niedziela, 28 maja 2017

[TOM 3] Rozdział 26 - "Prawdziwy tchórz"

Jestem trochę przerażona tym, że nie mam już totalnie żadnego rozdziału na plusie. Zbliża się sesja, masa zaliczeń, nie wiem czy dam sobie radę ze wszystkim, ale na razie nie zawieszam WCSa. 
Vail i Soriel, Mad i Pat, Dean i Laura. Bang!
***
Vail Auvrey czuł się zmęczony. Specjalnie na dzisiejszą okazję ubrał białe rękawiczki, żeby nie splamić swoich dłoni cudzą krwią. Teraz rzucił je niedbale na stół w pomieszczeniu, gdzie często odbywały się narady departamentu.
Departamentu? Szczerze wątpił w to, że jakiś w ogóle jeszcze istniał. Jego młodsza część odbywała aktualnie srogie kary w różnych zakątkach Reverentii. To, ze większość z nich nie przeżyje tortur jakie im zgotował było pewne. Jeżeli ktokolwiek z nich zdoła uciec – prędzej czy później i tak ich dopadnie. Bo dla Vaila Auvreya nie istniało coś takiego jak przebaczenie czy zaufanie. Był surowy i konsekwentny. Poza tym nie potrzebował bandy rozpieszczonych dzieciaków, która w najmniej oczekiwanym momencie da nogi za pas i postanowi spędzić resztę życia na Ziemi. 
Nie mógł ryzykować.
Teraz na polu bitwy pozostał on oraz znośna demonica, która wypełniała swoje zadania z należytą godnością i nigdy nie narzekała. Oprócz tego była jeszcze jego własna, groźna wataha ludzkich, a także bezkształtnych, cienistych demonów, gotowa wybić dla niego ostatniego człowieka na Ziemi. Sytuacja z młodymi demonami tylko odrobinę go rozjuszyła, teraz gdy się na nich wyżył był usatysfakcjonowany i uspokojony.
Szef rozwiązanego paktu demonów usiadł na kamiennym stole i uniósł kieliszek, który wypełnił czarnym jak ziemska noc winem. Nie był jednak w stanie się nim rozkoszować w spokoju. Kiedy uniósł go do ust powietrze przeszył nóż. Vail przechylił głowę w prawą stronę patrząc ze spokojem jak kielich pęka i rozlewa szkarłatną strawę po jego dłoni i stole. Kiedy napastnik zamachnął się po raz drugi, złapał zgrabnie za nóż i wbił go w szparę pomiędzy kamieniami, z których był zbudowany zamek demonów.
– Myślisz, że mam tylko jeden? – usłyszał chłodny głos.
Starszy Auvrey machnął obojętnie ręką, a wtedy jego cienie uchwyciły przeciwnika za nadgarstki i odciągnęły go od niego na bezpieczną odległość. Soriel zaśmiał się głośno z kpiną w głosie. Szybko udało mu się uwolnić z więzów czarnych smug i znów ruszyć na swojego ojca. Na jego skroniach pojawił się pot. Był ranny i ryzykował życiem. To nie miało sensu, a jednak coś wewnątrz niego kazało mu to zrobić. W głowie wciąż miał obraz nieżywej matki i siostry, słyszał płacz swojego małego brata, który potrząsał ich ciałami, oddalające się kroki ojca i jego pogarda... Tego nie można było nikomu wybaczyć. Teraz, kiedy nie chciał już wskrzesić matki, mógł ostatecznie się z nim rozprawić. 
Vail Auvrey westchnął ciężko i nie zmieniając pozycji nawet o kilka centymetrów zamachał dłońmi w górze. Teraz całe pomieszczenie zalało się ciemnością. Syn wielkiego szefa musiał się zatrzymać. Uderzanie na oślep nie było opłacalne.
– Jak zwykle tchórzysz, co? – prychnął ochryple chłopak.
– Czy zastanawiałeś się kiedyś nad tym, czym naprawdę jest tchórzostwo, synu? – spytał z kpiną w głosie Vail. – Tchórze uciekają bez próby walki. Tchórze nie chcą mieć nic wspólnego z tym, co ich dotyczy. Tchórz nie potrafi radzić sobie, kiedy zostaje sam na sam z przeciwnościami losu. Czy chociaż przez chwilę zwątpiłeś w to, że twój ojciec jest sobie w stanie poradzić na osobności z kimś takim, jak ty? Nie jesteś najlepszym przykładem walczącego demona. Unosisz się gniewem, a gniew gubi takich jak ty. – W pomieszczeniu rozległy się spokojne i opanowane kroki. To, czego brakowało od zawsze obydwóm braciom Auvrey to cierpliwość. To cecha, której nie odziedziczyli po ojcu, który był w tej dziedzinie mistrzem.
