Uff, w końcu skończyłam pisać ten rozdział i z odetchnięciem mogę go opublikować.
Odnoszę dziwne wrażenie, że WCS zakończy się jednak na 50 rozdziałach. Może to nie taka zła opcja, w końcu poprzednie tomy kończyły się gdzieś na 70, 60. Zobaczymy! Przede mną poważne wyzwanie. WOJNA.
***
Garsonka to zdecydowanie nie
mój styl, ale pewne sytuacje wymagały poświęceń, nawet tych niechcianych. W
głowie wciąż powtarzałam sobie: to wszystko dla Nox, a już szczególnie dla
ludzkości, która niebawem mogła pogrążyć się w nicości. To w jakiś sposób dodawało
mi otuchy.
Poprawiłam przylegającą do
moich ud czarną spódnicę za kolana, nie zapominając o wykrzywieniu ust w
grymasie. Sorathiel, który szedł tuż obok mnie, sprawiał wrażenie tak samo
niezadowolonego jak ja – właśnie poprawiał swój pasiasty krawat, robiąc przy
tym minę, jakby jego szyję opasał długi, duszący go wąż.
Jeżeli wraz ze mną w misji uczestniczył
Sorathiel, to znaczyło, że sprawa naprawdę była poważna.
Oprócz nas w zespole był
jeszcze Aren oraz Ethan – nie bez powodu zostali wybrani przez naszego szefa.
To raczej wątpliwe, że Nathiel, który specjalizował się w masowym zabijaniu
demonów, poradziłby sobie w typowo dyplomatycznym zadaniu. Prędzej zwyzywałby
wszystkich urzędników świata i sprałby ich na kwaśne jabłko, co nie rzutowałoby
pozytywnie na wyniki naszej misji.
Mieliśmy określony cel, którego
musieliśmy się trzymać.
– Może przećwiczmy to jeszcze
raz? – spytał Sorathiel. Jego ściągnięte brwi, pot na skroniach i nerwowo
poprawiające krawat dłonie zdradzały stres, który trzymał go w swoich sidłach. Zazwyczaj szef Nox odznaczał
się niesamowitym opanowaniem, ale nie na co dzień odbywaliśmy takie misje jak
ta. W końcu rzadko zdarzało nam się działać publicznie – nasza niespisana umowa
z ludzkością polegała na tym, że skradaliśmy się w cieniu nocy i niszczyliśmy
to, co dręczyło naszą planetę. Niewiele niezwiązanych z Nox ludzi wiedziało o
łowcach, zazwyczaj były to postronne osoby z rodziny jakiegoś członka
organizacji. Zdarzały się również inne przypadki – na przykład gdy sytuacja
wymykała nam się spod kontroli, byliśmy zmuszeni wytłumaczyć wszystko
niechcianym uczestnikom misji. Niestety, do czasu kiedy nie pojawiły się la
bonne fee, nie mieliśmy dostępu do czegoś takiego jak mikstury zapomnienia.
Musiałam przyznać, że nawet teraz rzadko je stosowaliśmy – tylko w nagłych przypadkach,
gdy komuś totalnie odbijało na punkcie demonów.
– Przećwiczyliśmy to
wystarczająco dużo razy – odpowiedziałam spokojnie, spoglądając ukradkowo na
Sorathiela, który nareszcie skończył się bawić krawatem. – Rozumiem, że się
stresujesz, ale uwierz mi, nie jesteś z tym sam.
– Myślę, że nie chodzi tu o
kwestię samej rozmowy, którą za chwilę przeprowadzimy. – Westchnął. Zapatrzył
się gdzieś w pustą przestrzeń i umilkł, jakby przez pewien czas zagłębił się w
świat własnych rozważań. Cierpliwie czekałam na kontynuację wypowiedzi. –
Zdajesz sobie sprawę z tego, że zrobimy z siebie wariatów, prawda? I że ochrona może nas
wyprosić.
– Ba, że wyprosić – odezwał się Ethan, który szedł tuż za nami. Mówił szeptem, ponieważ towarzyszył nam jeden z ochroniarzy. –
Zapewne bezzwłocznie powiadomią odpowiednie władze, które przyjmą nas do swojej kwatery z
otwartymi ramionami.
– I rozpiętymi kaftanami
bezpieczeństwa? – spytał z niemrawym śmiechem Aren.
– Coś w ten deseń.
– Bardzo pocieszające – mruknął
niezadowolony Sorathiel, znowu szarpiąc za swój krawat. Jeszcze chwila i
zaciśnie go wokół swojej szyi tak mocno, że dobrowolnie się udusi.
– Nie polepszacie sytuacji –
dodałam na zakończenie i spojrzałam znacząco na trójkę mężczyzn, z których
jeden szedł tuż obok mnie, a pozostała dwójka za mną. Wszyscy jakby zgodnie
posłali mi krzywe uśmieszki. Nikt z nas nie był w końcu zbytnio uradowany takim
obrotem spraw.
