niedziela, 31 grudnia 2017

[TOM 3] Rozdział 48 - "Bez granic"

Mój laptop odmówił posłuszeństwa dokładnie 24 grudnia, nim zdołałam opublikować wszystkie teksty. Dalej jest martwy, bo padł cały dysk, na szczęście udało się odzyskać dane i mogłam je skopiować na dysk przenośny. Tak oto mam cały rozdział 48, z którym siedziałam do 4 nad ranem tylko po to, aby opublikować go tydzień po terminie. Ale to nic, miałam go w zapasie i mogłam zająć się innymi tworami. Nie było na święta, ale jest na Sylwestra. Także... Szczęśliwego Nowego Roku.
***
                – Laura! Laura!
                Głos, który mnie wołał był cichy i niewyraźny, a jednak udało mi się wywnioskować z jego brzmienia coś, co pomogło mi przynajmniej częściowo powrócić do przytomności. Miałam wrażenie, że moje ciało przygniecione jest przez coś nieziemsko ciężkiego, utrudniającego mi oddychanie – nie myliłam się, to nie był wymysł mojego ospałego umysłu. Na szczęście w porę zostałam wyciągnięta spod sterty bliżej nieokreślonych ciężarów – ktoś chwycił mnie za rękę i pociągnął w górę. Rażące światło zaatakowało moje oczy, przez co musiałam je zmrużyć.
                – Hej, wszystko w porządku? Żyjesz? – usłyszałam zatroskany głos Nathiela, który wciąż dochodził z oddali. Najwyraźniej potężny huk, który rozległ się chwilę temu, dostał się do moich uszu i skutecznie mnie ogłuszył.
                – Żyję – odpowiedziałam niemrawo, zanosząc się kaszlem. Miałam wrażenie, jakbym najadła się pyłu. Wywołał u mnie atak kaszlu, kiedy próbowałam powiedzieć coś więcej niż jedne słowo rzucone w stronę męża.
             Jakaś ręka poklepała mnie mocno po plecach.
                – Wszystko zniszczone. Gdzie się teraz podziejemy? – usłyszałam inny męski głos. Nie mogłam jednak rozszyfrować, kto był jego właścicielem. W uszach wciąż dziwnie mi szumiało. 
                – To by się stało prędzej czy później, chyba nie sądziłeś, że nasza siedziba zostanie nienaruszona? – zakpił ktoś inny.
                – Nie kłóćcie się. – Tym razem swoją obecność zaznaczył dziewczęcy głos. Domyślałam się, że należał do którejś z la bonne fee. – Pójdziemy do siedziby rady czarodziejek. Tam choć przez chwilę będziemy bezpieczni.
            Tajemnicza ręka przestała mnie klepać po plecach, zupełnie jakby coś ją poruszyło. Mogłam się domyślić, że to Auvrey, który lada moment zacznie się drzeć, skutecznie próbując przeczyścić moje ogłuszone uszy. W momencie, kiedy zaczął krzyczeć, uniosłam wzrok w górę. Jego sylwetka była lekko rozmazana, jednak byłam w stanie go dostrzec, podobnie jak resztę osób zgromadzonych wokół nas. 
                Nieświadomie przesunęłam ręką po ziemi. Zdziwiło mnie, że materiał, który w niej trzymałam był sypki. Dopiero po chwili połączyłam wcześniejszą rozmowę z tym, co wyczułam pod palcami. Naprawdę zostaliśmy pozbawieni siedziby. Gabrielle sprawiła, że dosłownie zwaliła nam się na głowy. To cud, że żyliśmy. Ktoś był mi w stanie wyjaśnić, jak uniknęliśmy śmierci, nim przygniotła nas sterta gruzów? A może istniał ktoś, komu się nie poszczęściło? 
                Zamrugałam kilka razy oczami. Z każdym następnym razem widziałam coraz lepiej. 
                – Pieprzę ukrywanie się przed demonami! – wrzasnął gniewnie Nathiel. – Na wojnie się walczy, a nie ukrywa po kątach! 