– Cieszę się, że przyszedłeś, Sorielu, chciałem ci przekazać coś ważnego – kontynuował Vail. Chłopak widział oczami wyobraźni jak jego ojciec właśnie teraz się uśmiecha. Kpiąco i z satysfakcją. Miał niesamowitą ochotę zedrzeć mu ten uśmieszek z twarzy. Poharatać go nożem i oglądać jak cierpi, jak błaga o przebaczenie. Tyle, że to był Vail Auvrey. On o nic nie błagał. Do ostatnich chwil swojego życia śmiałby się w taki sposób, jakby zapowiadał swój ryhły powrót. 
– Ach, doprawdy? – spytał z ironią Soriel.
– Doprawdy – zaśmiał się szef. – Nie jesteś mi już potrzebny.
– Och, więc po prostu mnie zabijesz, tak? Taki jest właśnie twój plan?! – wybuchnął Soriel. – Chcesz mnie wykończyć tak samo jak moją matkę i siostrę? Wykończyć tak, jak nie zdołałeś tego zrobić wcześniej ze mną? To przecież oczywiste, że przeżyłem przypadkiem – prychnął. Coś świsnęło obok jego ucha. Wykonał szybki unik, ale najwyraźniej jego wrażenie ataku było fałszywe. Musiał się uspokoić. Był przewrażliwiony.
–  Nie przeczę – śmiał się dalej ojciec – ale skoro już przeżyłeś, myślałem, że do czegoś się przydasz. Najwyraźniej się myliłem.
Soriel nie miał pojęcia kiedy i z której strony nadszedł atak. Kiedy jego własny nóż zatopił się w brzuchu, skulił się i upadł na kolana. Nie miał nawet chwili na podniesienie się z podłogi. Vail Auvrey chwycił go za włosy i uniósł jego głowę do góry.
– Żyłeś już wystarczająco długo – usłyszał tuż nad swoim uchem.
A potem zgasł.
***
Czy mogę wam pomóc?
Nie, Mad, jesteś w ciąży i znając ciebie zrobisz jakąś głupotę.
Chociaż jedną, maleńką rzecz? Proszę? Nie mogę bezczynnie siedzieć w domu!
Nie, Mad, nie mamy dla ciebie żadnych zadań.
Proszę!
No, dobrze, może jednak coś się znajdzie.
Madlene stęknęła bezradnie i podbiegła do pięciolatki, która uwiesiła się na gałęzi drzewa i zaczęła się na niej bujać, krzycząc: „jestem nietoperem!”. Natychmiastowo oderwała ją od drzewa i postawiła na ziemię. Oczywiście nie minęła nawet minuta, a mała Auvreyówna pobiegła kilka metrów dalej i wskoczyła w wielką kałużę – dołączył się do niej również Nate, który nie rozumiał, że to co robi może nie być do końca stosowne. Ślepo podążał za swoją siostrą. 
No, pięknie. Kiedy wrócą do domu będzie musiała ich ukąpać.
– Przestańcie, proszę – jęknęła zmęczona już i blada czarodziejka. Odkąd w brzuchu ciążył jej wielki kamień nazywany przez innych dzieckiem, miała problem z poruszaniem się, a już na pewno z bieganiem. W takim stanie nie nadążała za dwójką nadpobudliwych, demonicznych dzieciaków. Na szczęście oprócz nich były jeszcze maleńkie głosy rozsądku.
– Mama bęcie źła, bo się ubludzicie! – krzyknęła Calanthia.
– A lodzice nam obiecali, że bęciemy mogli zjeść duzie lody, jak bęciemy gsecni! – zawtórowała jej pulchniutka Anastasia.
