wtorek, 5 grudnia 2017

[TOM 3] Rozdział 46 - "Moi rodzice"

Uff, w końcu skończyłam pisać ten rozdział i z odetchnięciem mogę go opublikować. 
Odnoszę dziwne wrażenie, że WCS zakończy się jednak na 50 rozdziałach. Może to nie taka zła opcja, w końcu poprzednie tomy kończyły się gdzieś na 70, 60. Zobaczymy! Przede mną poważne wyzwanie. WOJNA.
***
Garsonka to zdecydowanie nie mój styl, ale pewne sytuacje wymagały poświęceń, nawet tych niechcianych. W głowie wciąż powtarzałam sobie: to wszystko dla Nox, a już szczególnie dla ludzkości, która niebawem mogła pogrążyć się w nicości. To w jakiś sposób dodawało mi otuchy.
Poprawiłam przylegającą do moich ud czarną spódnicę za kolana, nie zapominając o wykrzywieniu ust w grymasie. Sorathiel, który szedł tuż obok mnie, sprawiał wrażenie tak samo niezadowolonego jak ja – właśnie poprawiał swój pasiasty krawat, robiąc przy tym minę, jakby jego szyję opasał długi, duszący go wąż.
Jeżeli wraz ze mną w misji uczestniczył Sorathiel, to znaczyło, że sprawa naprawdę była poważna.
Oprócz nas w zespole był jeszcze Aren oraz Ethan – nie bez powodu zostali wybrani przez naszego szefa. To raczej wątpliwe, że Nathiel, który specjalizował się w masowym zabijaniu demonów, poradziłby sobie w typowo dyplomatycznym zadaniu. Prędzej zwyzywałby wszystkich urzędników świata i sprałby ich na kwaśne jabłko, co nie rzutowałoby pozytywnie na wyniki naszej misji.
Mieliśmy określony cel, którego musieliśmy się trzymać.
– Może przećwiczmy to jeszcze raz? – spytał Sorathiel. Jego ściągnięte brwi, pot na skroniach i nerwowo poprawiające krawat dłonie zdradzały stres, który trzymał go w swoich sidłach. Zazwyczaj szef Nox odznaczał się niesamowitym opanowaniem, ale nie na co dzień odbywaliśmy takie misje jak ta. W końcu rzadko zdarzało nam się działać publicznie – nasza niespisana umowa z ludzkością polegała na tym, że skradaliśmy się w cieniu nocy i niszczyliśmy to, co dręczyło naszą planetę. Niewiele niezwiązanych z Nox ludzi wiedziało o łowcach, zazwyczaj były to postronne osoby z rodziny jakiegoś członka organizacji. Zdarzały się również inne przypadki – na przykład gdy sytuacja wymykała nam się spod kontroli, byliśmy zmuszeni wytłumaczyć wszystko niechcianym uczestnikom misji. Niestety, do czasu kiedy nie pojawiły się la bonne fee, nie mieliśmy dostępu do czegoś takiego jak mikstury zapomnienia. Musiałam przyznać, że nawet teraz rzadko je stosowaliśmy – tylko w nagłych przypadkach, gdy komuś totalnie odbijało na punkcie demonów.
– Przećwiczyliśmy to wystarczająco dużo razy – odpowiedziałam spokojnie, spoglądając ukradkowo na Sorathiela, który nareszcie skończył się bawić krawatem. – Rozumiem, że się stresujesz, ale uwierz mi, nie jesteś z tym sam.
– Myślę, że nie chodzi tu o kwestię samej rozmowy, którą za chwilę przeprowadzimy. – Westchnął. Zapatrzył się gdzieś w pustą przestrzeń i umilkł, jakby przez pewien czas zagłębił się w świat własnych rozważań. Cierpliwie czekałam na kontynuację wypowiedzi. – Zdajesz sobie sprawę z tego, że zrobimy z siebie wariatów, prawda? I że ochrona może nas wyprosić.
– Ba, że wyprosić – odezwał się Ethan, który szedł tuż za nami. Mówił szeptem, ponieważ towarzyszył nam jeden z ochroniarzy. – Zapewne bezzwłocznie powiadomią odpowiednie władze, które przyjmą nas do swojej kwatery z otwartymi ramionami.
– I rozpiętymi kaftanami bezpieczeństwa? – spytał z niemrawym śmiechem Aren.
– Coś w ten deseń.
– Bardzo pocieszające – mruknął niezadowolony Sorathiel, znowu szarpiąc za swój krawat. Jeszcze chwila i zaciśnie go wokół swojej szyi tak mocno, że dobrowolnie się udusi.
– Nie polepszacie sytuacji – dodałam na zakończenie i spojrzałam znacząco na trójkę mężczyzn, z których jeden szedł tuż obok mnie, a pozostała dwójka za mną. Wszyscy jakby zgodnie posłali mi krzywe uśmieszki. Nikt z nas nie był w końcu zbytnio uradowany takim obrotem spraw.
Dziennikarze mocno zainteresowali się dziwnymi zjawiskami mającymi miejsce nie tylko w naszym mieście, ale również w tych sąsiadujących z nami. Zasięg działalności demonów rozszerzał się na coraz dalsze obszary. Owszem, nie tylko tutaj działali łowcy – bronili ludzi przed demonami także daleko poza naszym zasięgiem, co nieco ułatwiało sprawę, ale nie do końca poprawiało sytuację. Łowców i tak było zdecydowanie zbyt mało, o wiele mniej niż demonów, które dostrzegając naszą bezradność, przenosiły się na naszą planetę w coraz to większych ilościach, aby siać zamęt i spustoszenie. Rząd prowadził specjalne obrady, które jak dotąd nie przyniosły żadnych rozwiązań. Trudno na to liczyć, kiedy tak naprawdę nie wiedzieli, co im zagraża. Dziennikarze byli za demonami – ta teoria miała tak szeroki zasięg, że ludzie zaczęli w to wierzyć, a tym samym głupieć. Nasi sąsiedzi tworzyli potajemne schrony, gromadzili żywność i pustoszyli wszystkie markety, byleby tylko przygotować się do demonicznej apokalipsy, którą wymyślili redaktorzy jednej z gazet. Naszym zadaniem było zapobiec ogólnemu chaosowi, a kto mógł nam w tym pomóc, jak nie Rada Miejska? Chcieliśmy ich ostrzec przed zbliżającym się niebezpieczeństwem – to w pierwszej kolejności, w następnej przygotować do walki i obrony. Pozostawała jeszcze kwestia węszących dziennikarzy, którzy sprawiali, że ludzie panikowali – ta sprawa również była konieczna do rozwiązania.
Nasze przedsięwzięcie mogło zakończyć się niepowodzeniem i mieliśmy tego pełną świadomość, jeżeli jednak poprowadzimy w odpowiedni sposób rozmowę, wszystko zakończy się dobrze, a kto był tak dobry w mydleniu oczu, jak nie nasz zespół? Mieliśmy tutaj czterech dyplomatów, którzy świetnie władali językiem i korzystali ze wszystkich wartościowych zasobów swoich umysłów. To było idealne zadanie dla intelektualistów.
   Zatrzymaliśmy się przed ogromnymi drzwiami. Spojrzeliśmy po sobie, kiwnęliśmy znacząco głowami, a potem, kiedy ochroniarze otworzyli przed nami wrota, weszliśmy do samej paszczy lwa. Ławy były już zajęte przez zasiadających w radzie oraz najważniejszego gościa dzisiejszego przedstawienia – burmistrza miasta.
Niewiele wiedziałam o Brianie Williamsie, który sprawował doczesną władzę. Działał z ukrycia, nie lubił pokazywać się ludziom, choć często był do tego zmuszony. Na ogół pochmurny z wiecznie skupioną miną. Prędzej przysłuchiwał się ludziom niż debatował. Na szczęście potrafił słuchać. Czy nas również zechce wysłuchać? To się okaże.
– Bez zbędnych wstępów, zacznijmy obrady – odezwał się smętnym głosem jeden z nieznanych nam ludzi. Ślęczał nad kartką, poprawiał okulary i spoglądał na nas niemalże z kpiną zarysowaną w jego oczach. To zapewne nie było pierwsze ze spotkań, które zorganizowała Rada Miejska. Zważając na dziejące się wkoło złe rzeczy, byli o wiele bardziej otwarci na opinie ludzi, niektórzy jednak nadużywali możliwości i przychodzili tu ze swoimi nieziemskimi teoriami. Zapewne nie powiemy im niczego nowego w tej sprawie, mam jednak nadzieję, że będziemy bardziej przekonujący od naszych poprzedników, zagorzałych entuzjastów apokalipsy. 
– Miejmy nadzieję, że tym razem nie będą to demony – mruknął jeden z członków rady na boku. Ktoś zawtórował mu cichym chrząknięciem, które miało zamaskować śmiech. To niestety nie wróżyło niczego dobrego.
Sorathiel wziął głęboki wdech, zmarszczył w skupieniu czoło i zrobił hardy krok wprzód. Kiedy nadchodziła prawdziwa batalia, zapominał o tym, co to stres i po prostu działał. To właśnie dlatego był naszym szefem. Może nie był idealny i popełniał wiele błędów, ale kto jak nie on nadawał się do tej roli najbardziej?
– Drogi burmistrzu, droga Rado, na samym wstępie chciałbym zaznaczyć, że obojętnie, co byście usłyszeli, ze względu na powagę sytuacji musicie nas wysłuchać do końca. – Przerwał na chwilę i spojrzał uważnie na wszystkich zgromadzonych, którzy unosili sceptycznie brwi do góry. – Nie przybyliśmy tu z kolejną lichą teorią, która nie wprowadzi niczego nowego do sprawy. To, co powiemy może okazać się dla was nieprawdopodobne, ale zanim nas wyprosicie, pozwólcie nam przynajmniej udowodnić prawdziwość naszych słów. – Wydawało mi się, czy rada z burmistrzem na czele wyglądali teraz na bardziej zainteresowanych? Mowa Sorathiela zrobiła swoje. Choć spędził całe życie poza miejscami publicznymi, takimi jak szkoła czy uniwersytet, był znakomitym mówcą. Czasami zastanawiało mnie, skąd u niego takie zdolności, których nawet nie mógł przećwiczyć w samotności.
– Macie moje pozwolenie – odezwał się niskim i dźwięcznym głosem burmistrz, co sprawiło, że rada wytrzeszczyła oczy. Cóż, plotki głosiły, że nigdy nie odzywał się na samym początku obrad.
– Dziękuję – odpowiedział Sorathiel i skinął głową. – Jak już państwo zauważyli, ostatnio w naszym mieście dzieją się niewyjaśniane żadnym logicznym stwierdzeniem zjawiska. Moja pierwsza uwaga odnosi się do tego, aby zabronić dziennikarzom i redaktorom gazet rozgłaszanie mieszkańcom coraz to nowszych i coraz bardziej niepokojących informacji, które nie zawsze są prawdziwe. – Świetnie, zaczął od sprawy, która jest daleka od sedna naszych wyjaśnień. Dzięki temu rada straci czujność. – Ludzie wpadają w popłoch, dziesiątkują sklepy, budują schrony, szykują się do apokalipsy, która ma nie nadejść.