Dziennikarze mocno
zainteresowali się dziwnymi zjawiskami mającymi miejsce nie tylko w naszym
mieście, ale również w tych sąsiadujących z nami. Zasięg działalności demonów
rozszerzał się na coraz dalsze obszary. Owszem, nie tylko tutaj działali łowcy
– bronili ludzi przed demonami także daleko poza naszym zasięgiem, co nieco
ułatwiało sprawę, ale nie do końca poprawiało sytuację. Łowców i tak było
zdecydowanie zbyt mało, o wiele mniej niż demonów, które dostrzegając naszą
bezradność, przenosiły się na naszą planetę w coraz to większych ilościach, aby
siać zamęt i spustoszenie. Rząd prowadził specjalne obrady, które jak dotąd nie
przyniosły żadnych rozwiązań. Trudno na to liczyć, kiedy tak naprawdę nie
wiedzieli, co im zagraża. Dziennikarze byli za demonami – ta teoria miała tak
szeroki zasięg, że ludzie zaczęli w to wierzyć, a tym samym głupieć. Nasi sąsiedzi tworzyli potajemne
schrony, gromadzili żywność i pustoszyli wszystkie markety, byleby tylko
przygotować się do demonicznej apokalipsy, którą wymyślili redaktorzy jednej z
gazet. Naszym zadaniem było zapobiec ogólnemu chaosowi, a kto mógł nam w tym
pomóc, jak nie Rada Miejska? Chcieliśmy ich ostrzec przed zbliżającym się
niebezpieczeństwem – to w pierwszej kolejności, w następnej przygotować do
walki i obrony. Pozostawała jeszcze kwestia węszących dziennikarzy, którzy sprawiali, że ludzie panikowali – ta sprawa również była konieczna do rozwiązania.
Nasze przedsięwzięcie mogło
zakończyć się niepowodzeniem i mieliśmy tego pełną świadomość, jeżeli jednak
poprowadzimy w odpowiedni sposób rozmowę, wszystko zakończy się dobrze, a kto
był tak dobry w mydleniu oczu, jak nie nasz zespół? Mieliśmy tutaj czterech dyplomatów, którzy świetnie władali językiem i korzystali ze wszystkich wartościowych zasobów swoich umysłów. To było
idealne zadanie dla intelektualistów.
Zatrzymaliśmy się przed ogromnymi drzwiami. Spojrzeliśmy po sobie,
kiwnęliśmy znacząco głowami, a potem, kiedy ochroniarze otworzyli przed nami
wrota, weszliśmy do samej paszczy lwa. Ławy były już zajęte przez zasiadających
w radzie oraz najważniejszego gościa dzisiejszego przedstawienia – burmistrza
miasta.
Niewiele wiedziałam o Brianie
Williamsie, który sprawował doczesną władzę. Działał z ukrycia, nie lubił
pokazywać się ludziom, choć często był do tego zmuszony. Na ogół pochmurny z
wiecznie skupioną miną. Prędzej przysłuchiwał się ludziom niż debatował. Na
szczęście potrafił słuchać. Czy nas również zechce wysłuchać? To się okaże.
– Bez zbędnych wstępów,
zacznijmy obrady – odezwał się smętnym głosem jeden z nieznanych nam ludzi.
Ślęczał nad kartką, poprawiał okulary i spoglądał na nas niemalże z kpiną zarysowaną w jego oczach. To zapewne nie było pierwsze ze spotkań, które zorganizowała Rada
Miejska. Zważając na dziejące się wkoło złe rzeczy, byli o wiele bardziej
otwarci na opinie ludzi, niektórzy jednak nadużywali możliwości i przychodzili
tu ze swoimi nieziemskimi teoriami. Zapewne nie powiemy im niczego nowego w tej sprawie, mam jednak nadzieję, że będziemy bardziej przekonujący od naszych poprzedników, zagorzałych entuzjastów apokalipsy.
– Miejmy nadzieję, że tym razem
nie będą to demony – mruknął jeden z członków rady na boku. Ktoś zawtórował mu
cichym chrząknięciem, które miało zamaskować śmiech. To niestety nie wróżyło
niczego dobrego.
Sorathiel wziął głęboki wdech,
zmarszczył w skupieniu czoło i zrobił hardy krok wprzód. Kiedy nadchodziła
prawdziwa batalia, zapominał o tym, co to stres i po prostu działał. To właśnie
dlatego był naszym szefem. Może nie był idealny i popełniał wiele błędów, ale kto
jak nie on nadawał się do tej roli najbardziej?
– Drogi burmistrzu, droga Rado,
na samym wstępie chciałbym zaznaczyć, że obojętnie, co byście usłyszeli, ze
względu na powagę sytuacji musicie nas wysłuchać do końca. – Przerwał na chwilę
i spojrzał uważnie na wszystkich zgromadzonych, którzy unosili sceptycznie brwi
do góry. – Nie przybyliśmy tu z kolejną lichą teorią, która nie wprowadzi
niczego nowego do sprawy. To, co powiemy może okazać się dla was
nieprawdopodobne, ale zanim nas wyprosicie, pozwólcie nam przynajmniej
udowodnić prawdziwość naszych słów. – Wydawało mi się, czy rada z
burmistrzem na czele wyglądali teraz na bardziej zainteresowanych? Mowa
Sorathiela zrobiła swoje. Choć spędził całe życie poza miejscami publicznymi, takimi jak szkoła czy uniwersytet, był znakomitym mówcą. Czasami zastanawiało
mnie, skąd u niego takie zdolności, których nawet nie mógł przećwiczyć w
samotności.
– Macie moje pozwolenie –
odezwał się niskim i dźwięcznym głosem burmistrz, co sprawiło, że rada wytrzeszczyła
oczy. Cóż, plotki głosiły, że nigdy nie odzywał się na samym początku obrad.
– Dziękuję – odpowiedział
Sorathiel i skinął głową. – Jak już państwo zauważyli, ostatnio w naszym
mieście dzieją się niewyjaśniane żadnym logicznym stwierdzeniem zjawiska. Moja
pierwsza uwaga odnosi się do tego, aby zabronić dziennikarzom i redaktorom
gazet rozgłaszanie mieszkańcom coraz to nowszych i coraz bardziej niepokojących
informacji, które nie zawsze są prawdziwe. – Świetnie, zaczął od sprawy, która jest daleka od sedna naszych wyjaśnień. Dzięki temu rada straci
czujność. – Ludzie wpadają w popłoch, dziesiątkują sklepy, budują schrony,
szykują się do apokalipsy, która ma nie nadejść.