Madlene uśmiechnęła się do nich z wdzięcznością. Lepiej sama by tego nie poprowadziła. I pomyśleć, że te dwulatki stosowały lepsze metody wychowawcze niż ona. Czy była jakaś szansa, że nauczy się jak być odporna na kaprysy własnego dziecka? Że w ogóle będzie je umiała wychować? Nie miała wątpliwości co do tego, że Aren sobie poradzi, ale co będzie z nią? Wszyscy byli przekonani o tym, że będzie rozpieszczać swoją latorośl na wszelakie możliwe sposoby, a gdy nie będzie potrafiła sobie z nią poradzić, wybuchnie płaczem tak samo jak i ona. Chyba było w tym trochę prawdy. Nie bardzo znała się na dzieciach. Nie miała z nimi kontaktu. O wiele lepiej radziła sobie z nimi Patricia, i pomyśleć, że była od niej młodsza! W przeciwieństwie do niej miała jakieś doświadczenie – w jej rodzinie było kilkoro młodszych dzieciaków, którymi często się zajmowała. To właśnie dlatego Mad postanowiła odwiedzić swoją przyjaciółkę i poprosić ją o pomoc. Sama nie poradzi sobie z dwójką rozbójników, dwójką aniołków i jednym kamieniem w brzuchu. Zdecydowanie.
Powód dla którego miała się dzisiaj zająć dzieciarnią tkwił w tym, że Amy, która zazwyczaj sprawowała nad nimi opiekę, musiała dzisiaj pomóc rodzicom w przeprowadzce. Jeżeli chodziło zaś o Laurę i Nathiela, obydwoje wyruszyli na misję. Przez chwilę żałowała, że w ogóle dopytywała się czy nie mają dla niej jakiegoś zajęcia, z drugiej strony: przynajmniej nie musiała siedzieć w domu i objadać się czekoladkami, które nienarodzone dziecko tak bardzo uwielbiało – przez nie przytyła co najmniej z pięć kilo. Zastanawiała się, jak to wszystko potem zrzuci po ciąży? Nie należała do osób, które łatwo przyzwyczajały się do czegoś takiego jak dieta. Lubiła jeść, a jej tryb życia trudno było nazwać zdrowym. 
Gdy wybrudzone bliźniaki i grzeczne przyjaciółki trzymające się za rączki stworzyły zwartą grupę, szło się z nimi o wiele lepiej. Już do samych drzwi mieszkania Patricii cała czwórka była grzeczna, co sprawiło, że Mad się wzruszyła. Kiedy była w ciąży nie było o to ciężko. Samotną łezkę szczęścia otarła ukradkiem z policzka.
Do domu przyjaciółki zawsze wchodziła bez pukania. Były dla siebie jak rodzina, nie miały przed sobą nic do ukrycia. Prawie nic.
La bonne fee zacisnęła usta i weszła do środka. Spróbowała zapomnieć o wszystkich kłamstwach i niedopowiedzeniach, których się ostatnio dopuściła.
– Hej, Pat! – wykrzyknęła, a potem zwróciła się do dzieciaków. – Ściągnijcie buty i kurtki, nie biegajcie po…
Aura i Nate wlecieli do kuchni z bojowymi okrzykami. Mad zdołała tylko westchnąć. Potem pomogła młodszym dziewczynkom ściągnąć odzienie wierzchnie i ruszyła z nimi do salonu. Stała w nim lekko zdezorientowana i niepewna Patricia, która pozbawiona była kolorów. Ten widok ją zdziwił.
– Jesteś chora? – spytała swojej przyjaciółki.
– Nie, wszystko w porządku – odpowiedziała szybko lodowa czarodziejka. Trzymała ręce za plecami i z niepokojem przyglądała się dwójce rozszalałych dzieciaków, która penetrowała jej dom. – Zajmujesz się dzisiaj nimi?
– Niestety – jęknęła Mad. – Właśnie dlatego do ciebie przyszłam, bo wiem, że w przeciwieństwie do mnie świetnie radzisz sobie z dziećmi – dodała z niewinnym uśmiechem. – Może mogłabym się czegoś nauczyć?
Patricia nie wyglądała na przekonaną. Zachowywała się bardzo dziwnie. Rozglądała się na boki jakby szukała drogi ucieczki albo chciała coś ważnego odnaleźć. Zapewne chodziło o Soriela. Musiała bardzo przeżyć to, że nagle zniknął. To dlatego międzyinnymi przyszła tutaj z dzieciakami, żeby choć na chwilę o nim zapomniała.
Madlene już otwierała buzię, żeby zadać kolejne pytanie, ale Pat jej przerwała.
