niedziela, 27 grudnia 2015

[TOM 2] Rozdział 21 - "Obcy świat"

Niestety, nie zdążyłam nawet zacząć rozdziału 3/4 przed świętami. Pochłonęła mnie praca, ciągłe biegi i świąteczny shot, na który zapraszam tutaj: <<klik>>. Druga część shota: "Moje życie to żart!" o nazwie "Moje życie to porażka!". Nie trzeba czytać pierwszej, żeby czytać drugą. Na tym etapie zakończyłam swoją pracę z tą serią. Papa, Dashiell, papa Leanne!
Przy okazji zaczęłam się zastanawiać, czy nie stworzyć jakiejś osobnej strony na shoty. Prawa strona zaczyna się zapełniać, niedługo nie będzie wyglądać to tak fajnie. Na rok 2016 zaplanowałam już kilka osobnych opowieści.
Co do rozdziału. Tak dawno nie pisałam WCN, że jest mi z tym aż dziwnie. Wszystko zrobiło się tu nagle takie umarłe. Jakby fakt, że Laura domniemanie umarła, zirytował wszystkich. No, ale przecież żyje. Poniekąd. Huehue. No, nic. Dla mnie pisanie jest formą ćwiczenia i zapomnienia, więc nawet jeśli czyta to jedna osoba i tak będę pisać <3. 
21 rozdział małym misz-maszem. Nie takim znowu długim. Pojawi się Laura, pojawią się la bonne fée (przynajmniej dwie z nich) i Nathiel. Miłego czytania!
***
            "Ludzie, którzy nie płaczą, pozbawieni są uczuć". Były to słowa, które wypowiedział kiedyś Hugh. Nie pamiętał już dokładnie w jakiej sytuacji i do kogo, wiedział tylko tyle, że nie zwracał się do niego. Był wtedy młody. Przysłuchiwał się jakiejś beznadziejnie ckliwej rozmowie dorosłych. Nie dostrzegał sensu w podsumowaniu Hugha. Przecież nikt nie powinien płakać, płacz to oznaka słabości, wrażliwości, podatności na wewnętrzne zranienie. Nikt nie powinien wylewać łez! I sam ich nie wylewał. Może to dlatego, że nie jest człowiekiem i nie wzrusza się tak łatwo jak oni?
            Żył na tym świecie już całkiem sporo czasu, ale nigdy nie czuł się do końca jak zwyczajny obywatel ziemski. Gdzieś w środku zawsze pozostawała myśl, że jest demonem, który po prostu zamieszkuje tą ludzką rzeczywistość. A demony rzeczywiście nie płakały. Demony nie okazywały słabości.
            Gdzieś w tle, rozbrzmiewał głośny, dziewczęcy płacz i przyciszone, jękliwe szepty. To w pełni ludzka i uczuciowa Amy rozpaczała nad losem swojej drogiej przyjaciółki. Sorathiel tylko starał się ją uspokoić. A co robił Nathiel? Siedział i to w bezruchu, już od godziny. Tępo wpatrywał się w podłogę, rozmyślał o głupotach, próbując zapomnieć o tym, co miało dziś miejsce. Czuł się bardzo zmęczony. Miał wrażenie, że w przeciągu kilkunastu godzin, jego życie gwałtownie przyspieszyło, a lata, które miał na karku, skoczyły wysoko w górę. Czuł się jak starszy pan, wspominający odległe zdarzenia, zrzędzący nad własnym losem. Ale czy ktoś mógł mu zabronić zrzędzenia? Nie, bo był już stary. Nathiel wciąż czuł się młody ciałem, ale dusza powędrowała gdzieś na skraj grobu.
            Nie było już Laury. Nie było bliźniaków. Czy to oznaczało koniec? Koniec wszystkiego? Jeszcze niedawno, bo kilka lat temu, gdy był nastolatkiem, jego jedynym sensem życia było zabijanie demonów i zemszczenie się na ojcu. Teraz to wszystko zeszło na drugi plan. Najważniejsza stała się dla niego Laura - jej bezpieczeństwo, jej życie, jej osoba. Z chwilą narodzin, najważniejsze stały się też bliźniaki. A potem tak nagle stracił sens istnienia, bo wszystko, co kochał, zniknęło bez śladu. Stracił wiarę w to, że jeszcze kiedykolwiek będzie tak, jak było kiedyś. Jego marzenia o oświadczynach i zmianie nazwiska Laury z Collins na Auvrey legły w gruzach, tak samo jak pragnienie wykazania się w ciężkiej sztuce ojcostwa. Wiedział, że Laura mogła się obudzić, ale został ostrzeżony o nikłej szansie na to. Wszystko zależało przecież od niej i od tego, w jakiej fazie snu się znajduje. Jeżeli w ciemnościach - nie miała szans na przebudzenie. To samo było z bliźniakami. Mimo, że gdzieś zaginęły, istniało prawdopodobieństwo, że wciąż żyją i na niego czekają. Jednak nie mógł nic poradzić na to, że wszelka nadzieja go opuściła. Nikt nie mógł go teraz pocieszyć, nie znalazłby na to słów.
            Nathiel spojrzał z irytacją na uśmiechnięte, bliźniaczo białe misie, które siedziały objęte na stoliku. Między sobą miały wielkie, czerwone serce, które zapewne biłoby dla nich, gdyby miało swoją drugą, pogrążoną we śnie połówkę. Misie były prezentem od Andi. Zapewne musiała wydać wszystkie swoje skromne oszczędności na ten szajs. Swoim pokrętnym, bazgrolącym pismem, zapisała na jakiejś karteczce: "Oby bliźniaki Auvrey, nie były jak ich tatuś!" i podpisała na dole: "Andi" z serduszkiem. Owszem, był to miły prezent, pomijając te okrutne słowa, ale teraz... wzbudził w Auvreyu czystą nienawiść.
            Wydając z siebie cichy warkot, podobny do auta, chwycił bezbronne misie i rzucił nimi o ścianę. Po tym sam podniósł się z sofy i wyszedł z domu.
            Wieczór był chłodny, ale zimno tylko koiło jego nerwy. Zresztą był demonem, nie potrzebował żadnej bluzy, żeby go grzała i tak był maj - miesiąc zaczynający podróż po letniej krainie. Miesiąc narodzin jego dzieci.
            Auvrey przeszedł obok drzewa bukowego i kopnął w nie z całej siły. Nawet nie ugięło się pod jego gniewem. Skopał więc następne, tym razem chwiejną i biedną brzózkę. Kolejne drzewo wcale nie miało z nim lepiej - z cichym warknięciem zaczął uderzać w nie pięściami. Zapewne gdyby był człowiekiem, z jego palców już dawno polałaby się krew. Zamiast tego, miał tylko zdartą skórę na kościach - rany były zbyt płytkie, aby zaczął z nich ulatywać demoniczny dym.
            Po kilku minutach bezradnego uderzania w drzewo, nareszcie oparł się o nie dłońmi. Ciężko dysząc, spoglądał w trawę. Nie mógł rozładować emocji, które nim targały. Chociaż starał się z całej siły wyżyć, to nic nie dawało. Wciąż miał ochotę bić niewidzialny ból na oślep. Ale ból tylko śmiał mu się w twarz.
            Bezradny Auvrey, rzucił się plecami na trawę. Dłuższą chwilę wpatrywał się w niebo. Próbował złapać oddech.
            Chociażby chciał, nie mógł uronić ani jednej łzy, która miałaby poświadczyć o jego ludzkiej naturze. Wewnątrz cierpiał, ale nie potrafił wydać tego wszystkie co miał w sobie na świat. Całe cierpienie kumulowało się w nim, wzbudzając jego gniew. Miał wrażenie, że lada moment zabije pierwszego, lepszego przechodnia. Na szczęście było już dosyć późno, a więc ludzie nie raczyli tędy przechodzić. Dlatego też między innymi Nox miał tutaj bazę. Brak świadków ich działań nocą, oznaczał swobodę.
            Nathiel z głośnym jękiem, przetoczył się na brzuch. Jego twarz zanurkowała w trawie. Czuł zapach świeżo skoszonego zielska, nie znosił tego. Uznał jednak, że wdychanie go, będzie znakomitą karą za te przejmujące nad jego ciałem nerwy. Precz, gniewie, precz.
            Długo leżał tak bez ruchu, przypominając martwego zwierza lub pijaka po nocnej schadzce. Obok siebie słyszał jakieś kroki, chichoty i rozmowy na jego temat - to jacyś nastolatkowie zbłądzili na drodze życia. Później jednak wszystko ucichło. W trawie słychać było tylko grające cykady i hukanie sowy. Nathiel poczuł się jak część natury.
            Elisabeth, matka Sorathiela, powtarzała mu zawsze, że istnieją trzy najlepsze sposoby na uspokojenie się. Pierwszą z nich było: przytulenie się do osoby, którą się kocha. Drugą z nich: kawa lub sen. Trzecią: życie w symbiozie z naturą, to znaczy przysłuchiwanie się jej, bycie nią. Czy teraz właśnie tego nie robił? W końcu leżał w trawie. Po części mógł się poczuć jak ona. Miał nawet oczy w podobnym kolorze. Słyszał też wszystkie dźwięki nocy, rozlegające się po parku. Zwierzęta, szum liści, szuranie papierków, które wirowały na delikatnym wietrze. Zaraz. Czy papierek mógł być częścią natury? Co w ogóle było częścią natury? Tylko i wyłącznie rośliny i zwierzęta, czy wszystko co istniało na Ziemi? Nie miał pojęcia. Te rozważania były co najmniej głupie.
            Już po chwili, Nathiel uniósł do góry głowę i spojrzał przed siebie. To rzeczywiście pomagało. Nieważne w co się wsłuchiwał, czy wczuwał, czy może udawał, że jest trawą. Małe drobinki nerwów, przypominające bakterie, własnie uciekały z jego uszu, ust i nosa, wędrując z białymi flagami po ziemi. Elisabeth miała racje. Wystarczyło tylko znaleźć równowagę w świecie.
            Auvrey nareszcie usiadł pod drzewem. To prawda, że wciąż miał nieobecne spojrzenie i niezbyt wesołą minę, ale teraz nie miał już przynajmniej ochoty, skopać wszystkie drzewa w parku. Przynajmniej częściowo poczuł się wolny od zmartwień. Teraz nie myślał już o Laurze i bliźniakach jak o czymś, co go bolało, a po prostu wzbudzało smutek.
            Oparł głowę o drzewo i spojrzał w puste niebo bez gwiazd. Jedną z nóg zgiął, dłoń położył luzem na kolanie, dzięki czemu zwisała jak martwa ku dołowi. Jego postać z oddali przypominała człowieka, któremu złamano właśnie serce. I może nie było to tak dalekie od prawdy, bo naprawdę czuł się, jakby ktoś mu je złamał. Gdyby teraz, w tym momencie, stracił kolejną, ważną w jego życiu osobę, nie zniósłby tego. Dlatego musiał chronić tych, na których wciąż mu zależało.
            Szmaragdowe oczy zabłyszczały niebezpiecznie w ciemnościach.
            Tak, to właśnie tego szukał wśród nocy. Siły. Zawsze, gdy walczył z demonami, czuł, że jest władcą świata, że nikt nie jest w stanie go zniszczyć. Nocą czuł się jak ryba w wodzie. Wiedział, że ta pora dnia ma w sobie magię i wiele dla niego znaczyła.
            Nathiel poczuł chęć zabicia kilku demonów.
            Z prawej kieszeni spodni wyjął exitialis. Wystawił go tak, że światło latarni odbijało się od jego ostrza. Tak. To doskonała pora na polowanie. Walka z demonami zawsze go uspokajała. Może dlatego ostatnimi czasy był taki przewrażliwiony?
            Podniósł się z trawy i z nową energią ruszył przed siebie. Czuł potrzebę adrenaliny, potrzebę zwalczania zła. Wiedział, że dzięki temu zwalczy też cały ból, jaki w sobie nosił.
            Powoli, powolutku, gdzieś w głębi duszy, zaczęła rodzić się nadzieja na to, że nie będzie tak źle. Przecież nikt nie powiedział, że Laura nigdy więcej nie otworzy oczu, a bliźniaki zniknęły bez śladu. Szczęście wciąż wyciągało do niego dłoń, tym razem było jednak pod peleryną niewidką.
            Co się z nim stało? Naprawdę przez chwilę sądził, że nie jest w stanie niczego zrobić? Jeszcze nigdy nie zwątpił w siebie. Nie zwątpił też w Laurę i w nikogo, kto był mu bliski. Dziwny pesymizm zaczął władać nad jego ciałem. Koniec. Czas go stąd wygonić.
            Laura jeszcze wróci, tak samo jak i bliźniaki. Musi w to wierzyć, musi być cierpliwy: nieważne ile będzie to trwało, w końcu dosięgnie upragnionego szczęścia. Dom musi zapełnić się na nowo kobiecym śmiechem i nabyć nowych dźwięków: dziecięcego płaczu. Tego będzie się trzymał jako niepoprawny optymista. W trawie zostawił już cały pesymizm i złe myśli jakie miał, teraz znów rusza przed siebie, by stawić czołu złu. Na przekór wszystkiemu.
            Szalony śmiech rozległ się po parku, pogrążonym w ciemnościach. Liście, trawa, drzewa, niebo - to wszystko przewidywało rewolucję, którą przeprowadzi Nathiel Auvrey.
***
            Zrywam się z łóżka i krzyczę. Nie wiem dlaczego to robię. Coś mnie przestraszyło? Coś zaniepokoiło? Czuję się dziwnie. Jakbym wciąż śniła, jakbym wcale nie zerwała się ze snu. Niepokojące uczucie.
            Ciężko dysząc, rozglądam się po pomieszczeniu. To mój własny pokój, tylko co ja tu robię? Byłam przecież w szpitalu.
             Dotykam brzucha i nic nie czuję, jest tak samo płaski, jak był dziewięć miesięcy wcześniej. Lekko się przeraziłam. Co z bliźniakami?
            Słyszę płacz. Przejmujący płacz dwójki dzieci. Oddycham z ulgą. To na pewno bliźniaki. Moje serce zalewa nagłe ciepło. Uśmiecham się. Naprawdę się udało. I pomyśleć, że miałam wrażenie, iż umieram.
            Do pokoju wchodzi załamany Nathiel z dwójką dzieciaków na rękach. Nie mam pojęcia jak w tak szybkim tempie wyspecjalizował się w dzierżeniu ich dwóch na raz. Głośne wycie uderza mi do głowy tak, że zaczyna mnie boleć. Krzywię się.
            - Nareszcie się obudziłaś - odzywa się  i natychmiastowo chmurzy - Weź te potwory i uspokój je. Nawet śpiewanie kołysanek nie pomaga.
            - Śpiewasz kołysanki? - spytałam zdziwiona. Auvrey nie znał przecież żadnych kołysanek. No, chyba, że sam je wymyślał i brzmiały jak: "oczka zmruż, mury zburz, demony zadźgaj nożykiem, jesteś moim małym kucykiem", wtedy się zgodzę.
        - Jak widać - burknął nachmurzony Auvrey, przekazując mi jednego z bliźniaków do rąk. Przeszły mnie ciarki. Czułam się obco i nie wiedziałam co robić. Miałam wielką dziurę w pamięci. Przecież powinnam przynajmniej pamiętać, jak tu trafiłam. Na pewno musiałam już karmić dzieciaki albo trzymać je w ramionach. Musiałam też spędzić kilka dni w szpitalu, zanim puścili mnie do domu. O co tutaj chodzi? Dostałam nagłej amnezji?
        Niemowlak, którego trzymałam w ramionach machał piąstkami, jakby chciał mnie uderzyć, bo byłam złą matką. Miał purpurową, ściśniętą w płaczliwym grymasie twarz, bezzębną buzię i czarny puszek na głowie. Nie miałam wątpliwości. To będą mali Auvreye.
        Spojrzałam na Nathiela lekko zdezorientowana.
        - Co się stało? Niczego nie pamiętam.
        - Byłaś chora - usłyszałam w odpowiedzi.
        Zdziwiłam się. Chora? Na co? - te pytanie ugrzęzły gdzieś w moim gardle. Kręciło mi się w głowie od nowości. Wciąż wpatrywałam się w twarz niemowlaka, który płakał coraz głośniej i głośniej. Nie byłam w stanie niczego z nim zrobić.
        - Czemu patrzysz się na Nate'a, jakbyś chciała go zjeść? - zaśmiał się Nathiel.
        Nie odpowiedziałam na to pytanie, uznając je za bezsensowne. Teraz miałam inne rozterki.
        - Nathiel - zaczęłam, marszcząc czoło - Czuję się, jakbym była w zupełnie innym świecie. Jakbym nie była tu, gdzie powinnam być. Jeszcze niedawno rodziłam i... - spojrzałam w okno, doznając szoku. Zanim dokończyłam swoją myśl, zerwałam się z łóżka i podeszłam do zasypanej białym puchem szyby. Śnieg? O co tutaj chodzi?
        - Nathiel? - znów zaczęłam niepewnie. Nie odrywałam oczu od prószącego na dworze śniegu - Jest przecież maj. Bliźniaki urodziły się 10 maja. Dlaczego na dworze pada śnieg? Co to za śmieszne zjawisko atmosferyczne? - zaśmiałam się niemrawo.
        - Co? - spytał zdziwiony chłopak, przez co na niego spojrzałam. W rękach wciąż trzymałam swojego syna, rozpłakanego Nate'a. Nawet nie zadałam sobie trudu, aby go ukołysać do snu - Jest styczeń, Laura - usłyszałam w odpowiedzi.
        Zamrugałam kilka razy oczyma, czując, jak grunt osuwa mi się pod nogami. Musiałam z powrotem usiąść na łóżku. Miałam wrażenie, że coraz bardziej blednę. Nawet dziecko, które trzymałam w ramionach, zaczęło milknąć i wpatrywać się we mnie swoimi szmaragdowymi oczkami małego demona. Chciałam coś powiedzieć, ale byłam w takim szoku, że nie wiedziałam co.
        - Może ty dalej jesteś chora?
        Auvrey usiadł obok mnie z Aurą, którą kołysał z wprawą.
        - Nie wiem. Ja naprawdę nie wiem co się dzieje, Nathiel.
        - Hej, spójrz na mnie.
        Demon położył naszą córkę, a także i syna na łóżku obok siebie. Przestał przejmować się tym, że wciąż beczą. Dziwnie mi z tym było, chyba powinniśmy ich uciszyć, a nie zostawiać samemu sobie. Posłałam dzieciakom krótkie, niepewne spojrzenie, ale one zaczęły powoli milknąć i to same z siebie. Najwyraźniej bliźniaków nie można było rozdzielać.
        Nathiel chwycił mnie nagle za ramiona i nakazał patrzeć sobie prosto w oczy. Nawet on, wydawał mi się być w tym momencie obcy. Jakby nie był tym Nathielem, który powinien przy mnie być. Co za absurd. Czy ze mną naprawdę było coś nie tak? Nigdy w swoim życiu nie czułam się tak dziwnie.
        - Wszystko jest w porządku - zaczął powolnym, wyraźnym głosem chłopak - Wróciłaś ze szpitala dwa dni temu. Nie wiedziałaś co się z tobą dzieje, byłaś w ciężkim stanie. Ciągle gorączkowałaś i majaczyłaś. Codziennie przychodził do ciebie lekarz. Mówił, że możesz się tak czuć, ale to przejdzie.
        Pokiwałam niepewnie głową, patrząc prosto w jego demoniczne, szmaragdowe oczy. Mimo jego zapewnień, że wszystko jest dobrze, nic się nie zmieniło. Świat wydawał się być dziwnie rozmazany, dziwnie... nie mój. Może to wina tej dziwnej choroby?
        - Już, wszystko dobrze? - spytał troskliwie chłopak, unosząc do góry brew.
        Pokiwałam niepewnie głową w obawie, że ten przedziwny sen za chwilę stanie się koszmarem, gdzie Nathiel będzie próbował mnie udusić. Wolałam się mu w takiej sytuacji nie sprzeciwiać.
        - No, dobra. Tu masz ciuchy - mówiąc to, wskazał palcem na oparcie krzesła, znajdującego się obok łóżka, gdzie wcześniej leżałam - Ubierz się. Twoja matka zaraz tutaj będzie.
        Oniemiałam. Matka? To jakiś żart? Przecież zarówno Joanne, jak i Calanthe nie żyły. Tego byłam w stu procentach pewna! Joanne zginęła broniąc mnie właśnie w tym domu, a Calanthe została zabita przez Aidena, podczas bitwy w Reverentii. Przecież mi się to nie śniło, niczego takiego bym nie wymyśliła!
        - Nie żartuj sobie - odpowiedziałam, śmiejąc się nerwowo. W głębi duszy modliłam się o to, aby rzeczywiście Nathiel głupio sobie zażartował. Ale on był na to zbyt poważny.
        - No, przecież idzie - zaczął niepewnie, marszcząc czoło i wskazując palcem za okno.
        Moje drżące ciało podniosło się z łóżka. Moim krokom prowadzącym do szyby, towarzyszył głośny płacz obcych dzieci. Na moje plecy patrzył nie ten Nathiel co zawsze, a za oknem, po ośnieżonej ścieżce, szedł ktoś, kto był przecież martwy. Joanne. Nie mogła mi przecież machać ręką z dołu. Co za chory sen! Niech ktoś mnie uszczypnie!
        - Zaraz zemdleję - szepnęłam, z trudem zaciskając dłonie na parapecie. Miałam wrażenie, że kolor mojej twarzy zmienił się na kolor ściany.
        Nathiel zareagował natychmiastowo. Zerwał się z łóżka, chwycił mnie za ramiona i troskliwie zaprowadził do łóżka. Usiadłam. Ręce mi drżały. Drżałam cała ja.
        - Co się z tobą dzieje? - spytał nachmurzony chłopak, gdy patrzyłam w pustą przestrzeń. Powoli zaczynałam się czuć jak wariatka. Może to moja głowa sama stworzyła sobie alternatywny świat? Może Joanne i Calanthe nigdy nie zginęły, a bliźniaki nie urodziły się latem, tylko zimą?
        - Moja matka nie żyła - szepnęłam, wciąż patrząc się przed siebie jak w transie - A ja... powinnam pamiętać wszystko. Bliźniaki nie urodziły się w styczniu. Urodziły się 10 maja - zaśmiałam się niemrawo, a mój głos drżał. Na raz zrobiło mi się zimno i gorąco. Przeczuwałam, że mogę utracić przytomność.
        Zaniepokojony Auvrey, przyłożył mi chłodną dłoń do czoła. Zaraz. Chłodną? Nathiel nigdy nie miał chłodnych dłoni, zawsze były ciepłe.
        Odrzuciłam jego rękę w spanikowanym geście. Patrzyłam na niego jak na potwora.
        - Masz gorączkę - stwierdził niepewnie chłopak.
        Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem i odsunęłam się pod samą ścianę. Bliźniaki płakały jeszcze głośniej, demon przyglądał mi się zdziwiony, bo nie wiedział co wyprawiam.
        Byłam pewna, że wariowałam. Nic się tu nie zgadzało, nic nie było takie, jak w mojej głowie. Nawet mój chłopak, ojciec dzieci, zachowywał się jak nie on. Był za troskliwy, nie ironizował, nie udawał głupiego, zupełnie, jakby przez moją nieobecność wydoroślał.
        Przeszły mnie ciarki. Zbliżającego się do mnie Nathiela, rzuciłam w obawie poduszką.
        - Nie zbliżaj się - powiedziałam przestraszona. Miałam wrażenie, że jeszcze chwila i ten dziwny sen przerodzi się w istny koszmar. Dobrze, niech się zmienia, przeżyję takich strasznych snów jeszcze kilka. Ale po tym wszystkim, chce znaleźć się w miejscu, w którym żyję. Nie w tym dziwnym świecie, gdzie wszystko jest inne niż powinno być.
        Ze łzami w oczach, podkuliłam nogi. Głowę z roztrzepanymi blond włosami, ukryłam w kolanach. Niby czułam na sobie dotyk Nathiela, a jednak wydawał się być chłodny i obcy.
        Odtrąciłam dłoń i zapłakałam cicho. Nieświadomość zaczęła mnie przerastać.
***
            Jeden kubek z niedopitą herbatą malinową. Drugi kubek z resztkami kawy sypanej na dnie. Trzeci kubek z kroplami ciepłego mleka. Czwarty kubek z wodą.
            Patricia przyglądała się temu z uniesionymi brwiami. Ile jej przyjaciółka musiała już tu siedzieć? Zazwyczaj nie pijała tylu napojów na raz. Zazwyczaj nie pijała mleka, w końcu miała na nie uczulenie. Powoli wpadała w jakąś manię.
            Dziewczyna usiadła w kuchni na krześle i oparła podbródek na złączonych dłoniach. Tym razem utkwiła wzrok w rozłożonych na stole czarno-czerwonych kartach tarota. Nie znała się na wróżeniu. Potrafiła tylko przeczytać jak się nazywają poszczególne "cegiełki" z błyszczącego papieru.
            - Mad - zaczęła niepewnie, przenosząc wzrok na swoją towarzyszkę. Ta jednak nie zareagowała. Z nachmurzonym wyrazem twarzy wgapiała się w swoje karty.
            Była już 13, a ona wciąż siedziała w piżamie z roztrzepanymi włosami i podkrążonymi oczami, na które założyła czarne oprawki. Różowy szlafrok wlókł się po podłodze, wciągając kurze niestartej podłogi. Zapewne wciąż nie zjadła śniadania, bo często o tym zapominała.
            Gdy nie zareagowała na jej zaczepkę, Patricia westchnęła głośno.
            - Dlaczego tak ci zależy, żeby pomóc Laurze i Nathielowi? - spytała, przekręcając głowę w bok.
            Madlene nareszcie podniosła wzrok do góry. Jej nachmurzony wyraz twarzy, momentalnie uległ zmianie. Teraz znów się uśmiechała. Ten uśmiech był jednak co najmniej podejrzany.
            - Dlaczego tak ci zależy, żeby pomóc Sorielowi? - spytała.
            Patricię lekko zatkało. Otwarta buzię, żeby coś odpowiedzieć, ale wciąż milczała. Poczuła, jak z zawstydzenia palą ją poliki. Zakłopotała się.
            Madlene uniosła do góry brew, uważnie się jej przyglądając. Jej uśmiech stawał się coraz to bardziej szeroki i diabelski. Zupełnie, jakby przeczuwała romans. Zresztą... gdzie ona nie przeczuwała romansu? Najchętniej zostałaby swatką. No, może niekoniecznie jej i Soriela, w końcu to głupi demon, ale kogoś innego by jej mogła znaleźć.