Członkowie pokiwali zgodnie
głowami.
– Prośba zostanie rozważona –
odpowiedział ze znudzeniem jeden z głównych radnych, udając, że zapisuje coś na
kartce. Przerwał Sorathielowi, zanim ten zdołał dokończyć zdanie. Na szczęście to nie
sprawiło, że się poddał.
– Prosiłbym również o
rozważenie…
– Przejdź do sedna, synu –
zakpił ten sam radny, krzywiąc się z niezadowoleniem. Szef naszej organizacji otworzył usta
i równie szybko je zamknął. Postanowiłam, że to ja wkroczę do akcji.
Powoli
zaczynałam żałować, że nie ma tutaj Nathiela. Jeżeli ktoś specjalizował się w
kontrowersyjnych wyznaniach, to właśnie on.
Potrafił wprowadzić zamęt, który w niektórych sytuacjach mógł się okazać
właściwy i jak najbardziej potrzebny. Na szczęście to nieliczne przypadki. Anarchia nie zawsze jest dobrym sposobem na rozwiązywanie sytuacji.
– Jakkolwiek to zabrzmi,
naprawdę mamy do czynienia z demonami – odezwałam się głośno. To wywołało na
sali śmiech, co ani trochę mnie nie zdziwiło. Podniosłam głos. – Zabijamy je od
dawna i dostrzegamy różnicę pomiędzy minionymi zdarzeniami a
dzisiejszymi. Jest coraz gorzej. Nikt z was nie może zaprzeczyć temu, że dzieją
się tu naprawdę dziwne i niewyjaśnialne rzeczy.
Jakiś inny radny prychnął
głośno i wyraził swoje oburzenie słowami:
– Równie dobrze może to być
jakiś wirus, który doprowadza ludzi najpierw do szaleństwa, a potem do śmierci.
Skrzywiłam się.
– Ale ten wirus nie może
pustoszyć całego miasta, bo jak orzekli specjaliści, ten „wirus” nie
obejmuje ludzkiego umysłu. On po prostu wysysa życie z ludzi.
– Bywały już przypadki, gdzie
zdarzała się psychoza – odezwała się znudzona kobieta.
– Psychoza, która nie była
poparta żadnymi badaniami. Nic w mózgach tych osób nie wskazuje na to, że
szaleją – kontynuował Aren. – Niedawno jeden z lekarzy opublikował artykuł,
który odnosił się do tego, że „zarażeni” pacjenci zachowywali się, jakby mieli
w sobie dwie osobowości.
– Jedna odpowiedź:
schizofrenia. – Główny radny westchnął ociężale i podparł się znudzony na ręce.
– Gdyby był pan wykształcony,
wiedziałby pan, że schizofrenia to choroba, która nie może dotknąć z nagła
umierających ludzi i to w tak krótkim czasie – kontynuował z nutką sarkazmu
Ethan, który założył ręce na piersi. Jego zachowanie sprawiło, że rada się
wzburzyła, moim zdaniem było to jednak potrzebne.
– Na dodatek nie w tak dużej
ilości – dopowiedział Sorathiel.
– Skoro waszym zdaniem to
demony – zakpiła inna osoba – udowodnijcie nam to. Przyprowadźcie tu jednego z
nich, pokażcie, że istnieją. Co za sens wierzyć w istnienie czegoś, czego
sami nie widzimy?
Spojrzeliśmy po sobie.
Powiedzenie, że jestem osobą, która jest półdemonem, byłoby w tym momencie
dosyć ryzykowne, podobnie jak użycie moich mocy. Musieliśmy znaleźć inny
sposób.
Sorathiel wziął głęboki wdech:
– Jeżeli chcecie państwo,
abyśmy to państwu udowodnili…
Drzwi trzasnęły potężnie, kiedy
na salę niespodziewanie weszła jedna z dobrze znanych nam demonic. Nie
spodziewałam się, że ją tutaj ujrzymy. Najpierw spojrzałam niepewnie na Sorathiela,
aby upewnić się, że to nie był jego pomysł, potem na Arena i Ethana, każdy z
nich zdawał się być zdezorientowany.
Znajoma demonica wsparła się
lewą dłonią o biodro, drugą zaś rękę uniosła w górę i pstryknęła palcami. Kiedy
to już zrobiła, dwójka ochroniarzy stojąca tuż za jej plecami, padła na ziemię. To wywołało oburzenie wśród radnych.
– To zaplanowane
przedstawienie!
– Ci ochroniarze muszą z nimi
współpracować!
– Otruli ich!
– Wezwać policję!
Sorathiel wziął głęboki wdech i
spojrzał w sufit. Niechciana obecność trochę komplikowała sprawę. Musieliśmy
jakoś uspokoić ten chaos.
Demonica postawiła kilka
pewnych siebie kroków i w mgnieniu oka pojawiła się obok nas. Potem machnęła
ręką i zamknęła z potężnym trzaskiem drzwi, który uspokoił zszokowanych
członków rady. Wszyscy zgodnie umilkli. Może i mieli wytłumaczenie na
ochroniarzy, ale jak w takim razie wytłumaczyć trzask drzwi, kiedy nikogo nie
było na zewnątrz, a wszystkie okna były pozamykane?
– Żeby nie było – zaczęła
znudzonym głosem dziewczyna – nie jestem tutaj, aby wam pomóc. Jestem tutaj, bo
łączą nas interesy. – Westchnęła i przewróciła ostentacyjnie oczami, zakładając
ręce na piersi. – Zbliża się wojna. My również zamierzamy walczyć. Nie dla was,
a dla własnych korzyści. Chcemy pokonać departament, żeby żyło nam się lepiej.
Was tak w gruncie rzeczy mamy gdzieś. – Uśmiechnęła się uroczo.
Nie miałam pojęcia, skąd
Sapphire wiedziała, że się tutaj zjawimy, ale pojawiła się tu w odpowiednim
momencie, aby udowodnić radnym, że wcale nie kłamiemy. Kto jak nie ona potrafił
władać ludzkimi umysłami? Kto jak nie ona potrafił tak manipulować ludźmi?
Dziewczyna zebrała swoje różowe
włosy w kucyk i spięła je gumką. Wyglądała, jakby szykowała się do poważnego
przedstawienia. Nie wskazywał na to tylko jej zwyczajny ubiór składający się z
białej tuniki i czarnych leginsów.
– Kto nie wierzy w ich słowa,
niech podniesie rękę – odezwała się znudzonym głosem młoda demonica.
Rozglądnęła się po sali z uniesioną brwią. Już po chwili w górę uniosły się prawie
wszystkie dłonie, za wyjątkiem samego burmistrza, który wstrzymywał się od
głosu.
– Znakomicie. – Sapphire
klasnęła w dłonie i zaśmiała się głośno w ten dziwnie niepokojący sposób, który
nie zwiastował niczego dobrego. Żałowałam teraz, że moja czarna spódnica nie
miała czegoś takiego jak kieszeń. Nie mogłam upchnąć tam exitialis. Poza tym, kto z nas spodziewał się w tej sali demonów?
Spojrzałam na swoich towarzyszy
i cicho przeklęłam. Każdy z nich trzymał w ręku nóż.
Zamierzałam znienawidzić bycie kobietą.
– Od czego by tu zacząć? –
zastanowiła się na głos Sapphire, kładąc palec na ustach. Standardowo starała
się wzbudzić niepewność wśród opozycji i doskonale wykreować swoje
przedstawienie po to, aby zrobić wielkie wrażenie na wszystkich zgromadzonych w tej sali. Cyrkowe nawyki chyba nigdy nie wyjdą jej z krwi, podobnie jak egoizm i
narcyzm. – Dobrze. Jako, że nie przepadam za grubymi kobietami… – Sapphire
wskazała palcem na jedną z radnych, która aż się wzdrygnęła. Początkowo
myślałam, że ze zdziwienia, szybko się jednak okazało, że demonica użyła na
kobiecie swoich mocy. – Tak jak się spodziewałam. Samotna, lat
czterdzieści pięć, zgorzkniała, wredna, skąpa. O, wczoraj nie pomogła przejść
staruszkowi na pasach. – Zaśmiała się. – Ludzie to mają poczucie winy. –
Prychnęła. – Twoim marzeniem jest wyjechać do Australii. Ciekawe. Urzeczywistnię ćwiartkę twojego marzenia. Bądź jak kangur! – Jak na zawołanie,
kobieta zeskoczyła z ławy i zaczęła zamaszystymi skokami przemierzać salę. Problem zaczął się
wtedy, kiedy któryś z kolegów chciał ją zatrzymać – wtedy strzeliła mu prosto
między oczy pięścią, wywołując u niego krwotok z nosa. Narodziła się kolejna
fala oburzenia.
– Teraz ty, przystojniaczku. –
Sapphire pstryknęła palcem, dzięki czemu dosyć młody radny podniósł się do góry, całkowicie
sztywniejąc. Zastanawiałam się, czy pobladł dlatego, że demonica go wywołała,
czy dlatego, że jej moc już zaczęła działać. – Jesteś nudny i doszedłeś tutaj
nie o własnych siłach, a o siłach twojego wuja, który siedzi obok ciebie. Czuję
się zawiedziona, na szczęście ratuje cię śliczna buźka. Kara? Prosta. Śpiączka.
– Sapphire machnęła ręką. Mężczyzna poleciał w tył, co wywołało kolejną falę
paniki. – Pokazywać dalej? Nie? Och, wielka szkoda. Tak się zdaje, że jestem
demonem, o którym już wcześniej wspominali ci kretyni. – Wskazała na nas
palcem. – Niegdyś należałam do gości, którzy rozsiewają te wasze dziwne
„wirusy”. Teraz tutaj mieszkam i mam ich gdzieś. – Demonica zbliżyła się do
ławy, chwyciła przerażonego starca za głowę, przez co ten rozpłynął się w
powietrzu jak duch. Dopiero wtedy usiadła na pulpicie, założyła nogę na nogę i
spojrzała w górę na resztę radnych, którzy skupili się w małej przerażonej
grupce. – Ci idioci to Nox i ratują wam od lat dupska, starając się zlikwidować
demony, żeby żyło wam się lepiej. Działali w ukryciu, bo nie chcieli
sławy i bla bla bla. Teraz przyszli do was po pomoc, bo sami sobie nie poradzą.
Co wy na to?
Na sali zaległa cisza.
Sorathiel jęknął bezradnie i przyłożył dłoń do czoła. To wszystko odbyło się
nie tak, jak powinno. To był szantaż, którego chcieliśmy uniknąć.
– Dajcie spokój, mają wam
wszystkim kwiatki na głowie wyrosnąć? – spytała znudzonym głosem Sapphire. Jak
na zawołanie, na głowach wszystkich radnych, za wyjątkiem burmistrza, który
wciąż siedział spokojnie jak lalka przyklejona do krzesła, wyrosły kwiaty. Ludzie zaczęli krzyczeć,
uciekać, potykać się, popychać, płakać i dramatyzować. Rozbiegli się na
wszystkie strony, starając się stąd wydostać, to im jednak nie pomogło, a tylko
zdenerwowało naszą demonicę. Najpierw uniosła rękę w górę, żeby zwrócić na
siebie uwagę, potem krzyknęła donośnie: „spokój”, a gdy to nie dało żadnych
efektów, machnęła dłońmi w górze, co spowodowało, że wszyscy zastygli w bezruchu. Zaklęcie objęło swoją mocą również nas.
Przeklęłam w duchu.
Znowu daliśmy się złapać w jej
pułapkę. Dlaczego nie pomyśleliśmy o tym, aby zabrać ze sobą la bonne fee?
Sapphire skoczyła z gracją na
blat ławy i niczym zgrabny, zwinny kot zaczęła kierować się powolnym krokiem w
stronę burmistrza. On również został unieruchomiony. Jego twarz, której
dotychczas nie poruszyły żadne emocje, teraz wskazywała na niepokój. Brązowe
oczy spoglądały badawczo i z nutą niepewności prosto na demonicę.
– Och, nie ma się czego bać –
odezwała się Sapphire, siadając tuż przed Williamsem w pozie, która nie
wskazywała na to, że jest nastolatką. Gdyby tylko Dean zobaczył, że jego
demoniczna ukochana próbuje uwieść samego burmistrza, zapewne nie byłby tym
faktem zbytnio uradowany. To jednak była Sapphire. Zawsze robiła to, co
chciała. Jej zachowanie to kwintesencja niedorosłości i rozpaczliwego pragnienie
zwrócenia na siebie uwagi.
Demonica objęła dłonią
podbródek burmistrza i przybliżyła do niego twarz.
– Warunek jest prosty. Zgodzisz
się na wszystko, czego zażądają od ciebie ci kretyni – powiedziała donośnie.
Chciała, aby również do naszych uszu dotarła ta obelga. Tylko Ethan wyraził
swoje niezadowolenie, burcząc coś niezrozumiałego pod nosem.
Wszyscy byliśmy
zirytowani nieprzewidzianymi w skutki odwiedzinami Sapphire, nie mogliśmy
jednak cofnąć czasu. Demonica miała własne sposoby na załatwienie niektórych
spraw.
Burmistrz kiwnął ledwo
dostrzegalnie głową. To jednak nie wystarczyło naszej pomocnicy. Oddalając się
od niego na bezpieczną odległość, zamachała przesadnie zamaszyście ręką i
wyczarowała w górze czystą kartkę papieru – ta opadła niczym lekkie pióro na
jej gładką dłoń. Długopis wyjęła z kieszeni już w mniej spektakularny sposób.
Najwyraźniej przedział demonicznych czarów nie obejmował tych zaklęć, które
miały spowodować przyrost naturalny długopisów.
Tym razem Sapphire skierowała
znudzone spojrzenie na nasz cudownie sparaliżowany zespół.
– Dyktujcie warunki umowy –
rzuciła, ostentacyjnie ziewając i poklepując się po ustach. Wszyscy
spojrzeliśmy zgodnie na Sorathiela, który zacisnął usta, jakby zastanawiał się
nad tym, jaką podjąć decyzję. Gdyby się na to zgodził, moglibyśmy sobie nieźle
nagrabić u tutejszego zarządu. Istniało również prawdopodobieństwo, że nas
znajdą i wpakują do więzienia za szantaż, którego nawet się nie dopuściliśmy.
Zapewne Sapphire zniknęłaby wtedy w niewyjaśnionych okolicznościach, dzięki
czemu ominęłaby ją nagroda główna w postaci dożywocia.
Szef organizacji Nox chrząknął
znacząco, co sprawiło, że niemal rozdziawiliśmy usta. To oznaczało, że podjął
decyzję w przeciągu kilkunastu sekund i to z wiedzą, że może się to dla nas
naprawdę źle skończyć.
– Wnosimy prośbę o… – Sapphire
przerwała kwiecistą wypowiedź Sorathiela głośnym śmiechem, po czym uniosła
magią długopis w górę i rozkazała mu pisać to, co sama dyktuje. Najwyraźniej tylko chciała sprawdzić, czy się na to piszemy.
– Ja, burmistrz tego skalanego
brudem miasta, podpisuję się pod wszystkimi warunkami, które z góry narzuci mi
organizacja Nox, jednocześnie rozgrzeszam niejaką Sapphire Farris i przysięgam
nie narzucać na nią odpowiedzialności, wynikającej z uszkodzenia zdrowia
psychicznego członków Rady Miasta, odsuwając ją tym samym od całej sprawy,
jakby w ogóle jej tutaj nie było. – Demonica posłała spoconemu ze stresu
burmistrzowi uroczy uśmiech. – Może być, proszę pana? – spytała przesadnie
słodkim tonem głosu, przekręcając energicznie głowę w bok, jak cieszące się z
niczego dziecko.
Williams przełknął ślinę i
potwierdził skinięciem wszystkie warunki. Sapphire chwyciła za jego dłoń,
wyjęła z kieszeni nóż, ukłuła go w palca i przyłożyła krwawiący kciuk do kartki
papieru. Po tym klasnęła ożywczo w dłonie, dzięki czemu umowa rozpłynęła się w
powietrzu, niczym kontrakt podpisany z samym diabłem.
– Ach, zapomniałam jeszcze
dodać, że w razie złamania obietnicy, wszystkich radnych oraz pana, panie
burmistrzu, czeka miła kara w postaci śmierci – powiedziała dźwięcznie. Po tych
słowach zeskoczyła z ławy. Nie zaszczyciła nas już swoim spojrzeniem. Przeszła
obok naszego zespołu kręcąc zamaszyście biodrami i uśmiechając się w irytująco pewny siebie
sposób. Na odchodnym rzuciła:
– Mam nadzieję, że więcej się
nie zobaczymy!