        – Nie możemy iść na wojnę z takimi ranami – warknęła niezadowolona Alexandra. – Musimy przynajmniej częściowo je zaleczyć. Rozumiem, że jesteś durnym demonem o dużej odporności na ból, ale niektórzy tutaj są po prostu ludźmi i potrzebują regeneracji! – Ostatnie słowa płomienna czarodziejka wypowiedziała z wściekłością. Częściowo cieszyłam się, że jej dawny temperament i bezlitosna szczerość powróciły. Niewiele osób potrafiło tak ogniście walczyć z Nathielem.
                – W takim razie idę sam – syknął przez zaciśnięte zęby Auvrey. – Wy będziecie się leczyć, odpoczywać, a ja zniszczę tę kretyńską armię Vaila. Nie będę na nikogo czekał. – Zdziwiło mnie, kiedy ominął moje z trudem utrzymujące się w pozycji siedzącej ciało, a potem ruszył przed siebie. Zdziwiło mnie również to, że Sorathiel chwycił go za dłoń i przytrzymał w miejscu.
                – Uspokój się, Nathiel. Dobrze wiesz, że nie poradzisz sobie sam. Może i jesteś dobrym łowcą, ale nie jesteś Bogiem. – Głos naszego szefa jak zawsze brzmiał kojąco i spokojnie, choć musiałam przyznać, że mała nutka zniecierpliwienia była słyszalna. 
         Nathiel próbował się wyrwać z jego uścisku. To pozbawienie nas siedziby przez Gabrielle tak go podburzyło. Kiedy był czymś zirytowany, trudno było go zatrzymać. Jakaś cząstka jego duszy w końcu wciąż miała w sobie demona, a czego pragnęła jego rasa, jak nie szybkiego zwycięstwa? W tej sytuacji jego nieustępliwość mogła jednak doprowadzić nawet do śmierci. 
Powinnam się odezwać, chciałam to zrobić,  ale mój głos odmawiał posłuszeństwa, kiedy tylko próbowałam wymówić jakieś słowo. W ustach wciąż czułam posmak pyłu, który zrobił się teraz gęsty i klejący. 
– Wypuść mnie! Mam gdzieś twoje zdanie! Nie zamierzam dłużej… 
– Zamknij się i wreszcie mnie posłuchaj!
Zdziwiona spojrzałam na Sorathiela. Chciałam się upewnić, że to on wykrzyczał to niepodobne do niego zdanie. Już sam fakt, że podniósł ton głosu był bardzo dziwny. Nigdy nie widziałam go w takim stanie. Szybko zorientowałam się, że jego zachowanie wzbudziło również nie tylko moje zdziwienie. Wszyscy patrzyli na niego z wybałuszonymi oczami i rozdziawionymi ustami. Sam Nathiel zmarszczył czoło i przestał się wyrywać. Może Blythe powinien krzyczeć częściej? 
– Alexandra ma rację. Najpierw musimy zadbać o siebie, ułożyć strategię, zrobić rozeznanie, a także wezwać naszych sojuszników. Nie zamierzam nikogo wystawiać na niepotrzebną śmierć, łącznie z tobą, Nathiel – wytłumaczył, tym razem już spokojniej. 
Auvrey spojrzał na niego ze skrzywioną miną, okazującą niezadowolenie. Wyrwał rękę z jego uścisku, pomasował ją i odwrócił się do niego plecami jak obrażone dziecko. Można powiedzieć, że właśnie w taki sposób pokazywał komuś akceptację, może rzeczywiście wiązała się ona z niechęcią, ale wystarczył sam fakt, że się z czymś zgadzał i nie zamierzał już robić problemów. Milczący Nathiel był jak złoto.
– Dasz radę sama iść? – spytała mnie Andi. Podała mi rękę, dzięki czemu mogłam przenieść się chwiejnie do pionu. Jeszcze nie wiedziałam, czy dam sobie radę, ale przecież musiałam. Nie mieliśmy pojęcia, co może nas spotkać po drodze. Miasto było teraz pogrążone w chaosie. 
– Dam radę – odpowiedziałam, strzepując z ramion resztki gruzu. Nie mogłam się powstrzymać i w końcu zadałam nurtujące moją duszę pytanie: – Jakim cudem przeżyliśmy? 
– Dzięki la bonne fee – stwierdziła Andi, wzruszając obojętnie ramionami. Dopiero teraz dostrzegłam, że ona również była poturbowana. Dla pewności rozejrzałam się wkoło. Chyba w najgorszym stanie był aktualnie Alec, który głośno dysząc wspierał się o drzewo. Już zanim nasza siedziba uległa zniszczeniu był ranny, teraz wyglądał, jakby lada moment miał paść na ziemię i więcej nie wstać. Kiedy dostrzegł, że na niego zerkam, posłał mi szeroki uśmiech i wystawił przed siebie kciuka. Jeżeli chodziło o robienie dobrej miny do złej gry, rzeczywiście był w tym świetny. 
– Alex zdążyła rozbić swoją mocą gruz na zdecydowanie mniejsze części, aby żaden ciężki odłamek nie był w stanie nas zabić. Jak widać, miała zbyt mało czasu, aby zrobić to z całym budynkiem – Martha spojrzała znacząco na leżące nieopodal deski, które nie uległy zniszczeniu. To ja pod nimi wcześniej leżałam – skutek był na szczęście wystarczający. Do tego użyłam zaklęcia łagodzącego, które zmniejszyło napór lecących na nas części składowych budynku.
– Jednymi słowy, oszukała grawitację – dodała pomrukiem Alex.
– Można tak powiedzieć.
Kiwnęłam dziękująco głową, bo na więcej nie było mnie stać. Czarodziejki wiedziały już, że jesteśmy im niezmiernie wdzięczni za to, co dla nas robiły. Gdyby nie one, Vail Auvrey wykończyłby nas już przy pierwszym podejściu. Magia jednak naprawdę się przydawała. 
– Jak dostaniemy się do rady la bonne fee? – spytał zmęczonym głosem Ethan. Cały czas siedział pod drzewem. Zdziwiłam się, gdy go ujrzałam. Strużka krwi spływała mu po czole i zalewała brązowe, napuchnięte oko. Musiał naprawdę mocno dostać czymś w głowę. Już sama blada twarz wskazywała na niezbyt dobry stan jego organizmu. Nie dziwiłam się, w końcu Ethan miał już swoje lata i łatwiej było go zranić. To cud, że wciąż przy nas trwał. 
– Niestety nie jest ona położona w centrum miasta – przyuważyła Martha, marszcząc czoło. Założyła ręce na piersi i zamyśliła się. – Mamy spory kawał do przejścia. 
– Dobrze byłoby, gdybyśmy wydostali się stąd niezauważeni – dodała cicho Patricia, która do tej pory milczała. Przeczesała nerwowo ręką swoje mysie włosy. 
Martha kiwnęła głową na potwierdzenie.
– Powinniśmy wstrzymać się od walki, aby nie narobić jeszcze większych szkód. Wychodzi na to, że będzie to misja czysto ewakuacyjna. – Herbaciana czarodziejka uniosła dłoń w górę. Mój wzrok podążył za jej gestem. Falujące niebo uświadomiło mi, że nakłada na nas zaklęcie maskujące, którego użyła już raz, gdy szliśmy na spotkanie z wiedźmami. – Alex, Pat, pomożecie mi? – spytała ze zmarszczonym czołem. – Przydałoby się również rzucić czar, który uniemożliwi demonom wyczucie naszego zapachu.
Dziewczęta pokiwały zgodnie głowami i już po chwili dołączyły do Marthy. Ogarnęło mnie dziwne, nieznane mi dotąd uczucie. Coś w rodzaju przedziwnej lekkości, która objawiała się zniewoleniem wszystkich zmysłów. Odtąd gorzej czułam i mniej słyszałam, jakbym została zamknięta w wielkiej, bezpiecznej od miejskiego zgiełku bańce. Ten stan odczuwaniem był bliski do zbliżającej się utraty przytomności, dlatego wzięłam niepokojąco głęboki wdech, aby upewnić się, czy aby na pewno lada moment nie wyląduję w trawie bezruchu, na szczęście nic takiego się nie stało.
– Jaka faza – usłyszałam tuż obok ucha. Spojrzałam w bok i dostrzegłam Nathiela, który spoglądał w stronę nieba. Uśmiechnęłam się mimowolnie na jego słowa. 
– Nie czekajmy dłużej, prowadźcie – odezwał się Sorathiel.
Zbiliśmy się w grupę i ruszyliśmy w drogę.
Mimo licznie odniesionych ran nasze tempo było szybkie. Nie mogliśmy zwlekać. Sytuacja w centrum miasta musiała być kiepska. Po drodze mijały nas liczne auta i rozbiegani ludzie, którzy szykowali się do ucieczki. Za każdym razem, gdy słyszałam jakiś krzyk, przechodziły mnie ciarki. Bałam się, że w pobliżu nas mogą znaleźć się jakieś demony. Nie pomagała myśl, że przecież byliśmy dla nich niewidzialni, ani to, że podróżowaliśmy obrzeżami naszego miasteczka po to, aby prawdopodobieństwo trafienia na znajome potwory było mniejsze. To już nie było zwykłe starcie, ani nawet walka z wiedźmami. Bardziej niż kiedykolwiek byliśmy blisko wojny, na którą czekaliśmy od lat. Nie wiedzieliśmy jeszcze, co planuje Vail Auvrey, ale podejrzewałam, że nie będzie to nic miłego. 
Mniej więcej w połowie drogi poczułam, że jestem wykończona. Wydałam z siebie niekontrolowane westchnięcie. Nathiel spojrzał na mnie uważniej, po czym chwycił za moją dłoń. Posłałam mu niewinny uśmiech. Nie chciałam, żeby zaczął się o mnie martwić. Mimo odniesionych ran całkiem nieźle mi się powodziło. 
– Stójcie – usłyszeliśmy przed sobą. Gwałtownie zatrzymałam się przed wyciągniętą w bok ręką, która należała do Marthy. Spojrzeliśmy na nią wyczekująco. Nie musieliśmy dłużej czekać na odpowiedź, bo pojawiła się stosunkowo szybko – wędrowała  w liczbie mnogiej pomiędzy drzewami. Większość z nas wstrzymała dechy. Wiedzieliśmy już, że to demony, wiedzieliśmy również, że nie są w stanie nas dopaść, a jednak zastygliśmy w bezruchu, bojąc się ich reakcji. 
Pierwsza partia szaleńczo warczących cienistych pokrak przeleciała tuż obok nas. Zaklęcie najwyraźniej działało, a przynajmniej tak sądziliśmy, dopóki jeden z ostatnich demonów nie zatrzymał się przy nas i nie zaczął węszyć jak pies. 
– Mam nadzieję, że to nie nas wyczuł – szepnęła do Alexandry zaniepokojona Patricia. 
Cienista pokraka zawyła coś w swoim burkliwym języku do towarzyszy. Ci podbiegli do niej i również wystawili nosy ku górze. Na szczęście już po chwili jeden z demonów wskazał obślizgłą łapą w innym kierunku. Prawdopodobnie wyczuły trop zupełnie innych osobników.
Kiedy oznaczyły kilka kroków poza okręg naszej grupy, z ulgą odetchnęliśmy.
– Ale jazda, fajnie, że… – zaczął Nathiel, któremu niedane było zakończyć zdanie. Kiedy jeden z demonów rzucił się na jego plecy i wczepił mu w ramiona, wydałam z siebie okrzyk zaskoczenia. Nikt z nas nie spodziewał się tego ataku, na równi z Auvreyem. Na szczęście w przeciwieństwie do mnie szybko otrzeźwiał. Co prawda demon zdołał ugryźć go w głowę, ale szybko stracił życie pod wpływem silnego ciosu exitialis, zadanego prosto w żebra. 