Członkowie pokiwali zgodnie głowami.
– Prośba zostanie rozważona – odpowiedział ze znudzeniem jeden z głównych radnych, udając, że zapisuje coś na kartce. Przerwał Sorathielowi, zanim ten zdołał dokończyć zdanie. Na szczęście to nie sprawiło, że się poddał.
– Prosiłbym również o rozważenie…
– Przejdź do sedna, synu – zakpił ten sam radny, krzywiąc się z niezadowoleniem. Szef naszej organizacji otworzył usta i równie szybko je zamknął. Postanowiłam, że to ja wkroczę do akcji. 
Powoli zaczynałam żałować, że nie ma tutaj Nathiela. Jeżeli ktoś specjalizował się w kontrowersyjnych wyznaniach, to właśnie on. Potrafił wprowadzić zamęt, który w niektórych sytuacjach mógł się okazać właściwy i jak najbardziej potrzebny. Na szczęście to nieliczne przypadki. Anarchia nie zawsze jest dobrym sposobem na rozwiązywanie sytuacji. 
– Jakkolwiek to zabrzmi, naprawdę mamy do czynienia z demonami – odezwałam się głośno. To wywołało na sali śmiech, co ani trochę mnie nie zdziwiło. Podniosłam głos. – Zabijamy je od dawna i dostrzegamy różnicę pomiędzy minionymi zdarzeniami a dzisiejszymi. Jest coraz gorzej. Nikt z was nie może zaprzeczyć temu, że dzieją się tu naprawdę dziwne i niewyjaśnialne rzeczy.
Jakiś inny radny prychnął głośno i wyraził swoje oburzenie słowami:
– Równie dobrze może to być jakiś wirus, który doprowadza ludzi najpierw do szaleństwa, a potem do śmierci.
Skrzywiłam się.
– Ale ten wirus nie może pustoszyć całego miasta, bo jak orzekli specjaliści, ten „wirus” nie obejmuje ludzkiego umysłu. On po prostu wysysa życie z ludzi.
– Bywały już przypadki, gdzie zdarzała się psychoza – odezwała się znudzona kobieta.
– Psychoza, która nie była poparta żadnymi badaniami. Nic w mózgach tych osób nie wskazuje na to, że szaleją – kontynuował Aren. – Niedawno jeden z lekarzy opublikował artykuł, który odnosił się do tego, że „zarażeni” pacjenci zachowywali się, jakby mieli w sobie dwie osobowości.
– Jedna odpowiedź: schizofrenia. – Główny radny westchnął ociężale i podparł się znudzony na ręce.
– Gdyby był pan wykształcony, wiedziałby pan, że schizofrenia to choroba, która nie może dotknąć z nagła umierających ludzi i to w tak krótkim czasie – kontynuował z nutką sarkazmu Ethan, który założył ręce na piersi. Jego zachowanie sprawiło, że rada się wzburzyła, moim zdaniem było to jednak potrzebne.
– Na dodatek nie w tak dużej ilości – dopowiedział Sorathiel.
– Skoro waszym zdaniem to demony – zakpiła inna osoba – udowodnijcie nam to. Przyprowadźcie tu jednego z nich, pokażcie, że istnieją. Co za sens wierzyć w istnienie czegoś, czego sami nie widzimy?
Spojrzeliśmy po sobie. Powiedzenie, że jestem osobą, która jest półdemonem, byłoby w tym momencie dosyć ryzykowne, podobnie jak użycie moich mocy. Musieliśmy znaleźć inny sposób.
Sorathiel wziął głęboki wdech:
– Jeżeli chcecie państwo, abyśmy to państwu udowodnili…
Drzwi trzasnęły potężnie, kiedy na salę niespodziewanie weszła jedna z dobrze znanych nam demonic. Nie spodziewałam się, że ją tutaj ujrzymy. Najpierw spojrzałam niepewnie na Sorathiela, aby upewnić się, że to nie był jego pomysł, potem na Arena i Ethana, każdy z nich zdawał się być zdezorientowany.
Znajoma demonica wsparła się lewą dłonią o biodro, drugą zaś rękę uniosła w górę i pstryknęła palcami. Kiedy to już zrobiła, dwójka ochroniarzy stojąca tuż za jej plecami, padła na ziemię. To wywołało oburzenie wśród radnych.
– To zaplanowane przedstawienie!
– Ci ochroniarze muszą z nimi współpracować!
– Otruli ich!
– Wezwać policję!
Sorathiel wziął głęboki wdech i spojrzał w sufit. Niechciana obecność trochę komplikowała sprawę. Musieliśmy jakoś uspokoić ten chaos.
Demonica postawiła kilka pewnych siebie kroków i w mgnieniu oka pojawiła się obok nas. Potem machnęła ręką i zamknęła z potężnym trzaskiem drzwi, który uspokoił zszokowanych członków rady. Wszyscy zgodnie umilkli. Może i mieli wytłumaczenie na ochroniarzy, ale jak w takim razie wytłumaczyć trzask drzwi, kiedy nikogo nie było na zewnątrz, a wszystkie okna były pozamykane?
– Żeby nie było – zaczęła znudzonym głosem dziewczyna – nie jestem tutaj, aby wam pomóc. Jestem tutaj, bo łączą nas interesy. – Westchnęła i przewróciła ostentacyjnie oczami, zakładając ręce na piersi. – Zbliża się wojna. My również zamierzamy walczyć. Nie dla was, a dla własnych korzyści. Chcemy pokonać departament, żeby żyło nam się lepiej. Was tak w gruncie rzeczy mamy gdzieś. – Uśmiechnęła się uroczo.