A potem wyszła z pomieszczenia,
w którym wraz z trzaskiem zamykanych wrót, zapanował chaos. Spojrzeliśmy po
sobie z Sorathielem i uśmiechnęliśmy się do siebie niemrawo. Mimo konsekwencji,
które mogły nas czekać, sprawa zakończyła się najwyraźniej w przypuszczalnie
pozytywny dla nas sposób.
Może jednak szantaż nie był
takim złym sposobem na osiągnięcie celu.
Jedna z wielu pozycji na liście
rzeczy do wykonania została oznaczona zielonym kolorem jako wypełnione zadanie.
Teraz nadszedł czas na cięższą misję: przekonanie dzieci, że tam, gdzie
chcemy je zabrać, będą bezpieczniejsze.
***
– Nie.
– Aura, obiecałaś.
– Nie! Zmieniłam zdanie! Nie
chcę nigdzie jechać, mamo!
Spojrzałam ukradkiem na
Nathiela, który właśnie siedział na sofie, przegryzał kanapkę i prawdopodobnie
udawał, że czyta gazetę, tak naprawdę wyłącznie przeglądając obrazki. Udawał,
że nie dostrzega mojego znacząco ponaglającego spojrzenia. Na dodatek próbował ukryć,
że wyjazd naszych dzieci w ogóle go nie obchodzi – szłam o zakład, że
wewnętrznie wręcz płakał, że nie będzie z kim się miał bawić przez ten czas.
Zamierzałam go pocieszyć, przecież będzie mógł się zabawiać z
demonami i to do woli.
Przymknęłam na chwilę powieki i
wzięłam cichy wdech, szykując się do kolejnej batalii słownej z naszą
nieustępliwą córką.
– Obietnica, że będziesz mogła
zjeść tyle lodów i chipsów ile będziesz chciała, już na ciebie nie działa? –
spytałam spokojnie. Aura właśnie próbowała otworzyć
niezręcznie swoją malutką walizkę i wypakować z niej wszystkie ciuchy oraz
misie. Nate i Calanthia siedzieli już na swoich torbach i przyglądali się siostrze z niepokojem. Najwyraźniej sami zaczęli się zastanawiać, czy to
właściwe, że nawet nie protestowali, kiedy powiedzieliśmy im, że wyjadą na
nieokreślony czas do całkowicie nieznanego im miasta w towarzystwie Amy i
reszty dzieciaków.
Małe ¾ demona poddało się z
szarpaniną walizki. Aby okazać swój gniew skopała ją ze trzy razy.
– Ja chcę tu zostać! – oburzyła
się.
– W takim razie porozmawiaj o
tym ze swoim ojcem – mruknęłam z niezadowoleniem. Celowo zrzuciłam to na
Auvreya. Myślał, że wszystko załatwię sama. Przecież to jego Aura słuchała się
bardziej niż mnie. Problem nie tkwił w tym, że miałam słabe argumenty
przemawiające za moją mocną pozycją rodzicielską, po prostu nasza córka była
zawsze po stronie tego, kto bardziej jej popuszczał i pozwalał na psocenie.
– Co? – spytał nierozumnie
Nathiel, udając, że w ogóle nie rozumie, co się wokół niego dzieje. Ściągnął
brwi i wystawił otwartą na losowej stronie gazetę w moją stronę. – Czytałem właśnie
bardzo pouczający artykuł na temat wychowywania dzieci.
– Ale tato, tam są narysowane
wieloryby – odezwał się Nate.
– I one się rozmnażowają! –
dodała z pełną powagą Aura.
Przyłożyłam dłoń do czoła i
wydałam z siebie umęczone westchnięcie. Nie miałam już nawet siły, żeby poprawiać
swoją córkę. Byłam wystarczająco zmęczona dzisiejszym użeraniem się z własnymi
dziećmi, którym trzeba było przetłumaczyć, że nie mogą wziąć dwudziestu książek
i trzydziestu misiów ze sobą. Na sam koniec usłyszałam jeszcze, że Aura jednak
nie ma zamiaru się nigdzie wybierać, ponieważ woli zostać w domu z rodzicami,
gdzie będzie miała spokój od siostry i brata. Za pięć minut miała się tu zjawić
Amy z kierowcą, który odwoził ich do Nashville. Wolałabym uniknąć takich
problemów.
– Po prostu nie ta strona –
powiedział chichoczący się wesoło Nathiel, którego najwyraźniej rozbawił jego
własny żart. Zamknął gazetę, rzucił nią na sąsiedni fotel i spojrzał na Aurę. –
Dziesięć dolców w tygodniu przez cały rok, pozwolenie na oglądanie telewizji do
godziny dwudziestej pierwszej i tyle ciasta czekoladowego, ile sobie zażyczysz.
Aura stanęła naprzeciw ojca,
zmarszczyła czoło i założyła ręce na piersi. Wyglądała jak poważny biznesmen,
który rozważa sprzedanie jednej ze swoich cennych nieruchomości.
– Dorzuć kotka i chomika –
powiedziała z pełną powagą.
– Kot zje chomika, Aura, a
chyba tego nie chcesz, co? – Nathiel uśmiechnął się na boku.
– To kotek i drugi kotek, a
chomiczek jak już zdechną.
– Stoi.
Spojrzałam na swojego męża ze
zgrozą, a on tylko puścił mi oczko, jakby chciał przekazać, że przecież
żartuje. Nie byłabym tego taka pewna. Musiałabym nie znać uporu Aury i jej
demonicznego gniewu, który budził się, gdy któreś z nas nie dotrzymywało
obietnicy, oraz Nathiela, który wiecznie powtarzał, że żartuje, a potem
okazywało się coś zupełnie innego.
– To teraz pojedziesz? – Auvrey
uniósł brew.
– Obiecałam. – Aura złożyła ręce
za plecami i zaczęła się kiwać w prawo, w lewo jak najsłodsza istotka na
świecie, która przecież jest grzeczna dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Towarzyszył jej oczywiście przeuroczy uśmiech małego aniołka. Mogłam się
założyć, że nauczyła się tego zachowania, obserwując swoją młodszą siostrę.
Szkoda tylko, że u Calanthii ten odruch był naturalny, a u Aury czysto
aktorski.
Samochód, który wjechał na nasz
pojazd zatrąbił donośnie, oznajmiając swoje przybycie. To była pora na
pożegnanie się z dzieciakami. Kiedy tak na nie spoglądałam, moje serce ściskała
niewidzialna obręcz, która sprawiała, że przez moment nie mogłam złapać
oddechu. Panikowałam, a to nie było do mnie podobne. Cały czas starałam się
powtarzać w myślach, że wszystko skończy się dobrze i już wkrótce znów będę
mogła ujrzeć trójkę pociech. Wtedy nie będą nas już niepokoiły żadne demony, a nad naszym nieszczęsnym miastem nie będzie wisiała groźba zniszczenia. Tę myśl zagłuszała inna,
która starała się mi przypomnieć, jak wielką armię demonów posiadał Vail
Auvrey, a jak małym zespołem byliśmy my. Ostatnim razem wygraliśmy z wiedźmami
tylko dlatego, że Madlene poświęciła za nas swoje własne życie. Teraz nikt tego
nie zrobi, musieliśmy poradzić sobie sami.
Wzięłam głęboki wdech,
uklęknęłam i wyciągnęłam ramiona. Nie musiałam dłużej czekać. Nate i Calanthia
zaraz do mnie podbiegli i rzucili się w moje objęcia, o mały włos nie powalając
mnie na podłogę. Uśmiechnęłam się mimowolnie, ściskając chude i drobne plecy
swoich dzieci. Słyszałam, jak najmłodsza z rodzeństwa wylewa cicho łzy w moją
koszulkę.
– Niedługo znowu się zobaczymy –
powiedziałam do nich możliwie pokrzepiająco.
Nate kiwnął delikatnie głową. Gdy spoglądał w moje oczy wydawał się być jednak poważnie zasmucony.
Do domu weszła Amy, która
specjalizowała się w głośnym powiadamianiu całego domu o swojej obecności.
Nathiel widząc jej zatroskaną minę, która próbowała wydać na świat choć
delikatny, pociszający wszystkich uśmiech, rzucił:
– Naucz się w końcu pukać, jak
przychodzisz do nie swojej chaty.
– Och, w takim razie ty
będziesz musiał nauczyć się pukać do naszej lodówki. – Amy posłała mu znaczące
spojrzenie. Widząc rozdziawioną w niedowierzaniu buzię Auvreya, który właśnie został
pokonany słownie przez najłagodniejszą osobę w naszym zespole, pozbawioną
jakiejkolwiek ironii, mało nie zaczęłam donośnie klaskać. Uciszyć Nathiela, to dopiero wyzwanie.
– Uważaj, żeby ciebie ktoś nie
puknął – burknął niezadowolony Nathiel, już po chwili szczerząc się jak do
sera. Najwyraźniej zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo ambiwalentnie brzmiało
jego stwierdzenie. To sprawiło, że na policzkach mojej przyjaciółki pojawiły
się soczyste rumieńce. Zaraz odwróciła wzrok w drugą stronę i rozpoczęła inny
temat.
– Gotowi do podróży? – spytała z
niemrawym śmiechem w ustach.
– Tak – odparł smętnie Nate,
odsuwając się ode mnie niechętnie. Ostatni raz spojrzał mi w oczy, a potem
podbiegł do Nathiela, któremu wtulił się w nogi. Calanthia tkwiła w moich
ramionach kilka chwil dłużej. Sama musiałam wziąć ją na ręce i zanieść do taty.
Dopiero wtedy przylgnęła do jego szyi, jakby nie chciała się od niej nigdy
więcej odrywać. To zachowanie wcale mnie nie dziwiło. Nasze dzieci nigdy w
życiu nie wyjechały jeszcze z miasta i to bez naszej opieki. Na dodatek nie
byliśmy w stanie im powiedzieć, ile czasu zajmie ich mała wycieczka – bo tak im
to przedstawiliśmy, jako wesołą podróż. Miałam tylko nadzieję, że Amy sobie z
nimi poradzi, w końcu czekała ją nie byle jaka misja, wcale nie gorsza od
naszej. Będzie miała na głowie chorujące, kilkumiesięczne dziecko, którym była
Madelyn, niesforną Aurę, Nate’a, Calanthię oraz własną córkę. To więcej, niż
mógłby znieść zwyczajny człowiek.
– Ja się z wami nie żegnam –
powiedziała z prychnięciem Aura. Założyła ręce na piersi i nadmuchała policzki.
W jej oczach dostrzegałam jednak coś, co podpowiadało mi, że sama będzie za
nami tęsknić – łzy.
Nie chciałam jej
do niczego zmuszać, a równocześnie nie mogłam się powstrzymać od przytulenia
jej do siebie. Przecież to mógł być ostatni raz, kiedy się widzimy. Nawet
jeżeli wzbraniała się przed tym rękami i nogami, wreszcie do mnie przylgnęła.
– Nienawidzę was – jęknęła,
pociągając cicho nosem, jakby nie chciała zdradzić swojego płaczliwego stanu.
Na okazanie swojego niezadowolenia ugryzła mnie delikatnie w ramię. Było to
jednak do zniesienia. Kiedy Aura chciała zrobić komuś krzywdę, po prostu to robiła. Teraz dała mi tylko do zrozumienia, że jest jej przykro i czuje się bezradna wobec tej sytuacji.
Nathiel przybliżył się do nas i wraz z
resztą dzieciaków dołączył do rodzinnego tulenia. Nie mogłam się nie
uśmiechnąć.
Właśnie tak chciałam zapamiętać
tę chwilę. Mój mąż, moje dzieci i ja, wszyscy splecieni w ciepłym, rodzinnym uścisku.
Schowałam to rozgrzewające moje ciało uczucie głęboko w sercu, aby móc cieszyć
się nim w nadchodzących, ciężkich chwilach.
Moje własne, małe szczęście, które doda mi otuchy i sprawia, że na mojej twarzy będzie gościł szczery uśmiech. Wspomnienia potrafiły zdziałać cuda. Ogrzewały nas w chwilach, które wydawały się przerażająco mroźne.
Oderwaliśmy się od siebie w
momencie, kiedy Amy znacząco chrząknęła.
– Nie chcę, naprawdę nie chcę
wam przerywać tej chwili, ale musimy już jechać – zagaiła speszona. Kiwnęłam
głową ze zrozumieniem i pchnęłam delikatnie dzieci ku wyjściu. Gdyby nie ich
smutne buzie, zapewne potraktowałabym to rozstanie jako krótkotrwałą rozłąkę
spowodowaną rzeczywistą wycieczką do innego miasta. Nie
potrafiłam siebie jednak oszukiwać, to raczej domena Nathiela.
– Papa, mama i tata –
powiedziała jękliwym i płaczliwym głosem Calanthia, machając do nas na
pożegnanie. Nate zrobił to samo, co ona, Aura posłała nam wyłącznie krzywy
uśmieszek i utarła ukradkiem łzę, która spłynęła jej po policzku.
Amy spoglądała dłuższą chwilę w moją twarz. Była załamana, przygnębiona i bliska płaczu. Jeżeli coś pójdzie nie tak, to ona będzie musiała zająć się naszymi dziećmi. Spoczywała na niej potężna odpowiedzialność. W tym momencie była członkiem naszej organizacji, nawet jeżeli tego nie chciała. Uczestniczyła w jednej z misji, która miała zapobiec szkodom wyrządzanym naszym rodzinom przez demony. Ochrona bliskich i próba wstrzymywania łez przy dzieciach to naprawdę ciężka misja.
Moja przyjaciółka nie wytrzymała. Podbiegła do mnie i rzuciła się w moje ramiona. Wstrzymała dech, próbując się nie rozpłakać. Nawet w tej chwili chciała zachować dobrze mi znany optymizm.
– Wierzę w was, Laura – szepnęła mi do ucha.
Byłam w stanie tylko i wyłącznie kiwnąć głową. Reszta mojego ciała była sparaliżowana.
Kiedy nasze dzieci odjeżdżały,
patrzyłam wraz ze swoim mężem przez okno – tym momencie obejmował moje ramię i
przyciskał mocno do siebie, co zdradzało jego niepokój. Obydwoje zdawaliśmy
sobie sprawę, że to mogło być nasze ostatnie wspólne spotkanie, a jednocześnie
zaciskaliśmy usta i z twardą myślą utrwaloną w głowach, obiecaliśmy sobie, że
nie zginiemy.
Musimy żyć. Dla nas, dla naszych dzieci.
Oparłam głowę o pierś Nathiela
i wzięłam cichy, umęczony tęsknotą wdech. Przez szybę odjeżdżającego auta
machały do nas blade rączki. Tylko jedna z nich wskazywała na coś, co
znajdywało się za naszymi plecami.
W momencie, gdy dzieciaki
odjechały, spojrzeliśmy zgodnie w tył.
Na ścianie w salonie znajdował
się ogromny czerwony napis, najprawdopodobniej zrobiony szminką i to z pomocą
demonicznej magii. Głosił:
„MOI RODZICE SOM BOSCY I
ZABIJOM WSZYSTKIE DEMONY”.
Chociaż powinniśmy się gniewać,
obydwoje spojrzeliśmy po sobie i wybuchliśmy nagłym, niepohamowanym śmiechem.
Ciężka sprawa przekonać radę miasta do tego, że w mieście grasują prawdziwe demony. Sama bym pewnie nie uwierzyła, chociaż Sapphire zrobiła swoją robotę doskonale. "Nie lubię was, ale i tak wam pomogę" - skąd ja to znam? Hmm. A już wiem.
OdpowiedzUsuńRozłąka z dziećmi jest nieubłagana w tych warunkach. Że też Aura nie chce tego zrozumieć. Chociaż z drugiej strony podejrzewam, że po prostu się boi. Kto by się nie bał. Jednak końcówka wygrała wszystko. Oj, Aura.
Pozdrawiam
Hej :)
OdpowiedzUsuńNo, no, no. Sapphire się na coś łowcom przydała. Aż nie wierzę, że napisałam coś takiego. Nieźle to zaplanowali, ale jak najbardziej rozumiem - zdarzają się sytuacje, kiedy trzeba chwycić za niekonwencjonalne środki, by dopiąć swego.
Hehe, chciałabym zobaczyć takie obrady na własne oczy, ale z zachowaniem dla siebie środków bezpieczeństwa.
Hhaha, jakie targowanie się z dzieckiem. Istny poziom Aubreyów. Rozbawiłaś mnie tym, dzięki :D
Ooo, jaki ten napis jest słodki! Więcej dowodów na miłość nie potrzeba.
Mam nadzieję, że ta rozłąka nie będzie zbyt długa. A wojna okaże się zwycięska.
Pozdrawiam.