– Ja… przepraszam, Mad, naprawdę – jęknęła. – Muszę iść do… do sklepu. Możesz tu chwilę poczekać z dzieciakami, dobrze? – spytała ostrożnie. Od razu zaczęła się wycofywać w stronę drzwi. Zataczała wokół swojej przyjaciółki dziwne koło i starała się nie obracać w jej stronę. Co ona ukrywała za plecami?
– Dobrze – powiedziała niepewnie Madlene, przyglądając się jej z lekkim niepokojem. 
Ostatnio kiedy nie miała czym zająć rąk, a bardzo się stresowała, zaczynała gładzić swój lekko już odstający brzuch dłonią. Nie miała wątpliwości co do tego, że jej córka lub syn będzie wrażliwa, wrażliwy. Z reguły jej dziecko reagowało nawet na odrobinę stresu.
– To… widzimy się potem. – Zanim śpiewająca czarodziejka cokolwiek zdążyła odpowiedzieć, Patricia już wybiegła za drzwi.
Co ona takiego planowała? Czy chciała zrobić coś głupiego? Ostatnim razem zachowywała się tak, kiedy podobał jej się w liceum chłopak, z którym chodziła do klasy. Chciała koniecznie ukryć to, że ucieka z domu na noc, żeby się z nim spotkać. Czy znowu uciekała do jakiegoś chłopaka?
Madlene zbladła i to nie z powodu tłukącego się w tle wazonu, a z powodu tego, że podejrzewała najgorsze. Jak burza przebiegła przez salon. Nawet nie przejmowała się wygodą, karty schowane do kieszeni rozłożyła na stole w trybie natychmiastowym i naglącym. W myślach błagała o to, żeby jej przyjaciółka nie zrobiła przypadkiem czegoś naprawdę, naprawdę głupiego.
Już pierwsze karty nie zapowiadały niczego dobrego. W każdym zestawieniu karta diabła kojarzona była z Sorielem, dlatego od razu domyśliła się, że chodzi o niego. Późniejsze kondygnacje tylko utwierdziły ją w niepokojącym przekonaniu, że to właśnie z nim związana była nagląca sprawa Patricii, nazwana przez nią „pójściem do sklepu”.
Dziewczyna jęknęła donośnie i opadła bezradnie na krzesło. Wewnątrz zadawała sobie pytanie, dlaczego wcześniej tego nie przewidziała? I czy naprawdę zawsze to im muszą przytrafiać się jakieś niedogodności? Ani chwili wytchnienia!
Anastasia i Calanthia podbiegły do swojej cioci-czarodziejki i zaczęły ją wypytywać co takiego robi. Odpowiadała im zdawkowo, próbując jednocześnie zebrać myśli. Musiała najpierw skontaktować się z dziewczynami, a potem z Nox i to jak najszybciej.
Kiedy chwyciła za telefon nie przeszkadzało jej to, że dziewczynki bawią się jej kartami. Póki nie darły ich na pół i nie rzucały nimi po salonie, wszystko było w porządku. Zresztą czym były głupie kartoniki z nadrukami ezoterycznymi, kiedy twoja własna przyjaciółka próbowała zrobić coś strasznego?
Samotna podróż do Reverentii w celu uratowania ukochanego z pewnością nie zapowiadało szczęśliwego zakończenia.
***
Pomimo niepowodzenia związanego z demonami nie przestawaliśmy wykonywać misji. Sorathiel zarządził wstrzymanie sprawy departamentu. Zgodnie uznaliśmy, że nie warto teraz pchać się do Reverentii i to tylko po to, żeby uratować demony, które wciąż były nam wrogie. Patricia długo walczyła o to, żeby iść na ratunek Sorielowi. W opozycji z nią stanął Nathiel, który wcale nie chciał ratować brata i życzył mu najgorszej śmierci. Nie rozumiałam jego drażliwego zachowania. Miałam dziwne wrażenie, że mój mąż zwyczajnie jest zazdrosny o to, że jego brat poszedł zabić ojca. Przecież to, że się go pozbędzie graniczyło z cudem. Vail Auvrey nie da się tak łatwo zabić. Może był tchórzem, ale inteligentnym tchórzem, który otaczał się sojusznikami w taki sposób, by robili za jego tarczę. Kiedy chciał po prostu korzystał ze swojego najlepszego sposobu na obronę – ucieczki. Zastanawiało mnie, co by się stało, gdyby był zmuszony do bezpośredniego starcia z Nox. Czy wtedy zostałby pokonany?
