pocałował Sapphire w usta.
***
Nox przedzierało się przez ciemne korytarze zamku. Za ich przewodnika robił Riel, który obiecał z nimi współpracować. Wciąż szedł związany i pod czujnym okiem łowców, w końcu nikt z nich mu nie wierzył. Półdemony postanowiły zostać przed wejściem, zarzekły się, że kiedy przyjdzie niebezpieczeństwo, nie będą mieli zamiaru walczyć w ich imieniu. Taka była natura demonów. Kiedy tchórzyły, po prostu uciekały.
Nathiel, który szedł wraz z Ethanem i Alex na przedzie, dźgał co jakiś czas końcówką noża plecy Riela – przypominał mu o tym, że jeżeli będzie chciał ich zdradzić, bez chwili wahania go zabije. Młody demon nie protestował. Szedł prosto z zaciśniętymi ustami, czekając na zakończenie tej marnej historii. Wewnątrz siebie pocieszał się wizjami cudów świata ludzkiego – było tyle pudełeczek z tajemniczymi proszkami, które chciał zgłębić. Niedługo będzie mógł się do nich dobrać, tylko odpokutuje u Nox swoje czyny.
– Daleko jeszcze? – spytał znudzony podróżą Nathiel.
– Niedaleko – odpowiedział zmęczony Riel. – Teraz skręcamy w prawo i jesteśmy na miejscu.
Tak jak powiedział, tak się stało. Przedostali się wąskim przejściem do słabo oświetlonych światłem świec lochów.
– Jak myślicie, będzie tu ktoś na nas czekał? – spytał Alec. Uważnie się rozglądał.
– Niewykluczone, chociaż na mój gust to ojczulek Auvreyów nawet się nami nie przejmie – mruknął Ethan. Wyjął ukradkiem z kieszeni piersiówkę i łyknął jej zawartości. Nathiel obserwujący go z boku, skrzywił się znacząco.
– To nie mój ojciec. To demoniczne ścierwo, które już powinno być martwe, ale ma tak cholerne szczęście, że wciąż chodzi po tym świecie i utrudnia nam życie – prychnął. – Niech ja tylko gnoja dorwę, to…
Ethan wystawił rękę w bok i wstrzymał chód zespołu. Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni.
– Słyszycie? – spytał szeptem.
Nathiel wytężył słuch, podobnie jak reszta grupy.
Rzeczywiście, ktoś ciężko dyszał i na pewno nie był to nikt z departamentu. To Alex wyrwała do przodu jako pierwsza, nie przejmując się swoimi sojusznikami. Młody Auvrey wyzywał ją w duchu i popędził za nią. Nie chodziło tu o to, że im uciekła, chodziło o to, że wpadła na to pierwsza, a przecież to on zawsze był pierwszy, jeżeli chodziło o takie akcje!
– Stój, ty głupia wiedźmo – zasyczał pod nosem. Z daleka wyglądało to, jakby chciał ją dopaść i zadźgać nożem, który dzierżył w dłoni. Owszem, czasem o tym myślał, ale wiedział, że Laura nie byłaby z tego powodu zadowolona. Lubiła la bonne fee, to samo ich dzieci – wołały do nich „ciocie czarodziejki” i prosiły je zawsze o jakieś chore, magiczne przedstawienia, które Nathielowi w ogóle się nie podobały. Przecież to on miał być w centrum uwagi, a nie jakieś wiedźmy. Niech same sobie zrobią własne dzieci. To ojcowie mają być bohaterami!
Alex przystanęła i chwyciła gwałtownie za kraty – sam jej dotyk sprawił, że piorun posłał je w głąb lochów. Bez chwili zastanowienia wparowała do środka i padła na kolana. Nathiel wbiegł tam zaraz za nią, jednak nie uklęknął, wpatrywał się z góry w ten przedziwny obraz dwójki wrogów, którzy trzymali się za ręce. 
Kiedy zobaczył twarz Soriela, coś ścisnęło go w żółądku. Do głowy zaczęły mu wracać wspomnienia. Jego ojciec, który powoli wykańczał całą rodzinę, krzyk Soriela, żeby uciekał i ratował swój tyłek, to jak Vail chwycił go za szyję i posłał na podłogę, wbijając mu w klatkę piersiową nóż. Wtedy wyglądał tak samo. Jakby umarł.
Dlaczego tak go to zaniepokoiło? Czy to tylko wina wspomnień? A może podświadomie nie chciał śmierci własnego brata?
– Niech cię szlag – warknął i uklęknął przy Sorielu. W tym czasie dołączyła do nich reszta Nox.
Demon i czarodziejka zostali rozdzieleni, co w tym przypadku nie miało już dla nich najmniejszego znaczenia. Żadne z nich nie było świadome tego, co się dzieje. Patricia była nieprzytomna i zakrwawiona, Soriel ledwo oddychał, był poraniony i blady jak ściana.
– Ktoś wie, co im w ogóle dolega? – spytał Ethan, spoglądając to na czarodziejkę, to na demona.
– Są otruci – odezwał się nieśmiało Riel.
– Jesteś w stanie sporządzić dla nich odtrutkę? Znasz się na roślinach Reverentii – odezwała się Alex. Miała niezwykle poważną minę, ale nie patrzyła na niego. Sprawdzała co dokładnie dolega Patricii.
– Chyba tak – powiedział niepewnie chłopak, zerkając gdzieś w bok. Gdyby nie to, że wciąż był związany, zapewne podrapałby się po głowie, starając się ukryć swoje zażenowanie. – Ale… nie wiem czy zdążę. Z nią nie będzie problemu, ale z Sorielem… – tu przerwał na moment. Teraz wszyscy patrzyli się prosto na niego. Czuł się z tego powodu nieswojo. – On… ledwo żyje.
– Nieważne co stanie się z tym kretynem – syknęła Alex, zakładając rękę przyjaciółki na własne ramię. – Masz ją wyleczyć.
To samo uczynił Nathiel. Ethan pomógł mu zarzucić Soriela na jego plecy.
– Nie obchodzi mnie, co stanie się z tą wiedźmą, masz ocalić ich oboje – syknął młody Auvrey. – Muszę komuś sprać mordę za to, że się szlaja po obcych landach. 
Ethan wymienił spojrzenie z Aleciem. Obydwoje się uśmiechnęli.
– Widziałem po drodze rośliny, które przydadzą się do odtrutki, ale musimy się spieszyć – powiedział cicho Riel.
Wszyscy kiwnęli zgodnie głowami. Bez słowa sprzeciwu ruszyli w drogę powrotną.
***
– Nie zrobisz niczego?
Milczący dotąd demon uśmiechnął się pod nosem i złożył ręce za plecami. Długo kazał czekać swojej towarzyszce na odpowiedź. Nie miał zamiaru się spieszyć. Spoglądał uważnie przez okno zamku i oglądał pędzących przed siebie członków Nox oraz półdemony. Mógł ich zniszczyć nawet w tym momencie, ale nie czuł takiej potrzeby. Niszczenie musiało mieć odpowiednią oprawę. Porażka miała być wielka, nie szybka i zaskakująca. Teraz chciał potraktować tych głupich ludzi i demony jako rozrywkę. Cieszył się, kiedy oglądał ich bezsensowne starania, które w końcowym starciu okażą się zwykłą stratą czasu i życia. 
– Nie – odparł w końcu, odrywając się od okna. Ruszył w stronę wyjścia, po drodze chwytając za kielich z zadziwiająco ciemnym płynem, przypominającym ludzką krew. – Ci, których chciałem zabić i tak zginą, nie ma już dla nich ratunku. Resztą zajmę się w odpowiednim czasie – rzucił, a potem wyszedł z pomieszczenia.
Czarnowłosa demonica westchnęła ciężko. Założyła ręce na piersi i spojrzała za okno. Ich wrogowie byli jak mrówki, które można było zgnieść w każdej chwili butem, ale skoro nie padł żaden rozkaz, musiała zostawić ich w spokoju.
Mogła tylko czekać aż ostateczny plan dojdzie do skutku. A pomoże im w tym sama Reverentia.
Gabrielle spojrzała w stronę reveryntyjskiego księżyca i uśmiechnęła się jak diabeł z piekła rodem.
Już niedługo.