Nie miałam pojęcia, skąd Sapphire wiedziała, że się tutaj zjawimy, ale pojawiła się tu w odpowiednim momencie, aby udowodnić radnym, że wcale nie kłamiemy. Kto jak nie ona potrafił władać ludzkimi umysłami? Kto jak nie ona potrafił tak manipulować ludźmi?
Dziewczyna zebrała swoje różowe włosy w kucyk i spięła je gumką. Wyglądała, jakby szykowała się do poważnego przedstawienia. Nie wskazywał na to tylko jej zwyczajny ubiór składający się z białej tuniki i czarnych leginsów.
– Kto nie wierzy w ich słowa, niech podniesie rękę – odezwała się znudzonym głosem młoda demonica. Rozglądnęła się po sali z uniesioną brwią. Już po chwili w górę uniosły się prawie wszystkie dłonie, za wyjątkiem samego burmistrza, który wstrzymywał się od głosu.
– Znakomicie. – Sapphire klasnęła w dłonie i zaśmiała się głośno w ten dziwnie niepokojący sposób, który nie zwiastował niczego dobrego. Żałowałam teraz, że moja czarna spódnica nie miała czegoś takiego jak kieszeń. Nie mogłam upchnąć tam exitialis. Poza tym, kto z nas spodziewał się w tej sali demonów?
Spojrzałam na swoich towarzyszy i cicho przeklęłam. Każdy z nich trzymał w ręku nóż.
Zamierzałam znienawidzić bycie kobietą.
– Od czego by tu zacząć? – zastanowiła się na głos Sapphire, kładąc palec na ustach. Standardowo starała się wzbudzić niepewność wśród opozycji i doskonale wykreować swoje przedstawienie po to, aby zrobić wielkie wrażenie na wszystkich zgromadzonych w tej sali. Cyrkowe nawyki chyba nigdy nie wyjdą jej z krwi, podobnie jak egoizm i narcyzm. – Dobrze. Jako, że nie przepadam za grubymi kobietami… – Sapphire wskazała palcem na jedną z radnych, która aż się wzdrygnęła. Początkowo myślałam, że ze zdziwienia, szybko się jednak okazało, że demonica użyła na kobiecie swoich mocy. – Tak jak się spodziewałam. Samotna, lat czterdzieści pięć, zgorzkniała, wredna, skąpa. O, wczoraj nie pomogła przejść staruszkowi na pasach. – Zaśmiała się. – Ludzie to mają poczucie winy. – Prychnęła. – Twoim marzeniem jest wyjechać do Australii. Ciekawe. Urzeczywistnię ćwiartkę twojego marzenia. Bądź jak kangur! – Jak na zawołanie, kobieta zeskoczyła z ławy i zaczęła zamaszystymi skokami przemierzać salę. Problem zaczął się wtedy, kiedy któryś z kolegów chciał ją zatrzymać  wtedy strzeliła mu prosto między oczy pięścią, wywołując u niego krwotok z nosa. Narodziła się kolejna fala oburzenia.
– Teraz ty, przystojniaczku. – Sapphire pstryknęła palcem, dzięki czemu dosyć młody radny podniósł się do góry, całkowicie sztywniejąc. Zastanawiałam się, czy pobladł dlatego, że demonica go wywołała, czy dlatego, że jej moc już zaczęła działać. – Jesteś nudny i doszedłeś tutaj nie o własnych siłach, a o siłach twojego wuja, który siedzi obok ciebie. Czuję się zawiedziona, na szczęście ratuje cię śliczna buźka. Kara? Prosta. Śpiączka. – Sapphire machnęła ręką. Mężczyzna poleciał w tył, co wywołało kolejną falę paniki. – Pokazywać dalej? Nie? Och, wielka szkoda. Tak się zdaje, że jestem demonem, o którym już wcześniej wspominali ci kretyni. – Wskazała na nas palcem. – Niegdyś należałam do gości, którzy rozsiewają te wasze dziwne „wirusy”. Teraz tutaj mieszkam i mam ich gdzieś. – Demonica zbliżyła się do ławy, chwyciła przerażonego starca za głowę, przez co ten rozpłynął się w powietrzu jak duch. Dopiero wtedy usiadła na pulpicie, założyła nogę na nogę i spojrzała w górę na resztę radnych, którzy skupili się w małej przerażonej grupce. – Ci idioci to Nox i ratują wam od lat dupska, starając się zlikwidować demony, żeby żyło wam się lepiej. Działali w ukryciu, bo nie chcieli sławy i bla bla bla. Teraz przyszli do was po pomoc, bo sami sobie nie poradzą. Co wy na to?
Na sali zaległa cisza. Sorathiel jęknął bezradnie i przyłożył dłoń do czoła. To wszystko odbyło się nie tak, jak powinno. To był szantaż, którego chcieliśmy uniknąć.
– Dajcie spokój, mają wam wszystkim kwiatki na głowie wyrosnąć? – spytała znudzonym głosem Sapphire. Jak na zawołanie, na głowach wszystkich radnych, za wyjątkiem burmistrza, który wciąż siedział spokojnie jak lalka przyklejona do krzesła, wyrosły kwiaty. Ludzie zaczęli krzyczeć, uciekać, potykać się, popychać, płakać i dramatyzować. Rozbiegli się na wszystkie strony, starając się stąd wydostać, to im jednak nie pomogło, a tylko zdenerwowało naszą demonicę. Najpierw uniosła rękę w górę, żeby zwrócić na siebie uwagę, potem krzyknęła donośnie: „spokój”, a gdy to nie dało żadnych efektów, machnęła dłońmi w górze, co spowodowało, że wszyscy zastygli w bezruchu. Zaklęcie objęło swoją mocą również nas.