Przeczesałam ręką włosy i westchnęłam ciężko. Postanowiłam skupić się na swojej misji, ponieważ docierałam już na miejsce. Miałam wrażenie, że Sorathiel celowo przypisał mi zadanie, które nie wymaga skomplikowanych działań. Chwilami nawet wątpiłam w to, że pełnienie roli dyplomatki w przypadku sprawy skończonej może być potrzebne. Nie na co dzień chodziłam do obcych domów i rozmawiałam z obcymi ludźmi o demonach. Jak zareaguje na to Dean Hanley? Czy zdawał sobie w ogóle sprawę z tego kim była Sapphire, którą przetrzymywał tyle czasu? Clay zamienił z nim wcześniej zaledwie kilka zdań, potem ostrzegł go, że ktoś z jego „funkcjonariuszy” może tu jeszcze przyjść. I oto jestem.
Stanęłam przed niewielkim domem otoczonym zewsząd kwitnącymi drzewami. Wkoło panowała cisza, przerywana od czasu do czasu chichotami dzieci. Kiedy zapukałam do drzwi otworzyła mi mała na około sześcioletnia dziewczynka. Uśmiechnęła się do mnie szeroko i przekręciła głowę w bok.
– Przywiozłaś pizzę? – spytała ciekawsko.
– Nie – odpowiedziałam spokojnie. – Przyszłam do twojego…
Drzwi zatrzasnęły mi się przed nosem. Przeklęłam w myślach. Nie zostało mi nic innego jak zapukać do drzwi jeszcze raz, musiał być przecież w domu ktoś dorosły.
– To nie pizza! – słyszałam dziecięce głosy. – To jakaś zła pani!
– To zastrzelmy ją przez okno!
– Tak nie można, to nieładnie!
Przymknęłam powieki i wzięłam głęboki oddech. Nie przyszłam tu po to, żeby bawić się z dzieciakami. Czy ktoś mógłby mi w końcu otworzyć drzwi?
Kiedy wyciągałam już trzeci raz rękę, żeby zapukać, rozległy się szybkie kroki i męski głos, który odganiał karcąco dzieciaki. Małe diabły rozbiegły się po domu ze śmiechem na ustach. Właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że nie byłabym w stanie wychowywać więcej niż trójki dzieci. Calanthia była moją ostatnią córką, którą zamierzałam urodzić.
Chłopak, który najwyraźniej był Deanem, otworzył mi drzwi. Wydawał się być zdziwiony. Zapewne nieczęsto widywał w progach swego domu zupełnie obce osoby.
– Cześć – przywitałam się. – Laura Auvrey, zdaje się, że poznałeś już mojego męża – westchnęłam. 
Cóż, niezbyt dobrze zaczęłam rozmowę, nie powinnam powoływać się na jakiekolwiek powiązania z Nathielem w towarzystwie innych ludzi.
– Ach. – Dean nie wydawał się zrażony. Teraz niepewność zastąpiło zrozumienie i delikatny uśmiech. Nie pytał o więcej, po prostu usunął się w bok, żeby wpuścić mnie do środka. – Przysłał cię detektyw, prawda?
Weszłam do środka bez zastanowienia.
Było w tym chłopaku coś dziwnego. Przy nim nie rozmyślałam, czy ktoś nie odetnie mi głowy, jeśli wejdę na obcy teren. W całym mieszkaniu unosiła się aura dobroci. Martha mi o tym wspominała. Dean miał w sobie ogromne pokłady ciepła. Był jednym z elementów tego domu, który utrzymywał jego fundamenty w ciągłej jasności. Na dodatek miał wysoki poziom energii potencjalnej. Gdyby jakiś demon go spotkał, na pewno nie pozwoliłby mu tak łatwo odejść, dziwne, że jeszcze nikt się do niego nie dobrał, a już szczególnie Sapphire, która była ranna i rozpaczliwie potrzebowała energii. Może rzeczywiście była w niej jakaś nutka człowieczeństwa? A może to ten chłopak zarażał innych dobrocią?
Dean poprowadził mnie do salonu. Bezustannie coś do mnie mówił. Był aż za miły. Czyżby starał się tym przykryć swoje zmartwienie? A może był niepewny? Moim zadaniem było dowiedzenie się czegoś na temat uczuć i powiązań Deana z Sapphire. To rozeznanie miało być zapobiegawcze, ponieważ w przyszłości Dean mógłby się nam przydać, jeżeli młoda demonica była z nim w bliskich stosunkach. Sojusznicy się przydawali, nieważne w jakich dziedzinach.
Kiedy usiadłam już przy stole Dean poszedł zrobić herbatę. Pierwsze co skłoniło nas do nawiązania przyjacielskich relacji był fakt, że przepadaliśmy za Earl Greyem. Ludzie, którzy lubią herbatę nie mogą być do końca źli. Ci przynajmniej wiedzieli, co jest dobre.
Nie musiałam czekać długo. Chłopak w końcu przyniósł kubki i usiadł naprzeciw mnie. Nie patrzył na mnie. Wgapiał się w trzymany przed sobą gorący napój. Widziałam na jego czole zmarszczkę. Najwyraźniej nad czymś intensywnie rozmyślał.
Przytłaczająca cisza została przerwana słowami Deana, który postanowił, że nie będzie czekał na moje uciążliwe pytania i sam zacznie mówić o swojej nowej, demonicznej przyjaciółce.
– Sapphire nie lubiła herbaty – odezwał się.
Uniosłam brew do góry. Czekałam aż powie coś więcej.
– Wolała kawę. Piła ją litrami, a potem nie mogła w nocy spać i starała się mnie przytrzymywać do późnych godzin. Nie obchodziło ją to, że rano szedłem do pracy – zaśmiał się niemrawo. – Potrzebowała dużo uwagi, jak dziecko. Nie patrzyła na innych i zależało jej na własnych dobru, a jednak… jednak ją polubiłem. – Dean uśmiechnął się delikatnie i przeniósł na mnie wzrok. – Wiem, że zrobiła dużo złych rzeczy. Detektyw Clay, pani mąż i koleżanka opowiedzieli mi o kilku jej występkach, ona sama pokazała mi co nieco, ale tutaj… tutaj naprawdę się zmieniła. – Teraz przybrał poważny wyraz twarzy.
Upijając łyka gorącej herbaty ukryłam uśmieszek za kubkiem. Bronił jej. Naprawdę coś między nimi było.
– Ile w takim razie byłbyś w stanie dla niej poświęcić, żeby ją odzyskać? – spytałam.
Dean wyglądał na niepewnego. Coś w moich słowach wyraźnie go zaniepokoiło.
– Zrobiliście jej coś? – spytał. – Coś jej się stało?
Westchnęłam. Czy miałam wybór? Nie istniały żadne przeciwwskazania, żeby powiedzieć mu co stało się z Sapphire. Przecież i tak nie mógł jej pomóc. Nie wiedział nawet jak dostać się do Reverentii. Jeżeli Vail Auvrey chciał się pozbyć demonów, które poczuły na Ziemi wolność, na pewno już to zrobił.
– Została zabrana do krainy demonów.
– Zrobią jej krzywdę, prawda? Ukarzą ją. Sapphire o tym wspominała. Powiedziała, że… – Widziałam, że Dean zaczyna tracić opanowanie. Wyglądał na przerażonego. Przerwałam mu prostym ruchem dłoni. Za bardzo zaangażował się w tę historię. Ten człowiek nie powinien mieć do czynienia z demonami.
– Nic nie jest pewne – odpowiedziałam.
Chłopak wziął głęboki wdech.
– Ja… jeżeli coś by jej groziło, to chyba oczywiste, że chciałbym jej pomóc – powiedział cicho, pocierając dłońmi zdobiony burgundowymi kwiatami kubek. Z jakiegoś powodu cały czas wyglądał na zestresowanego. – Jest moją przyjaciółką.
– Przyjaźń z demonami jest niebezpieczna – ostrzegłam go.
– A jednak wyszłaś za jednego z nich.
I tu mnie miał. Mogłabym powiedzieć, że to zupełnie inna sytuacja, w końcu Nathiel nigdy nie mieszkał w Reverentii i całe życie walczył z demonami, ale czy to miało sens? Nie przyszłam tu ucinać sobie pogawędek na temat mojego małżeństwa, ani nikogo pouczać. Dean miał już wystarczająco dużo lat, żeby umieć brać za siebie odpowiedzialność.
– Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że Sapphire nie uważa cię tylko za przyjaciela? – Uniosłam brew do góry.
Waleczność Deana stężała. Spojrzał gdzieś w bok z zakłopotaną miną i podrapał się w tył głowy. Uszy wyraźnie mu poczerwieniały. Łatwo było go rozszyfrować, nie był szczególnie dobrym kłamcą. Szczerość od niego emanowała, przeradzając się w gesty i mimikę.
– Ty również nie uważasz jej wyłącznie za przyjaciółkę – dodałam z uśmieszkiem.
Chłopak znowu przeczesał włosy, zdradzając swoją nerwowość. Otwierał usta, żeby coś z siebie wydusić, ale niczego nie powiedział. Najwyraźniej nie potrafił wyrazić w słowach tego, co czuje. Czy on nie miał przypadkiem około dwudziestu lat? Clay pozwolił mi zerknąć w jego akta. Jego wiek skłaniał już do bycia dorosłym. Czy miłość go onieśmielała? A może kobiety? To dziwne, bo mieszkał z samymi dziewczynami i na dodatek wszystkie utrzymywał z własnej pracy. Wyglądał na kogoś, kto całe życie był tylko i wyłącznie dla rodziny. Może to jest właśnie powód jego zawstydzenia? Zapracowany, nie miał zbyt wiele styczności z innymi osobami.
                Kiedy Dean zbierał się w sobie, żeby odpowiedzieć, dostałam SMS-a. W normalnym przypadku nawet bym go nie odczytała, ale Sorathiel kazał mi być pod telefonem, ponieważ sprawa demonów wciąż była w toku. Mieliśmy kontakt z pół demonami, które miały zrobić rozeznanie w Reverentii.
                Sięgnęłam do kieszeni po telefon, mruknęłam ciche: „przepraszam, to pilne” i odczytałam wiadomość.
                „Wyruszamy do Reverentii. Patricia poszła ratować Soriela”.
                Skrzywiłam się. No, tak, to było do przewidzenia. Ktoś kto płomiennie broni osoby, którą kocha, nawet gdy przegra będzie chciał ruszyć tej osobie na ratunek. Nie chcieliśmy iść po demony, więc Patricia zorganizowała własną misję ratunkową. Zachowała się jak desperatka. Miała mniej oleju w głowie niż przypuszczałam, ale musiałam jej to wybaczyć. Miłość potrafiła skłaniać do dziwnych, nieprzemyślanych czynów. Wielokrotnie sama przez to przechodziłam.
             Dopiłam herbatę i podniosłam się z krzesła. Dean spojrzał na mnie zaskoczony. Najwyraźniej spodziewał się, że pobędę tu dłużej. Nie zdążyłam go nawet dokładnie przepytać.
                – Myślę, że przyda nam się twoja pomoc – powiedziałam. – Wyczekuj nas. – Już chciałam ruszyć w stronę wyjścia, kiedy chłopak złapał mnie za dłoń. Zdziwiło mnie to spoufalanie się. Kiedy jednak spojrzałam w jego oczy, zrozumiałam w czym rzecz.
                – Proszę, pomóżcie jej – szepnął bezradnie.
                Kiwnęłam głową i ruszyłam w stronę wyjścia. 

2 komentarze:

  1. Zarówno Soriel, jak i Patricia zachowali się naprawdę głupio. Z drugiej strony może dzięki temu Nox rozwiąże sprawę Vaila już teraz. Zresztą wszystko się może zdarzyć.
    Nie wyobrażam sobie Mad jako matki, ale miło, że dostała jedną scenę z dzieciakami. Niech się uczy :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej :)
    Ech, coś czułam, że to pójście Soriela na ojca zakończy się porażką, bo gniew w takiej sytuacji nie jest dobrym doradcą, ale odnoszę wrażenie, że wyruszył bez żadnego planu awaryjnego, przez co nie jestem w stanie mu współczuć. Tak samo nie mam w sobie empatii względem Patricii. Ponoć miłość jest ślepa, w tym przypadku chyba jeszcze bardziej.
    Mad uznająca swoje dziecko za kamień w brzuchu - to brzmi trochę przerażająco i jakoś smutno.
    Mam nadzieję, że Dean naprawdę się do czegoś przyda i że niedługo będzie mógł ponownie zobaczyć Sapphire.
    Mali Auvreyowie i Ana wywołali u mnie uśmiech.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń