Rozdział skończyłam przed 3 w nocy. Większość napisałam w zeszycie na zajęciach, bo po co tracić czas? W domu musiałam się uczyć. Trochę się już gubię w rzeczach do zrobienia, no, ale przynajmniej napisałam rozdział. Mam nadzieję, że za tydzień też mi się to uda. No i w końcu poprawię rozdziały z pierwszego tomu, bo stanęłam w miejscu.
Smutno i sorciowo, Dean, no i trochę Nathiela i Laury. Hoho, będzie się działo!
– Gdzie on jest?! Gdzie jest Soriel?!
Smutno i sorciowo, Dean, no i trochę Nathiela i Laury. Hoho, będzie się działo!
***
– Gdzie on jest?! Gdzie jest Soriel?!
Patricia
potrząsnęła desperacko demonem. Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, wiec
wpatrywał się w nią obojętnie szmaragdowymi oczami. Ze złości wbiła mu nóż
prosto w brzuch – ten natychmiastowo wyparował.
To
już dwudziesta cienista pokraka, którą zabiła. Wciąż miała nadzieję, że któraś
z nich wskaże jej kierunek. W szale zabijania zupełnie zapominała o tym, że demony, które nie mają w sobie nic z człowieka,
nie posiadają inteligencji, a więc prawdopodobnie nawet nie wiedzą o co je
pyta.
Do
zamku w Reverentii dotarła bez większych problemów. Tylko raz cienista pokraka
wbiła jej swoje ohydne pazury w ramię – na szczęście była przygotowana na takie
ewentualności, od razu wyjęła z plecaka fiolkę wypełnioną płynem przeciwko demonicznemu jadowi i polała nią ranę. Nie
mogła w końcu pozwolić na to, aby padła teraz i tutaj. Miała cel do
wypełnienia.
Chwilami
nie wierzyła w to, że zrobiła coś tak głupiego. Gdyby to nie był Soriel,
którego przecież już wielokrotnie utraciła, na pewno by tego nie zrobiła.
Chciała sobie wmówić, że po swoje przyjaciółki również by ruszyła, ale
doskonale wiedziała, że tak by nie było. Martwiłaby się o nie, to jasne, odchodziłaby od zmysłów, ale grzecznie czekałaby na pomoc. Uczucie, którym
darzyła Soriela sprawiało, że traciła zdolność do logicznego myślenia. Chciała
go po prostu mieć przy sobie na dłużej niż jedną chwilę. Przyzwyczaiła się już
do jego koczowniczego trybu życia, starała się nie wierzyć w to, że już do
końca przy niej będzie, bo w końcu gdzieś zniknie – to przecież Soriel – ale
radość i miłość ją zaślepiły, a on to wykorzystał, żeby uciec. Była na niego
zła, to oczywiste, ale tym razem młody Auvrey nie działał przeciwko niej. Po
prostu chciał to wszystko zakończyć, zabijając swojego ojca. Wciąż nie pozbył
się frustracji po zobaczeniu się z matką. Żądał sprawiedliwości. Auvreyowie
byli bardzo niecierpliwi, lubili załatwiać sprawy na własną rękę i niczego nie
przemyślali. Pod tym względem Soriel i Nathiel naprawdę się nie różnili.
Patricia
zamachnęła się lodowym nożem na kolejnego demona, podcinając mu gardło. Pędziła
przez zamkowe korytarze, próbując odnaleźć się w tym kamiennym labiryncie.
Wiedziała, że to nie jest rozważne. Robiła wiele hałasu, departament w końcu
musi się zorientować, że tutaj jest, ale może to była dobra strategia? Oni
powinni wiedzieć, gdzie jest Soriel, jeżeli udałoby się jej przechytrzyć
jednego z demonów, to wtedy…
–
Jesteś tak głośna, że słychać cię na końcu Reverentii – odezwał się kobiecy
głos zza jej pleców.
Serce
czarodziejki stanęło w miejscu. Natychmiastowo przybrała pozycję obronną.
Zamachnęła się nożem w tył, żeby trafić swojego wroga.
Demonica
odskoczyła spokojnie w tył z założonymi na piersi rękoma. Próbowała
ją jeszcze wielokrotnie atakować, ale ona omijała każdy jej nieporęczny cios
niesiony gniewem. Gabrielle przyglądała się jej ruchom ze znudzeniem. Raczej
wątpiła w to, że ją zaskoczy, chociaż musiała przyznać, że energii to ona miała
dużo.
–
Starczy – westchnęła członkini departamentu i chwyciła ją za nadgarstek.
Ścisnęla go tak mocno, ze Patricia syknęła z bólu i mimowolnie opuściła nóż na
ziemię. Czego się spodziewała? To Gabrielle. Była jedynym demonem, który był w
departamencie w dwóch różnych składach. Przeżyła i wcale się nie poddała. Była
silna, mogła równać się z samym Vailem Auvreyem.
Czarodziejka
starała się wyrwać, ale kpiąco uśmiechająca się dziewczyna jej na to nie
pozwoliła.
–
Chcesz wiedzieć, gdzie jest twój kochaś? – spytała słodkim głosem.
Przestała
się wyrywać. Spojrzała podejrzliwie w twarz swojej rozmówczyni. Czy naprawdę
zamierzała ją puścić wolno? A może to była pułapka? Nie, to nie było ważne.
Chciała odnaleźć Soriela za wszelką cenę, chciała dowodu na to, że wciąż żyje.
–
Powiedz mi, gdzie jest – syknęła przez zaciśnięte zęby.
Gabrielle
puściła jej nadgarstek i odrzuciła ją w tył z obrzydzeniem. Patricia z cudem
utrzymała równowagę.
–
Lochy. To chyba całkiem logiczne – prychnęła demonica. – Zazwyczaj to tam
zabieramy naszych więźniów, żeby zgnili. – Zielony błysk w jej oczach był
niepokojący, podobnie jak uniesiony, lewy kącik ust. Gabrielle wyglądała jak
chytry kot.
–
Jeśli kłamiesz, to…
–
To co? – prychnęła demonica. – Zabijesz mnie? Dobre sobie – zaśmiała się i
odwróciła na pięcie. Machnęła do niej ręką na pożegnanie, a potem kręcąc
biodrami skierowała się w głąb ciemnego korytarza. Patricia jeszcze długo po
tym nie mogła wyrównać oddechu. Była przerażona. Stała kilka minut jak wryta,
próbując opanować drżenie rąk i nóg. Takie spotkania nie wywołałyby u nikogo
radości. Gabrielle była przerażająca i bezwzględna. To dziwne, że
nie zrobiła jej krzywdy. Musiała coś knuć, ale to nie było teraz ważne. Ważny
był Soriel.
Zgodnie
ze wskazówkami demonicy, pobiegła w stronę schodów, które wcześniej mijała.
Bała się schodzić do lochów. Nie wiedziała, co ją tam czeka. Myślała o
potworach i niebezpieczeństwie, a nie pomyślała o tym, w jakim stanie zastanie
Soriela. Co, jeśli już się z nim rozprawili? Może to dlatego Gabrielle
powiedziała jej, gdzie się znajduje? Mogła z oddali obserwować jak płacze nad
jego martwym ciałem.
Na
samą myśl o tym w jej oczach pojawiły się łzy. Szybko je jednak otarła. Nie
mogła uśmiercać Soriela w myślach. Nie miała żadnych dowodów. Najlepszym
dowodem będzie znalezienie go i przekonanie się o jego losie.
W
lochach panowała ciemność. Była przerażona tym, że nic nie widzi, dlatego zanim
dotarła do połowy schodów, wróciła się po świece, która stała na brzegu
niskiego muru. Chwyciła ją zbyt gwałtownie, dlatego polała się woskiem.
Z
cichym syknięciem bólu ruszyła w dół. Starała się schodzić najciszej jak mogła,
aby nie obudzić nieznanych stworów zasiedlających zamek Reverentii. Czuła się
jak w jakimś horrorze, a ona nigdy nie lubiła oglądać strasznych filmów. Co
rusz patrzyła się za siebie i nasłuchiwała każdego podejrzanego stukotu, na
razie wśród ścian rozbrzmiewały tylko jej własne kroki, resztę wrażeń tworzyła
wyobraźnia.
Stawiając
stopę na ostatnim stopniu schodów, usłyszała ciche jęknięcie. Miała być cicho,
ale kiedy usłyszała znajomy głos, nie zważała już na nic, co mogło jej
przeszkodzić w dotarciu do celu. Potykając się o wystające z ziemi kamienie,
biegła przed siebie.
–
Soriel! – krzyknęła ze łzami w oczach. Starała się oświetlać w biegu każde
więzienie. Większość z nich była pusta, dopiero ostatnie, którego o mało nie
ominęła ze względu na pozycje leżącą poszukiwanego obiektu, było zajęte.
Wiedziała już, że to Auvrey.
Kraty
były zamknięte, ale nie miała problemu z ich otworzeniem. Wystarczyło, że
zamroziła zamek i sprawiła, że konstrukcja wybuchła. Drzwi od razu stanęły przed
nią otworem. Postawiła świecę z boku tak, aby nie potrącić jej przypadkiem nogą
czy ręką, a potem uklęknęła przy Sorielu. Kiedy zobaczyła jego twarz, a potem
nagą, poranioną pierś, wstrzymała dech. Już wiele razy widziała go w ciężkim stanie, w
końcu dzięki jego ranom się poznali, ale nigdy nie widziała go tak poharatanego
i pobladłego, jak teraz. Pot lał się z czoła chłopaka, a czarna grzywka
nasiąkła wilgocią, jego oczy były przymrużone i nieprzytomne, usta lekko
rozwarte – wdmuchiwały i wydmuchiwały ciężko powietrze do płuc. W bladym
świetle świecy można było dostrzec na policzkach demona rumieńce. Soriel
wyglądał, jakby miał wysoką gorączkę, ale czy demony mogą w ogóle chorować?
Najbardziej poharatana była jego klatka piersiowa. Z głębokich ran sączył się
powolnie dym.
Nie
wiedziała, co zrobić. Uniosła ręce do góry, jakby chciała go objąć, pocieszyć,
opatrzyć, ale zamiast tego przyklęknęła i wpatrywała się w niego z
niedowierzaniem, sztywna jak kołek. Nie wzięła żadnych opatrunków, nie wzięła niczego, co mogłoby mu pomóc.
Łzy lały się po jej policzkach i spływały
na jego rozgrzaną, nagą skórę. Żałowała, że to nie bajka, gdzie jej łzy
okazałyby się lecznicze.
–
Soriel – szepnęła zbolałym głosem. – Co oni ci zrobili?
Auvrey
otworzył szerzej oczy. Poruszył się niespokojnie, a jego usta drgnęły. Dopiero
gdy usłyszał głos Patricii, zorientował się, że ktoś przy nim siedzi. Miał
wrażenie, że to kolejna halucynacja, którą zafundował mu ojciec.
–
Nie powinno cię tu być – powiedział z wysiłkiem. Kiedy czarodziejka go
usłyszała, serce rozsypało jej się na miliony kawałeczków. Nie chodziło o to,
co powiedział, bo właśnie tego się spodziewała, chodziło o ten słabowity ton,
tak niepodobny do energicznego Soriela.
Zaniosła
się cichym płaczem. Nie obchodziło ją w tym momencie, że muszą uciekać. I tak
nie było na to żadnych szans. Nie uniosłaby go, a Soriel sam nie był w stanie
chodzić. Ledwo poruszył ręką i już się skrzywił z bólu.
Zrezygnowana
usiadła na zimnej posadzce, oparła się plecami o kraty i ułożyła bezwładną
głowę Auvreya na swoich kolanach. Cicho pochlipując, głaskała go po mokrych
włosach.
–
Jesteś taki głupi. Naprawdę głupi – jęknęła. – Mogłeś poczekać, mogłeś
powiedzieć, mogłeś… mogłeś mnie nie zostawiać. Patrz, co ci zrobili. Jak my
teraz stąd wyjdziemy? – pytała.
–
Ty wyjdziesz – zachrypiał Soriel. Spojrzał jej prosto w oczy, a potem na moment
je przymknął. Głowa opadła mu lekko na bok, co przeraziło Patricię, na
szczęście kiedy go szturchnęła, chłopak odzyskał świadomość, przynajmniej
częściowo. Znów uniósł ociężałe powieki i spojrzał na nią z miną bez wyrazu.
–
Wciąż tu jesteś? – spytał.
–
I będę, Soriel. Nie zostawię cię – szepnęła.
–
Uciekaj. – Auvrey znów przymknął na moment oczy. Patricia poklepała go po
policzku i szepnęła ciche: „nie usypiaj”. – Kto się zajmie dziećmi? – padło
pytanie.
–
Matko, Soriel – zapłakała głośniej. – Przecież my nie mamy dzieci! Nawet nie
mieliśmy ślubu i… i nie spaliśmy ze sobą – mówiąc to, zarumieniła się lekko.
Nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Nie w takiej sytuacji. Ale gdyby przeżył, gdyby razem przeżyli... w końcu by do tego doszło, prawda? – Majaczysz, głupku.
–
Mózg ci wessało, zajączku, nie wiem po co tu w ogóle przychodziłaś – mruknął
niezadowolony, odrobinę trzeźwiejszym głosem. Zdołał nawet surowo spojrzeć jej
w twarz. Potem cała złość zniknęła na rzecz potężnego kaszlnięcia uzupełnionego
o chrapliwy dźwięk dochodzący z jego płuc. Dla Patricii nie był to dobry znak.
Brzmiało to tak, jakby Soriel miał co najmniej gruźlicę, a demony przecież nie
chorują na ludzkie choroby.
Zaśmiała
się niemrawo. Starała się mówić byle co, żeby tylko zająć go rozmową.
–
Wiesz, Soriel, ludzie mówią, że jesteś tym co jesz – odezwała się cieniutkim
głosem. – Ja nie jem zajączków, a więc nie mogę nim być.
–
Ta teoria jest najwyraźniej błędna – mruknął Auvrey, próbując powstrzymać usta
przed delikatnym uśmiechem, który sam wpełznął na jego twarz. – Chociaż nie. W
moim przypadku to się sprawdza. Nazywałaś mnie kiedyś starym serem. I patrz,
mam nawet dziury jak on – zaśmiał się podnosząc rękę i wskazując na swoje rany.
Potem znów potężnie i gruźliczo zakaszlał.
–
Soriel, błagam, nie żartuj sobie w taki sposób – jęknęła. – Jestem tutaj, wszystko będzie dobrze. Na pewno.
–
Zawsze wierzyłaś w cuda – westchnął. – Głupia wiara – prychnął słabo, ale z pogardą. – Nie przeżyję
nawet godziny, zajączku, pogódź się z tym. Może i jestem poraniony, ale główny
problem stanowi trutka, którą poczęstował mnie mój ukochany ojciec.
–
Trutka? – Patricia zbladła.
–
Zginę. Nieważne co zrobisz i tak umrę, dlatego powinnaś stąd iść. Nie oglądaj się za
siebie, nie patrz na to jak zamykam oczy i…
Czarodziejka
uderzyła demona w policzek. Ten cios odrobinę go zdziwił, a dodatkowo obudził.
Przez chwilę poczuł wściekłość, ale kiedy zobaczył jej zapłakaną twarz od
razu złagodniał i przeklął siebie w duchu. Był głupi. Mógł tutaj nie iść sam.
Powinien się domyślić, jak to się skończy. Optymizm i zbyt wielka wiara w swoje możliwości nie popłacały.
Patricia
pochyliła się, objęła dłońmi jego twarz i przytuliła ją do siebie. Soriel
poczuł jak jej blond włosy łaskoczą go po policzkach.
–
Nie zostawię cię, chociażby nie wiem co – szepnęła. – Zginę tu razem z tobą,
jeśli będę musiała.
Wiedział
czego to wina. Nie myślała racjonalnie z powodu niedawno odbytego rytuału,
gdzie poświęciła całą przyjaźń, którą go darzyła. Silniejsze uczucie zapełniło
tę pustkę i uczyniło ją maksymalnie wrażliwą w tym temacie. Ona sama nie
myślała racjonalnie, kiedy tu szła na własną rękę. Jak widać – coś ich łączyło.
–
Wiem, że cię nie przekonam – westchnął Soriel. – I tak oboje jesteśmy straceni.
Może to i lepiej? – spytał. – Nikt mi ciebie nie zabierze.
–
Egoista. Głupi egoista. – Patricia nie powstrzymała się jednak od uśmiechu.
Wyglądał jednak dosyć dramatycznie.
– Urodziłem się jako on i jako on zginę. – Tym
razem to Auvrey się uśmiechnął.
–
Nie mówmy już o śmierci. Może… pomówmy o życiu? – zaśmiała się niemrawo. Drżącą
dłonią starała się gładzić jego włosy. Nie wiedziała, czy próbowała uspokoić
tym jego, czy siebie. Soriel jak na osobę, która bliska była śmierci, wyglądał
dosyć spokojnie. Czyżby był na to przygotowany? Ona nie była. Ani na swoją śmierć,
ani na jego.
–
Życie – mruknął Soriel. – Jakbyśmy jakimś cholernym cudem przeżyli, to nawet
ranny zaciągnąłbym cię do ołtarza, a potem zrobilibyśmy sobie trójkę dzieci.
Najlepiej naraz.
Patricia
potrząsnęła głową z niedowierzaniem. Zdziwiło ją to, że nawet się nie
zawstydziła jego słowami. W pewnym sensie nawet ją ucieszyły, czy może raczej uspokoiły. Temat życia i marzeń może był złudny, ale przynajmniej pozwalał się przez chwilę cieszyć, kiedy los był przeciwko tobie.
–
Tak, to miła perspektywa – szepnęła mu do ucha. – I wtedy bylibyśmy razem już
do końca. Byłbyś pewnie wspaniałym ojcem, Soriel. Może trochę niezrównoważonym
i szalonym, ale… przynajmniej ja byłabym rozsądna, prawda? – zaśmiała się
niemrawo.
–
Teraz nie jesteś rozsądna. Siedzisz tu ze mną – mruknął niezadowolony demon. –
Na dodatek nie mogę cię dotknąć. – Dopiero teraz Patricia zauważyła, że Soriel
od dłuższej chwili próbował unieść dłoń do jej twarzy. Za każdym razem
bezwolnie opadała mu na ziemię. Po raz kolejny złamało jej to serce.
Chwyciła
za jego rękę i zgodnie z jego prośbą uczyniła to, co chciał – położyła ją na
własnym policzku.
–
Mógłbym tak wieczność – zachrypiał znowu z uśmiechem, starając się poruszyć
chociaż kciukiem, który mógłby pogładzić jej policzek.
–
Wolałabym inną wieczność – dodała cicho czarodziejka.
Soriel
starał się coś odpowiedzieć, ale za każdym razem jego usta otwierały się i
bezwiednie zamykały. Patricia starała się do niego cały czas mówić. Wierzyła w
to, że jeżeli nie zaśnie, wszystko będzie w porządku. Ale on już jej nie
słyszał. Nawet jej twarz zamazywała mu się przed oczami. Stała się dla niego
nierzeczywistym, choć ciepłym obrazem, który chciał utrwalić w swojej głowie na
wieki. Czuł się błogo i zadziwiająco dobrze, nie przeszkadzały mu nawet
głębokie rany. Czy to jakieś znieczulenie? A może rzeczywiście stracił czucie?
Nie potrafił poruszyć żadną kończyną. W uszach co rusz brzęczało mu jego własne
imię wypowiedziane ustami czarodziejki. Starał się wytężyć słuch, ale to nic
nie dawało. Na policzkach czuł krople wody.
–
Soriel, proszę, błagam cię, nie usypiaj, nie zostawiaj mnie tu samej, nie chcę
patrzeć jak mnie zostawiasz. Obiecałeś, że już będziemy razem – szeptała
rozpaczliwie, próbując nim potrząsać. – Soriel.
Auvrey
uśmiechnął się delikatnie. Miał jeszcze tak wiele do przekazania. Pogodził się
jednak z tym, że niczego nie może z siebie wydusić. Tak naprawdę wszystko co
chciał powiedzieć, ona już wiedziała. Przez ostatnie dni zwierzał jej się z
każdego lęku i pragnienia, znała go lepiej niż ktokolwiek na tym świecie,
lepiej niż jego własna rodzina. To smutne, że to właśnie tak się kończy, ale
nie mógł nic na to poradzić. Miał tylko nadzieję, że kiedy już ucichnie, ona
pójdzie po rozum do głowy i wróci do świata ludzi. Przecież nawet jego ciało w
końcu zniknie, był demonem.
–
Soriel, otwórz oczy, proszę…
Oddychało
mu się coraz ciężej. Trucizna zaatakowała jego płuca i sprawiła, że jego oddech
stał się świszczący. To dziwne, zawsze sądził, że śmierć przez uduszenie jest
niespokojna, a on tymczasem nie czuł wielkiego strachu. To tak, jakby powolnie
usypiał, zapadał się w nicość. Może to dlatego, że jego twarz otaczały ciepłe
dłonie, a na jego policzki skapywały gorące łzy?
Chyba
ułożyła inaczej jego głowę. Najwyraźniej musiała dostrzec, że ciężko oddycha,
ale to nic nie dało. To był koniec. Słyszał w tle jej cichnące okrzyki, czuł
potrząsanie ramion, a potem nagle wszystko zgasło. I przestał oddychać.
Patricia
krzyknęła rozdzierająco. Wpadła w panikę i nie wiedziała, co zrobić. Nie przejmowała się tym, że ktoś ją usłyszy. Już nic ją nie obchodziło.
W tym
samym momencie rozległy się kroki, a na ścianie pojawił się cień.
Wiedziała,
że to koniec. Umrą w tym miejscu razem.
***
Z
nocnego koszmaru obudził się z krzykiem. Zerwał się do góry i wziął głęboki,
świszczący oddech. Na skroniach pojawiły się mu kropelki potu – przetarł je
dłonią.
Śniła
mu się Sapphire. Początkowo był to miły, aczkolwiek dosyć nieprawdopodobny sen.
Byli rodziną. Młoda demonica stała w kwitnącym sadzie, a wkoło niej latały
białe płatki kwiatów, splatające się na wietrze z jej pudrowymi włosami. Miała
na sobie białą, zwiewną sukienkę z falbankami i wielką kokardą z tyłu. Śmiała
się wesoło i tańczyła z małą, brązowowłosą dziewczynką, która miała jej oczy.
Dean czuł, że jest przepełniony spokojem i radością. Na ramionach trzymał malutkiego
chłopca, który obejmował mu szyję drobnymi rączkami i szeptał coś dziecięcym
głosem do ucha. Całą tę beztroską scenę przerwały dobiegające z oddali bolesne
okrzyki, które były coraz to głośniejsze. Jego szczęście stopniowo zaczęło
przeradzać się w niepokój, a potem w strach. Ktoś płakał. Wołał jego imię. Wesoła,
przepełniona pastelowymi kolorami scena utonęła w czerni umazanej smugami krwi.
Teraz Sapphire stała przed nim ubrana w tę samą sukienkę, w której widział ją
po raz ostatni. Była podarta i ozdobiona plamami szkarłatnej krwi. Demonica
próbowała do niego podejść z wyciągniętą przed siebie dłonią, ale padła na
kolana. Bez przerwy szeptała jego imię. Chciał do niej podejść, pomóc jej
wstać, przytulić ją, szepnąć na ucho, że nie jest sama, że już nigdy nie będzie
sama, ale nie mógł się ruszyć. Płacz stawał się coraz głośniejszy, bardziej
ogłuszający. Chociaż nie chciał, sam w pewnym momencie zaczął krzyczeć.
Zasłaniał uszy, krzywił się, wewnętrznie krwawił. A potem wszystko ucichło i zgasło. Zobaczył szmaragdowe oczy pełne
rozpaczy i usłyszał ciche słowa odbijające się w jego głowie echem: „pomóż mi,
Dean”.
Chłopak
westchnął ciężko i przetarł dłońmi oczy. Wiedział już, że nie zaśnie. Na
szczęście jutro nie musiał iść do pracy. Od dwóch lat nie miał urlopu, jego
szef dał mu wolne z przymusu.
Podniósł
się z łóżka i sięgnął po szklankę z wodą. Starał się zapomnieć o tym makabrycznym,
realistycznym śnie, ale nie potrafił. Mroczna scena wracała do myśli wbrew jego
woli.
Na
szafce nocnej w słoju spoczywała gałązka z kwiatami, spadł z niej kolejny już
biały płatek. Sapphire chciała ją mieć na parapecie w zajmowanym przez nią
pokoju. Twierdziła, że wiosna na zewnątrz jej nie wystarcza. Chciała się nią
nacieszyć również w domu, w którym bardzo się nudziła. Ten mały, powoli
więdnący dowód istnienia wiosny, sprawiał że czuł się zaniepokojony. Przecież
to głupie. Jeśli gałąź opuści wszystkie płatki i zgnije, nie będzie to
oznaczało, że to samo stanie się z Sapphire, prawda?
Martwił
się o nią. Chciał jej pomóc, pójść po nią, wyrwać ją z łapsk tych okropnych
demonów, ale nawet nie wiedział, jak się tam dostać. Laura Auvrey powiedziała
mu żeby czekał, bo być może się przyda, ale on nie potrafił po prostu siedzieć
i nic nie robić. Co, jeśli ten sen był rzeczywistym przekazem? Co, jeśli Sapphire
naprawdę go potrzebowała i to w tej chwili?
Dean
podniósł się z łóżka i zaczął krążyć po pokoju. Jego umysł był pobudzony do
działania. Musiał coś zrobić, po prostu musiał.
Chwycił
za telefon i przejrzał kontakty.
Czy
istniała możliwość, że ktoś z organizacji Nox opowiedziałby mu o tej sławnej
krainie demonów? A może mógłby kogoś spytać czy może w jakiś sposób pomóc? Nie
odpuści tak łatwo. Nie tym razem. Już kiedyś utracił ważne dla siebie osoby
tylko dlatego, że zaakceptował ich decyzję i nie potrafił się im sprzeciwić.
Pozwolił umrzeć swoim rodzicom, ale Sapphire nie zamierzał na to pozwolić.
Przewinął
palcem kontakty.
Martha
Settler. Była konkretna i odrobinę przerażająca. Detektyw Clay powiedział mu
ukradkiem, że kiedyś była spokojniejsza, a jej nagła zmiana to wina pewnego
rytuału. Nie chciał w to wnikać. Nie chciał również próbować do niej dzwonić. I
tak by mu nic nie powiedziała.
Clay
Herendsen. Nie, nie miał zbyt wielkiego doświadczenia z demonami, był zwykłym
człowiekiem, poza tym wątpił w to, aby zdradził mu jakieś cenne informacje, to
w końcu detektyw. Na co dzień miał do czynienia z poufnymi danymi.
Nathiel
Auvrey. Tak, tu nie było żadnych przeciwwskazań. Z nim mógł spróbować.
Dean
nacisnął zieloną słuchawkę bez zastanowienia. Po drugiej stronie prawie
natychmiastowo odezwał się zachrypnięty, zaspany głos. Dean zdołał już
zapomnieć o tym, że jest trzecia nad ranem. Nagle zrobiło mu się z tego powodu
głupio.
–
Czego?
–
Ja… przepraszam, że tak późno – odezwał się zmieszany. – Z tej strony Dean
Hanley.
–
Aha, spoko. I tak nie spałem. Misja i te sprawy. Ciesz się, że nikt nie każe ci
wstawać o trzeciej w nocy. Lubię spać. Cholernie lubię spać – pożalił się
Nathiel.
Dean
przełknął ślinę. Może jednak to nie był dobry pomysł? Młody Auvrey nie brzmiał
jak ktoś, kto byłby skłonny w tej chwili do rozmowy. Był zirytowany.
–
No, to czego chciałeś?
Chłopak
wziął głęboki wdech. Postanowił zaryzykować, w końcu chodziło o kogoś ważnego.
–
Jak dostać się do krainy demonów? – zapytał prosto z mostu.
Nathiel
przez dłuższą chwilę milczał.
–
Przecież każdy to wie – mruknął w odpowiedzi zmulonym głosem. – Idziesz na
wzgórze i skaczesz w cień, a potem bum, lądujesz na dupsku w Reverentii.
–
D-dobrze, dziękuję. – Dean był w szoku, że poszło mu tak łatwo. Rozłączył się i
odetchnął z ulgą.
Zastanawiał
się czy to była prawda. Mógł zaufać Nathielowi? Nie znał go. Czy skok w
przepaść to nie jest zbyt wielkie ryzyko? Nie chciał z powodu swojej własnej
głupoty stracić życie, miał rodzinę do wykarmienia. Bez rodziców było im
ciężko żyć.
Znowu
zaczął krążyć po pokoju. Wspomnienie rozpaczliwej prośby Sapphire kołatało mu
się w głowie. Nie mógł się zdecydować. Naprawdę nie wiedział, co zrobić.
Podskoczył
do góry, kiedy jego telefon zadzwonił. Spojrzał na ekran i dostrzegł nazwisko
swojego potencjalnego rozmówcy, Nathiela Auvreya. Serce stanęło mu w miejscu.
Czyżby wyczuł, że chce zrobić coś głupiego? Na pewno. Jak mógł w ogóle sądzić,
że ten niezrównoważony demon jest na tyle głupi, żeby nie zorientować się, co
mu powiedział? Może nie powinien odbierać telefonu? Jeśli się następnym razem
spotkają, powie, że miał zły sen i gadał głupoty. Wcale nie chciał się
dowiedzieć jak dostać się do Reverentii.
A
jak to coś innego, ważnego?
Dłoń
zadziałała wbrew jego własnej woli. Drżący kciuk wcisnął zieloną słuchawkę.
–
Ej – znowu usłyszał ten sam leniwie brzmiący głos.
–
Tak?
–
Nie chcesz iść z nami na misję? Możesz się nam przydać przy tej różowej
pindzie.
Dean
był tak zaskoczony tą propozycją, że nawet nie zwrócił uwagi na obraźliwe
przezwisko użyte wobec jego przyjaciółki.
–
Oczywiście! – wykrzyknął z entuzjazmem.
Dłużej nie czekał. W biegu zaczął
pakować wszystkie rzeczy, które mogły się okazać przy tej misji niezbędne.
–
Masz piętnaście minut. Spotkamy się na wzgórzu Rainford.
–
Dobrze!
–
Nara, fetyszysto różowych dziewek.
Dean
zmarszczył czoło z nierozumną miną, a potem się rozłączył. Wiedział, że ta
misja nie będzie bezpieczna, a mimo tego się nie bał. Może to była kwestia
tego, że nie wiedział, czego się bać? Nie miał do czynienia z demonami, ani z
ich krainą, to dla niego zupełnie nowa, wciąż nieodgadniona i mało realna
wizja. Czy to dziwne, że czuł ciekawość?
Cieszyło
go to, że będzie mógł pomóc. Już zbyt długo siedział bezczynnie, zbyt długo
próbował się bronić przed uczuciami. Teraz zamierzał walczyć nie tylko z
przeciwnościami losu, ale również ze sobą. Nie wiedział jaki będzie tego efekt,
ale zamierzał zaryzykować, bo w swoim życiu nigdy tego nie robił. Koniec z
uległością.
–
Sapphire, idę po ciebie.
***
–
Kto do ciebie dzwonił o tej godzinie? – Spojrzałam podejrzliwie na swojego
ledwo kontaktującego męża. Miałam ochotę ułożyć palcami jego włosy, które
rozchodziły się na wszystkie strony, wiedziałam jednak, że naturalna ingerencja
w jego fryzurę niczego nie zmieni. Jego włosy były jak zastygła w bezruchu
burza.
–
Kochaś mentalnej mendy – odpowiedział zaspanym głosem Auvrey i ziewnął
potężnie.
Poprzedniego
dnia mówiłam mu, że powinien się położyć wcześniej spać. Zamiast tego oglądał
głupie filmiki i sączył piwo, przesiadając godzinami w kuchni – stwierdził, że
musi odstresować się po ciężkim wieczorze, który spędził w łazience z rozszalałymi dzieciakami. Zdążyłam
się już nauczyć, że nieważne co powiem, Nathiel i tak zrobi, co będzie chciał.
–
Dean? – spytałam zaskoczona. – Po co dzwonił?
–
Pytał mnie jak się dostać do Reverentii. – Auvrey wzruszył obojętnie ramionami.
Spojrzałam
na niego ukradkiem, spodziewając się odpowiedzi na pytanie, które zamierzałam
mu zadać. Zbyt dobrze go znałam.
–
Powiedziałeś mu, prawda?
–
Ta – mruknął i raz jeszcze potężnie ziewnął.
Nie
miałam nawet ochoty na karcenie go. To było nierozsądne, bardzo nierozsądne.
Nie znałam Deana na tyle, żeby stwierdzić, czy zaryzykuje i pójdzie na wzgórze,
całkowicie ufając słowom Nathiela. Nie sprawiał wrażenia odważnej osoby, ani
takiej, która z chęcią by ryzykowała. Był zwyczajnym człowiekiem, nie wiedział
niczego o Reverentii, mało co o demonach. Czy był na tyle głupi, aby to zrobić?
Wierzyłam w jego inteligencję.
–
Zdajesz sobie sprawę z tego, co zrobiłeś? – spytałam chłodno. Pochyliłam się
blisko niego, aby nikt nas nie usłyszał. Szliśmy w sporej grupie, ale na
szczęście niewiele osób nas otaczało. Gdyby Sorathiel dowiedział się o tym, co
zrobił Nathiel, nie byłby zadowolony.
Auvrey
zmarszczył czoło i spojrzał mi prosto w oczy. Ta informacja nie mogła przedrzeć
się przez gęstwinę szarych komórek w jego mózgu. Nie widział swojego błędu. Był
pewien, że zrobił wszystko, co powinien zrobić. Nawet nie chciałam wiedzieć czy
to kwestia jego niedospania – Nathiel często robił głupie rzeczy, kiedy był
niewyspany – czy tego, że najzwyczajniej w świecie popełnił kolejne głupstwo, bo nie nauczył się jak korzystać w takich chwilach z mózgu.
–
No, powiedziałem mu gdzie jest Reverentia – prychnął. – Myślisz, że tam
pójdzie? – Uniósł brew. – Nie wygląda mi na takiego, poza tym umówiłem się z
nim na wzgórzu. To chyba logiczne, że sam nie skoczy.
Mało
się nie zakrztusiłam. Takie wiadomości z rana nie były dobre dla mojego serca.
Czułam, że za kilka lat Nathiel doprowadzi mnie do zawału.
–
Co zrobiłeś? – syknęłam.
Zanim
Auvrey zdołał odpowiedzieć z oddali dobiegł nas nowy głos. Głos osoby, której
nie powinno tu być.
Przeklęłam
pod nosem głupotę męża, cudem powstrzymując się od wbicia mu paznokci w bok
albo uderzenia łokciem w brzuch. Chyba wszyscy byli równie zdziwieni co ja, tyle,
że ja przynajmniej byłam gotowa na przybycie Deana.
–
Cześć. Ruszamy? – spytał z dziwnym entuzjazmem w głosie.
Wymieniłam
znaczące spojrzenia z resztą zespołu.
Tak, Naff, jesteś niedobrą i sadystyczną autorką *powiedziała druga niedobra i sadystyczna autorka*
OdpowiedzUsuńSorcia była naprawdę smutna. Nie lubię Soriela, wiesz o tym doskonale, ale naprawdę przykro patrzyło się na jego ostatnie chwile i rozpacz Pat.
Nathiel znowu pobija rekordy głupoty. Przecież w takim stanie Dean jest pierwszy do odstrzału. Ja wiem, Nathiel to niewyspany i nieodpowiedzialny demon, ale to już przechodzi ludzkie pojęcie. Nie wiem, czy jego głupota przestanie mnie kiedyś zadziwiać.
A Dean nie lepszy. Żeby nie było.
Pozdrawiam
Hej :)
OdpowiedzUsuńEch, nie mam w sobie żadnych ciepłych uczuć dla Patricii i Soriela, oboje wydają mi się głupcami i egoistami, którymi albo rządzi chęć zemsty, albo zaślepiająca miłość. Nawet ta gadka na skraju śmierci nie zdołała nic ze mnie wydobyć. Właściwie, skoro sami się pchali w paszczę lwa, to niech dostaną to, na co zasłużyli. Jakoś nie umiem powiedzieć, bym miała za nimi tęsknić, gdyby zginęli.
Och, biedny Dean. Musi z nim być naprawdę źle, skoro go na przymusowy urlop wysłali. Zaś jego uczucie do Saph musi być naprawdę silne, skoro chce iść - kolejny głupiec - do krainy demonów.
Nathiel wygrał w tym rozdziale wszystko! Do jego zachowania jestem przyzwyczajona, umiem przymknąć oko na jego działania i jedynie wspieram, by jego decyzja nie wpłynęła na nikogo źle. Powodzenia!
Pozdrawiam.