            - Lubię pomagać - wyrzuciła z siebie dziewczyna, spoglądając w stół.
            - No, właśnie - westchnęła Mad - To jest właściwa odpowiedź. Taka jest już natura  la bonne fée. Poza tym bardzo zżyłam się z Laurą i wiem jak Nathiel cierpi. Nawet jeśli nie pomogę mu jej wybudzić ze snu, bo to w końcu nie ode mnie zależy, to chcę przynajmniej zwrócić mu dzieci. Rozumiesz? - mówiąc to, uniosła brew do góry. Patricia pokiwała nieznacznie głową - Poza tym mamy sojusz z łowcami, prawda? Pomagamy sobie nawzajem. Może niekoniecznie w sprawach prywatnych, ale... Tu znowu wracamy do kwestii pomagania  la bonne fée.
            Dziewczęta umilkły. Między nimi w tej sprawie wszystko zostało wyjaśnione. Dobre czarodziejki w naturze miały bycie empatycznymi. Jedne po prostu okazywały to w mniejszym stopniu, drugie w większym. Wiedźmy nie posiadały raczej takich cech jak empatia. W ciągu swojego życia, wypierały ją z pomocą chęci władzy i zniszczenia. Niektóre z  la bonne fée wciąż jednak miały nadzieję, że nie są do końca nieludzkie.
            - Jak Soriel? - spytała nagle Madlene, przekładając zgrabnym ruchem dłoni karty na drugą stronę. Podczas tej czynności nie spoglądała na swoją rozmówczynię. Potrafiła robić kilka rzeczy na raz, ale oczu miała jedną parę - Wyzdrowiał już czy wciąż jęczy, że coś go boli?
            - Jęczy i mnie denerwuje - odpowiedziała nachmurzona Pat - Ale myślę, że jest całkiem w porządku. Potrafi normalnie rozmawiać i szczypać mnie w tyłek - mówiąc to, zarumieniła się.
            Mad uniosła oczy do góry.
            - Szczypie cię w tyłek? - spytała iście mrocznym głosem.
            - Powiedziałam coś takiego?
            Po kuchni rozległ się nerwowy śmiech.
            - Zadźgam go tępym tasakiem - burknęła Madlene, rozkładając kolejny rząd kart, w które wgapiała się bez celu. Bo skoro wróżyła całą noc i poranek, a one jej nie odpowiedziały to coś się nagle zmieni?
            - Mad, on serio nie jest taki zły. Nawet go polubiłam.
            Patricia uśmiechnęła się w uroczo przekonujący sposób. Madlene jednak puściła to mimo uszu. Ona i tak się rozprawi z tym gnojkiem. Nie chciała, żeby Pat zadawała się z kimś takim. Był demonem, żył na Ziemi, ale to nie Nathiel. Nie był łowcą, nie był dobry. Zależało mu tylko na zarwaniu do kolejnej dziewczyny i zaciągnięciu jej do łóżka. Miała nadzieję, że Patricia miała na tyle oleju w głowie, aby nie oddać się mu w całości. Inaczej pożre ją jak wilk owieczkę.
            - Mad, przestań już z tym wróżeniem, skoro karty nic ci nie powiedziały, to czy w ogóle...
            Niebieskooka  la bonne fée zerwała się z krzesła z głośnym piskiem. Kilka kart tarota poleciało na podłogę. Ręce, które walnęły z mocą drwala w stół, przestraszyły lekko Patricię. Spoglądała w swoją przyjaciółkę nie wiedząc jak na to zareagować. Jej dotąd lekko zmęczone oczy, nabrały teraz radosnego blasku. Czyżby w końcu uzyskała cenną odpowiedź?
            Do pomieszczenia weszła Martha z kubkiem herbaty w dłoni. Spojrzała na Madlene, unosząc do góry brew. Co jej znowu odbiło?
            - Wyprzedaż słodkich piżamek na targu, czy japoński tydzień w markecie? - spytała.
            - Bliźniaki! - wykrzyknęła radośnie Mad.
            - Co? - spytała Martha, równocześnie z Patricią.
            - Wiem, gdzie są.

niedziela, 13 grudnia 2015

[TOM 2] Rozdział 20 - "Sen za życie"

Uwielbiam te soboty, kiedy przysiadam do obydwu blogów i zaczynam tworzyć to notkę życiową, to rozdział. Zaczęłam przed północą, skończyłam po 3 w nocy. Tyle się ostatnio dzieje, że muszę zarywać nocki dla takich rzeczy jak hobby.  
Wszem i wobec ogłaszam, że w następną niedzielę nie pojawi się żaden rozdział, ponieważ na głowę spada mi milion obowiązków, zadań domowych i takie tam pierdoły. Cały tydzień będę skupiać się na nich, a nie na blogach czy życiu internetowym. Za to istnieje możliwość, że rozdział pojawi się jeszcze przed świętami, a może nawet... w święta! Potem niedziele wrócą do ładu. Cieszmy się i radujmy.
Zepsułam życie Nathielowi nie tylko śmiercią Laury. Jestem okropna. Pewnie jeszcze kilka rozdziałów z serii: życie takie straszne, a potem roczny przeskok w przód. 
Czytając rozdział 20, mam wrażenie, że jakaś część weny twórców literatury pięknej we mnie wstąpiła. LOL. 
***

       Trzask, łup, łubudu, bum.
       Na salę jak stado dzikich zwierząt, wpadła piątka, dobrze znanych sojuszniczek. Nathiel obdarzył je pustym spojrzeniem, nawet nie zastanawiając się nad tym co tu robią. Był teraz pogrążony w nostalgii, która powoli przeradzała się w rozpacz. Bał się nawet podejść do pobladłej Laury i chwycić ją za dłoń. Z obojętnością, z kolanami na podłodze, przyglądał się poczynaniom tych dziwnych wiedźm.
       Silvia machnęła ręką na przestraszonych lekarzy, obsypując ich brokatowym proszkiem i zmusiła ich do spania. Jak kłody padli na kafelkową podłogę. Martha wzięła na ręce płaczącą Aurę, Alexandra wydzierającego się Nate’a, a potem do niego podeszły i pierwszy raz zobaczył coś, na co czekał od dziewięciu miesięcy. Dwie, czarne główki i zapłakane, zielone oczy w kolorze, który nie przypominał ani szmaragdu, ani limonkowej zieleni Laury. To była całkiem nowa i obca mu barwa, zupełnie jakby szmaragd i limonka zmieszały się ze sobą i stworzyły coś w kolorach jasnego, zjaśniałego szmaragdu. Jeden z noworodków, najprawdopodobniej Aura, wyciągnęła do niego ręce.
      - Masz, napatrz się, to twoje - burknęła Alexandra, posyłając mu złowrogie spojrzenie.
      Nathiel nie mógł nic wymówić. Nawet nie wiedział czy jest szczęśliwy. Wszystko się w nim mieszało, jak w wielkim garze pełnym różnorakich warzyw, tworzących zupę nic. Po prostu gapił się w bliźniaki, nie mogąc wymówić żadnego słowa.
      - Zaniesiemy je gdzie trzeba - stwierdziła spokojnie Martha, posyłając mu niezwykle dziwny i niepodobny do niej, uspokajający uśmiech. To nie była ta sama chłodna dziewczyna pijąca herbatę.
      Obydwie wyszły z pomieszczenia, pozostawiając go na środku ze zdezorientowaną miną. Jego spojrzenie padło tym razem na dwie pozostałe czarodziejki, które siedziały przy łóżku martwej Laury. Madlene wlewała jej na siłę jakieś dziwne mikstury, które nie dawały żadnych skutków. Wciąż mruczała coś niezrozumiałego pod nosem, chmurząc się i zaciskając usta, żeby powstrzymać się od płaczu. Obok niej, zielonooka Patricia grzebała rozpaczliwie w jakiejś torbie, próbując znaleźć coś, co by zadziałało.
      Nathiel uśmiechnął się krzywo na boku. Chciał im powiedzieć, że to nic nie da, że wszystko jest już stracone, że Laura odeszła. Po co mają się starać i marnować mikstury? Przecież już dawno nie żyje. Jest martwa. Został sam, kompletnie sam na tym świecie z dwójką płaczących bliźniaków, mimo tego, że obiecała, że zapewniała. Nie przetrwała. Odeszła.
      Madlene nie zwracając uwagi na klęczącego demona, przejęła od bezradnie wyglądającej Patricii ostatnią miksturkę. Wymieniły znaczące spojrzenia.
      - Nie mamy wyboru - mruknęła rozpaczliwie Mad, otwierając przedziwne, mętne, różowe antidotum, które przypominało senną chmurkę, pośród białych obłoków. Ze środka zaczął unosić się jaskrawy dymek. Dopiero wówczas, gdy Auvrey zmrużył oczy, dostrzegł czarną, wyraźną nalepkę ze słowami: "Sen za życie". Nie wiedział co to oznacza, wiedział tylko tyle, że żadna siła nie jest w stanie przywrócić Laury do życia. To człowiek, nie zadziała na nią żadna magia. Zresztą... czy istnieje siła, która jest w stanie wskrzesić zmarłą osobę?
      Nathiel podniósł się obolały i zmęczony z posadzki. Jego nogi same poniosły się aż do łóżka. Z góry spoglądał na bladą twarz swojej ukochanej, która już nigdy miała nie otworzyć oczu.
      Madlene wlała jej do gardła całą zawartość różowej mikstury i nie uzyskała tym żadnej reakcji. To wciąż była ta sama, blada, martwa Laura, która nigdy więcej miała się nie podnieść. Kiedyś straszliwie narzekał na jej chłód i postawę kipiącą ironią, teraz wiedział, że nigdy więcej tego nie poczuje na własnej skórze i żałował. Jego życie bez Laury straciło sens, nawet, jeżeli bliźniaki wciąż istniały.
      Nagle całe uczucie, którym darzył dwójkę swoich nienarodzonych jeszcze dzieci, ulotniło się ku niebu. W końcu to one były odpowiedzialne za śmierć Laury.
      Wszyscy w jego otoczeniu wiedzieli, co się z nią dzieje. Że słabnie, że blednie, że chudnie, że dłużej nie pociągnie, a poród będzie metą jej życia, bo nie starczy jej sił na wydanie w świat dwójki dzieci. A on tylko śmiał się nerwowo i powtarzał, że na pewno da sobie radę, w końcu nie może go zostawić samego z dziećmi, nie poradziłby sobie z nimi.
      Laura złamała przysięgę, odeszła bez pożegnania.
      Chłopak obserwował twarz ukochanej z nadzieją, że zamruga oczami, albo chociaż drgnie, da znak, że odżyła, ale nic takiego nie nastąpiło. Czas zmarł razem z Laurą, tak samo jak jego dusza, serce i wszystko, co w sobie mieścił.
      - Nie działa? - spytała przejętym głosem Patricia, przyglądając się niepewnie swojej przyjaciółce, której przecież pomagała sporządzić tą trudną miksturę o poważnej nazwie.
      Madlene sama zaczęła wątpić w to, że się uda. A jeśli gdzieś popełniła błąd? Przecież nie na co dzień zajmowała się wyrobem mikstur, to raczej broszka jej mamy. "Sen za życie" to bardzo skomplikowana receptura, wymagająca perfekcyjnej umiejętności odmierzania. Podanie jej komuś, oznaczało równoczesne ryzyko, że coś pójdzie nie tak. W książce na temat mikstur wyczytała, że bywały już przypadki, kiedy ciało po spożyciu źle przyrządzonego "Snu za życie" nagle wybuchało lub rozpływało się w oparach dymu. Bała się, że i w tym przypadku będzie tak samo, a tego cierpiący Nathiel by nie zniósł.
      Mijały sekundy, a potem minuty. Cała trójka siedziała w ciszy. Nathiel przestał już dawno liczyć na cud. Siedział załamany na skraju łóżka z głową w dole i dłońmi, które przykrywały jego twarz. W tym momencie nikt nie wiedział czy płacze, czy po prostu jest załamany. Nie wydawał z siebie żadnego dźwięku, świadczącego o obecności łez. La bonne fee wcale mu się nie dziwiły - stracił w końcu sens swojego życia w tak ważnym dla siebie momencie.
      Madlene milczała, wpatrując się w jakiś odległy punkt na przeciwległej ścianie. Błękitne oczy były pogrążone w uczuciu porażki, usta zwinięte w przewróconą do góry nogami podkowę. Dla jej duszy, która zawsze wierzyła, że nie ma sytuacji bez wyjścia, był to niewątpliwie wielki cios. Bo o to zwątpiła w coś, co zawsze chciała robić. W pomoc ludziom.
      To prawda, la bonne fee walczyły z nieuchronnym losem, ale te starcia nie zawsze kończyły się pozytywnie. Jeżeli jakieś zdarzenie spisane przez przeznaczenie, miało związek ze śmiercią, zazwyczaj trudno było z nim wygrać. Bo śmierć, to coś potężniejszego niż życie, życie ma bowiem wiele aspektów, śmierć jest samowystarczalna.
      Patricia jako jedyna nie traciła wiary. Patrzyła się nieprzerwanie, bez mrugnięcia okiem w twarz Laury, pragnąc dostrzec jakiś ruch. "Sen za życie" nie przewidywał określonego czasu działania. U różnych osób mikstura różnie działała. Mówi się, że najważniejsza jest pierwsza minuta, ale nikt nie powiedział, że to reguła.
      Jak mantrę, dziewczyna wciąż powtarzała w myślach: "obudź się". Czoło miała zmarszczone, oczy zmrużone w skupieniu, pięści zaciśnięte, jak gdyby trzymała za kogoś przysłowiowe kciuki.
      - Przykro mi - wydusiła z siebie łamiącym głosem Madlene, spoglądając ukradkowo na Nathiela - Chciałam pomóc, nie wyszło.
      Auvrey nie odpowiadał. Był teraz pogrążony we własnym świecie rozpaczy z którego nikt nie miał prawa go teraz wyciągać. Czuł, że gdy ktoś naruszy jego sferę bólu, po prostu umrze. Tak, był w stanie powybijać wszystkich żyjących ludzi na świecie tylko z tego powodu, że są szczęśliwi, że mają rodziny, że dotykają ich tylko problemy życia codziennego. Dlaczego wszystko co nagle wiązało się ze światem demonów, było takie skomplikowane i zawsze przynosiło tragiczne skutki? Powoli zaczynał żałować, że kiedykolwiek zjawił się w progach Nox, że kiedykolwiek poznał Sorathiela, że zabijał demony i naraził się departamentowi, że... poznał Laurę.
      Dłonie, które dotychczasowo spoczywały na twarzy, teraz przeniosły się na jego włosy, które niemalże zaczął rwać z głowy.
      Wszystko odeszło, została pustka.
      Przejmująca cisza, która opanowała białe pomieszczenie zwane porodówką, nie trwała wieczność. Z nagła przeszył ją przerażająco wysoki pisk.
      - Oddycha! - prędzej pisnęła niż wykrzyknęła Patricia, zrywając się do góry.
      Ożywiona Madlene, w raz z Nathielem, spojrzeli na Laurę. Auvrey nie dowierzał temu, co widzi. Jego mała, bezradna dupa albinosa, wróciła z krainy zmarłych, która prawie wessała ją swoimi szponami do wnętrza piekła. Jak to możliwe?
      Ze szczęścia mało nie uronił łez. Szmaragdowe oczy były szklane, ale jeszcze nie mokre.
      - Nie wierzę - powiedział cicho, tak bardzo niepodobnym do siebie, ochrypłym głosem. Jego twarz rozszerzyła się w szczęśliwym uśmiechu. Miał ochotę rzucić się na wciąż omdlałe, ale oddychające ciało Laury.
      W jednym momencie poczuł, jak świat mu się wali, a potem nagle powraca do ładu. W tym właśnie momencie, na nowo pokochał życie, przyszłą panią Auvrey i swoje dzieci. Jego radość była niewypowiedziana. Gdyby nie był tak zszokowany, zapewne skakałby po pokoju i krzyczał ze szczęścia, tuląc się do ciała świeżo upieczonej, zmartwychwstałej matki bliźniaków. Ale szczęście nie trwało długo. Przerwała je jedna z la bonne fee, która po chwili radości, nagle popadła w dziwną melancholię.
      - Nathiel - zaczęła bezradnie - To nie do końca tak jak myślisz.
      Szmaragdowe oczy pełne nieufności, skierowały się w stronę wiedźmy, oczekując szybkich wyjaśnień. Nie spodziewały się ujrzeć czarodziejskich łez, ani usłyszeć tego, co łamiącym głosem wypowiedziała jego sojuszniczka:
      - Ona naprawdę umarła - dodała - I od tej pory może tylko śnić. Na tym właśnie polega mikstura "sen za życie".
***
      Gorąca para unosiła się nad plastikowym kubkiem z automatu, który był wypełniony tylko do połowy czekoladą.
      Nathiel wpatrywał się uparcie w jego dno, nie wykazując swoją twarzą żadnych emocji. Dla wszystkich, zgromadzonych w sali szpitalnej la bonne fee był nieprzenikniony, do bólu tajemniczy.
Cieszył się? Smucił? Rozmyślał nad czymś? Jak przyjął opowieść o tajemniczej recepturze? Miał ochotę je zabić czy może podziękować za to, co zrobiły?
      Auvrey sam nie wiedział co czuje i prawdopodobnie nie odpowiedział by na żadne z tych pytań. Był po prostu zmieszany, lekko otępiały, zmęczony sytuacją. Co chwila zerkał na twarz pobladłej, w połowie martwej Laury, bo w końcu czy można nazwać śniącą bez przerwy osobę żywą? Od dziś będzie jak warzywo, które już nigdy się nie zbudzi, a jego duszę będzie dręczyć ciągła nadzieja na to, że coś się zmieni.
      Wolał ją w śpiączce? A może wolał ją martwą? W końcu i tak nie będzie z nim rozmawiać, a jej stan będzie podobny do śmierci. Prawie nic się nie zmieniło po przyjęciu mikstury "sen za życia", poza tym, że zaczęła oddychać, a jej organizm właściwie funkcjonował. Musiał jednak przyznać, że gdzieś w głębi czuł spokój. Bo czy Laura leżąca w łóżku to nie lepszy widok od Laury leżącej w trumnie, pod ziemią? Z pewnością. Jej może i wieczna śpiączka, mogła zawsze odnieść pożądany skutek w postaci przebudzenia. Tego chciał się trzymać, jak bezdomny, trzymający się ostatnich szczątek pogrzebanego optymizmu.
      - Kiedyś się obudzi? - spytał dla pewności, przerywając długą i ciężką ciszę, od której miało się ochotę uciec lub mdleć, bo tak dusiła i uwierała serce.
      - To nie tak - westchnęła jako pierwsza Madlene, sprawczyni zamieszania - Laura żyje teraz w sennym świecie, gdzie tak naprawdę może dziać się cokolwiek. Jedni mówią, że życie płynie tam według własnego uznania, inni, że śpiący są w pustce, jeszcze inni, że czują się dobrze ze swoimi marzeniami, których nie chcą opuszczać. Najłatwiej ponoć uciec od życia, które wciąż płynie swoim torem, bo zawsze może wydać się podejrzane, że jakiś element jest nieswój. Gorzej uciec z pustki, bo w końcu nic cię nie otacza i niczego nie pamiętasz, lub od marzeń, bo przecież kto chciałby od nich uciekać? - spytała z niemrawym uśmieszkiem - Jest wiele opinii i wiele zdań, jedno jest jednak pewne. Bardzo trudno obudzić człowieka z tego snu. Tylko 25 % ludzi wraca do normalnego życia po zażyciu mikstury - powiedziała z pewnym smutkiem w głosie, z trudem powstrzymując łzy - Ale zawsze jest szansa. Jeżeli Laura zorientuje się, że coś nie gra, być może do nas wróci. Czasami jednak zajmuje to kilka dobrych lat.
      Szamragdowooki demon przymknął na chwilę powieki, próbując zebrać myśli. Sprawa pobudki Laury stała się o wiele bardziej skomplikowana. Może nie był zbyt dobry w matematyce, ale 25% to przecież mniej niż połowa. Co będzie, jeżeli już na zawsze będzie musiała leżeć tu w szpitalu?
      - To był jedyny sposób, żeby ją uratować - powiedziała spokojnie Martha, która ku żałobnym geście, nie piła magicznej herbaty, tylko gorącą czekoladę z plastikowego kubka - Zazwyczaj ciężko walczy się ze śmiercią, mało kto wygrywa. Można jednak powiedzieć, że po części oszukaliśmy przeznaczenie. Laura od początku miała być nieżywa.
      Chłopak milczał. Nawet nie wiedział o czym w tym momencie myślał. Czuł pustkę, czy może chaos myśli, udających pustkę z nadmiaru? Nawet Sorathiel, który wszedł do pomieszczenia ze swoim kubkiem gorącej kawy, nie wybudził go z transu, jaki znów go opanował, gdy patrzył w śpiącą twarz Laury.
      W zwyczajnej sytuacji, lekarze i pielęgniarki, którzy leżeli na podłodze pogrążeni we śnie, wywołali by u niego wybuch śmiechu, a tymczasem nawet się nimi nie przejmował. Niech i zdychają z powodu zażycia zbyt wielkiej ilości "pyłu nasennego", jak to mówiły la bonne fee. Nie obchodził go świat, tak naprawdę wszyscy mogli zginąć, niech tylko Laura się obudzi.
      - Nie traćmy nadziei - szepnęła cicho Patricia, ledwo słyszalnym głosem.
      Madlene zawtórowała jej wierze, energicznym kiwnięciem głowy. Na jej twarzy pojawił się zdradzający niepewność uśmiech. Można z niej było czytać jak z otwartej księgi.
      - Laura jest mądrą i rozważną osobą, która z pewnością zorientuje się, że coś jest nie tak - odpowiedziała szybko.
      To jednak nie pocieszyło Nathiela. Wciąż wgapywał się w twarz Laury. Nieświadomie zaczął ją też gładzić po bladej, chłodnej dłoni, którą w parze z drugą uwielbiał nocami ogrzewać. A teraz sam będzie musiał spać, sam sobie gotować, sam żyć i sam zajmować się bliźniakami.
      Bliźniaki. Aura i Nate Auvrey. Widział je tylko przez moment i od razu zapałał do nich nienawiścią z powodu tego, co zrobiły swojej matce. Miał ochotę złoić im skórę za zachowanie godne demona, ale szybko się zorientował, ze to przecież tylko niemowlaki, których umysły i rozum dopiero będą się kształtować. Był pewien, że gdyby Laura się nimi zajęła i odpowiednio wychowała, nigdy by nie spróbowały pobrać od niej energii. Teraz po prostu czerpały siły z tego, co czuły.
      Nienawiść powoli zaczęła ustępować miejsca litości. W końcu to jego własne dzieci, które sam spłodził. Jak mógłby ich nienawidzić, karać, tępić? One mają teraz tylko jego i nikogo więcej. Powinien się nimi zająć jak prawdziwy ojciec, którym... jeszcze nie był i czuł, że długo jeszcze nie nauczy się tej ciężkiej sztuki ojcowania. 
      Jakaś potężna bitwa nadciągała w jego stronę od wschodu. Armia śmierdzących pieluch, batalia butelek z mlekiem, broń w postaci piszczących pod nogami zabawkami w kształcie misiów. Na samą myśl o trudzie jaki go czekał, wstrząsnęły nim dreszcze.
      - Dobra - zaczęła jako pierwsza bezwzględna Alexandra, podnosząc się z siedzenia. Przy okazji zerknęła na zegarek - Musimy się zmywać na zebranie la bonne fee. Macie jakieś dwie minuty, zanim cały personel się obudzi. Lepiej stąd wyjdźcie, bo zacznie się podejrzenie o zbiorą amnezję - zakończyła, wyraźnie się krzywiąc.
      Dwaj łowcy demonów, wyjątkowo posłuchali się swojej sojuszniczki. Już w przeciągu kilku sekund, wysłuchując życzeń dobrych czarodziejek, opuścili porodówkę i znaleźli się na korytarzu.
      Nathiel znów siedział na krześle z pochyloną ku dołowi głową. Tym razem jednak sytuacja i emocje były inne niż w trakcie porodu. O ile wcześniej trwał w podekscytowaniu i zniecierpliwieniu, tak teraz stracił cały zapał i siłę do życia. Miał ochotę wrócić do Laury i siedzieć tak przy niej całą noc, dzień i jeszcze jedną noc i dzień, ale nie mógł przecież wzbudzać podejrzeń lekarzy.
      Tak jak przewidziała Alexandra, personel zdołał się przebudzić w ciągu dwóch minut. Z pomieszczenia obok dochodziły ciche, bolesne jęki spowodowane zderzeniem się z podłogą. Wszyscy byli zdziwieni i zaczęli wysuwać jakieś lekarskie tezy, odnośnie zbiorowej amnezji, ktoś nawet wpadł na to, że mogło nastąpić trzęsienie ziemi, szybko te rozważania jednak zakończono.
      Nathielowi wydawało się, że lekarz zbadał dokładnie pacjentkę po porodzie, bo coś szeptał, czemuś się dziwił. W końcu sam, po kilku minutach oględzin lekarskich, mógł usłyszeć tezę, wysuniętą przez człowieka w białym kitlu. Całe szczęście, ktoś wciąż pamiętał o tym, że czekał przed drzwiami.
      Nathiel nawet nie miał siły udawać. Po prostu patrzył się z chłodem na przybyłego mężczyznę, nie racząc podnieść się z krzesła. Gdzieś miał kulturę, gdy Laura leżała nieruchoma w szpitalnym łóżku.
      Usłyszał kilka tłumaczeń. Dowiedział się między innymi, że jego "żona" wpadła w dziwną i nagłą śpiączkę, której do końca nie da się wyjaśnić oraz to, że bliźniaki znajdują się na sali noworodków. Padła też krótka informacja na temat, że Laura nie będzie mogła mieć więcej dzieci, ale temu się już nie przysłuchiwał. Nie chciał bowiem znów narażać ją na atak małych demonów. Przyjął to do świadomości ze spokojem.
      Obok lekarza stanęła pielęgniarka, na którą znacząco spojrzał. Pielęgniarka uśmiechnęła się szeroko, jakby zupełnie nie interesowała ją śpiączka jakiejś tam Laury i spytała:
      - Chciałby pan zobaczyć swoje dzieci?
      Auvrey na chwilę się ożywił. Chciał je zobaczyć? W sumie nie zdążył się im przyjrzeć. Widział tylko czarny puszek na głowie i przedziwne, zielone oczy, tak niepodobne do jego i Laury. Do kogo tak były podobne - nie miał pojęcia, chociaż wszystko wskazywało na to, że geny demona były tu akurat dominujące. Bliźniaki musiały wyglądać jak on.
      Jego serce opanował lekki strach, który pojawił się znikąd. Czego się bał, nie potrafił odpowiedzieć.
      - Pójdziesz ze mną? - spytał Sorathiela, który natychmiastowo z pełnym spokojem, pokiwał głową.
      Obydwoje ruszyli w stronę sali, gdzie leżały nowo narodzone dzieci, narażone na atak wielu drobnoustrojów. Uczucie nienawiści powoli zaczynało niknąć w Nathielu, ustępując miejsca ciekawości. Wciąż zadawał sobie wewnętrznie pytanie: jak one wyglądają? Może jednak odziedziczyły coś po Laurze? Nie mogą być tylko i wyłącznie czystą kopią ojca, choć przy tym rozpierałaby go duma. Córeczka tatusia, synek tatusia, tak pięknie to brzmiało.
      Ta chwila niewielkiej dozy szczęścia, zdołała wywołać na jego twarzy drobny uśmiech i częściowe zapomnienie o zaistniałej sytuacji.
      Nie, nie mógł zachować się jak Calanthe, która uciekła ze szpitala zaraz po porodzie Laury. Nie miał już 16 lat i posiadał odrobinę własnego rozumu. W tej chwili nakazywał mu zostać i walczyć na dziecięcym polu bitwy w imieniu matki, a także ojca, którym dzisiaj został.
      10 maj, narodziny jego pierwszych i ostatnich dzieci.
      Droga do sali nie była długa, bo szpital był stosunkowo mały.
      Demoniczne serce biło szybko w oczekiwaniu na dostrzeżenie tych dwóch czarnych główek. Pielęgniarka pozwoliła wejść do środka tylko Nathielowi i to tylko na kilka minut, żeby je zobaczyć.
Pilnie szukali dwóch, małych inkubatorów z imionami i nazwiskami. 10 maja większość z nich była pusta, tak więc poszukiwania nie powinny być zbyt ciężkie, a jednak. Krążyli w tą i z powrotem, dziwiąc się temu, że nie mogą nic znaleźć. Pielęgniarka czytała teraz uważnie każde imię i nazwisko, omijając tylko te puste miejsca. Nathiel jednak miał dziwne przeczucie, że pustka może mu coś przekazać. I wcale się nie mylił. Obok siebie, gdzie były dwa puste miejsca, tabliczki głosiły: "Aura Auvrey" i "Nate Auvrey".
      Przez chwilę był zdezorientowany. Próbował odgadnąć co to ma oznaczać. W pierwszej kolejności chciał obwiniać la bonne fee, ale przecież nie mógł im nie ufać, to ich sojuszniczki, pomogły Laurze, na pewno trafiły prosto na oddział noworodków. Co się z nimi stało?
      Nathiela opanował nagły gniew. Nienawistne spojrzenie skierował w stronę zdezorientowanej i zdziwionej, młodej pielęgniarki, która miała otwartą buzię, jakby nie wiedziała co powiedzieć.
      - Gdzie one są? - syknął przez zęby, zniecierpliwiony demon. Jego szmaragdowe oczy zabłyszczały niebezpiecznie w świetle sztucznych lamp.
      Pielęgniarka zbladła, bo przestraszyła się groźnego spojrzenia tego pana. Co miała mu powiedzieć w takiej sytuacji?
      - Ja... Nie wiem - powiedziała niczym mała, przestraszona dziewczynka, piskliwym głosem - One tu były, przysięgam!
      Dla Auvreya miarka się przebrała. Najpierw Laura i jej śmierć, teraz nagle dzieci, które zniknęły? Gniew niemalże w nim wybuchnął.
      Wydając z siebie głośne warknięcie zwierzęcia, pociągnął pielęgniarkę za białą koszulkę do góry. Swoją twarz przybliżył niebezpiecznie blisko jej twarzy.
      - Gdzie one są, pytam się ostatni raz? - syknął, patrząc jej w oczy.
      Przestraszona i pobladła pielęgniarka, aż zatrzęsła się ze strachu. Bała się tego, co może zrobić ten nieobliczalny, młody człowiek! Wyglądał na groźnego i w sumie mu się nie dziwiła. Zazwyczaj nikomu dzieci znienacka nie znikają z oddziału noworodków. Co jednak miała na to poradzić? Musi porozmawiać z osobami, które przynosiły tu dzieci, ona w tym nie uczestniczyła, niczego nie zrobiła! To nie jej wina!
      - Nie wiem, naprawdę! - piszczała przestraszona.
      Teraz Nathiel zaczął nią szarpać i się wydzierać. Wewnętrzny demon, który zazwyczaj siedział spokojnie, teraz zaczął się obijać o ściany duszy, pragnąc się uwolnić.
      - Gdzie są moje dzieci?! - wrzeszczał.
      W tej sytuacji musiał zainterweniować Sorathiel. Bez pozwolenia wszedł na oddział i oddzielił od przestraszonej pielęgniarki Nathiela. Demon zaczął soczyście klnąc i wyrywać się jak zwierzyna, która chce ukąsić swoją ofiarę, a niestety, wpadła w pułapkę. Sorathiel z trudem dawał sobie radę z utrzymywaniem przyjaciela.
      Pielęgniarka w między czasie zdołała powiadomić o zaistniałej sytuacji określone organy władzy. Ochrona znalazła się na miejscu szybciej niż powinna. Dwójka potężnych mężczyzn, zaczęła wyciągać z sali rozszalałego demona, który wrzeszczał i pluł bluzgami wkoło. Domagał się zwrotu dzieci, gdziekolwiek są, inaczej ich wszystkich pozabija! Ten szpital przestanie istnieć, gdy ich wybije w pień! Umrą i to w męczarniach! Będą ginąć po kolei!
      Sorathiel bał się konsekwencji, które mogą wyniknąć ze słów Nathiela, w końcu podchodziło to jako groźba śmierci, która jest w ich kraju karana, jednak ochroniarze zaczęli rozumieć sytuację zezłoszczonego ojca, najwyraźniej sami mieli dzieci. Dla nich także nie do pojęcia było, jak z oddziału mogą zniknąć jakiekolwiek dzieci. Przecież wstęp tu miały tylko pielęgniarki i lekarze. Co się tu działo? Ochroniarze obiecali przyjrzeć się nagraniom na kamerach.
      Nathiel wciąż rwał się jak oszalały, nieczuły na upomnienia dużych panów. I wciąż powtarzał te jedno, jedyne zdanie, które wierciło w nim dziurę:
      - GDZIE SĄ MOJE DZIECI?!
      A dzieci zniknęły bez śladu.

niedziela, 6 grudnia 2015

[TOM 2] Rozdział 19 - "Kiedy niebo spada w dół"

Rozdział jeden z najkrótszych w historii WCN. Uznałam jednak, że, tyle wystarczy. Myślę, że jeśli ktoś to czyta, na pewno jest zaskoczony takim obrotem sytuacji. A ja się przyznam, że planowałam to od roku. Jestem taka zła. Zepsuć całe szczęście w ciągu tak krótkiej chwili.
Wesołych Mikołajków!
***

      Pierwsza godzina. Druga godzina. Trzecia godzina.
      Ile można rodzić? Rozumiał, że bliźniakom jest cholernie wygodnie i ciepło w brzuchu Laury, ale w końcu powinny pokazać się światu, pokazać się jemu - swojemu demonicznemu ojcu, który wręcz umierał z niecierpliwości przy boku swojego wiernego przyjaciela.
      Gdy Nathiel biegł z pracy do szpitala, wpadł po drodze do siedziby organizacji Nox. Już w progu naskoczyła na niego Amy, która zaczęła piszczeć, płakać i panikować, że Laura rodzi, że bliźniaki nadchodzą, że źle się czuła, że zabrali ją na porodówkę, że o niego pytała, że... o Boże, obiad jej się pali, musi wracać!
      Był lekko zdezorientowany, nabuzowany, oczy świeciły mu się jak dwie, jaskrawe lampy, nie wiedział co zrobić. Z pomocą przyszedł mu Sorathiel, który założył na siebie płaszcz i stwierdził, że pójdzie z nim do szpitala. Na odchodnym, Andi krzyknęła z kuchni, iż ma nadzieję, że bliźniaki nie będą takimi kretynami jak on. O dziwo - przemilczał ten atak.
      W niedługim czasie, dwójka przyjaciół łowców, znalazła się na miejscu. Blondyn cudem powstrzymał Nathiela od wejścia na porodówkę. Przez pierwsze minuty musiał trzymać go za koszulkę jak psa, który w każdej chwili może się urwać ze smyczy. Tłumaczył mu, że nie może przeszkadzać, gdyż poród wymaga wielkiego skupienia, a on tylko zdezorientuje Laurę, jak i całe grono, znajdujące się przy niej w tej ciężkiej chwili.
      Gdy chłopak już się uspokoił, zaczęły się kolejne problemy. Niczym małe dziecko, zaczął zadawać różne, dziwne pytania. Sorathiel był oczywiście cierpliwy i dziękował wszystkim siłom niebieskim, że poza pytaniami: "jak wygląda poród?", "co oni jej tam robią?", "dlaczego ona nie krzyczy?", nie padło pytanie: "skąd się biorą dzieci?".
      Po pytaniach, Nathiel znów się uspokoił, ale tylko na krótką chwilę. Zaraz zaczął tupać nogami, strzelać kośćmi, szurać krzesłem, mruczeć coś pod nosem, aż w końcu wstał i zaczął krążyć po całym korytarzu, następnie znów siadając i powtarzając swój rytuał. Nie raz niebezpiecznie przekradał się obok drzwi, nadstawiając ucha, szybko jednak stamtąd odchodził, burcząc coś z niezadowolenia. Bo niby dlaczego jest tak tam cicho? Drzwi dźwiękoszczelne, czy co? Na porodówce powinno być słychać, jak kobiety się drą, jak dzieci płaczą! A tymczasem już od 11 godzin panowała cisza.
      Poród Laury zaczął się o 14, aktualnie było po północy. Sorathiel wspominał, że pierwsze porody są długie, że statystycznie trwają od 8 do 11 godzin, czy coś takiego. Problem tkwił w tym, że 11 godzina właśnie mijała, ustępując miejsca 12-nastej, a potem 13-nastej i 14-nastej. Nathiel coraz bardziej się niepokoił.
      Gdy tylko jakaś długonoga pielęgniarka opuściła pomieszczenie, zerwał się z krzesła i chwycił ją za ramiona, wywołując u niej okrzyk przerażenia.
      - Żyje?! - zawołał zbyt głośno.
      - Ż-żyje - odpowiedziała niepewnie pielęgniarka, patrząc w oczy demonicznego szaleńca z powątpiewaniem.
      - Co z nią?! - wykrzyknął oburzony, potrząsając panią ubraną na biało. Sorathiel w porę uratował piekielnie przestraszoną pielęgniarkę i odciągnął od niej swojego przyjaciela.
      - Rodzi - odpowiedziała tamta z burknięciem niezadowolenia, bo jak ktoś mógł naruszyć jej strefę prywatną w taki sposób? Czy to jej wina, że zapłodnił dziewczynę?
      Odeszła, by chwilę potem wrócić z jakąś tacą. Nathiel starał się wejrzeć do środka, jednak na próżno, drzwi szybko zamknęły się za nią z trzaskiem.
      I znów siedział na miejscu i tupał nogą i nucił głupie piosenki, denerwował się, kopał w krzesło, wyrywał sobie włosy, jęczał. I tak przez 15-naście godzin. 15, bitych godzin po których oczy zaczęły mu się zamykać. Nieprzespane noce i zmęczenie pracą, dały o sobie znać. I chociaż próbował, trudno było mu nie przysnąć. Wierzył, że Sorathiel czuwa cały czas obok niego, że w razie czego powiadomi go o końcu porodu, a wtedy będzie mógł chwycić swoje dzieci w ramiona i...
      Usłyszał krzyk. Tak bardzo niepodobny, bolesny i przejmujący krzyk Laury, która nareszcie dała znać o tym, że żyje.
      Natychmiastowo zerwał się do góry i zaczął biec w stronę drzwi. Ona cierpi, do cholery! Nie może jej tak zostawić! Co tam się dzieje?! Dlaczego krzyczy tak mocno? Dlaczego?!
      Sorathiel przewidując reakcję swojego przyjaciela, ponownie tego dnia chwycił go w pół i nie pozwolił wejść do środka. Znów zaczął mu tłumaczyć wszystko od początku. Że nie może, że Laura prawdopodobnie jest już przy końcu porodu i po prostu zaczyna bardziej odczuwać to, co dzieje się z jej ciałem, że już niedługo, jeżeli spokojnie poczeka, będzie mógł trzymać bliźniaki na rękach i siedzieć obok niej, wtedy nie będzie już cierpieć.
      Auvrey, pomimo dzikich okrzyków i nawoływań, nareszcie się uspokoił. Sorathiel puścił go, a ten kucnął na ziemi, zakrywając twarz dłońmi. Co za przeklęty stres. Tak bardzo się martwił, że coś pójdzie nie tak. Coś podpowiadało mu, że te krzyki, które teraz powtarzały się z większą częstotliwością, nie są normalne. Nathiel nigdy w życiu nie słyszał, aby spokojna Laura wydała z siebie coś takiego jak okrzyk bólu. Może nie raz na niego nakrzyczała, ale w porównaniu z tym, jej głos był łagodny.
      Sorathiel poklepał go przyjacielsko po plecach i kucnął obok niego.
      - Już niedługo - mruknął do niego, próbując go w jakiś sposób pocieszyć.
      Demon skrzywił się na boku. Wcale go to nie przekonywało, choć doceniał pomoc Soratha. Wiedział, że jeżeli nie byłoby go tutaj, zrobił by coś naprawdę głupiego. Od dziecka był głosem jego rozsądku. Tylko dzięki niemu był w stanie ponownie usiąść na tym cholernym krześle i ponownie pogrążyć się w oczekiwaniach. Tylko dzięki niemu nie zrywał się już do góry, gdy słyszał bolesne okrzyki Laury, przeplatane od czasu do czasu płaczliwą i błagalną nutą. Czekał cierpliwie, siedząc wyprostowany i nie ruszając się, jakby opanował go strach, że kopiąc w krzesło, bądź wydając z siebie jakiś dźwięk, pominie moment narodzin swoich dzieci. Był zmęczony, ale już nie zamykały mu się oczy. Starał się być czujny.
      Minęły kolejne minuty. Laura raz cichła, raz krzyczała, a on wciąż nie mógł niczego zrobić, za co przeklinał siebie w myślach. Mógł tylko czekać i czekać, następną godzinę, a potem dwie, przejmując się i stresując coraz bardziej. Aż wreszcie usłyszał upragniony płacz...
***
      Byłam zmęczona. Tyle godzin spędziłam już na porodówce ze skurczami i bólem, a wciąż żyłam. To było nieprawdopodobne, ile ludzkie ciało mogło znieść i to w samotności. Brakowało mi ciepłej dłoni, która trzymałaby mnie w chwili cierpienia, brakowało mi pokrzepiających, głupich słów, szeptanych do ucha. Wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby był tu Nathiel.
      Od jednej z pielęgniarek usłyszałam, że "mój mąż" bardzo się nie pokoi i chciał tu wpaść. Trochę ją też poszarpał. Nie wyglądała na rozbawioną, raczej oburzoną i wcale się jej nie dziwię. Nathiel czasami pozwalał sobie na zbyt dużo. Nie mniej jednak, świadomość, iż czeka na mnie przed drzwiami i wspiera mnie duchowo, dodawała mi energii. Energii?
      Zaśmiałam się słabo pod nosem. Odkąd tylko mój poród się zaczął, bliźniaki wyżerały ze mnie całą siłę witalną, jaką w sobie miałam. Nie raz myślałam już, że utracę przytomność, ale przywoływana głosem lekarzy, znowu wracałam na ziemię i starałam się rodzić, jak przystało na kobietę. Było ciężko. Bliźniaki w chwili swojej długiej podróży na świat, śmiały się ze mnie i pociągały za sznurki mojego ciała, niczym władcy marionetek. Tu podjadły trochę cennej energii, tu sprawiły mi trochę bólu. Głęboko w przyćmionym umyśle słyszałam ich diabelskie chichoty. Miałam ochotę krzyczeć i to robiłam. Nigdy nie czułam się tak źle.
      Znudzone zbyt długim porodem pielęgniarki, powtarzały mi co jakiś czas, żebym się tak nie unosiła, że każda kobieta przez to przechodzi, a mi chciało się śmiać, bo nie wiedziały, że właśnie prowadzę walkę z przeklętymi, małymi demonami rodu Auvreyów.
      Modliłam się, żeby ta męczarnia w końcu dobiegła końca i chyba los wysłuchał mnie po 15-nastu godzinach bólu.
      Pielęgniarki stały się nagle bardziej ożywione, krzyczały do mnie: "przyj!", a ja z trudem łapałam oddech, wbijając paznokcie w kozetkę. Łzy ściekały mi po polikach na szpitalną koszulę, tak samo jak pot, który zmoczył moją blond grzywkę. Całe ciało drżało.
      W momencie, gdy świat po raz pierwszy ujrzało moje pierwsze dziecko, poczułam, jak opuszczają mnie siły. Przeklęty, mały gnojek, czerpał moją energię do ostatniej chwili.
      - Chłopiec! - wykrzyknęła jedna z młodszych pielęgniarek. Po sali rozległ się piekielnie głośny i drażniący uszy płacz.
      Nie minęła nawet minuta, a w ślad za swoim bratem Natem, poszła Aura.
      - I dziewczynka! - zakończyła ta sama pielęgniarka. Dwójka dzieci beczała przeraźliwie, a ja krzywiłam się z bólu. Powinnam się cieszyć, a niestety, nie potrafiłam. Coraz ciężej było mi oddychać, świat wirował mi przed oczami, ciało drżało, jakby dostało jakiejś padaczki. I z nagła zrobiłam się bezwładna. Ktoś krzyczał mi nad uchem, że się zsuwam na ziemię, że tracę przytomność. Jakieś ręce mnie podtrzymywały, jakieś głosy szeptały mi przy uchu. Miałam dosyć. Poddałam się temu mrocznemu, niezgłębionemu uczuciu, które ogarniało mnie ramionami, jak własna matka. I nagle było mi tak ciepło i przyjemnie, że nawet nie dosłyszałam ostatnich słów, które próbowały wedrzeć się siłą do mojej głowy. Traciłam świadomość. Głowa opadła mi bezwładnie na bok.
***
      Nathiel zerwał się z krzesła w chwili, gdy usłyszał płacz pierwszego dziecka. Na jego twarzy pojawiła się nieopanowana radość, oczy błyszczały mu niczym dwie gwiazdy w bezchmurną noc, demoniczne serce zadrżało salwą szczęścia. To jego dziecko! Jego dziecko jest już na świecie!
      A potem usłyszał wtórujący mu płacz jeszcze jednego noworodka i ucieszył się w jeszcze większym stopniu, mało nie skacząc w miejscu jak mała dziewczynka.
      Został ojcem! Ojcem dwójki dzieci! Bliźniaków! Aury i Nate Auvreyów, na których tak długo czekał! Wręcz nie mógł się doczekać, kiedy pozwolą mu chwycić w ramiona dwójkę noworodków i cieszyć się sercu, przepełnionemu ojcowską dumą.
      - Słyszysz to?! - wykrzyknął, spoglądając na swojego przyjaciela i śmiejąc się do niego wesoło - To one! Laura dała radę!
      A potem nagle wszystko pękło, jak cudowny sen, jak ulotna bańka, bo usłyszał coś, czego nie spodziewał się usłyszeć w chwili przepełnionej wzniosłą radością. Słowa te, wgniotły go w ziemię i zabrały wszystko, co spowijała euforia.
      - Tracimy ją!
      Odgłosy krzątaniny, odgłosy walki, tupoty wielu ludzkich stóp. Przez dłuższą chwilę Auvrey nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Jak to "tracimy", jak to "ją"? Co się dzieje? Przecież bliźniaki są już na świecie, Laura. Nie żartuj sobie. Dlaczego psujesz taką chwilę? To jakiś żart? Jest dziś prima aprilis? Przecież rodziłaś tyle godzin, tyle wykrzyczałaś jęków i wreszcie wydałaś na świat trud swojej ciąży. Co ty wyrabiasz?
      Nathiel natychmiastowo zerwał się do biegu. Sorathiel zaskoczony obrotem sytuacji, nawet nie chciał go zatrzymywać.
      - Laura!
      Rozdzierający, demoniczny krzyk wdarł się w uszy całego personelu, który skierował na niego przerażone oczy. I na raz rozległy się karcące głosy: "pana tu nie powinno być!", "proszę stąd wyjść!". Ludzkie ręce popychały go do wyjścia, gdy on przedzierał się przez nie, rozpaczliwie wołając imię swojej dziewczyny, matki swoich dzieci. Jego krzykom wtórował głośny płacz. W tym dziwnym chaosie, nawet nie zwrócił uwagi na dwójkę noworodków o czarnym puszku na głowie. Był przejęty czym innym.
      - Laura!
      I znów wydzierał się w niebo głosy, bijąc łokciem lekarza i pielęgniarki. Nic nie mogło go już zatrzymać, tak jak nic nie mogło zatrzymać przerażająco, przeciągłego dźwięku przedziwnej maszyny, oznajmiającej koniec czyjegoś żywotu. Nikt już nie starał się ratować pobladłej, świeżo upieczonej matki, choć niewątpliwie próbowano. Nathiel nie dowierzał temu, co widzi. Bliski szaleństwa, bił na oślep i wydzierał się jak prawdziwy demon, żądny krwi, a to wszystko po to, aby podbiec do Laury i usłyszeć jej śmiech, gdy wypowie słowa: "to tylko żart, ja przecież wciąż tu jestem". Tliły się w nim jeszcze resztki nadziei na to, że może otworzy oczy, że się uśmiechnie, że da jakiś znak, ale to nie nastąpiło.
      Lekarz ścisnął za szyję rozszalałego demona, przez co jakiś nerw odmówił mu posłuszeństwa i mało nie padł na ziemię. To go jednak nie uspokoiło. Bo gdy usłyszał to jedno, bolesne słowo, miał ochotę zabić cały świat, razem z personelem szpitalnym i własnymi dziećmi.
      Nagle poczuł się tak, jakby dostał obuchem w twarz, jakby coś w nim umarło, straciło sens. I niewątpliwie właśnie tak było.
      Upadł na kolana i spojrzał w pobladłą, wymęczoną twarz Laury, która zastygła w bezruchu. A lekarz bezlitośnie, powtórzył to samo słowo, oblegane przez płacz niemowlaków i przeciągły dźwięk maszyny, wyznaczającego koniec życia:
      - Odeszła.

niedziela, 29 listopada 2015

[TOM 2] Rozdział 18 - "Spokój ponad wszystko"

Rozdział mocno szczątkowy. Pisałam go przez cały tydzień, dokończyłam o 2 w nocy. Poprawiłam go tylko pobieżnie, nie zwracając większej uwagi na błędy, a to tylko dlatego, że się spieszę. Chyba nie jest taki zły! Czasami sama się nawet uśmiechałam.
Mamy tu Laurę, Amy, Nathiela, dwie czarodziejki i Soriela. Dosyć dużo postaci jak na jeden rozdział WCN! *taa, a później będzie jeszcze więcej*. Nic nie zapowiada, że przełożę wstawianie rozdziałów na co dwa tygodnie. Na razie jakoś daję sobie radę, choć studia w pewnym sensie mnie ograniczają. Teraz równocześnie z pisaniem rozdziałów WCN, muszę jeszcze zacząć świątecznego shota. Miałam wrażenie, że coś tu się jeszcze miało znaleźć, no... ale trudno! Miłego czytania.
PS. Myślę, że następny rozdział będzie miał dosyć... wielki wpływ na fabułę *diabelski chichot*.
***

     - Jak się pani czuje?
     Miła pielęgniarka o jasnych włosach, podeszła do mnie i sprawdziła poziom kroplówki. Ze względu na moje ostatnie, zbyt częste omdlenia w drodze do toalety lub stołówki, a także obniżony poziom cukru we krwi, musiałam przyjmować glukozę dożylnie. To miało wzmocnić nie tylko mnie, ale też i moje dzieci.
      - Nie najgorzej - stwierdziłam, uśmiechając się krzywo na boku, bo tak naprawdę, czułam się źle odkąd tylko otworzyłam oczy. Przez moment miałam wrażenie, że cofnęłam się do trzeciego miesiąca swoich męczarni ciążowych, gdyż miałam ochotę zwrócić pustą zawartość żołądka na kołdrę. Lekarze nie musieli jednak o tym wiedzieć. Miałam już dosyć tych kroplówek, chłodzących moje ledwo widoczne żyły
      Szpital zaczął przyprawiać mnie o ciarki i miałam wrażenie, że jeszcze dzień leżenia tutaj, a po prostu oszaleję. Będą mnie stąd wynosić w białym kaftanie, nieważne, czy jestem w zaawansowanej ciąży czy nie. W myślach, podczas każdej nocy spędzanej tutaj, błagałam o to, aby bliźniaki zabrały się nareszcie do rzeczy i wyszły na świat. Miałam dosyć ciągnącego się za mną złego samopoczucia, dosyć bliźniaków, które siedziały w cieplutkim brzuchu i wysysały ze mnie energię. Wiedziałam, że jeżeli dalej tak pójdzie, po prostu...
      Nie, nie chciałam tego mówić, nie chciałam o tym myśleć. Musiałam być przy Nathielu, przy swoich dzieciach, doskonale wiedziałam, że beze mnie sobie nie poradzą. Oczami wyobraźni widziałam demonicznego ojca dzieci, który zakłada im na niemowlęce pupy swoje własne bokserki, bo nie potrafi sobie poradzić z założeniem pieluchy, widziałam, jak trzyma je za nogi i macza w wanience z gorącą wodą, bojąc się nawet ich dotknąć, jak karmi ich karmą dla szczeniaków albo małych kotów, bo nie wie jak poradzić sobie z mlekiem... te absurdalne myśli wstrząsnęły mną i to nie dlatego, że były godne miana umysłu Nathiela, a dlatego, że miałam świadomość, iż Nathiel naprawdę jest zdolny do takich czynów. Może i sama nie byłam jeszcze odpowiednio przeszkolona w byciu matką, w końcu niewiele niemowlaków trzymałam w swoich dłoniach kiedykolwiek, ale wiedziałam, że szybko nabiorę wprawy. Miałam też świadomość, że Nathiel może się nigdy tego nie nauczyć. Owszem, zdążył trochę dorosnąć, ale bałam się, że opieka nad dziećmi mogła go zgubić. Przecież dzieci to już nie zabawki, to nie noże, którymi można zabijać demony.
      - Jeśli coś by się działo, proszę wołać albo wcisnąć przycisk - mówiąc to, pielęgniarka skinęła głową na małą rzecz z guzikiem, znajdująca się przy łóżku - Jesteśmy tuż obok, przybiegniemy.
      Młoda kobieta posłała mi uspokajający uśmiech i chwilę potem zniknęła za drzwiami. Znów zostałam sama na sam ze swoimi myślami.
      Opieka szpitalna nie była tu taka zła. Pielęgniarki w większości młode, choć zdarzały się i starsze, które wcale nie zachowywały się gburowato. Wszystkie uśmiechały się miło, choć zapewne była to już wyrobiona przez lata, pusta mimika. Miały wyuczone, stałe formułki. Codziennym: „jak się pani dziś czuje?”, chciało mi się rzygać. Czy one myślały, że kiedykolwiek moja odpowiedź będzie inna niż „nie najgorzej”? Przecież jeżeli będzie ze mną źle, zgłoszę się do nich (albo zdechnę, nim zdołam to zrobić).
      Z lekarzami była podobna sytuacja. Mili, wcale nie burkliwi, wyćwiczeni i doświadczeni w stałych formułkach szpitalnych. Przysięgam, czasem miałam wrażenie, że rozmawiam z robotami i że gdy zadam im pytanie, którego się nie spodziewają, np. „jak jest dzisiaj na dworze? ciepło czy może zimno?”, to płyta im się zwiesi i nie będą wiedzieli co odpowiedzieć.
      Jeżeli chodziło o wizyty osób z zewnątrz, musiałam przyznać, że bardzo mi pomagały. Codziennie o określonych godzinach, gościłam u siebie Amy z Sorathielem oraz Nathiela. Sporadycznie po szkole, wpadała też do mnie Andi, która w tajemnicy przekazywała mi słodycze. Co mnie wcale nie dziwiło - ani razu nie dostąpiłam zaszczytu spowodowanej wizytą Ethana, tak samo jak Nox, wciąż nie widziało go w swoich progach. Zaczęłam się niepokoić własną, nieudaną misją. A jeżeli moja gadka rzeczywiście nie przyniosła upragnionego efektu? Jeżeli nigdy nie zjawi się w organizacji? Byłaby to wtedy moja osobista, przygniatająca porażka, w końcu bardzo się starałam przemówić mu do rozsądku.
      Myślę, że do powstania, Nox potrzebuje tylko małej iskierki w postaci pierwszej, świeżej krwi. Ethan mógłby rozpocząć dobrą passę i pomóc nam w ożywieniu. W końcu znał młodą Calanthe, która zwerbowała najwięcej członków Nox kiedykolwiek. Wiem, że byłby nam przydatny.
      Spojrzałam na zegarek. Było już po 14-nastej. Pora odwiedzin Amy. Co ją zatrzymało tym razem? Kolejne zakupy?
      Uśmiechnęłam się. Amy nigdy nie była punktualna, ale nigdy też nie zapominała o tym, że miała gdzieś pójść, coś zrobić. Była sumienna i może dlatego przez te wszystkie szkolne lata, zawsze pełniła rolę przewodniczącej. Organizatorką była świetną, dlatego też widziałam ją w Noxie jako osobę, która organizuje wszelakie zebrania.
     - Przepraszam! - usłyszałam zdyszany okrzyk Amy, która właśnie wpadła do mojej szpitalnej celi z jakąś różową torbą w niebieskie kropki i wstążki.
     - W porządku - odpowiedziałam z uśmiechem  i uklepałam swoją kołdrę - I tak nie mam nic lepszego do roboty jak po prostu czekać aż ktoś tu przyjdzie.
     Amy uśmiechnęła się na boku i przysiadła na krześle obok mojego łóżka.
     - Wiem, piekielnie się tutaj nudzisz. Siedzenie w szpitalu jest straszne - powiedziała, udając, że przechodzą ją ciarki. Najprawdopodobniej wspomniała swój ostatni pobyt w szpitalu, gdy dowiedziała się o istnieniu demonów. Długi czas leżała wtedy w śpiączce z powodu Gabrielle, która wkradła się w jej cień i skutecznie wyżarła większość jej cennej energii potencjalnej.
      - Blado dziś wyglądasz - stwierdziła już po chwili zmartwionym głosem, mierząc mnie od góry do dołu - Wiesz, byłam u lekarza i mówił, że...
      - Tak, tak - przerwałam jej i przewróciłam oczami - Tyle razy przerabiałam już ten temat. Proszę, przestańcie się nareszcie martwić, niedługo urodzę, będzie wszystko w porządku.
      - Oby - westchnęła. Jedną z zaleta (a może i wad?) Amy było to, że potrafiła zmieniać temat i nastrój w mgnieniu oka. Zaraz smutny i zmartwiony ton głosu zmieniła na radosny - Mam dla ciebie prezent! - wykrzyknęła, wręczając mi różową torbę.
      - Czy może raczej dla bliźniaków? - spytałam z uśmiechem.
      - Och, no, niech będzie.
      I zaśmiała się subtelnie.
      Sięgnęłam dłonią do torebki i wymacałam coś miękkiego. Plusz? Obserwując radosną Amy, która wręcz nie mogła usiedzieć na miejscu, wyjęłam z torby dwie, miękkie i kształtne poduszeczki. Spojrzałam na nie i od razu się uśmiechnęłam. Puchatymi poduszkami w rzeczywistości były dwa, urocze pluszaki o szmaragdowych oczach i czarnych włosach. Chłopak i dziewczynka. Nate i Aura. Własnie ich imiona były obszyte na brzuszkach misiów. Praca nie wyglądała na profesjonalną, a wręcz amatorską, dlatego podejrzewałam, że autorką prezentów dla bliźniaków była Amy. Od podstawówki przejawiała chęć artystycznego tworzenia. Nie była dobra w sportach, ale była dobra we wszystkich ręcznych robótkach i dekorowaniu. Zawsze uważałam, że powinna się tym zająć zawodowo.
      Dwie, małe maskotki w zielonych koszulkach i czarnych spodenkach, przytuliłam do piersi. W wyobraźni widziałam bliźniaki, które będą się do nich tulić, gdy już usną. Dzieciakom ta wizja najwyraźniej się nie spodobała, gdyż brzuch zakuł mnie gwałtownie. Starałam się ukryć skrzywienie, które uczepiło się mojej twarzy.
      - Coś nie tak? - spytała zaniepokojona Amy - Nie podoba się?
      - Są ślicznie - przyznałam szczerze.
      - Źle się czujesz?
      - Nie, wszystko dobrze, to jednorazowe.
      - Co jest jednorazowe?
      Pomasowałam brzuch.
      - Skurcze - mruknęłam.
      Moja przyjaciółka zbladła.
      - Laura! - wykrzyknęła, zrywając się z krzesła - Przecież skurcze mogą oznaczać poród!
      - Ale dopiero się zaczęły - odpowiedziałam spokojnie. Na ten moment byłam już bowiem przygotowana od dłuższego czasu. Przeczytałam mnóstwo poradników jak się zachować, gdy poród się zacznie. W jednym nawet polecali wypiekanie ciasta, gdy skurcze się zaczną. Niestety, nie byłam w domu, a raczej wątpię, żeby szpitalne kucharki udostępniły mi piekarnik, żebym coś upiekła. Poza tym - byłam w tym beznadziejna.
      Widząc niepewną twarz przyjaciółki, odpowiedziałam spokojnie:
      - Pierwsze skurcze trwają 30-40 sekund i zdarzają się co 15-20 minut. Zaleca się zgłoszenie do szpitala, gdy skurcze następują co 5 minut i są dłuższe.
      Znów się skrzywiłam, kładąc dłoń na brzuch.
      - Laura, nie chcę nic mówić, ale... ten skurcz nastąpił chyba po 2 minutach - zaczęła niepewnie Amy.
      - Cóż, to z pewnością oznaka, że mój poród właśnie zaczął się na dobre - odpowiedziałam spokojnie - Niesamowite, że nastąpił tak szybko. Ominęłam tą przedziwną, ciągnącą się serię skurczów. Może przy porodzie demonów wszystko wygląda inaczej? - zamyśliłam się, spoglądając w sufit.
       Moja przyjaciółka chwyciła się za głowę i zaczęła kręcić w tą i z powrotem, jakby nie do końca wiedziała co zrobić.
      - Jezu! - wykrzyknęła - Jak ty możesz być taka spokojna?! Co ja mam robić, Laura?! Wody ci odeszły? Już... już czujesz, że twoje dzieci chcą wyjść na świat?! - pytała spanikowana.
      - Wiesz co robi się, gdy ktoś zaczyna rodzić? - spytałam.
      - Nie mam pojęcia!
      - Ucieka.
      Amy zamrugała nierozumnie oczami, a ja nimi przewróciłam. Nigdy nie była zbyt domyślna.
      - Woła się lekarza, pielęgniarkę, kogokolwiek - westchnęłam.
      Moja przyjaciółka dłużej nie czekała. Wywracając krzesło, pobiegła w stronę drzwi, ślizgając się na kafelkach. Była spanikowana.
      - Za chwilę będę! - pisnęła - Powiadomię Nathiela! - i zatrzymała się, trzymając klamkę - Z-znaczy najpierw powiadomię lekarzy!
      - Nie panikuj, Amy - mruknęłam, krzywiąc się raz jeszcze z powodu silnego skurczu.
      Dziewczyna z głośnym piskiem przerażenia, wybiegła z pomieszczenia. Na korytarzu słyszałam już tylko głośno tupiące buty i oburzenie ludzi na których wpadała.
      Zaśmiałam się nerwowo. Może i przy Amy byłam spokojna, ale to tylko z tego powodu, że nie dotarł jeszcze do mnie fakt, co właśnie nastąpiło. To zaczęło się za szybko. Zdecydowanie za szybko.
Minęła następna minuta, a ja kuliłam się już z bólu, nie mogąc złapać oddechu. Czy tak wygląda poród? Miałam wrażenie, że to moje dzieci zaczęły potajemną bitwę w moim brzuchu.
      Jęknęłam, przewracając się na bok łóżka. Robiło mi się słabo. Cały pokój wirował w dziwny sposób. Czułam się tak, jakbym cierpiała na ostrą niestrawność żołądka. Na dodatek energia, którą w sobie miałam, ulatywała z każdą sekundą.
      Nie wiem ile trwał mój stan boleści, w końcu jednak ktoś pojawił się na sali. Jakieś pielęgniarki. Pytały chyba jak się czuję, na co odpowiedziałam zbolałym jękiem. Zostałam przeniesiona na jakiś wózek, chyba inwalidzki, w trakcie zrobiło mi się niedobrze, jednak powstrzymałam się od ubarwienia podłogi swoją szpitalną zawartością żołądka.
      Jadąc po oświetlonym słabo korytarzu, modliłam się, żeby przeżyć to, co właśnie się zaczęło, a wiedziałam już, że nie będzie łatwo. Powoli zaczynałam żałować, że nie pozwoliłam Nathielowi być przy mnie, gdy zacznę rodzić. Teraz mogłam sobie tylko wyobrażać, że trzyma mnie za dłoń, resztę musiałam przeżyć sama.
***
      - Jesteś żonaty?
      - Niee, gdzie tam.
      - A kogoś masz?
      - Ja? Nie, wiecznie wolny.
      Wśród hałasu rozległy się gromkie, dziewczęce chichoty. Grupa dziewcząt w wieku studenckim, najwyraźniej była zainteresowana czarnowłosym demonem, stojącym za ladą baru. Właśnie on, poruszał się teraz jak seksowny kot, zwracając uwagę na każdy swój ruch i gest. Nawet szklanka, którą czyścił, wyglądała tak, jakby miała zacząć jęczeć z powodu powolnego i przepełnionego namiętnością zetknięcia ze ścierką. Demon uśmiechał się seksownie, chodził seksownie, wyglądał seksownie. I to nie wina tego, że przed chwilą pod barem wypił połowę butelki whisky, próbując zabić swój stres, związany z oczekiwaniem na narodziny bliźniaków. Gdzieżby znowu. Po prostu zapoznawał się z nowymi koleżankami. Czy on je podrywał? Na pewno nie, to raczej one rwały jego, a mu się to podobało. Oczywiście nie zamierzał zdradzać Laury. Była jedyną osobą, którą kochał w tym pustym i złym świecie, ale byłoby lepiej, gdyby przemilczał kwestię obecnych dziejów. Tak naprawdę codziennie siadała przy nim zgraja chichoczących się dziewcząt z wielkimi dekoltami i uwodzicielskimi spojrzeniami. Nie mógł się na nie napatrzeć. Brunetki, blondynki, rude. Od koloru do wyboru. Ale oczywiście w porównaniu z jego bladą dupą albinosa, ginęły.
      - Może się z nami napijesz?
      - Jestem na służbie.
      Duma w jego głosie zabrzmiała tak zabawnie, że dziewczęta wybuchnęły gromkim śmiechem.
      - Służbie? - spytała jedna z nich.
      Nathiel nachmurzył się. No, przecież nie powie, że czatuje na narodziny bliźniaków. Przed chwilą rzekł, że nie jest żonaty, nie ma dziewczyny i tym bardziej nie zostanie ojcem (no, dobra, tego nie zdradził).
      - Pracuję - odburknął, próbując wymusić uśmiech. Czyszczona szklanka pod wpływem jego nacisku, zaczęła powoli pękać. Odłożyć ją nareszcie na bok, by zająć się znów maltretowaniem innych. Gdyby szklanki miały głos, z pewnością zaczęłyby krzyczeć na jego widok. Nathiel Auvrey, masażysta szklanek do usług.
      - Wiesz, wyglądasz tak nietypowo i przystojnie - zagadała do niego inna, jakaś ruda dziewczyna.
      - Wiem to - odpowiedział z prychnięciem, ale i z uśmiechem Nathiel. W końcu miło jest, gdy ktoś potwierdzi jego osobiste zdanie.
      Znów rozległy się damskie, trochę już spite chichoty. Kolejne studentki, poprosiły o dolewkę whisky, wódki i wina. Zgrabnym i przeszkolonym ruchem dłoni, uczynił ich wolę. Niech je szlag. Mają lepsze głowy do picia niż ktokolwiek w tym barze. Była dopiero północ, a one wciąż siedziały na krzesłach i wcale się nie wywracały. Mógłby się od nich uczyć mocnej głowy.
      - Mogę zostać twoją dziewczyną?
      - Weź idź! Ja chcę zostać jego dziewczyną!
      - Piernicz się, lafiryndo.
      Nathiel westchnął teatralnie i oparł się z gracją o blat. Wyglądał teraz tak szarmancko jak przystało na demona. Jego usta uniosły się w uwodzicielskim uśmiechu, a szmaragdowe oczy zmrużyły seksownie, niemal zwalając na podłogę większość kobiecego zgromadzenia.
      - Dla wszystkich mnie starczy, maleńkie - odparł niskim, męskim głosem.
      Tym razem zamiast śmiechów, studentki opanowały dzikie piski i podskoki na krzesłach. Nathiel stwierdził, że to najwyższa pora sprawdzić, co takiego dzieje się na zapleczu.
      Chichocząc się jak mała dziewczynka, wpadł do kuchni, gdzie stał zaspany kucharz w wieku średnim. Miał na imię John i to co ich łączyło to to, że obydwoje czekali na narodziny swoich dzieci.
      - Twój telefon doprowadza mnie już do szału - burknął niezadowolony mężczyzna, wskazując na komórkę, która leżała na jednej z półek, przykryta jakimś papierem. Nathiel razem z kucharzem byli w zmowie. W pracy nie można było bowiem używać telefonów. Obydwoje łamali ten przepis ze względu na swoje kobiety w stanie błogosławionym. Przecież informacja mogła pojawić się w każdej chwili.
      Młody Auvrey zastygł w bezruchu, gdy chwycił już w dłonie telefon. Dwadzieścia SMS-ów od Amy i trzydzieści połączeń, również od niej. Obok jakieś dwa połączenia ze szpitala i jedno od Sorathiela.
      Przełykając ślinę, postanowił odczytać pierwszą z wiadomości. I to wystarczyło, żeby telefon wypadł mu z dłoni. „Laura rodzi!!! Bliźniaki nadchodzą!!” - głosił SMS. Dłużej nie czekając, rzucił szmatą na podłogę, rozpiął barmańską kamizelkę i wybiegł z kuchni, odprowadzony przez krzyki Johna, wołającego za nim: „powodzenia!”.
      Gdy pojawił się na sali, studentki znów zaczęły głośno chichotać. W tym momencie miał je jednak daleko w poważaniu. Ważniejsza była Laura i jego dzieciaki.
      Wywołując tym ogólne poruszenie, przeskoczył zgrabnie przez bar, tłukąc przy okazji kilka szklanek i zaczął biec w stronę wyjścia. Gdzieś po prawej stronie, wyłonił się szef, który zaczął gniewnie na niego krzyczeć:
      - Wracaj tu, kretynie! Co ty wyrabiasz?!
      - Walę tą pracę! - wydarł się Nathiel - Bliźniaki mi się rodzą! - i zaśmiał się niczym szaleniec.
      Odprowadzony przez niespotykaną w barach ciszę, wybiegł na dwór. Dopiero po dłuższej chwili, odezwała się jedna ze studentek, która była tak samo zaskoczona jak i reszta:
      - A nie mówił, że jest wolny?
***
      To nie do pomyślenia. Nie do pomyślenia, aby dobra czarodziejka trzymała w swoim domu demona! Madlene była zdruzgotana tym, co widzi. Ten przeklęty demon uśmiechał się wrednie, leżał w luzackiej pozie na łóżku i chichotał się pod nosem, przypatrując uważnie dwóm la bonne fee. Nie mógł być chory, wszystko było z nim w porządku. Po prostu czerpał przyjemność z tego, że mógł leżeć w łóżku u jakiejś dziewczyny! Co za kretyn! Co za barana! Debil, matoł, menda... demon!
      Madlene tupała nerwowo nogą o posadzkę, z założonymi na piersi rękoma. Była zła, a trzeba przyznać, że rzadko się złościła. Z zaciśniętymi ustami, przysłuchiwała się tłumaczeniom swojej przyjaciółki.
      - Bo... bo on leżał w lesie taki biedny, skatowany. Kobieta jakaś go pobiła. No, po prostu nie mogłam go zostawić, zrozum to, Mad!
     - Naprawdę? - spytała dziewczyna nerwowym głosem - Serio? Zobaczyłaś go, stwierdziłaś, że jest demonem, po czym się uśmiechnęłaś i stwierdziłaś, że: hej, to tylko demon, i tak go wezmę do domu, nic się nie stanie, będzie fajnie! Będziemy kąpać się razem w wannie! Juhu! Ja taka dobra i miła! Ja taka kochana!
      Blondynka skuliła się. Nerwowo zaczęła bawić się dłońmi, poliki miała delikatnie zarumienione. Nie wiedziała czemu, ale czuła się winna. Naprawdę zrobiła coś złego? Przecież chciała pomóc, a pomoc należy się każdemu, nieważne kim jest dana osoba!
      - A jak jest zły? A jak zrobił to specjalnie? Może chciał cię zgwałcić, a potem zabić, może... chciał zabić nas wszystkich! - burzyła się dalej Madlene.
      - Mad - jęknęła jej rozmówczyni. Wiedziała, że jak jej przyjaciółka się rozkręci, to będzie gadała, gadała i gadała.
      Demon leżący w łóżku, chrząknął głośno, chcąc dać o sobie znać. Obydwie czarodziejki spojrzały na niego. Pewnie wyglądałby całkiem poważnie, gdyby nie trzymał na nogach gazety i kanapki z serem z ręku.
      - Przez ostatnie cztery lata nikogo nie zabiłem - powiedział spokojnie, zagryzając słowa kanapką. Okruszki chleba wylądowały na gazecie i kołdrze. Było mu tak dobrze. Ciepłe łóżko, nieśmiała, troskliwa dziewczyna, która udostępniała mu łazienkę i lodówkę oraz ta cudowna nietykalność.
      - Co znaczy przez cztery lata?! - wrzasnęła Madlene.
      - No, cztery lata temu zabiłem po pijaku kota - zastanowił się demon - Ale tak poza tym to jestem grzeczny. Od dziecka mieszkam w świecie ludzi i żyję jak normalny człowiek - mówiąc to, wzruszył ramionami - Po co miałbym kogokolwiek zabijać albo kłaść się w lesie ranny?
      Zaśmiał się kpiąco pod nosem, spoglądając krytycznie w stronę Madlene. Ta, nadmuchała wściekle poliki.
      Soriel postanowił wykorzystać chwilę ciszy na skonsumowanie reszty kanapki.
      - Dlaczego jesz w łóżku? - warknęła starsza la bonne fee.
      - Bo jestem ranny - odparł wybiedzonym głosem demon, robiąc z ust podkówkę. Patricia, która stała obok, przybrała smutny wyraz twarzy. Naprawdę musiało go boleć. Dopóki nie wyzdrowieje, będzie pozwalała mu na wszystko. Oczywiście z wyjątkiem wrzucania jej do wanny i podrywania jej.
      - Nie wyglądasz na rannego, to po pierwsze, po drugie: nie je się w łóżku, panie kulturalny demonie, który mieszka w świecie ludzi od dziecka - burknęła niezadowolona Madlene.
      Załamana Patricia, usiadła na skraju łóżka i spojrzała błagalnie na przyjaciółkę. Zdążyła zauważyć, że nie polubiła Soriela. Osoby o rozpustniczym usposobieniu, nie miały zbyt dobrego życia przy jej boku. Gdyby mogła, stanęłaby nad nimi z batem i uczyła jak być kulturalnym i grzecznym człowiekiem (ewentualnie demonem).
      - Milcz, kobieto - syknął złośliwie Soriel, mrużąc groźnie oczy.
      - Słyszysz to?! - pisnęła oburzona Madlene - Patrz jak się zachowuje! Jak odwdzięcza ci się za pomoc! Zalewa łazienkę, żre w łóżku, podrywa cię i drze się na mnie! Nawet żadnego dziękuje!
      Soriel zachichotał się cicho i już po chwili, mimo bólu, przybliżył się do swojej wybawicielki. Zrobił to bezszelestnie, dlatego też, gdy pocałował ją w blady polik, aż podskoczyła przestraszona na łóżku. Momentalnie spłonęła rumieńcem.
      - Nie daj mu się zwieść! - wybuchnęła Madlene, która wyglądała, jakby za chwilę miała podbiec do łóżka i sprać demona na kwaśne jabłko. Soriela ta sytuacja tylko bawiła. Co za dziwne dziewczyny. Zaśmiał się głośno.
      - Jesteście takie zabawne - zaczął dosyć miło brzmiącym głosem. Już po chwili zamienił się on jednak w ostre i mroczne brzmienie. Jego mina z uśmiechu, natychmiastowo przeszła w niezadowolony grymas - Dobra - zaczął, układając się wygodniej na poduszkach - A teraz gadać mi kim jesteście i skąd wiecie o istnieniu demonów.
      La bonne fee wymieniły znaczące spojrzenia. Żadna nie chciała odpowiadać na to pytanie.
      - Chyba nie łowcami?
      Demon uniósł znacząco brew.
      - Nie, ale jeżeli będziesz nieposłuszny, zabierzemy cię do nich - powiedziała mrocznie brązowowłosa czarodziejka.
      Soriel zaśmiał się po dziecięcemu i włożył ręce pod głowę. W żadnym stopniu nie czuł się zastraszony. Łowcy mogli mu tylko podskoczyć.
      - Nie boję się ich, nikogo się nie boję - odpowiedział zadziornie, niczym mały chłopiec.
     Mad skrzywiła się nieznacznie i pochyliła do przodu.
     - Ile ty masz lat, co?
     - 26. Wciąż piękny, seksowny i w sam raz do łóżka - rzekł uwodzicielsko, puszczając oczko siedzącej obok Patricii. Tylko czekał, aż na jej twarzy pojawią się czerwone, urocze plamy. Tak łatwo było ją zawstydzić.
      - Umysłowo trochę jak 6-latek - burknęła Madlene, zerkając w bok z nachmurzeniem.
      - Wolę to niż mentalność baby po 50-tce, która tylko narzekałaby na okruchy na podłodze. Jak ci tak to przeszkadza, kury tu przynieś, wiedźmo.
      Niebieskooka wydała z siebie głośny, bliżej nieokreślony oddźwięk. Brzmiało to jak okrzyk godowy zwierzęcia, które rzuca się do walki. Ona też się rzuciła. I tylko Patricia powstrzymała ją mocnym chwytem przed atakiem na demona. Ostre paznokcie były tylko kilka centymetrów od jego twarzy, czym chłopak nawet się nie wzruszył. Wciąż patrzył na nie rozbawiony.
      - M-Mad, spokojnie! - pisnęła blondynka, próbując odciągnąć ją od swojego pacjenta - On... on tu tylko chwilę poleży, a potem gdy wyzdrowieje, pójdzie sobie stąd! Będę go pilnować, przysięgam, niczego nie zrobi!
      Madlene po szarpaninie, nareszcie się uspokoiła. Była cała czerwona ze złości. Wciąż miała ochotę wydrapać temu przeklętemu demonowi oczy, a może nawet nie oczy, a ten przeklęty, kpiący uśmieszek, podpowiadający, że triumfuje i jest ponad nią. Tak ją to irytowało!
      Prychnęła cicho, spoglądając na niego z góry. Nie czuła nad nim wyższości, nawet mimo pozycji stojącej. Co za przeklęte uczucie. Mieć świadomość, że się z kimś przegrało! Ale szala zwycięstwa mogła jeszcze przechylić się w jej stronę.
      - Wiesz co, Pat? - spytała nagle, głosem przepełnionym równoczesną wyższością i niepewnością - Będę pilnować go razem z tobą.
      Nastała cisza.