             Reszta cienistych towarzyszów zauważyła, że coś nie gra. Wszyscy zgodnie rzucili się w naszą stronę. Wyjęliśmy noże, ponieważ nie mieliśmy wyboru, jak po prostu walczyć – kiedy magia zawodziła, trzeba było użyć sprawdzonych środków bitewnych.
                – Jak to się stało?! – wykrzyknęła Andi, która zamachnęła się na demona, próbującego rzucić się na mnie od tyłu. Skinęłam jej dziękująco głową. – Przecież mieli nas nie wyczuć!
                La bonne fee zbliżyły się do nas tyłem. Wszystkie miały wystawione wprzód ręce i czekały na atak wrogów. Miały z nas wszystkich największe możliwości, dlatego dobrowolnie uczyniły z siebie tarcze. 
                – Nie mam pojęcia, co tu się zadziało – przyznała Alexandra, uderzając piorunem w rozszalałego potwora, który rzucił się na czarodziejki z rozcapierzonymi łapskami i obślinioną gębą. Ledwo zdołała go zdzielić piorunem po głowie, a zaraz pojawiły się kolejne pokraki, które posuwały się do przodu z niesamowitą prędkością i agresją – po tym zorientowaliśmy się, że mamy do czynienia z demonami, które wydostały się z otchłani. Na szczęście to tylko ich pospolite wersje, nie te bardziej ludzkie.
                – Ja tym bardziej – dodała Martha. – Zaklęcia działały przez cały ten czas, a jednak demony w jakiś sposób nas wyczuły. 
            – Mam na to pewną teorię – odezwał się Aren, który wynurzył się z tłumu walczących łowców. – Zauważyliście, co zaczęło dziać się z ziemskim niebem? – Półdemon ledwo wskazał palcem na horyzont, a kolejna cienista pokraka wybiegła z lasu i wyszczerzyła na niego zęby.
               Na nasze nieszczęście bezmózgich wrogów było coraz więcej. Wybiegały zza drzew z prędkością światła, zalewając nas swoją mnogą obecnością. Ledwo zdołałam spojrzeć w niebo – na szczęście zrozumiałam, co Aren miał na myśli. Granat horyzontu zaczął zlewać się z plamami szkarłatu, wynurzającymi się zza wzgórz, zupełnie jakby pochodziły z samego wnętrza piekła. Zdziwiłam się. Przez moment ta barwa skojarzyła mi się z niebem Reverentii. Co tu się działo? To nie były typowe, ziemskie kolory.
                – Raz na dwieście lat w krainie demonów ma miejsce tak zwana szkarłatna noc – kontynuował Aren w przerwie na walkę. – Reverentyjski księżyc tego dnia jest zasłaniany przez soczewkę nieznanego pochodzenia. Demony nazywają to zjawisko „efektem szkarłatnej soczewki”. – Kolejna porcja wrogów wybiegła z lasu. Tym razem było ich jednak dwa razy więcej. Moje serce zabiło z niepokoju. Czy to nie tak, że walcząc z nimi, przywoływaliśmy do siebie wszystkie okoliczne pokraki? Może właśnie tak były zaprogramowane? Tam, gdzie walka, zapach krwi i łowców, tam i one. 
             – Tej nocy cała Reverentia zostaje uwolniona z ograniczeń polegających na hamowaniu magii demonów. Stąd też mogą być szybsze, sprytniejsze i… odporniejsze na magię – zakończył Aren. – Myślę, że Vail Auvrey mógł wykorzystać szkarłatną noc, aby wzmocnić swoje szeregi poprzez samoczynnie otwierające się w Reverentii otchłanie. 
                – Czekaj – zaczął ze zmarszczonym czołem Nathiel, kopiąc z półobrotu demona, który uczepił się jego nogi jak krwiożercze zombie. Kiedy przygniótł go butem do podłoża, wbił mu nóż prosto w demoniczne bebechy. – Czy w takim razie każdy, kto ma związek z Reverentią, zostaje pozbawiany ograniczeń?
                – Dokładnie tak.
         Auvrey wystawił ręce ku górze i wydał z siebie dziki okrzyk szczęścia wymieszany z niepokojąco brzmiącym śmiechem. Spojrzałam na niego ukradkiem, próbując zrozumieć, co w niego wstąpiło. Nie musiałam długo czekać – jego zamiar zdradziły białe drobinki, które uniosły się na wietrze. Nathiel wstrzymał czas działania demonów, dotykając swoją mocą również las, z którego wybiegały. Spojrzeliśmy po sobie z resztą członków Nox oraz la bonne fee. Mieliśmy dłuższą chwilę spokoju od walki. Choć na kilka sekund mogliśmy odetchnąć.
                Mój mąż spojrzał na swoje ręce z szerokim uśmiechem. Oczy zaświeciły mu się jak u kota polującego na bezbronną ofiarę.
                – To działa. Ja pieprzę! – wykrzyknął, wznosząc pięść ku górze. – Mam tę moc! 
          Przewróciłam oczami i pochyliłam się ku reszcie walczących, którzy podobnie jak ja zignorowali frunącego z rozstawionymi na boki rękoma Nathiela. Najprawdopodobniej udawał właśnie rozszalały samolot. Jemu szaleńczemu biegowi, któremu poświęcił aż dwa kółka, towarzyszyła głośna, fałszująca piosenka z Krainy Lodu, którą przerobił na własny sposób: mam tę moc, mam tę moc, rozpieprzę pokraki w jedną noc!
                – Powinniśmy się podzielić – powiedział znacząco Sorathiel. – Na trzy grupy. Zanim zaklęcie Nathiela dobiegnie końca, każdy z nas powinien obrać inną ścieżkę. Najsilniejsza z grup powinna odciągnąć demony. Wszyscy spotkamy się w określonym miejscu. – W tym momencie spojrzał na czarodziejki.
            – W takim razie spotkajmy się na skrzyżowaniu Bagel Street i Washington Line – dopowiedziała Martha. 
                – Zróbmy to możliwie szybko. – Sorathiel wziął głęboki wdech i przymknął na moment oczy. Gdy je otworzył, miał już ułożoną listę osób, które zostaną przydzielone do danych grup. – Do zespołu przewodzącego, który ma odciągnąć uwagę demonów, będzie należał Nathiel, Aren i ja.
                Ethan wysunął się naprzód.
                – Idę z wami.
           – Nie, jesteś ranny. Nasza trójka trzyma się najlepiej z was, poza tym Nathiel jest niewątpliwie najbardziej energiczny – odpowiedział Sorathiel, zerkając kątem oka na skaczącego i śpiewającego przyjaciela, który wciąż nie dorósł. 
            – W takim razie pójdzie z wami również jedna z nas – dodała szybko Alex. – W razie problemów przynajmniej będziecie wiedzieć, gdzie dotrzeć. Zgłaszam swoją kandydaturę. 
             Tym razem szef organizacji pokiwał głową, akceptując takie rozwiązanie. Następną grupą, którą powołał do życia był zespół, w którym znajdowałam się ja, Alec oraz Martha, do trzeciego zespołu należał zaś Ethan, Andi oraz Patricia. Mogliśmy uznać, że siły były wyrównane. Moc Nathiela zaczęła słabnąć, dlatego w możliwie szybki sposób ustaliliśmy drogi ucieczki. 
                Nie mieliśmy zbyt wiele czasu do stracenia. Musieliśmy ruszać.