Przeklęłam w duchu.
Znowu daliśmy się złapać w jej pułapkę. Dlaczego nie pomyśleliśmy o tym, aby zabrać ze sobą la bonne fee?
Sapphire skoczyła z gracją na blat ławy i niczym zgrabny, zwinny kot zaczęła kierować się powolnym krokiem w stronę burmistrza. On również został unieruchomiony. Jego twarz, której dotychczas nie poruszyły żadne emocje, teraz wskazywała na niepokój. Brązowe oczy spoglądały badawczo i z nutą niepewności prosto na demonicę.
– Och, nie ma się czego bać – odezwała się Sapphire, siadając tuż przed Williamsem w pozie, która nie wskazywała na to, że jest nastolatką. Gdyby tylko Dean zobaczył, że jego demoniczna ukochana próbuje uwieść samego burmistrza, zapewne nie byłby tym faktem zbytnio uradowany. To jednak była Sapphire. Zawsze robiła to, co chciała. Jej zachowanie to kwintesencja niedorosłości i rozpaczliwego pragnienie zwrócenia na siebie uwagi.
Demonica objęła dłonią podbródek burmistrza i przybliżyła do niego twarz.
– Warunek jest prosty. Zgodzisz się na wszystko, czego zażądają od ciebie ci kretyni – powiedziała donośnie. Chciała, aby również do naszych uszu dotarła ta obelga. Tylko Ethan wyraził swoje niezadowolenie, burcząc coś niezrozumiałego pod nosem. 
Wszyscy byliśmy zirytowani nieprzewidzianymi w skutki odwiedzinami Sapphire, nie mogliśmy jednak cofnąć czasu. Demonica miała własne sposoby na załatwienie niektórych spraw.
Burmistrz kiwnął ledwo dostrzegalnie głową. To jednak nie wystarczyło naszej pomocnicy. Oddalając się od niego na bezpieczną odległość, zamachała przesadnie zamaszyście ręką i wyczarowała w górze czystą kartkę papieru – ta opadła niczym lekkie pióro na jej gładką dłoń. Długopis wyjęła z kieszeni już w mniej spektakularny sposób. Najwyraźniej przedział demonicznych czarów nie obejmował tych zaklęć, które miały spowodować przyrost naturalny długopisów. 
Tym razem Sapphire skierowała znudzone spojrzenie na nasz cudownie sparaliżowany zespół.
– Dyktujcie warunki umowy – rzuciła, ostentacyjnie ziewając i poklepując się po ustach. Wszyscy spojrzeliśmy zgodnie na Sorathiela, który zacisnął usta, jakby zastanawiał się nad tym, jaką podjąć decyzję. Gdyby się na to zgodził, moglibyśmy sobie nieźle nagrabić u tutejszego zarządu. Istniało również prawdopodobieństwo, że nas znajdą i wpakują do więzienia za szantaż, którego nawet się nie dopuściliśmy. Zapewne Sapphire zniknęłaby wtedy w niewyjaśnionych okolicznościach, dzięki czemu ominęłaby ją nagroda główna w postaci dożywocia.
Szef organizacji Nox chrząknął znacząco, co sprawiło, że niemal rozdziawiliśmy usta. To oznaczało, że podjął decyzję w przeciągu kilkunastu sekund i to z wiedzą, że może się to dla nas naprawdę źle skończyć.
– Wnosimy prośbę o… – Sapphire przerwała kwiecistą wypowiedź Sorathiela głośnym śmiechem, po czym uniosła magią długopis w górę i rozkazała mu pisać to, co sama dyktuje. Najwyraźniej tylko chciała sprawdzić, czy się na to piszemy. 
– Ja, burmistrz tego skalanego brudem miasta, podpisuję się pod wszystkimi warunkami, które z góry narzuci mi organizacja Nox, jednocześnie rozgrzeszam niejaką Sapphire Farris i przysięgam nie narzucać na nią odpowiedzialności, wynikającej z uszkodzenia zdrowia psychicznego członków Rady Miasta, odsuwając ją tym samym od całej sprawy, jakby w ogóle jej tutaj nie było. – Demonica posłała spoconemu ze stresu burmistrzowi uroczy uśmiech. – Może być, proszę pana? – spytała przesadnie słodkim tonem głosu, przekręcając energicznie głowę w bok, jak cieszące się z niczego dziecko.
Williams przełknął ślinę i potwierdził skinięciem wszystkie warunki. Sapphire chwyciła za jego dłoń, wyjęła z kieszeni nóż, ukłuła go w palca i przyłożyła krwawiący kciuk do kartki papieru. Po tym klasnęła ożywczo w dłonie, dzięki czemu umowa rozpłynęła się w powietrzu, niczym kontrakt podpisany z samym diabłem.
– Ach, zapomniałam jeszcze dodać, że w razie złamania obietnicy, wszystkich radnych oraz pana, panie burmistrzu, czeka miła kara w postaci śmierci – powiedziała dźwięcznie. Po tych słowach zeskoczyła z ławy. Nie zaszczyciła nas już swoim spojrzeniem. Przeszła obok naszego zespołu kręcąc zamaszyście biodrami i uśmiechając się w irytująco pewny siebie sposób. Na odchodnym rzuciła:
– Mam nadzieję, że więcej się nie zobaczymy!
A potem wyszła z pomieszczenia, w którym wraz z trzaskiem zamykanych wrót, zapanował chaos. Spojrzeliśmy po sobie z Sorathielem i uśmiechnęliśmy się do siebie niemrawo. Mimo konsekwencji, które mogły nas czekać, sprawa zakończyła się najwyraźniej w przypuszczalnie pozytywny dla nas sposób.
Może jednak szantaż nie był takim złym sposobem na osiągnięcie celu.
Jedna z wielu pozycji na liście rzeczy do wykonania została oznaczona zielonym kolorem jako wypełnione zadanie. Teraz nadszedł czas na cięższą misję: przekonanie dzieci, że tam, gdzie chcemy je zabrać, będą bezpieczniejsze.
***
– Nie.
– Aura, obiecałaś.
– Nie! Zmieniłam zdanie! Nie chcę nigdzie jechać, mamo!
Spojrzałam ukradkiem na Nathiela, który właśnie siedział na sofie, przegryzał kanapkę i prawdopodobnie udawał, że czyta gazetę, tak naprawdę wyłącznie przeglądając obrazki. Udawał, że nie dostrzega mojego znacząco ponaglającego spojrzenia. Na dodatek próbował ukryć, że wyjazd naszych dzieci w ogóle go nie obchodzi – szłam o zakład, że wewnętrznie wręcz płakał, że nie będzie z kim się miał bawić przez ten czas. Zamierzałam go pocieszyć, przecież będzie mógł się zabawiać z demonami i to do woli. 
Przymknęłam na chwilę powieki i wzięłam cichy wdech, szykując się do kolejnej batalii słownej z naszą nieustępliwą córką.
– Obietnica, że będziesz mogła zjeść tyle lodów i chipsów ile będziesz chciała, już na ciebie nie działa? – spytałam spokojnie. Aura właśnie próbowała otworzyć niezręcznie swoją malutką walizkę i wypakować z niej wszystkie ciuchy oraz misie. Nate i Calanthia siedzieli już na swoich torbach i przyglądali się siostrze z niepokojem. Najwyraźniej sami zaczęli się zastanawiać, czy to właściwe, że nawet nie protestowali, kiedy powiedzieliśmy im, że wyjadą na nieokreślony czas do całkowicie nieznanego im miasta w towarzystwie Amy i reszty dzieciaków.
Małe ¾ demona poddało się z szarpaniną walizki. Aby okazać swój gniew skopała ją ze trzy razy.
– Ja chcę tu zostać! – oburzyła się.
– W takim razie porozmawiaj o tym ze swoim ojcem – mruknęłam z niezadowoleniem. Celowo zrzuciłam to na Auvreya. Myślał, że wszystko załatwię sama. Przecież to jego Aura słuchała się bardziej niż mnie. Problem nie tkwił w tym, że miałam słabe argumenty przemawiające za moją mocną pozycją rodzicielską, po prostu nasza córka była zawsze po stronie tego, kto bardziej jej popuszczał i pozwalał na psocenie.
– Co? – spytał nierozumnie Nathiel, udając, że w ogóle nie rozumie, co się wokół niego dzieje. Ściągnął brwi i wystawił otwartą na losowej stronie gazetę w moją stronę. – Czytałem właśnie bardzo pouczający artykuł na temat wychowywania dzieci.
– Ale tato, tam są narysowane wieloryby – odezwał się Nate.
– I one się rozmnażowają! – dodała z pełną powagą Aura.
Przyłożyłam dłoń do czoła i wydałam z siebie umęczone westchnięcie. Nie miałam już nawet siły, żeby poprawiać swoją córkę. Byłam wystarczająco zmęczona dzisiejszym użeraniem się z własnymi dziećmi, którym trzeba było przetłumaczyć, że nie mogą wziąć dwudziestu książek i trzydziestu misiów ze sobą. Na sam koniec usłyszałam jeszcze, że Aura jednak nie ma zamiaru się nigdzie wybierać, ponieważ woli zostać w domu z rodzicami, gdzie będzie miała spokój od siostry i brata. Za pięć minut miała się tu zjawić Amy z kierowcą, który odwoził ich do Nashville. Wolałabym uniknąć takich problemów.
– Po prostu nie ta strona – powiedział chichoczący się wesoło Nathiel, którego najwyraźniej rozbawił jego własny żart. Zamknął gazetę, rzucił nią na sąsiedni fotel i spojrzał na Aurę. – Dziesięć dolców w tygodniu przez cały rok, pozwolenie na oglądanie telewizji do godziny dwudziestej pierwszej i tyle ciasta czekoladowego, ile sobie zażyczysz.
Aura stanęła naprzeciw ojca, zmarszczyła czoło i założyła ręce na piersi. Wyglądała jak poważny biznesmen, który rozważa sprzedanie jednej ze swoich cennych nieruchomości.
– Dorzuć kotka i chomika – powiedziała z pełną powagą.
– Kot zje chomika, Aura, a chyba tego nie chcesz, co? – Nathiel uśmiechnął się na boku.
– To kotek i drugi kotek, a chomiczek jak już zdechną.
– Stoi.
Spojrzałam na swojego męża ze zgrozą, a on tylko puścił mi oczko, jakby chciał przekazać, że przecież żartuje. Nie byłabym tego taka pewna. Musiałabym nie znać uporu Aury i jej demonicznego gniewu, który budził się, gdy któreś z nas nie dotrzymywało obietnicy, oraz Nathiela, który wiecznie powtarzał, że żartuje, a potem okazywało się coś zupełnie innego.
– To teraz pojedziesz? – Auvrey uniósł brew.
– Obiecałam. – Aura złożyła ręce za plecami i zaczęła się kiwać w prawo, w lewo jak najsłodsza istotka na świecie, która przecież jest grzeczna dwadzieścia cztery godziny na dobę. Towarzyszył jej oczywiście przeuroczy uśmiech małego aniołka. Mogłam się założyć, że nauczyła się tego zachowania, obserwując swoją młodszą siostrę. Szkoda tylko, że u Calanthii ten odruch był naturalny, a u Aury czysto aktorski.
Samochód, który wjechał na nasz pojazd zatrąbił donośnie, oznajmiając swoje przybycie. To była pora na pożegnanie się z dzieciakami. Kiedy tak na nie spoglądałam, moje serce ściskała niewidzialna obręcz, która sprawiała, że przez moment nie mogłam złapać oddechu. Panikowałam, a to nie było do mnie podobne. Cały czas starałam się powtarzać w myślach, że wszystko skończy się dobrze i już wkrótce znów będę mogła ujrzeć trójkę pociech. Wtedy nie będą nas już niepokoiły żadne demony, a nad naszym nieszczęsnym miastem nie będzie wisiała groźba zniszczenia. Tę myśl zagłuszała inna, która starała się mi przypomnieć, jak wielką armię demonów posiadał Vail Auvrey, a jak małym zespołem byliśmy my. Ostatnim razem wygraliśmy z wiedźmami tylko dlatego, że Madlene poświęciła za nas swoje własne życie. Teraz nikt tego nie zrobi, musieliśmy poradzić sobie sami. 
Wzięłam głęboki wdech, uklęknęłam i wyciągnęłam ramiona. Nie musiałam dłużej czekać. Nate i Calanthia zaraz do mnie podbiegli i rzucili się w moje objęcia, o mały włos nie powalając mnie na podłogę. Uśmiechnęłam się mimowolnie, ściskając chude i drobne plecy swoich dzieci. Słyszałam, jak najmłodsza z rodzeństwa wylewa cicho łzy w moją koszulkę.
– Niedługo znowu się zobaczymy – powiedziałam do nich możliwie pokrzepiająco. 
Nate kiwnął delikatnie głową. Gdy spoglądał w moje oczy wydawał się być jednak poważnie zasmucony.
Do domu weszła Amy, która specjalizowała się w głośnym powiadamianiu całego domu o swojej obecności. Nathiel widząc jej zatroskaną minę, która próbowała wydać na świat choć delikatny, pociszający wszystkich uśmiech, rzucił:
– Naucz się w końcu pukać, jak przychodzisz do nie swojej chaty.
– Och, w takim razie ty będziesz musiał nauczyć się pukać do naszej lodówki. – Amy posłała mu znaczące spojrzenie. Widząc rozdziawioną w niedowierzaniu buzię Auvreya, który właśnie został pokonany słownie przez najłagodniejszą osobę w naszym zespole, pozbawioną jakiejkolwiek ironii, mało nie zaczęłam donośnie klaskać. Uciszyć Nathiela, to dopiero wyzwanie. 
– Uważaj, żeby ciebie ktoś nie puknął – burknął niezadowolony Nathiel, już po chwili szczerząc się jak do sera. Najwyraźniej zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo ambiwalentnie brzmiało jego stwierdzenie. To sprawiło, że na policzkach mojej przyjaciółki pojawiły się soczyste rumieńce. Zaraz odwróciła wzrok w drugą stronę i rozpoczęła inny temat.
– Gotowi do podróży? – spytała z niemrawym śmiechem w ustach.
– Tak – odparł smętnie Nate, odsuwając się ode mnie niechętnie. Ostatni raz spojrzał mi w oczy, a potem podbiegł do Nathiela, któremu wtulił się w nogi. Calanthia tkwiła w moich ramionach kilka chwil dłużej. Sama musiałam wziąć ją na ręce i zanieść do taty. Dopiero wtedy przylgnęła do jego szyi, jakby nie chciała się od niej nigdy więcej odrywać. To zachowanie wcale mnie nie dziwiło. Nasze dzieci nigdy w życiu nie wyjechały jeszcze z miasta i to bez naszej opieki. Na dodatek nie byliśmy w stanie im powiedzieć, ile czasu zajmie ich mała wycieczka – bo tak im to przedstawiliśmy, jako wesołą podróż. Miałam tylko nadzieję, że Amy sobie z nimi poradzi, w końcu czekała ją nie byle jaka misja, wcale nie gorsza od naszej. Będzie miała na głowie chorujące, kilkumiesięczne dziecko, którym była Madelyn, niesforną Aurę, Nate’a, Calanthię oraz własną córkę. To więcej, niż mógłby znieść zwyczajny człowiek.
– Ja się z wami nie żegnam – powiedziała z prychnięciem Aura. Założyła ręce na piersi i nadmuchała policzki. W jej oczach dostrzegałam jednak coś, co podpowiadało mi, że sama będzie za nami tęsknić – łzy.
Nie chciałam jej do niczego zmuszać, a równocześnie nie mogłam się powstrzymać od przytulenia jej do siebie. Przecież to mógł być ostatni raz, kiedy się widzimy. Nawet jeżeli wzbraniała się przed tym rękami i nogami, wreszcie do mnie przylgnęła.
– Nienawidzę was – jęknęła, pociągając cicho nosem, jakby nie chciała zdradzić swojego płaczliwego stanu. Na okazanie swojego niezadowolenia ugryzła mnie delikatnie w ramię. Było to jednak do zniesienia. Kiedy Aura chciała zrobić komuś krzywdę, po prostu to robiła. Teraz dała mi tylko do zrozumienia, że jest jej przykro i czuje się bezradna wobec tej sytuacji. 
Nathiel przybliżył się do nas i wraz z resztą dzieciaków dołączył do rodzinnego tulenia. Nie mogłam się nie uśmiechnąć.
Właśnie tak chciałam zapamiętać tę chwilę. Mój mąż, moje dzieci i ja, wszyscy splecieni w ciepłym, rodzinnym uścisku. Schowałam to rozgrzewające moje ciało uczucie głęboko w sercu, aby móc cieszyć się nim w nadchodzących, ciężkich chwilach.
Moje własne, małe szczęście, które doda mi otuchy i sprawia, że na mojej twarzy będzie gościł szczery uśmiech. Wspomnienia potrafiły zdziałać cuda. Ogrzewały nas w chwilach, które wydawały się przerażająco mroźne. 
Oderwaliśmy się od siebie w momencie, kiedy Amy znacząco chrząknęła.
– Nie chcę, naprawdę nie chcę wam przerywać tej chwili, ale musimy już jechać – zagaiła speszona. Kiwnęłam głową ze zrozumieniem i pchnęłam delikatnie dzieci ku wyjściu. Gdyby nie ich smutne buzie, zapewne potraktowałabym to rozstanie jako krótkotrwałą rozłąkę spowodowaną rzeczywistą wycieczką do innego miasta. Nie potrafiłam siebie jednak oszukiwać, to raczej domena Nathiela.
– Papa, mama i tata – powiedziała jękliwym i płaczliwym głosem Calanthia, machając do nas na pożegnanie. Nate zrobił to samo, co ona, Aura posłała nam wyłącznie krzywy uśmieszek i utarła ukradkiem łzę, która spłynęła jej po policzku.
Amy spoglądała dłuższą chwilę w moją twarz. Była załamana, przygnębiona i bliska płaczu. Jeżeli coś pójdzie nie tak, to ona będzie musiała zająć się naszymi dziećmi. Spoczywała na niej potężna odpowiedzialność. W tym momencie była członkiem naszej organizacji, nawet jeżeli tego nie chciała. Uczestniczyła w jednej z misji, która miała zapobiec szkodom wyrządzanym naszym rodzinom przez demony. Ochrona bliskich i próba wstrzymywania łez przy dzieciach to naprawdę ciężka misja.
Moja przyjaciółka nie wytrzymała. Podbiegła do mnie i rzuciła się w moje ramiona. Wstrzymała dech, próbując się nie rozpłakać. Nawet w tej chwili chciała zachować dobrze mi znany optymizm. 
– Wierzę w was, Laura – szepnęła mi do ucha. 
Byłam w stanie tylko i wyłącznie kiwnąć głową. Reszta mojego ciała była sparaliżowana. 
Kiedy nasze dzieci odjeżdżały, patrzyłam wraz ze swoim mężem przez okno  tym momencie obejmował moje ramię i przyciskał mocno do siebie, co zdradzało jego niepokój. Obydwoje zdawaliśmy sobie sprawę, że to mogło być nasze ostatnie wspólne spotkanie, a jednocześnie zaciskaliśmy usta i z twardą myślą utrwaloną w głowach, obiecaliśmy sobie, że nie zginiemy. 
Musimy żyć. Dla nas, dla naszych dzieci.
Oparłam głowę o pierś Nathiela i wzięłam cichy, umęczony tęsknotą wdech. Przez szybę odjeżdżającego auta machały do nas blade rączki. Tylko jedna z nich wskazywała na coś, co znajdywało się za naszymi plecami.
W momencie, gdy dzieciaki odjechały, spojrzeliśmy zgodnie w tył.
Na ścianie w salonie znajdował się ogromny czerwony napis, najprawdopodobniej zrobiony szminką i to z pomocą demonicznej magii. Głosił:
„MOI RODZICE SOM BOSCY I ZABIJOM WSZYSTKIE DEMONY”.
Chociaż powinniśmy się gniewać, obydwoje spojrzeliśmy po sobie i wybuchliśmy nagłym, niepohamowanym śmiechem.

2 komentarze:

  1. Ciężka sprawa przekonać radę miasta do tego, że w mieście grasują prawdziwe demony. Sama bym pewnie nie uwierzyła, chociaż Sapphire zrobiła swoją robotę doskonale. "Nie lubię was, ale i tak wam pomogę" - skąd ja to znam? Hmm. A już wiem.
    Rozłąka z dziećmi jest nieubłagana w tych warunkach. Że też Aura nie chce tego zrozumieć. Chociaż z drugiej strony podejrzewam, że po prostu się boi. Kto by się nie bał. Jednak końcówka wygrała wszystko. Oj, Aura.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej :)
    No, no, no. Sapphire się na coś łowcom przydała. Aż nie wierzę, że napisałam coś takiego. Nieźle to zaplanowali, ale jak najbardziej rozumiem - zdarzają się sytuacje, kiedy trzeba chwycić za niekonwencjonalne środki, by dopiąć swego.
    Hehe, chciałabym zobaczyć takie obrady na własne oczy, ale z zachowaniem dla siebie środków bezpieczeństwa.
    Hhaha, jakie targowanie się z dzieckiem. Istny poziom Aubreyów. Rozbawiłaś mnie tym, dzięki :D
    Ooo, jaki ten napis jest słodki! Więcej dowodów na miłość nie potrzeba.
    Mam nadzieję, że ta rozłąka nie będzie zbyt długa. A wojna okaże się zwycięska.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń