niedziela, 31 grudnia 2017

[TOM 3] Rozdział 48 - "Bez granic"

Mój laptop odmówił posłuszeństwa dokładnie 24 grudnia, nim zdołałam opublikować wszystkie teksty. Dalej jest martwy, bo padł cały dysk, na szczęście udało się odzyskać dane i mogłam je skopiować na dysk przenośny. Tak oto mam cały rozdział 48, z którym siedziałam do 4 nad ranem tylko po to, aby opublikować go tydzień po terminie. Ale to nic, miałam go w zapasie i mogłam zająć się innymi tworami. Nie było na święta, ale jest na Sylwestra. Także... Szczęśliwego Nowego Roku.
***
                – Laura! Laura!
                Głos, który mnie wołał był cichy i niewyraźny, a jednak udało mi się wywnioskować z jego brzmienia coś, co pomogło mi przynajmniej częściowo powrócić do przytomności. Miałam wrażenie, że moje ciało przygniecione jest przez coś nieziemsko ciężkiego, utrudniającego mi oddychanie – nie myliłam się, to nie był wymysł mojego ospałego umysłu. Na szczęście w porę zostałam wyciągnięta spod sterty bliżej nieokreślonych ciężarów – ktoś chwycił mnie za rękę i pociągnął w górę. Rażące światło zaatakowało moje oczy, przez co musiałam je zmrużyć.
                – Hej, wszystko w porządku? Żyjesz? – usłyszałam zatroskany głos Nathiela, który wciąż dochodził z oddali. Najwyraźniej potężny huk, który rozległ się chwilę temu, dostał się do moich uszu i skutecznie mnie ogłuszył.
                – Żyję – odpowiedziałam niemrawo, zanosząc się kaszlem. Miałam wrażenie, jakbym najadła się pyłu. Wywołał u mnie atak kaszlu, kiedy próbowałam powiedzieć coś więcej niż jedne słowo rzucone w stronę męża.
             Jakaś ręka poklepała mnie mocno po plecach.
                – Wszystko zniszczone. Gdzie się teraz podziejemy? – usłyszałam inny męski głos. Nie mogłam jednak rozszyfrować, kto był jego właścicielem. W uszach wciąż dziwnie mi szumiało. 
                – To by się stało prędzej czy później, chyba nie sądziłeś, że nasza siedziba zostanie nienaruszona? – zakpił ktoś inny.

poniedziałek, 11 grudnia 2017

[TOM 3] Rozdział 47 - "Nadszedł czas"

No, to się zaczyna.
Rozdział nie jest zbyt długi, ale może to lepiej. 
***
Nadszedł czas.
Krwista poświata pokryła jeden z reveryntyjskich księżyców niczym gruba płachta, pogrążając całą demoniczną krainę w upragnionym szkarłacie. Czerwień kojarzyła się z krwią, ludzką krwią, która niedługo zostanie przelana na ziemskim padole – wraz z nią miała zostać przelana krew zdradzieckich demonów, które uciekły na Ziemię. Właśnie takie było główne zadanie Departamentu Kontroli Demonów – zniszczyć zdrajców, nieczysto krwistych oraz tych, którzy z nimi zadarli, a więc łowców. Teraz miało to być tylko Nox, potem – cały świat. Reverentia nie wystarczała już cienistym demonom. Miejsca było coraz mniej, potomków coraz więcej, pokarm był dobrze strzeżony przez ludzkich obrońców. Wystarczyło ich zdominować, a potem uczynić Ziemię swoją drugą rodzimą krainą. Świat, w którym ludzie będą niewolnikami demonów to już nie utopijna wizja przyszłości, a zamysł, który stawał się rzeczywistością. Właśnie rozpoczynał się pierwszy etap wielkiego planu.
Vail Auvrey uniósł srebrny puchar do ust – jego usta zmieniły kolor na krwawą czerwień. Intensywna zawartość kielicha pozostawała zagadką.
Raz na dwieście długich demonicznych lat Reverentia okrywała się szkarłatnym blaskiem chwały i mocy – nazywano to „efektem szkarłatnej soczewki”. Bliżej niezidentyfikowany cień, który nakładał się na księżyc, sprawiał, że kraina zamieszkiwana przez demony nie miała już ograniczeń – tym samym  naruszana zostawała równowaga reverentyskiej przyrody. Na szczęście to wyniszczające zjawisko miało miejsce stosunkowo rzadko, dlatego też ich świat przez kolejne lata samoczynnie się odbudowywał, odzyskując to, co zostało tymczasowo utracone. Efekt szkarłatnej soczewki nie mógł być zjawiskiem długotrwałym, a już szczególnie nie wiecznym. Gdyby tak było, Reverentia nie wytrzymałaby naporu, jaki wywierała na nim uwolniona magia. Prędzej czy później rozpadłaby się na drobne kawałeczki. To by oznaczało koniec demonicznej rasy, a na to Vail Auvrey  nie mógł pozwolić. Jako niekwestionowany przywódca swojej dzikiej armii był zobowiązany do chronienia miejsca, gdzie narodziło się całe zło tego wszechświata.

wtorek, 5 grudnia 2017

[TOM 3] Rozdział 46 - "Moi rodzice"

Uff, w końcu skończyłam pisać ten rozdział i z odetchnięciem mogę go opublikować. 
Odnoszę dziwne wrażenie, że WCS zakończy się jednak na 50 rozdziałach. Może to nie taka zła opcja, w końcu poprzednie tomy kończyły się gdzieś na 70, 60. Zobaczymy! Przede mną poważne wyzwanie. WOJNA.
***
Garsonka to zdecydowanie nie mój styl, ale pewne sytuacje wymagały poświęceń, nawet tych niechcianych. W głowie wciąż powtarzałam sobie: to wszystko dla Nox, a już szczególnie dla ludzkości, która niebawem mogła pogrążyć się w nicości. To w jakiś sposób dodawało mi otuchy.
Poprawiłam przylegającą do moich ud czarną spódnicę za kolana, nie zapominając o wykrzywieniu ust w grymasie. Sorathiel, który szedł tuż obok mnie, sprawiał wrażenie tak samo niezadowolonego jak ja – właśnie poprawiał swój pasiasty krawat, robiąc przy tym minę, jakby jego szyję opasał długi, duszący go wąż.
Jeżeli wraz ze mną w misji uczestniczył Sorathiel, to znaczyło, że sprawa naprawdę była poważna.
Oprócz nas w zespole był jeszcze Aren oraz Ethan – nie bez powodu zostali wybrani przez naszego szefa. To raczej wątpliwe, że Nathiel, który specjalizował się w masowym zabijaniu demonów, poradziłby sobie w typowo dyplomatycznym zadaniu. Prędzej zwyzywałby wszystkich urzędników świata i sprałby ich na kwaśne jabłko, co nie rzutowałoby pozytywnie na wyniki naszej misji.
Mieliśmy określony cel, którego musieliśmy się trzymać.
– Może przećwiczmy to jeszcze raz? – spytał Sorathiel. Jego ściągnięte brwi, pot na skroniach i nerwowo poprawiające krawat dłonie zdradzały stres, który trzymał go w swoich sidłach. Zazwyczaj szef Nox odznaczał się niesamowitym opanowaniem, ale nie na co dzień odbywaliśmy takie misje jak ta. W końcu rzadko zdarzało nam się działać publicznie – nasza niespisana umowa z ludzkością polegała na tym, że skradaliśmy się w cieniu nocy i niszczyliśmy to, co dręczyło naszą planetę. Niewiele niezwiązanych z Nox ludzi wiedziało o łowcach, zazwyczaj były to postronne osoby z rodziny jakiegoś członka organizacji. Zdarzały się również inne przypadki – na przykład gdy sytuacja wymykała nam się spod kontroli, byliśmy zmuszeni wytłumaczyć wszystko niechcianym uczestnikom misji. Niestety, do czasu kiedy nie pojawiły się la bonne fee, nie mieliśmy dostępu do czegoś takiego jak mikstury zapomnienia. Musiałam przyznać, że nawet teraz rzadko je stosowaliśmy – tylko w nagłych przypadkach, gdy komuś totalnie odbijało na punkcie demonów.