***
            Zgodnie z oczekiwaniami czarodziejek, wszyscy dotarliśmy na miejsce bez większych problemów. Dobrze, prawie wszyscy. Problem zaczął się wtedy, kiedy dobiegła do nas ekipa odciągająca wrogów. Za ich śladami ciągnęły się całe stada demonów. Nathiel już z oddali machał rękami w górze i krzyczał, cytując: „spierniczamy stąd!”. To był najbardziej szalony bieg mojego życia, na szczęście udało nam się ostatecznie dotrzeć do siedziby starszych la bonne fee. Wbiegliśmy przez niewidzialne drzwi do środka, w ostatniej chwili je zatrzaskując. Strefa obronna uruchomiła się w momencie, kiedy jedna z cienistych pokrak dotknęła budynku – nieznana siła odepchnęła ją i rzuciła wprost w gromadę rozszalałych potworów, powalając ich na ziemię. Tę scenę mogliśmy jeszcze kilka razy oglądać z okna. Auvrey za każdym razem wybuchał śmiechem, kiedy widział obijające się o siebie demony – twierdził, że wyglądają jak nieporadne kręgle i w sumie chętnie zagrałby w nie demonami, bo kule to już przeżytek.
               Radne nie były zdziwione naszą niespodziewaną wizytą. Już w samym wejściu powitała nas Pandora – niewidoma staruszka, która pomagała mi niegdyś opanować zapanować nad mocą. Odkąd ostatni raz ją widziałam, w ogóle się nie zmieniła. Z pewnością nie przybyło jej nowych zmarszczek. 
          – Czekałyśmy na was – powiedziała spokojnie, rozkładając gościnnie ramiona. – Zdążyłyśmy już przygotować wszystko, co niezbędne. Alexandro, Patricio, Martho, pomożecie nam? – spytała ze znaczącym uśmiechem. Młodsze la bonne fee skinęły energicznie głowami i pobiegły za staruszką. 
                – Rozgośćcie się – rzuciła na odchodnym Alex. Nie mieliśmy jednak na to czasu. Zaraz po wejściu do ogromnego salonu, zapewne dwa lub trzy razy większego niż ten, w którym zawsze gromadziliśmy członków Nox, Sorathiel zaczął rozdawać poszczególnym łowcom zadania. Ci, którzy byli najmniej ranni, zostali powołani kolejno do skontaktowania się z Radą Miasta, policją oraz detektywami, z którymi współpracowaliśmy, półdemonami oraz łowcami z sąsiednich miast. Nie mieliśmy czasu do stracenia, musieliśmy działać szybko.
              W przeciągu kilku minut w salonie pojawiły się znane nam już la bonne fee i kilka obcych młodocianych czarodziejek, które najprawdopodobniej dopiero się szkoliły. Wszystkie dzierżyły w swych ramionach lecznice mikstury, maści i ręczniki. Na miejscu został utworzony szpital polowy, na szczęście środków mieliśmy dostatecznie dużo, aby uleczyć wszystkich zgromadzonych rannych. 
           Jako jednej z bardziej uszkodzonych osób przyszło mi zostać w salonie i oczekiwać na powrót reszty członków naszego zespołu, którzy wyruszyli w podróż zaraz po dostarczeniu swojemu organizmowi niezbędnych środków energetyzujących. W zespole, który miał się kontaktować z poszczególnymi sojusznikami, znalazł się również Nathiel. Miałam tylko nadzieję, że nie zrobi niczego głupiego i nie wpadnie w żadne tarapaty. Całe szczęście demony zdążyły już odpuścić – z pomocą rozsiewanego drogą kropelkową gazu zapomnienia, udało się zniszczyć zakodowany w ich ptasich móżdżkach cel, którym było dostanie się szturmem do siedziby radnych. Już po kilkunastu minutach demony rozeszły się w swoją stronę, a łowcy mogli wyruszyć na zwiady. 
          Usiadłam na sofie i zacisnęłam dłonie na gorącym kubku z ziołami leczniczymi, który został mi przekazany przez Patricię. Ta sama la bonne fee usiadła obok mnie i posłała mi pokrzepiający uśmiech. Nie mogłam go jednak odwzajemnić. Wgapiałam się bez celu w splątane ze sobą zioła, leżące na dnie mosiężnego naczynia.
               – Pij póki gorące, Laura – usłyszałam jej głos. – To powinno postawić cię na nogi i dodać ci choć trochę energii. To ważne.
                Kiwnęłam głową, wciąż nie odrywając wzroku od ziół. Naprawdę nie miałam teraz ochoty na rozmowę. Bywały takie chwile, które chciałam przemilczeć i przemyśleć we własnym umyśle pogrążonym w chaosie. Wtedy nie dopuszczałam do siebie głosów z zewnątrz. Potrzebowałam wytworzyć własną równowagę, która pomoże mi poradzić sobie z powstałą sytuacją.  Musiałam również oswoić się z myślą, że lada moment przyjdzie nam po raz ostatni zmierzyć się z cienistymi demonami, a także z samym Vailem Auvreyem. Patricia najwyraźniej źle zinterpretowała moje milczenie. Próbowała mnie pocieszyć.
         – Hej, Nathiel na pewno za chwilę wróci, przecież nie ma trudnej misji – odezwała się sztucznie pokrzepiającym głosem. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że przecież to nie ja martwiłam się o swojego męża, to Patricia tymi słowami starała się pokrzepić samą siebie. Jej oczy były załzawione, a usta układały się w krzywym uśmiechu, który w początkowym założeniu miał być radosny. To pozwoliło mi choć na chwilę odejść od moich smętnych rozważań. 
                – Co się stało z Sorielem? – spytałam prosto z mostu.
                Patricia wyprostowała plecy i zaśmiała się niemrawo.
                – Nie mam pojęcia. To było tak nagłe, że… że nawet nie zdążyłam go odnaleźć i powiedzieć mu, że… że to już czas – jęknęła. – Nie wiem, gdzie się teraz podzieje i co będzie robił, czy… czy nic mu się nie stanie. No i czy kiedykolwiek go odnajdę. – Zaśmiała się niemrawo.
                – Soriel nie jest już dzieckiem – odezwałam się z uśmieszkiem. – Jest Auvreyem. Doskonale sobie poradzi, więc nie musisz się o to martwić.
               Na twarzy lodowej czarodziejki pojawił się delikatny uśmiech pełen nadziei. Tym razem to ona pokiwała głową. Widziałam, że chce powiedzieć coś jeszcze, ale jej chęć podjęcia ze mną kolejnego dialogu została przerwana przez głośne uderzanie do drzwi. Spojrzałyśmy po sobie zdziwione. Przecież łowcy mający skontaktować się z naszymi sojusznikami ledwo stąd wyszli. 
               Spojrzałam ukradkiem na Pandorę i inną radną, które stała blisko drzwi. Obydwie wyglądały na mocno zaniepokojone, zupełnie jakby same nie spodziewały się tego, co miało się za chwilę stać.
                Czy to demony? Skoro Reverentia podczas szkarłatnej nocy dawała im nieograniczone możliwości, czy nie mogły w tym wypadku naruszyć bariery stworzonej przez czarodziejki?
                Wszyscy spojrzeliśmy po sobie przerażeni, kiedy drzwi rozwarły się z głośnym trzaskiem, a do środka wparowali…
                Nie, to nie mogło się dobrze zakończyć.

1 komentarz:

  1. Hej :)
    To druzgocące - słowo wybrane z premedytacją - że siedziba Nox zniknęła z powierzchni Ziemi. Jakoś tak przez lata byłam przyzwyczajona, że jest i trwa, choć członkowie mają różne przygody.
    Och, szkarłatna noc zamienia Nathiela w postać z bajki? To jego "mam tę moc, mam tę moc!" przypomniało mi, jak jedna z pobocznych postaci w ukochanej dramie też to robiła, i parsknęłam śmiechem. Wybacz, siła skojarzeń okazała się silniejsza od uczuci smutku i niepokoju.
    Dzięki za ten cliffhanger, teraz to wiem, że mogę się spodziewać wszystkiego, na przykład... "Witaj, Vail"?
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń