niedziela, 28 sierpnia 2016

[TOM 2] Rozdział 51 - "Bez nas zginiecie"

Już myślałam, że nie wyrobię się z tym rozdziałem, ale tak się wciągnęłam, że ukończyłam go w sobotę. Trochę zapału na 3/4 z siebie wydobyłam i wydaje mi się, że pomimo nudnego początku, wyszło dosyć dobrze. Ten weekend jest cholernie twórczy. To dobrze, bo mogę zająć swoją głowę pisaniem, a dawno nie poświęciłam całego dnia na tworzenie czegoś. To jest piękne. Niedawno pisałam, że jeszcze jakieś 11 rozdziałów do końca, ale... jeden rozdział przeciągnęłam aż na trzy >D - a to z tego powodu, że rozpiska wyjątkowo nie ogarniała dziejów, które teraz odbywają się w Reverentii. Wymyślam je na bieżąco, a nie po drodze mi je skracać albo pisać 30-stronny rozdział! 
***

Jak się okazało, Martha miała racje. Ich skromny duet miał do czynienia z pół demonami – dokładnie z tymi samymi, których spotkała kiedyś Laura, będąc w Reverentii. Naira to osoba, która pomogła jej pozbyć się trucizny, a mężczyzna, który jej towarzyszył był przyszywanym ojcem Deaniela – nosił imię Nick. Choć ich oprawcy nie do końca byli przekonani co do Nathiela – w końcu nosił nazwisko Auvrey i był cienistym demonem, jednym z tych, którymi grupa pół demonów gardziła – to jednak zaprosili ich w swoje skromne, prowizoryczne progi, które co jakiś czas ulegały przeniesieniu, w końcu nie mogli czekać aż reszta polujących na nich demonów dobierze się im do skóry. Uciekali tak już od lat i świetnie dawali sobie rady. Bo choć nie było ich wielu, potrafili osiągnąć to, czego departament nigdy nie zdobędzie – umiejętność współpracy. Nathiel nigdy poważnie się nad tym nie zastanawiał, leciał na łeb na szyję, żeby tylko zabić te pokraki z departamentu, a gdyby głębiej się zastanowić nad tym, że ze sobą nie współpracują, można by ustalić całkiem dobrą strategię, ale strategia to domena Sorathiela oraz jego głównych pomocników, mózgów operacji – Ethana i Arena. On zdaniem innych był bezmózgiem, atakującym wszystko co zyskuje miano złego. Nie starał się tego zmienić, czuł się dobrze ze swoimi porywczymi cechami.
                Jeszcze zanim herbaciany duet został zaproszony na rozmowę z pół demonami, zjawiła się płacząca Madlene wraz z podenerwowaną Alex, która najwyraźniej miała już dosyć jęków i zawodzenia przyjaciółki. Za sobą targały olbrzymie konie. Całe ich stado pasło się na mrocznych łąkach Reverentii nieopodal obozowiska pół demonów. Wszyscy zgodzili się z tym, że mogą się przydać podczas ucieczki.
 Ich sojuszniczy skład powrócił do ładu. Prawie, bo przecież wciąż brakowało Patricii, co bardzo niepokoiło resztę la bonne fee. Obiecały sobie, że nie wyjdą z Reverentii bez niej, przecież była ich przyjaciółką. Albo wszystkie, albo żadna – taką zawsze kierowały się zasadą.
                Martha spoglądała niepewnie w gliniany kubek z niebieskimi i strzałkowatymi liśćmi. Nie lubiła herbacianych eksperymentów, ale nie chciała urazić gospodarzy. Może i demony nie znały czegoś takiego jak kultura (wystarczyło spojrzeć na Nathiela), ale gdziekolwiek by nie była, musiała stosować się do swoich wewnętrznych zasad moralnych. Upiła łyka niebieskiego płynu i uniosła brew do góry. Zimny napój smakował jak mięta, tylko z dodatkiem jakiejś nowości, która mogła nie mieć zamiennika w świecie ludzi. Po upiciu kilku łyków, poczuła jak energia do niej wraca, a ból w stopach ustępuje. O ile życie byłoby łatwiejsze, gdyby cywilizacja ludzka odkryła krainę zwaną Reverentią – przemysł ziołowy na skalę światową. Kto wie, może w końcu wynaleziono by lek na raka?
                Martha spojrzała na Madlene, która od kilku minut wspierała się głową o jej ramię. Słyszała jej miarowy oddech i ciche mruczenie sennych słów. Wcale nie zdziwiło ją, że zasnęła. Na Madlene wszystko działało odwrotnie. Kawa ją usypiała, herbata ją usypiała, napar również nie dodał jej energii – zasnęła jak zabita z otwartą buzią i ściekającą z ust śliną. Teraz z pewnością nie wyglądała uroczo. Martha miała wrażenie, że to z powodu jej mocy – zabierała jej sporo energii, a żeby ją odzyskać, musiała zapaść w sen. I nieważne w jakim miejscu w danym momencie się znajdowała – potrafiła usnąć nawet w Reverentii. Czasem jej tego zazdrościła, ona nie potrafiła spać gdzie popadnie. Ceniła sobie wygodę i komfort.
                Nathiel nie zamierzał pić swojego naparu. Patrzył się podejrzliwie to w kubek, to na pół demony, które odwdzięczały się tym samym spojrzeniem. Widział, że piją to samo, a jednak wolał nie ryzykować. Podobnie uczyniła Alex, która nie zaakceptowała zasad gościnności i wylała potajemnie napar w trawę. Martha usłyszała jej ciche: „niech trawa to wpieprza, ja nie piję magicznych naparów z kosmosu”. Uznała, że nie będzie jej do niczego zmuszać.
                – Co to tak w ogóle jest? – spytał Auvrey, przerywając trwającą od wielu minut ciszę. – Wygląda jak niebieski powerade, tylko w wersji nieodsączonej. Pływa mi tu jakieś liściaste gówno – prychnął chłopak.
                – Wypiłam i żyję – odpowiedziała Martha, posyłając mu krótkie, beznamiętne spojrzenie.
                – Ona zdechła – stwierdził z oburzeniem Nathiel, pokazując palcem na Madlene, której ślina zaczęła skapywać na spodenki. Dla potwierdzenia chwilowego stanu nieżywotności, zachrapała cicho.
                – Ona zawsze zdycha, cokolwiek by nie wypiła – dodała niezadowolona Alex. Widać było, że ta sytuacja jej się nie podoba i najchętniej wróciłaby już do domu.
                Płomiennowłosa Naira przewróciła oczami. Doskonale pamiętała Laurę. Nie na co dzień spotykało się w Reverentii pół demona pół człowieka. Zapewne jej męża i przyjaciół również zapamięta, chociażby ze względu na to jak się zachowują.
                – To leczniczy napar z liści agai – stwierdziła, pochylając się do tyłu i zrywając z krzaka liść. Pokazała go gościom, obracając nim między palcami. – Pozwala odzyskać siły na kilka godzin, potem niestety stan zmęczenia wraca.
                – Brzmi jak nasza ziemska kawa – powiedziała Martha w zamyśleniu, raczej do siebie niż do innych. Naira nie przejęła się jej słowami, przecież i tak nie rozumiała czym jest ta cała kawa. Wolała się skupić na istotniejszych rzeczach. Nick ostatnio nie był zbyt rozmowny, dlatego przejęła jego przywódczą pałeczkę.
                – Co was tu sprowadza?
                Martha wyprzedziła Nathiela z odpowiedzią. Była najlepszą dyplomatką w swoim zespole i miała tego znakomitą świadomość, dlatego bez zażenowania, odezwała się jako pierwsza:
                – Departament porwał córkę Nathiela i Laury oraz Amy – przyszłą żonę szefa naszej organizacji. Chyba Laura wspominała wam na jakiej zasadzie działamy? – Upiła łyka napoju i uniosła do góry brew.
                – Tak. Wspominała coś o tym. – Naira solidarnie również upiła łyka z kubka. – A więc departament miesza i w waszym życiu – westchnęła ciężko. Zmęczone oczy skierowała ku ciemnemu niebu Reverentii. Widać było, ze ciągła ucieczka ją męczy.
                – Ta – burknął Nathiel w odpowiedzi. – Niedawno zniszczyli nam najlepszą budkę z lodami w galerii handlowej. Generalnie spalili cały budynek. No i pozbyli się kilku członków naszej organizacji. Nawet szefa tak zmasakrowali, że wylądował w szpitalu. A potem jeszcze to porwanie i zraniona przez mojego popieprzonego braciszka Laura. – Nathiel uderzył kubkiem o swoje kolano, wzburzając w nim błękitne fale. Jego szmaragdowe oczy oprócz złości miały w sobie nutkę zmęczenia. Nikt nie jest niekończącym się wulkanem energii, każdy kiedyś musi odpocząć. Auvrey niestety nie miał takiej okazji od kilku dni.
                Pół demony patrzyły na niego trochę niepewnie. Martha domyślała się, że chodzi o te dziwne słowa, których bezmyślnie użył Nathiel. Oni nie wiedzieli co to takiego budka z lodami czy galeria handlowa. Nigdy nie byli w świecie ludzi. Tylko w połowie zrozumieli to, co z siebie wyrzucił demon.
                – To ryzykowne, dostać się do zamku w takim składzie – odezwał się Nick. Głos miał niski i zachrypnięty. Nie patrzył na swoich rozmówców, z krzywą miną pocierał zamknięte powieki, które najwyraźniej walczyły z bezsennością.
                – Nie mamy wyboru – prychnął Auvrey. W końcu przełamał się co do zawartości kubka i wypił ją za jednym zamachem. Był zadowolony ze smaku tak samo jak i Martha. Wystawił kubek w stronę Nairy i zawołał: – Jeszcze!
                Płomiennowłosa pół demonica bez narzekań zalała liście wodą. No, tak. Demon nie obrazi się za taki rozkaz. Oni właśnie na zasadzie rozkazów tutaj działali. Martha wciąż zapominała o tym, że to nie ludzie i nie ma u nich czegoś takiego jak bycie miłym.
                – Zależy mi na przyjacielu, dlatego chcę odzyskać jego dziewczynę i jego nienarodzone dziecko, oraz moją córkę, która zapewne płacze za tatusiem i nie wie co ze sobą zrobić. – Marthcie się zdawało czy powiedział to dziwnie żałosnym głosem zmartwionego ojczulka?
                Naira pokiwała znacząco głową. Zapewne nie rozumiała jego postępowania. Tutaj każdy dbał o siebie i każdą stratę przyjmował jako zwykłą rzecz. Pół demony nie ratowały swoich kompanów. Wiedziały, że w starciu z departamentem nie poradziliby sobie.
                – Może macie jakieś rady? – spytała spokojnie Martha.
                Dwójka pół demonów spojrzała na siebie w zamyśleniu. Gdzieś za ich plecami rozgrywał się dziecięcy mecz. Czwórka małych demonów rzucała między sobą skulonym zwierzakiem, który przeraźliwie głośno piszczał. Gdzieś w tle, inne dorosłe osobniki pracowały przy dużym kotle z gotującym się wywarem.
                – Moja rada to nie zadzierać z departamentem – westchnął Nick. – Ale wiem, że istoty zamieszkujące świat ludzi są uparte i dążą niestrudzenie do założonych celów – powiedział to z lekką ironią, której Nathiel na szczęście nie zauważył, inaczej zacząłby się awanturować o tą zniewagę słowną. – Możemy wam jedynie pokazać jak w łatwy sposób przedostać się do zamku i nie zostać zauważonym.
                Naira kiwnęła głową i kontynuowała myśl starszego kolegi:
                – Niedaleko stąd znajduje się tunel prowadzący do lochów zamku. W całej Reverentii jest takich mnóstwo, ale uwierzcie mi, departament nie przejmuje się tymi przejściami. Na pewno liczą na to, że nie znacie terenu i wejdziecie prosto w ich pułapkę przez główne wejście.
                – A dużo tam trawy? – spytała sennym głosem Madlene.
                – Tak – odpowiedziała Naira, choć nie rozumiała co trawa ma do tematu.
                – To dobrze, koniki będą mogły sobie jeść trawę – Mad zakończyła wypowiedź i znów pogrążyła się we śnie.
                – Pokażecie nam ten tunel? – spytała Martha.
                Naira i Nick pokiwali zgodnie głowami.
                – To idziemy! – wykrzyknął Nathiel, podnosząc się z kłody. Wyrzucił w górę waleczną pięść i uśmiechnął się z nową energią. Zapewne siły odzyskał dzięki ziołowemu napojowi.
                Więcej nie trzeba było mówić. Dwójka ze starszyzny przekazała kilka informacji swojemu zespołowi, a w międzyczasie Martha obudziła Mad, która nie chciała współpracować z powodu wciąż nieodzyskanej energii. Po kilku słowach narzekania podniosła się jednak i ruszyła na polanę, gdzie czekały na nich konie. Przy rozmowie dowiedzieli się, że to tak naprawdę nie konie. W Reverentii nazywali ich szybkołowami. Ponoć potrafiły latać i łatwo przywiązywały się do tego, kto nieustannie głaskał je po pysku. Były aż za bardzo ufne przez co często padały ofiarą wyżerki dla demonów, ale przy okazji pomocne.  Zespołowo uznali, że warto, aby każdy z nich miał chociaż jednego szybkołowa ze sobą. Nie planowali brać nadprogramowych stworzeń – zgodnie uznali, że jeden zwierz uniesie spokojnie dwie osoby naraz, tak więc nie będzie problemu z przeniesieniem Amy, Aury i Patricii.
Zespół ratowniczy był dobrej myśli. Skoro udało im się uwolnić spod mentalnego uroku Sapphire i odnaleźć osoby, które dały im szanse na ciche wkradnięcie się do zamku demonów, wszystko było możliwe. Także to, że uciekną, uprzednio odzyskawszy zakładników departamentu.
Na miejscu znaleźli się w ciągu kilkunastu minut. Podróż minęła im w ciszy. Każdy pogrążony był w odmiennych myślach.
Było coś, co zastanawiało Nathiela. Laura już kiedyś chciała przekonać pół demony do sojuszu z Nox. Minęło sporo czasu, może zmienili zdanie? Zdążył zauważyć, że mają dosyć departamentu. Wszyscy byli tak samo zmęczeni i osłabieni ciągłą ucieczką oraz bezradnością. Nie mogli nic wskórać sami. Było ich zdecydowanie za mało. Jednak… gdyby połączyli z nimi siły…? Co z tego, że to pół demony? Posiadali moce, może trochę słabsze niż demony czystej krwi, ale zawsze to jakaś broń i lepiej będą sobie radzić w walce z departamentem niż  zwyczajni ludzie.
Gdy stanęli przy mrocznej, ciasnej jaskini i wysłuchali już jęków klaustrofobicznie przestraszonej Madlene, Nathiel odezwał się do pół demonów entuzjastycznym głosem:
– Dzięki. – Posłał im jeden ze swoich najbardziej przymilnych uśmiechów. – Co my byśmy bez was zrobili? – jego pytanie zabrzmiało aż nadto podejrzliwie i artystycznie. Naira uniosła do góry brew i odpowiedziała chłodno:
– Zginęlibyście.
– Wy też bez nas zginiecie – mimo ostrych słów, Nathiel wciąż wypowiadał je pogodnym głosem i z szerokim uśmiechem.
Pół demony milczały. Wpatrywały się w młodego Auvreya jak dzikie koty, które lada moment rzucą się na niego z pazurami i zaczną syczeć. Nathiel nie rozumiał skąd u nich taka obronna postawa.
– Mówię serio – prychnął, pozbywając się w końcu całej sztuczności jaką w sobie miał. Teraz znowu był tym samym pyskatym demonem co zwykle. Założył ręce na piersi i spojrzał z góry na swoich rozmówców. Grunt w tym, aby poczuć się jak władca za którym wszyscy wierni będą podążać. Pół demony nie mieli przywódców, a przynajmniej nie konkretnych przywódców. – Ruszcie w końcu swoje pół mózgi, co?  Chcecie już do końca swoich usranych dni uciekać od departamentu? – spytał, unosząc znacząco brew do góry. – I tak ginąć jak muchy, po kolei? Co to jest za życie? – prychnął. – Żadne.
Naira przybrała skrzywioną minę. Nick chwycił ją za ramię, podejrzewając, że zaraz rzuci się na Nathiela z pazurami. Miała charakterek i to całkiem temperamentny.
– Zmierzasz do czegoś konkretnego? – spytał z opanowaniem Nick.
– Do zawarcia sojuszu, tępaku.
La bonne fee westchnęły zgodnie, ale po cichu. Zdecydowanie Auvrey nie był mistrzem dyplomacji. Takie rozmowy powinien zostawić dla bardziej odpowiedzialnych ludzi.
Martha chciała wszystko załagodzić i postawiła krok wprzód, ale Nathiel wyskoczył przed nią i stanął twarzą w twarz z Nickiem. Patrzył na niego z góry, groźnie i wyzywająco. Jego przeciwnik nie odwzajemnił wrogiego spojrzenia. Wciąż był spokojny i niewzruszony. Najwyraźniej wszystkie emocje krył wewnątrz siebie.
– Zastanowimy się nad tym – stwierdził chłodno Nick.
– Albo teraz, albo nigdy, tchórzu. – Demon zmrużył groźnie oczy.
Cisza zapadła nad zgromadzonymi. W powietrzu unosiła się ciężka chmura niezgody i niepewność. Wszyscy patrzyli się na Nicka, do którego należał teraz kolejny ruch. Mężczyzna długo stał w miejscu i patrzył się w szmaragdowe oczy Nathiela. Cisza stała się przytłaczająca. Naira miała wrażenie, że zaraz sama będzie musiała przytrzymywać Nicka, dziewczyny, że będą musiały przytrzymywać Auvreya, na szczęście nie doszło do niczego złego. Ku zdziwieniu wszystkich, pół demon wystawił rękę do Nathiela. To była cicha zgoda na sojusz.
– To co, widzimy się za jakiś czas – powiedział demon, szczerząc się jak do sera. Cała nienawiść gdzieś z niego wyparowała. Uścisnął z radością dłoń przyszłego sojusznika. Naira patrzyła na nich z rozdziawioną buzią. Nie spodziewała się, że Nick przystanie na tę propozycję z taką łatwością. Miała ochotę przekląć. Co on wyrabiał?
– Będziemy czekać – odpowiedział mężczyzna z westchnięciem. Sam postawił krok w tył, aby zwiększyć niepokojącą odległość między nim a Nathielem.
– Jeszcze raz dzięki – Auvrey posłał dwójce pół demonów czarujący uśmiech. La bonne fee również wymieniły z nimi uprzejmości, a potem wszyscy zniknęli w jaskini.
Droga do zamku demonów była kręta i długa. Nie było możliwości, aby poruszać się tu bez światła, na szczęście każda la bonne fee posiadała w swoim podróżniczym plecaku latarkę. Dzięki temu trzy strumienie bladego światła padały w różne miejsca, umożliwiając podróż.
Im dalej brnęli, tym korytarz stawał się węższy. Zmieniało się też podłoże i temperatura – przejmujący chłód zniknął prawie całkowicie, a ich kroki przestały niknąć w ziemistym podłożu, teraz było słychać stukanie butów o kamienie. Nathielowi zdawało się, że z każdym następnym krokiem czarodziejki zwalniają. Przeczuwały coś złego? A może miały świadomość tego, że w zamku czeka na nich coś niebezpiecznego?
– Powinniśmy się chyba rozdzielić – stwierdziła Martha.
– Pójdę sam – powiedział natychmiastowo Nathiel o wiele za głośno. La bonne fee spojrzały na niego karcąco. Czy on zdawał sobie sprawę z tego, że niedaleko nich mogły czaić się demony, które gdy tylko usłyszą jego głos, rzucą się na niego z pazurami?
– Nie powinieneś – odezwała się niepewnym głosem Madlene. Spojrzała z niepokojem na Auvreya.
– Bo co? – prychnął demon.
– Bo zachowujesz się jak nieodpowiedzialny gówniarz i prosisz się o śmierć – syknęła Alex.
Nathiel wzruszył obojętnie ramionami, nie podejmując walki słownej, co zdziwiło wszystkie dziewczęta. Zazwyczaj ciągnął temat aż sam nie uznał, że jego przeciwnik się poddał. Najwyraźniej zależało mu na czasie. Był zniecierpliwiony.
– Idźcie poszukać tej swojej koleżaneczki, może jest gdzieś w zamku, skoro nie było jej w lesie i nie reagowała na wasze sygnały – powiedział obracając nóż w dłoniach.
Latarki nie były już potrzebne, ich światło zastąpiły wiecznie płonące świece Reverentii. Jak się okazało – przejście z korytarza jaskini do korytarza zamku było płynne. Wszyscy sojusznicy stanęli w lochach demonów. Droga rozdzielała się na dwie. 
– Dobrze – stwierdziła Martha. – Skoro taka jest twoja decyzja, idź sam.
Madlene spojrzała z wyrzutem na swoją herbacianą koleżankę. Panna Settler od razu złapała jej spojrzenie i postanowiła dopowiedzieć:
– Jest dorosły. Skoro nie życzy sobie towarzystwa, niech idzie sam.
– No, właśnie – poparł ją Nathiel z entuzjazmem. – Skopię dupę demonom i wrócę.
– A jak się spotkamy? Chyba musimy wrócić razem? – spytała niepewnie Mad.
– Używacie magii, nie? Możecie mi przekazać jakiś sygnał, że skończyłyście.
– Możemy nie być w odpowiedniej odległości od ciebie – westchnęła Martha.
– Chyba, że połączymy moce – stwierdziła cicho Madlene. Wyglądała na zamyśloną. – No, wiecie. Ta sztuczka z dzieciństwa. Ja śpiewam, wy używacie mocy, a ja przenoszę je w miejsce, gdzie powinny dotrzeć.
– Ostatnim razem robiłyśmy to, gdy miałyśmy po 8 lat i wcale się to dobrze nie skończyło. Wysadziłyśmy dom sąsiadów – burknęła Alex. Nie mogła jednak ukryć chytrego uśmieszku i błysku w oku. Tak, rzeczywiście już kilka razy testowały połączenie swoich mocy i nie były to bynajmniej udane próby. Sąsiadów na szczęście nie żałowała i tak za nimi nie przepadała – gdy zniszczyły im dom, a dokładniej zrobiły wielką dziurę w dachu, stwierdzili, że dłużej nie zostaną na tym nawiedzonym osiedlu i wyprowadzili się. Wszystko co złe, dobrze się kończy.
– Hej, teraz jesteśmy dorosłe, a ja ćwiczyłam trochę swoją moc – powiedziała z niewinnym uśmiechem śpiewająca czarodziejka. – Poradzimy sobie.
– Dobrze, w takim razie ustalmy coś. – Martha pochyliła się ku zgromadzeniu dając tym samym znak, żeby również się ku niej schylili. – Piorun Alex to znak na to, że odnaleźliśmy Aurę, dwa pioruny to znak na to, że odnaleźliśmy Amy, trzy pioruny, odnaleźliśmy Pat, jeżeli nikogo nie odnajdziemy, poślę ci scenę śmierci Mufasy, rozumiesz? – Herbaciana wiedźma spojrzała znacząco na demona, który nie wyglądał zbyt przekonująco. Marszczył czoło, jakby zastanawiał się co Martha właśnie do niego powiedziała.
– Ta – mruknął w odpowiedzi i wyszedł z kręgu wtajemniczonych. Nie oglądał się już za siebie. Wystawił do góry dłoń i tym samym pożegnał swoje sojuszniczki. – Powodzenia, wiedźmy!
– Co za gnojek – burknęła Alex, oglądając, jak Auvrey znika za prawym rogiem korytarza. – Założę się, że i tak niczego nie zapamiętał.
– Oby wszystko zakończyło się dobrze – westchnęła załamana Mad.
***
Demony bywały ignorantami. Demony nieraz nie słuchały nikogo poza własnym rozsądkiem. Demony zawsze parły do przodu, nie zważając na przeciwności losu. Zależało im, nawet, jeżeli pozbawieni byli uczuć. Nathiel nie chciał siebie nazywać demonem, choć miał świadomość tego, że tak łatwo od swojego miana nie ucieknie. Wystarczyło spojrzeć w jego oczu, a już było wiadomo kim tak naprawdę jest. Ale on nie był typową cienistą pokraką. Całe życie spędził jak normalny człowiek w świecie ludzi. Przez pewien czas miał nawet całkiem zwyczajną rodzinę – pamiętał, że gdy Soriel i Anne chodzili do szkoły, on pomagał zawsze mamie w ogródku. Podlewał kwiatki z uporem maniaka przez co potem zwiędły. Jako mały chłopiec bardzo nad tym ubolewał i wmawiał sobie, że to dlatego, że jest demonem – za każdym razem gdy ojciec ich odwiedzał, uporczywie mu to powtarzał i kazał o tym nie zapominać. Całe jego złe nastawienie zmieniła matka. Stwierdziła, że może i jest demonem, ale póki ma uczucia różni się od tych, które mieszkają w Reverentii i sieją zło. Nigdy nie kazała mu podążać za dobrem, ale nigdy nie kazała mu też podążać za złem. Nie zdarzyło jej się również kłamać. Nie wmawiała mu tego, że jest człowiekiem, bo przecież nim nie był. On tylko przejął kilka zwyczajów ludzkich i nabył uczucia, które charakteryzowały mieszkańców tego świata. To prawda, że wciąż wyróżniał się w otoczeniu innych ludzi – chociażby ze względu na intensywny kolor swoich oczu – ale nigdy nie czuł się inny niż oni. Demon to tylko miano, demon to nie istota. A Nathiel prawie w ogóle go nie przypominał.
W jego żyłach płynęła skażona krew Auvreyów. Wszyscy byli aroganccy, ironiczni, wredni, zapatrzeni w siebie… a jednak każdy z nich różnił się między sobą. Kiedy jego starszy brat Soriel bawił się życiem, Nathiel ciężko pracował, pragnąc pozbyć się wszystkich demonów świata. Nie umiał usiedzieć w miejscu, nie potrafił się bawić tak jak inni. W jego duszy zawsze tkwiła chęć zemsty. Chciał pozbyć się ojca i pomścić swoją rodzinę, ciężko na to pracował. Vail Auvrey, który podarował kilka cech swoim dzieciom, również się od nich różnił. Nigdy nie brał sprawy w swoje ręce i nie lubił się też bawić. Od brudnej roboty miał podwładnych, których w ogóle nie szanował.
Nathiela cieszyły te różnice. I choć ubolewał nad byciem demonem i Auvreyem równocześnie, to jednak wiedział, że gdyby nimi nie był, nie byłby również tym kim jest teraz. Każda najgorsza kara od losu, każda cecha charakteru i cecha bytu, nie musi być przekleństwem, łatwo jest zamienić ją w błogosławieństwo. Wszystko zależy od nastawienia.
Wbrew pozorom – Nathiel był dumny z tego kim jest. Bo właśnie bycie takim doprowadziło go do tego momentu w życiu w którym teraz tkwił. Miał Laurę, a więc żonę, którą kochał, Aurę – kolejną potomkinię rodu Auvreyów o podobnych cechach, Sorathiela – przyjaciela od dziecka, Amy – która choć często irytuje, potrafi robić dobre ciasta, Ethana – tego starego alkoholika z którym jednak da się porozmawiać, czarodziejki – choć wciąż trudno było mu przyznać, że je lubi, spokojnego Arena, szaloną, małą Andi i… wielu innych, którzy nieustannie zostawiali ślady w jego życiu. Dzięki temu kim był, doszedł tam gdzie jest i wiedział, że zawsze może liczyć na pomoc przyjaciół. Tym razem jednak jej nie chciał.
Odkąd kamienista podłoga zaznaczyła swój udział w jaskini, Nathiel słyszał głos. Im dalej szedł, tym były wyraźniejsze. Ktoś go wołał i prosił o pomoc. Kobiecy głos mówił o cierpieniu przez jakie właśnie przechodzi, zawodził, płakał. Przez chwilę miał wrażenie, że to Amy, ale czy na pewno? Równie dobrze to mogła być pułapka. To właśnie dlatego nie chciał współpracować z la bonne fee. Gdyby powiedział im o tym głosie, zakazałyby mu iść w tamtą stronę. A on nie chciał, nie mógł, nie był w stanie go zostawić. Coś wewnątrz jego powtarzało mu uparcie, że to nie żart.
Kobiecy głos z każdym krokiem stawał się coraz to wyraźniejszy. Auvrey zaczął się krzywić. Nie lubił, gdy ktoś jęczał mu nad uchem. Była tylko jedna istota w jego życiu, która mogła narzekać na świat – była nią Aura. Dlaczego nie Laura? Może dlatego, że jego żona nie ma sposobności jęczenia i zawodzenia. To Aura oczekiwała zawsze atencji na zranione kolano czy brak ulubionych płatków śniadaniowych w szafce, a ojciec reagował. Nawet przez chwilę nie pomyślał, że to mała Aura mogła go wołać – przecież wciąż nie mówiła zbyt wiele i na dodatek strasznie sepleniła. Mimo tego, parł naprzód. Czy to jakaś przedziwna syrenia magia, która stara się go zwabić w pułapkę z trującego bluszczu? Może i był mężczyzną, ale zajętym i nie zamierzał słuchać jakiejś lafiryndy zza krzaka. Jeżeli nie znajdzie niczego konkretnego, po prostu się wróci.
Zaczęło go zastanawiać co ma zrobić, kiedy la bonne fee dadzą mu już znać, że ich misja jest porażką (bo tak przewidywał). Znajdzie je? A co, jeśli będzie musiał uciekać? Dziwne, do tej pory nie przejmował się tymi rzeczami i nie zdołał o nie spytać. To ten dziwny głos hamował jego myśli. Teraz już nawet sam nie wiedział, który piorun był do kogo. Trudno. Zawsze radził sobie sam, poradzi sobie i dziś.
Auvrey skręcił w kolejny korytarz. Głos błagający o ratunek był już tak głośny, że nie zdziwił się, gdy stanął przed celem swojej podróży. Tak, to mogła być pułapka, a świadczyła o tym podarta w rogu kartka z wypisanymi czerwoną szminką słowami: „Tutaj, skarbie!” – obok wykrzyknika znajdowało się serce. Miał dziwne wrażenie, że to sprawka Sapphire, ale… od czego jest ryzyko? Uwielbiał tę chwilę, gdy wskakiwał w sam środek niebezpieczeństwa i wcale się go nie bał. Nie bał się prawie niczego, poza tym, że mógłby stracić rodzinę albo przyjaciół. Tego nie chciał.
Nathiel włożył ręce do kieszeni i stanął przed ciemnymi, rozwartymi wrotami w lekkim rozkroku. W jego głowie znów odezwał się cichy, jękliwy głos, a obok niego rozbrzmiał chichot Sapphire. Prowokowała go, a on nie lubił prowokacji. Przecież nawet bez niej wszedłby do tego głupiego pomieszczenia.
Jego twarz rozszerzył demoniczny uśmiech – tylko u jednego Auvreya wyglądał tak łobuzersko i chłopięco, zapewne zawdzięczał to swoim okrągłym policzkom. Ludzie nie dowierzali, gdy mówił, że ma już 20--kilka lat. Każdy myślał, że nie przekroczył jeszcze 17-stki. Domena Auvreyów czy demonów? Zapewne i tych i tych, bo jego ojciec oraz Soriel również nie wyglądali na swój wiek, poza tym wiele demonów Reverentii starzało się powoli, ojciec Laury, Aiden Vaux, wyglądał np. tak, jakby nigdy nie przestał być nastolatkiem.
Nathiel ścisnął exitialis w dłoni. Był pełen zapału. Już nic nie było w stanie go zatrzymać. Ucieknie nawet z najgorszego bagna, jak przystało na osobę godną nazwiska Auvrey.
Postawił krok wprzód, tym samym przekraczając bramę ciemności.
Niech się dzieje wola piekła i tak pozabija wszystkie diabły.
***
– Soriel, przestań!
Dziewczęcy śmiech mieszany z bezradnością, niósł się po pokoju. Patricia nie mogła już wytrzymać. Takich tortur nie zafundował jej jeszcze żaden człowiek, a co dopiero demon! Myślała, że lada moment umrze! Jej płuca powoli słabły.
– Wujek, psieśtań! – krzyknęła walecznie Aura, rzucając się razem z krzakiem Mścisławem na łóżko.
– Nie widzicie, że torturuję? – zachichotał nieprzejęty sytuacją Auvrey.
– Ale ja już nie wytrzymam! – zaśmiała się Pat.
– Musisz wytrzymać! To twoja kara za to, że ośmieliłaś się pojawić w Reverentii! – Mimo ostrego tonu głosu, na twarzy demona widniał uśmiech rozbawienia, którego nie potrafił ukryć. Widok wijącej się po jego łóżku Patricii, która nieudolnie próbowała odepchnąć jego łaskoczące ręce od siebie, sprawiał, że zwyczajnie się cieszył. Tak jak dawno tego nie robił i to nawet będąc w Reverentii. Ile by dał, żeby miał taką osobę na co dzień w tej pustej i bezwzględnej krainie, gdzie nuda goni nudę! Ale przecież są wrogami. Nikt tak naprawdę nie wie o tym, że się ze sobą spotykają. Oczywiście spotykają w sensie typowo przyjacielskim. Patricia nigdy nie dałaby się namówić na to, aby zostali parą. Soriel już słyszał jej narzekania, że on jest po złej stronie, a ona po dobrej i to by nie wyszło. Zresztą… nie oczekiwał jakichś romantycznych związków. Nigdy w żadnym poważnym nie był, bo był tylko chłopcem na jedną noc, ewentualnie na dwie, ale to tylko w kilku przypadkach, np. gdy miał do czynienia z niewyżytą seksualnie nimfomanką, która przywiązywała go do łóżka, zawiązywała oczy i znęcała się nad nim. Oczywiście nie było mu wtedy źle. To dobrze, gdy kobieta się nim zajmowała, a on nawet nie musiał ruszać żadną kończyną. Patricia taka nie była. Nie dość, że była cholernie cnotliwa i dobrotliwa, to jeszcze musiał wokół niej skakać. Gdy przychodził do jej domu, nie było mowy o lenistwie – musiał pomagać jej sprzątać, a gdy Pat miała pilnować dzieci, on również przy niej był, żeby jej pomóc. Czasem sobie wyobrażał ich własną gromadę dzieci, może wtedy od podstaw stworzyłby rodzinę, której mu brakowało.
Czasem nie rozumiał dlaczego to robił. Dlaczego tak się starał. Przecież wszystkie kobiety same wskakiwały mu do łóżka. Nie trudził się tymi, które odrzucały jego zaloty, po prostu stawały się dla niego jak powietrze. Czy to kwestia rodzinnego ciepła, którego przez lata mu brakowało? Przy Patricii czuł się jak w domu. Nie, nie uznawał ją za swoją matkę czy nawet siostrę (to byłby związek kazirodczy), ale widział w niej kogoś… kogoś z kim po prostu było mu dobrze i przy kim mógł odpocząć. Czasem żałował, że poznali się w czasach, gdy przyszło im walczyć przeciwko sobie. Wiedział, że departament go obserwuje i nie chciał, aby stała się jej krzywda.
Gdy poliki lodowej la bonne fee stały się czerwone jak u dorodnego buraka, Soriel zaprzestał tortur. Zawisnął nad nią i spojrzał w jej błyszczące od łez oczy. Na szczęście nie były to łzy smutku, a śmiechu. Pat spoglądała na niego z bezradnym uśmiechem.
– Jesteś niemożliwy – stwierdziła.
– I nieosiągalny – dodał chichoczący się Soriel.
Dziewczyna położyła chłodne dłonie na jego policzkach, co go lekko zdziwiło. Zamierzała go pocałować czy jak? To by do niej nie pasowało. Chyba nie ma w sobie aż tyle odwagi.
                – Właśnie cię dosięgłam – szepnęła, uśmiechając się szerzej.
                – Byłem nieuważny. – Auvrey odwzajemnił uśmiech i zdjął delikatnie jej dłonie ze swojej twarzy. Położył się obok przyjaciółki i westchnął cicho. Szmaragdowe, zmęczone oczy przymknął na moment. Czuł, że Patricia nachyla się nad nim. Dzisiaj miał naprawdę wiele okazji, żeby ją pocałować, a jednak tego nie zrobił. Nie przez strach, nie przez niechęć. Nie chciał jej wystraszyć. To było głupie. On naprawdę nie zachowywał się tak jak przystało na Soriela Auvreya. Gdzie uciekł ten przeklęty kobieciarz? Powinien ją chwycić w ramiona, przycisnąć do kołdry i zasmakować brutalnie jej ust. Na pewno spodobałoby jej się to. W sumie mógłby ją kiedyś upić. Zmieszać jakiś dobry napój z winem i… Nie. To głupie. Zdobędzie ją bez głupich podchodów.
                Soriel otworzył oczy i spojrzał w zarumienioną twarz dziewczyny. Nie stać go nawet było na seksowny uśmiech, którym uwiódł już niejedną dziewczynę. Po prostu patrzył w jej twarz.
                – Nie powinnaś się tak nachylać, wiesz? – prychnął. – Mógłbym cię teraz całować ile dusza zapragnie.
Podejrzewał, że te słowa onieśmielą dziewczynę, dlatego odpowiednio wcześniej chwycił ją w pasie i przytrzymał, żeby nie uciekła. Tak, czasem uwielbiał grać znęcającego się nad kobietami sadystę. Szczególną radość sprawiało mu zawstydzanie Patricii. Niepewność rysująca się na jej twarzy była zawsze tak wyraźna, że miał ochotę ją jeszcze pogłębić. Z trudem trzymał ręce na jej talii. Miła ochotę zjechać niżej. Przerażenie w jej oczach również było piękne.
– Soriel – westchnęła dziewczyna. Nagle posmutniała. Wyglądała tak, jakby dwie strony jej duszy ze sobą walczyły. Jakby jedna chciała z nim zostać, a druga uciec. – Nie mogę tu dłużej zostać. Dziewczyny na pewno mnie szukają.
– One szukają cię teraz, ja szukałem cię całe życie – powiedział, puszczając jej uwodzicielskie oczko. – Jestem więc ponad nimi.
Pat uśmiechnęła się lekko. Zdążyła się przyzwyczaić do podrywów Auvreya, choć czasem rumieniec samoczynnie wstępował na jej poliki. Nie mogła też opanować kołaczącego się w piersi serca. Bała się tego uczucia. Cały czas walczyła z tym, żeby nie ulec Sorielowi. Nie mogła, byli wrogami. Poza tym nie dało się kochać kogoś, kto zdradzałby cię na każdym kroku. Te myśli utrzymywały ją wciąż przy przyjacielskiej więzi, ale nie mogła poradzić nic na to, że Soriel czasem łamał barierę i sprowadzał ich do typowo romantycznej relacji. Straszliwie się tego bała.
– Mówię serio – westchnęła. – Poza tym muszę wziąć ze sobą Aurę. – posłała mu jeden z bardziej uroczych uśmiechów, bo wiedziała, że tak łatwo się nie da.
Soriel przybrał znudzony wyraz twarzy i przyciągnął ją do swojej klatki piersiowej.
– Znasz moją odpowiedź – mruknął. – Skoro Aura jest moim zakładnikiem, ty też nim będziesz.
– Soriel – jęknęła Pat. – A jak dam ci buziaka?
– Buziaka? Mogłabyś od razu pójść ze mną do łóżka. – Demon uśmiechnął się uroczo. Ich usta dzieliło zaledwie kilka centymetrów. Patrzyli sobie prosto w oczy. Soriel miał wrażenie, że dłużej nie wytrzyma i rzuci się zaraz na nią jak wygłodniała bestia.
– Jestem z tobą w łóżku – Pat również uśmiechnęła się uroczo, przy czym nie próbowała kopiować Auvreya. Robiła to na swój własny, przeklęty, cudowny sposób. Soriel miał ochotę głośno i siarczyście przekląć.
– A więc dobrowolnie oddajesz mi swoje dziewictwo? – Ugodowa mina Auvreya zmieniła się w minę łowcy, szykującego się do ataku.
– Przestań! – pisnęła dziewczyna, uderzając chłopaka marnie napchaną poduszką. Pierze posypało się wkoło nich, a siedząca dotąd w milczeniu Aura i Mścisław, zaczęli je łapać i skakać po łóżku. Te dziecięce wibracje psuły romantyczny nastrój, który chciał stworzyć Soriel. A myślał, że nawet pierze może stać się elementem ubarwiającym ten wzniosły moment.
– No, już, przestań. – Chłopak przewrócił oczami i chwycił za nadgarstki dziewczyny. Teraz miał ją w swoim władaniu. Mógłby z nią zrobić co tylko chce, ale… dlaczego nie chciał spełnić swoich najskrytszych pragnień? Bał się, że ją zrani? Że ucieknie i już nigdy nie będzie mógł po prostu się do niej przytulić podczas głupich i nudnych seansów filmowych? Że nie będzie mógł jej przedrzeźniać i podrywać, oczekując na uroczy rumieniec albo bezradną obronę? Do cholery z tym wszystkim!
Soriel nachmurzył się i puścił dziewczynę. Patricia zdawała się być zdziwiona. To nie było w jego stylu. Prawdziwy Auvrey trzymałby ją w swoich ramionach nawet przez wieczność i starałby się ją zawstydzić. Usiadła na skraju łóżka i zamyśliła się. W tym samym czasie Soriel zakrył twarz poduszką. Miał już gdzieś to czy teraz zniknie. Miał gdzieś czy powie jego bratu o Natcie, którego wychowują w Reverentii. Miał gdzieś czy zabierze Aurę i Mścisława (a tego to mogłaby wziąć, bo pożerał go gejowskim wzrokiem). Chciał już zostać sam i nie myśleć o niej, bo za często to robił.
– Soriel – odezwała się cicho Pat. – Źle się czujesz?
– Ta – burknął chłopak. – Zostań moją pielęgniarką.
Poczuł, że dziewczyna kładzie dłoń na jego ręce.
– To dziwne, że nie dodałeś „seksowną” – stwierdziła cicho. – Może rzeczywiście jesteś chory?
– To chyba oczywiste, że seksowną, zajączku, nie upominaj się o coś, co wszyscy wiemy – zaśmiał się w poduszkę.
– Pytam poważnie. Jest coś, co cię dręczy?
– Teraz? – Soriel odsunął poduszkę tak, ze było widać tylko jego szmaragdowe oko i uniesioną do góry, czarną brew. – Ty.
Lodowa czarodziejka przewróciła oczami. Gdy tylko na nią spojrzał miał ochotę przyciągnąć ją do siebie. I pewnie by to zrobił, bo jej dłoń była tak blisko jego, gdyby nie to nagłe, przeszywająco niepokojące uczucie wewnątrz niego. Strącił jej rękę z siebie i usiadł na łóżku, marszcząc czoło. Słyszał cichy, dziewczęcy chichot. To Sapphire go nakryła. Musiała widzieć ich razem. Czy to ostrzeżenie? Czy zapowiedź czegoś grubszego?
Gdy zobaczył ogarniający ich z prędkością światła mrok, wiedział, że coś jest nie tak. Chciał chwycić zdezorientowaną Patricię za rękę, ale utonęła gdzieś w ciemnościach. Szukał jej po omacku. W głowie brzmiał mu tylko głośny śmiech Sapphire i cichy płacz Aury, która siedziała niedaleko nich. Wśród tych wszystkich okropnych brzmień wyłaniał się cichy głos Patricii, szepczący jego imię.
– Cholera! – zaklął. – Spierdalaj stąd, Sapphire! – wrzasnął gniewnie w ciemność, zrywając się z łóżka. – Niczego ci nie zrobiłem!
Wszystkie głosy z nagła ucichły. Rozbrzmiewało już tylko ciche szumienie czegoś nieokreślonego. Morze? Całkiem możliwe. Sapphire była przeklętą mentalistką. Mogła złapać ich w swoje sidła bez problemu.
– Twój kochany ojciec kazał mi się tobą zająć – odezwał się szepczący głos tuż nad jego uchem. Jakieś obślizgłe ramiona zaczęły obejmować jego szyję. Próbował je z siebie zrzucić. – Chyba za często przebywasz ze swoją ukochaną czarodziejką, Sorielciu.
Auvrey skrzywił się na swoje zdrobnione imię. Tylko Sapphire była tak pogrzana, żeby zdrabniać wszystko co może być nazwą.
– Nic wam do tego – prychnął. – Nie podpisywałem żadnej umowy, która zakazuje mi zbliżania się do niej.
– Pamiętaj, że to nie świat ludzi, a Reverentia, Reverentia działa na innych zasadach – Sapphire zaśmiała się i odsunęła swoje ręce od Soriela. – Jedyną zasadą, która tu egzystuje jest brak zasad, Soriel i doskonale o tym wiesz – szepnęła wprost do jego ucha. Zbulwersowany Auvrey zamachnął się w jej stronę ręką i nie obchodziło go czy dostanie prosto w twarz. Szanował kobiety, ale tylko te, które żyły na Ziemi. Demonic nawet nie można było nazwać kobietami. To były prawdziwe, knujące za plecami potwory. Sapphire się od nich nie różniła.
Jego cios natrafił na powietrze. Już sam nie wiedział co robić. Chciał po prostu odnaleźć Patricię. Ale jak miał ją znaleźć w ciemnościach?
Nastąpił głuchy trzask. Teraz znowu słyszał głośne zawodzenie przerażonej Aury. Coś musiało się stać. Coś, czego nie widział tylko on, bo moc mentalna Sapphire zadziałała tylko i wyłącznie na nim. To nie był przypadek. Soriel zaczął czuć dziwnie nieuzasadniony niepokój i już sam nie wiedział czy to Sapphire bawi się jego uczuciami, czy to on szaleje. Wszystko wyjaśniło się, gdy ciemność powędrowała ku szczelinie w drzwiach. Na łóżku wciąż siedziała zapłakana Aura, a obok niej obejmujący ją fioletowymi mackami Mścisław. Brakowało tylko Patricii, która…
Auvrey zaklął głośno i natychmiastowo zerwał się z łóżka – to, że wcześniej z niego wstawał było tylko iluzją, on cały czas tkwił w tym samym miejscu. Tkwił tu i niczego nie widział! To była kara od jego ojca. Kara od departamentu za to, że za bardzo zbliżył się do czarodziejki.
Soriel uklęknął przy dziewczynie i pierwszy raz poczuł tak silną bezradność. Może i żyła, ale krew spływająca strumieniem po podłodze nie mogła zwiastować niczego dobrego…

niedziela, 21 sierpnia 2016

[TOM 2] Rozdział 50 - "Podzieleni"

Matko, to już dwa opuszczone tygle z 3/4 demona. Czuję się zagubiona. Tak ciężko pisało mi się ten tekst! I tak naprawdę to nic ciekawego w sobie nie zawiera. Mam nadzieję, że powrócę do regularnego pisania. Oby. Jeżeli komuś przeszkadzał dwutygodniowy brak WCN to przepraszam. Tak generalnie miałam zadedykować Cleo, bo u mnie była jak miałam ten rozdział dokończyć, ale... chyba jest za kiepski na dedykację XD.
***


                Wiązanka mocnych przekleństw szybowała w stronę nieba Reverentii już od dobrych kilku minut. Madlene była przerażona wściekłą, ognistowłosą towarzyszką, która deptała brutalnie wszystko, co tylko wchodziło jej pod nogi. Alex, gdy szykowała się na misję, zakładała swoje ciężkie, stalowo obite na podeszwie glany. Zawsze tłumaczyła to tym, że gdy już nie będzie mogła użyć mocy magicznej, użyje mocy ludzkich nóg, zwiększając butami prawdopodobieństwo zabicia wroga. Madlene miała wrażenie, że nie tylko o to jej chodziło. Teraz glany służyły jej do deptania biednych niewinnych roślinek, kopania w kołyszące się drzewa i kamienie, które przecież mogły być zwierzątkami. Gdy Alex wpadała w furię, nic nie było w stanie jej zatrzymać. Nawet ona. Dlatego zawsze pozwalała jej na wyładowanie emocji i szła kilka kroków za nią, aby przypadkiem nie dostać z zaskoczenia niekontrolowaną błyskawicą, będącą efektem nerwów jej towarzyszki.
                Po wybuchu obydwie la bonne fee wylądowały poza lasem, na łysej trawie. Upadek nie należał do najłagodniejszych. Madlene przeczuwała, że wykorzysta urodzinowy karnet podarowany jej przez Arena – będzie ją masował, aż znikną wszystkie siniaki.
                Martha, Nathiel i Patricia zniknęli. Domyślały się, że ich rozdzielenie było celowe. Alex obiecała, że wyrwie wszystkie różowe kudły z głowy Sapphire, kiedy już ją zobaczy (strasznie nie lubiła tego koloru). Nikt nie wiedział co to za ból upaść na zwierzę z kolcami, przypominającymi jeża, ale Sapphire się dowie, bo będzie je miała w każdej części ciała.
                Dziewczęta nie miały określonej strategii. Cel był jasny, choć niewyrażony głośno: muszą znaleźć pozostałych sprzymierzeńców i dopiero potem ruszyć do zamku demonów – same mogą sobie nie poradzić.
                – Nogi mnie już bolą – jęknęła Mad. – Chodzimy w kółko po lesie.
                – Wiem, że to bezcelowe, ale może znajdziemy jakieś poszlaki. Nie mogłyśmy wylądować tak daleko od nich. Przecież leciałyśmy zaledwie ułamek sekundy – burknęła niezadowolona Alex.
                – Sapphire ma moc mentalną, nie zapominaj o tym. Mogła sprawić, że sądzimy inaczej niż w rzeczywistości jest. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby reszta była kilka metrów od nas, po prostu ich nie widzimy i krążymy obok siebie jak idioci.
                – To by było całkiem zabawne, gdybyśmy to my patrzyły na taką sytuację.
                Obydwie uśmiechnęły się na boku. Z każdej najgorszej sytuacji potrafiły zawsze znaleźć wyjście. Uczono ich tego od maleńkości. Ktoś kto czyni dobro, musi mieć w sobie ogromne pokłady siły i umiejętnie wykorzystywać je w życiu codziennym.
Dziewczęta na każdą podróż brały ze sobą plecaki z żywnością i środkami leczniczymi – nigdy nie wiadomo, kiedy się przydadzą. Zawsze szykowały sobie również po dwie rzeczy, które ich zdaniem są niezbędne do życia, u Marthy był to zapasowy kubek i torebka zielonej herbaty z bergamotką, u Madlene coś, na czym mogłaby pisać i paczka słodyczy, u Alex książka i nóż, u Patricii książka i gumowa kaczka. Ich priorytety od lat się nie zmieniły.
– Zjadłabym coś – odezwała się smętnym głosem Madlene.
– Ile ty tego mieścisz w żołądku, co? – prychnęła Alex.
– Jadłam jakieś dwie godziny temu, zdążyłam zgłodnieć.
– Ja ci swoich racji żywnościowych nie oddam, radź sobie sama.
Śpiewająca la bonne fee stanęła nagle jak wryta i zesztywniała. Alexandra uniosła do góry brew. Miała świadomość tego, że jej towarzyszka demonicznej niewoli ma lepszy słuch niż przeciętny człowiek – to z powodu mocy jaką posiadała – dlatego zaczęła rozglądać się dookoła. Z drugiej strony: czasem moc Madlene bywała tak samo przewrażliwiona, jak i ona. Straszył ją każdy najmniejszy szelest.
– Co? – spytała wreszcie Alex, po długiej ciszy.
– Dziwnie to zabrzmi, ale słyszę rżenie.
– Nathiela?
– Konia.
– Prawie jedno i to samo, inteligencją nie świecą.
– Zawsze wydawało mi się, że zwierzęta są mądrzejsze niż demony.
– A mi, że demony są jak zwierzęta.
 – Nieważne.
Rozbawiona Madlene przewróciła oczami. Chwilę później wrócił jej konspiracyjny nastrój – zmarszczyła czoło, zmrużyła oczy i napięła wszystkie mięśnie, jakby spodziewała się ataku. Tym razem Alex również usłyszała rżenie konia. Zdziwiła się, bo nie sądziła, że to może być prawda. Nigdy nie słyszała nic o koniach w Reverentii. Nathiel wspominał tylko, że są tu dziwaczne małe zwierzątka plączące się pod nogami, no i bezmózgie, cieniste pokraki.
– Idziemy tam? – spytała niepewnie Mad.
– A co, marzy ci się jazda na koniu? – prychnęła Alex.
– Zawsze się ich bałam.
– Mad, ty boisz się wszystkiego.
Śpiewająca czarodziejka chrząknęła znacząco, pragnąc tym samym zakończyć niechciany przez nią temat. Rzeczywiście, do najodważniejszych osób nie należała – na każdy element grozy reagowała płaczem albo ultradźwiękowym piskiem i rzucanie wszystkim, co pod ręką w danym momencie miała. Koni nie zamierzała niczym rzucać, tym bardziej, że to Reverentia i nigdy nie wiadomo, czy nie zaatakowałyby ją jakąś mroczną mocą.
Mimo obaw, la bonne fee przedarły się przez gąszcz drzew. W przeciwieństwie do innych ludzi posiadały magię, która była je w stanie bronić lepiej niż jakakolwiek ludzka broń. Teoretycznie nie miały się czego bać.
Madlene rozsunęła bordowe liście na bok i wyjrzała na polanę, a przynajmniej wydawało jej się, że na nią wyjrzy. Krajobraz przysłonił jej ogromny czarny pysk. Zaczęła się drzeć wniebogłosy. Odskoczyła do tyłu, wpadając na Alex, która kompletnie się tego nie spodziewała. Razem ze swoją spanikowaną towarzyszką wylądowała w kującej trawie – to jednak nie był koniec bólu. Spanikowana Mad zaczęła się rzucać i uderzyła ją łokciem w brzuch.
– Prawie mnie zjadł! Matkomatkomatko! – krzyczała Madlene. Zdenerwowana Alex trzasnęła piorunem tuż obok jej głowy, co spowodowało, że natychmiastowo się uspokoiła i zesztywniała. Liście przed nimi zaszeleściły – Madlene z piskiem przylgnęła do leżącej w trawie towarzyszki. Alex nienawidziła, gdy ktoś ją tulił, nawet przyjaciele. Nie przejmując się szeleszczeniem, odepchnęła od siebie śpiewającą czarodziejkę i rzuciła na wiatr przekleństwo. Czarne wydłużone pyski pochyliły się nad nimi. Jeden z nich szturchnął Alexandrę mokrym nosem. Teraz również ona się wzdrygnęła.
– Co to do… – zaczęła.
Było ich dwoje. Ledwo było widać ich ogromne, mocno zbudowane ciała. Posturą przypominały konie. Nie miały ogonów – z ich zadów ulatywał cienisty dym, przypominający krew demonów – to samo z grzywą. Dech w piersiach zapierały wielkie czarne skrzydła oprószone podłużnymi piórami. Oczy miały w kolorze bursztynu – ciekawskie i odrobinę niepewne. Pierwszy raz widziały kogoś takiego jak la bonne fee. Ludzie w tych rejonach to rzadkość.
– Jednorożce bez rogów? – spytała piskliwie Mad, odsuwając się od pyska, który ją szturchał.
– Demoniczne konie – burknęła Alex, która zdążyła się już uspokoić. Wystawiła bladą dłoń w stronę jednego ze zwierzaków i ostrożnie pogładziła go po pysku. Najpierw dziwna istota odskoczyła, ale potem wróciła do wybuchowej czarodziejki i odwdzięczyła się tym samym. Alex uśmiechnęła się.
– Są łagodne – powiedziała.
Madlene otworzyła jedno oko i spojrzała niepewnie na czarne konie.
– Myślisz, że… możemy je jakoś wykorzystać? – spytała szeptem.
Alexandra spojrzała na nią i uśmiechnęła się szatańsko. W głowie narodził się jej diabelski plan.
***
Uwielbiała go, choć często ją irytował. Lubiła wyzywać go w myślach od idiotów, na zewnątrz zachowując chłód.  Był dziwny, niezrównoważony, nie świecił inteligencją i można było dostać przy nim zawału, ale nadrabiał wyglądem. Zanim się ożenił, marzyła o zostaniu jego żoną, ale wraz z pojawieniem się dzieci i obrączki stwierdziła, że nie ma szans. Zabieranie komuś męża jest niemoralne.
Już kiedyś się spotkali, ale tego nie pamiętał. Stłukł jej wtedy filiżankę, kupił herbatę w 24-godzinnym sklepie i obiecał, że jeszcze kiedyś się spotkają. Spotkali się, ale należał do kogoś innego, a tamto wydarzenie wyrzucił z głowy – może za bardzo się zmieniła, żeby ją pamiętać?  Jakoś szczególnie się tym nie przejęła. Lubiła dobrze kończące się scenariusze życiowe, a ona przecież wciąż miała do znalezienia wysokiego bruneta o niebieskich oczach. Marzenie miała, marzenie miała, a jego spełnienia w końcu musiała się doczekać.
Nie mogła zliczyć czasu, ile spędziła w towarzystwie swojego ulubionego demona. Nie miała przy sobie żadnego zegarka, poza tym czas w Reverentii płynął zupełnie innym torem. Zaczynały boleć ją nogi, co świadczyło o upływie kilku ludzkich godzin. Musiała przyznać, że iluzja, którą uraczyła ich Sapphire nie była prosta do rozszyfrowania. Próbowała znaleźć jakiś słaby punkt, ale bez skutku. Zostaje im po prostu wyjść z okręgu mocy mentalnej tej przebiegłej demonicy, nie mogła mieć zasięgu na całą krainę demonów. 
Martha miała nadzieję, że wszyscy podążali podobnymi ścieżkami. Żałowała, że przed misją nie ustalili co zrobią, jeśli się rozdzielą. Mogła tylko próbować posyłać swoje słabe przekazy mentalne do dziewczyn – dla Madlene skonstruowała obraz Króla Lwa – obydwie oglądały tę bajkę niezliczoną ilość razy, powtarzając na okrągło wypowiadane przez bohaterów kwestie. Jeżeli się na nią natknie, a jest pierwszą osobą, która może to zrobić, bo jej moc również jest mentalna, powinna się domyślić, że są gdzieś niedaleko nich. Tak właśnie działała moc Marthy. Nie miała dalekiego zasięgu, była dobra w bezpośrednich starciach.
Każda la bonne fee powinna znać zasięg swojego działania. Najszerszy z nich miała Madlene, bo jej śpiew docierał nawet do dwóch kilometrów, później była Alex, która mogła posyłać pioruny w zasięgu wzroku i odrobinę dalej, na oślep, na końcu stała Patricia, która posiadała już moc pozwalającą jej walczyć twarzą w twarz z przeciwnikiem– jej zasięg nie był daleki, ale z bliska bardzo silny. Martha musiała być blisko danej osoby, żeby wedrzeć się do jej umysłu i wyświetlić upragnione sceny, ale jej zasięg był dłuższy niż Patricii. Kiedyś policzyła ile potrzebuje odległości, by jej moc zadziałała – to jakieś 50 metrów i nie więcej, bo wtedy wszystkie próby użycia nie mają znaczenia. Miała nadzieję, że znajdzie się dostatecznie blisko dziewcząt, zanim Nathiel zrobi coś, czego się bała.
– Idziemy do zamku bez nich – prychnął demon jakieś kilkanaście minut wcześniej, przedzierając się nożem przez gąszcz roślin – atakował je tak, jakby chciał im zrobić poważną krzywdę. Półżywej florze Reverentii wcale się to nie podobało i czasem próbowała chwycić ich w swoje macki i udusić. To wzbudzało w Marthcie niepokój. Trudno było się bronić mocą mentalną przed roślinami, a zginąć od uduszenia przez nieznany sobie krzak nie byłoby ciekawie.
– To nie ma sensu, Nathiel – odezwała się z westchnięciem la bonne fee. – Powinniśmy najpierw znaleźć resztę, sami możemy sobie nie poradzić. Pamiętaj, że demony się nas spodziewają.   
– Nawet z nimi wiele byśmy nie zdziałali – mruknął obrażony Auvrey, wbijając exitialis w korę drzewa, które aż zapiszczało. Martha zgrabnie uchyliła się przed ciosem złowieszczej gałęzi, pragnącej zemsty.
– Wręcz przeciwnie. Ty działasz tylko nożem, cała nasza czwórka działa po pierwsze głową, po drugie mocą.
– Sugerujesz, że nie działam głową? – prychnął chłopak.
– Sugeruję, że działasz pochopnie i nie zastanawiasz się nad tym, co robisz.
– Gdybym się miał zastanawiać, już dawno straciłbym, do cholery, głowę! – Nathiel podniósł ton głosu, co oznaczało, że lepiej nie wdrażać się w dalsze rozmowy z nim. Martha rozumiała, że był podenerwowany, bo pozostał na chwilę obecną sam, ale mógłby czasem popracować nad opanowaniem gniewu. Wszystkie czarodziejki chciały mu pomóc i żadna się nie wahała. Normalni ludzie już dawno zostawiliby go na pastwę losu.
Rozmowa ucichła na następne minuty. Martha lubiła ciszę i wcale jej nie przeszkadzała, a jednak coś podkusiło ją w pewnym momencie do zmiany tematu:
– Wciąż wisisz mi stłuczony kubek.
Auvrey przystanął i spojrzał na nią nierozumnie przez ramię. Tak jak się tego spodziewała, nie pamiętał o ich pierwszym spotkaniu. Wtedy po prostu rwał wszystko i wszystkich, nie racząc zapamiętać nawet twarzy zaczepionych przez siebie osób. Czy ją to bolało? Nieszczególnie, bo już dawno przestała fangirlować jak jakaś nastolatka. Oczywiście widokiem nagiej męskiej klaty nie pogardzi…
– A – odezwał się nagle Nathiel. Jego brwi uniosły się do góry w zdziwieniu, z lekkim opóźnieniem. – To ty jesteś tą herbacianą wiedźmą! – wykrzyknął, wskazując na nią palcem. Martha pokiwała tylko głową, nie emocjonując się tak bardzo jak jej towarzysz. – Cholera! Dlaczego na to nie wpadłem?! Przecież nieraz wyglądasz jak zombie, gdy nie pijesz herbaty! Zupełnie jak tamta dziewczyna!
– Oto ja – odpowiedziała chłodno Martha, mimo wszystko uśmiechając się bokiem ust. W jakiś sposób ta sytuacja ją bawiła. Na dodatek musiała przyznać, że trochę rozluźniła atmosferę powstałą między nimi.
– Ha! A więc to przez to stałaś się fanką wielkiego Nathiela Auvreya – powiedział dumnie demon, na chwilę zapominając o trudzie swojej misji. Wypiął swoją klatkę piersiową i zgarnął uwodzicielskim ruchem dłoni włosy na bok. Jeżeli mężczyźni umieją kokietować, to trzeba było przyznać, że młody Auvrey robił to całkiem nieźle. – Olśnił cię mój niepowtarzalny urok osobisty.
– Jakżeby inaczej – zaironizowała la bonne fee, przewracając ukradkiem oczami.
– Ja to jednak umiem podrywać laski.
– Laska to takie urzeczowione określenie. Nikt się na mnie nie podpiera.
– A mógłbym się podpierać, maleńka. – Auvrey puścił czarodziejce uwodzicielskie oczko i uśmiechnął się w jeden z najbardziej seksowny sposobów, na jakie potrafił to zrobić. Teraz Martha poczuła się jak nastolatka. Nie podejrzewała, że zarumieni się z powodu tak głupiego podrywu, a jednak. Czyżby fascynacja Nathielem powróciła na krótką chwilę?
– Skończ już z tymi podrywami – westchnęła dziewczyna. – Mamy do wypełnienia misje.
– Ale przed misją możemy odrobinę poromansować. – Głos Nathiela nabrał głębi. Tym razem zabrzmiał jak mężczyzna, a nie chłopiec. Martha poczuła, że robi jej się gorąco, choć na zewnątrz poza różowymi plamami na polikach, nie było niczego szczególnego widać. Doskonale potrafiła ukrywać emocje.
Głowa Auvreya zawisła tuż nad jej uchem. Szybkim ruchem dłoni odepchnęła go od siebie – ale nie gwałtownie, tylko delikatnie i z chłodem.
– Masz żonę – mruknęła.
– I dzieci.
– Skoro masz tego świadomość, to bardzo się cieszę, dlatego przestań mnie podrywać.
– Stare przyzwyczajenie – przyznał Nathiel, wzruszając ramionami. – Fajnie jest czasem wywołać u kogoś rumieniec – to mówiąc, zachichotał się i tyknął palcem wskazującym miękki policzek swojej towarzyszki. Martha powstrzymała się od wydania z siebie jęku bezradności. Prawie zapomniała, że nie ma sensu dyskutować z Auvreyem – Laura niejednokrotnie to powtarzała. Taka rozmowa mogła trwać w nieskończoność. Postanowiła milczeć, ale rozpędzony Nathiel nie zamierzał tego robić. Chyba za bardzo poprawiła mu humor. Gadał teraz jak najęty, nie zwracając uwagi na to, że Martha kompletnie go nie słucha. Nawet nie zadała sobie trudu, aby kiwać głową. Przybrała po prostu zbolałą minę – identyczną robiła, gdy Madlene starała się zrobić im dwóm miliony głupich selfie – i szła przed siebie. Miała wielką chęć zatkania mu ust dłonią albo powiedzenia: zamknij się, jednak doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to pociągnie dalszą lawinę głupich docinek i podrywów, dlatego postanowiła się skupić na drodze. Z czasem zaczęła nawet liczyć kolorowe liście na ich ścieżce. Naliczyła cztery czerwone, pięć fioletowych i trzy błękitne. Z chęcią przygarnęłaby do domu takie małe drzewko z Reverentii – flora była tu niesamowita, jednak nie miała pewności, że ta roślina pewnego dnia jej nie pożre. Ciekawe czy dało się z liści tych drzew zrobić herbatę?
Udało jej się przestać myśleć o Nathielu, który ględził jej nad uchem. To trudna sztuka nie zwracać uwagi na otoczenie w celu skupienia się na intrapersonalnej części swojej duszy, a jednak była w tym mistrzem. To wszystko dzięki mentalnej mocy, którą przez lata ćwiczyła.
Martha stanęła gwałtownie w miejscu, a Nathiel prawie na nią wpadł.
– Mam dobrą wiadomość – powiedziała z uśmiechem, przerywając Auvreyowi w połowie zdania. – Zasięg mentalny Sapphire słabnie, a moja wizja Króla Lwa trafiła do Madlene.
Nathiel zmarszczył czoło i spojrzał przed siebie. Obydwoje usłyszeli przejmujący dziewczęcy płacz.
– Co ty, posłałaś jej scenę jak Mufasa umiera? – spytał demon, krzywiąc się znacząco.
– Dokładnie. Gdyby nie płacz Madlene, nie dowiedzielibyśmy się gdzie przebywa – stwierdziła gładko.
Auvrey spojrzał na swoja towarzyszkę z uniesionymi brwiami. Przecież ona była sadystką. Nie, żeby sam płakał przy śmierci Mufasy, ale Aura owszem, podobnie było z jego żoną, tyle, że udawała twardą i zaciskała zawsze usta, skupiając się na swojej chłodnej postawie.
Tuż za ich plecami zaczęły szeleścić krzaki. Obydwoje spojrzeli na siebie znacząco. Doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że płacz Madlene dochodził z innej strony, a szelest liści nie ograniczał się do jednej pary butów, a kilku. Nathiel przyjął bojową pozę i zmrużył czujnie szmaragdowe oczy, jego dłoń zacisnęła się na rączce exitialis, którego nawet na moment nie puścił będąc w Reverentii. Rozwiązań było wiele, ale raczej przybycie departamentu wychodziło z gry – nikt z nich nie zjawiłby się tu, robiąc tyle hałasu. Departament był jak milczący dzwon, który brzęczał ci nad głową wtedy, kiedy się tego nie spodziewałeś. Co to w takim razie? Cieniste pokraki? A może inne demony? Przecież Reverentia mnożyła się od nich.
Martha czuła się podenerwowana. Wystawiała do przodu dłoń, gotowa na posłanie w stronę nieokreślonych wrogów kilka scen z makabrycznych horrorów, gdzie odcinają ludziom kończyny – nigdy nie lubiła ich oglądać, ale potrzebowała kilka drastycznych scen jako broń.
Czekali tak z napiętymi nerwami, aż nagle kroki całkowicie ucichły. Czysto hipotetycznie to nie było możliwe, aby nikogo nie ujrzeli. Obydwoje mieli całkiem dobry słuch i zdawali sobie sprawę z tego, że kroki ucichły tuż przed nimi, czyli w krzakach, które przed sobą mieli. Stali dłuższą chwilę w bezruchu, aż w końcu Nathiel sam ruszył do przodu. Martha westchnęła z zawodem. Czy ten idiota nie wiedział, że ktoś mógł się ukryć w tych krzakach po to, aby go zabić? Dziwiło ją, że do tej pory nic mu się nie stało i wciąż był wśród żywych. Z takim spontanicznie głupim zachowaniem powinien być już dawno martwy.
Auvrey władował się w krzaki, ale pomimo wymachiwania nożem, nie natrafił na nic podejrzanego, co mogłoby być niewidzialne. Gdy on przeczesywał teren, Martha stała na środku niewielkiej leśnej polany, otoczonej zewsząd kolorowymi drzewami. Nie ruszyła się nawet o krok. Wsłuchiwała się w otoczenie i starała się oddychać spokojnie, aby nie zagłuszyć żadnych niebezpiecznych oznak, ale jeżeli chodziło o demony, była na przegranej pozycji. Nawet nie spostrzegła, kiedy ktoś zakradł się za jej plecy i przyłożył chłodną dłoń do ust. Nie mogła wydać z siebie żadnego dźwięku, na dodatek zanim zaczęła się wyrywać, ktoś podłożył jej pod gardło szeroki nóż. Starała się zachować zimną krew. Jedyne co mogła teraz zrobić, to podsunąć Nathielowi scenę z filmu, w którym partnerka głównego bohatera zostaje złapana przez złoczyńcę – na szczęście była wystarczająco blisko. Nie sądziła, że Auvrey na to zareaguje. Raczej wyobrażała sobie, że krzyknie do niej, iż jest świruską i nie potrzebuje oglądać seriali, bo ma je na co dzień w domu, demon ją jednak zadziwił. Natychmiastowo obrócił się w jej stronę. Wrogowie byli blisko niego, gdyby nie to, że w porę się zorientował o obecności niepowołanych osób, mógłby przypłacić za to życiem – groźnie wyglądające postacie zeskoczyły z drzew i rzuciły się na niego z nożami. Martha czuła się, jakby oglądała scenę z filmu. Koniecznie chciała zapamiętać tę walkę, żeby później móc ją odtworzyć dziewczynom. 
Nathiel zgrabnie dawał sobie rady z dwoma przeciwnikami naraz, ale im również nie można było odmówić refleksu i uporu w dążeniu do celu. Martha starała się dostrzec kim są te postacie. W ciemnościach niewiele widziała. Czy te ciemne szaty to nie kamuflaż, aby trudniej było ich dostrzec? Z pewnością. Próbowała się jakoś wyrwać, ale ten, kto ją trzymał wyraźnie jej tego zakazał. Jeżeli tylko spróbowała się poruszyć, nóż od razu mocniej przyciskał się do jej szyi. Spróbowała nawet posłać tej osobie sceny z filmu, ale jej myśli były w dziwny sposób zablokowane. To rzadko się zdarzało, no, chyba, że ktoś miał na co dzień styczność z mocami mentalnymi, wtedy uczył się, jak przeciw nim działać. To na pewno był demon.
Nathiel powoli tracił siły, zakapturzone postacie nieraz nie dwa blisko były od poważnego zranienia go, ale Auvrey wiedział, ze musi dać z siebie wszystko – przyszedł tu przecież po córkę i przyszłą żonę przyjaciela. Żeby się uratować, zaczął robić to, co wychodziło mu najlepiej:
– Co jest, gnojki, nie potraficie w pojedynkę to razem próbujecie swoich sił w walce? – prychnął. – A te wasze kaptury? Macie tak brzydkie paszcze, że światu ich nie chcecie pokazać czy po prostu próbujecie grać tajemniczych? – zaśmiał się kpiąco. – Żałosne gnojki. Ze mną nie wygracie!
Nóż przeciwnika rozdarł koszulkę Nathiela wzdłuż, pozostawiając płytką ranę na jego klatce piersiowej, ale chłopak nawet nie zwrócił na to uwagi – raczej skupił się na bliskości. Chwycił za kaptur wroga i ściągnął go z jego głowy. Burza czerwonych włosów podobnych do tych, które posiadała Andi, rozłożyła się na ramionach kobiety. Nathiel nie mógł jednoznacznie określić jaki kolor oczu posiada, a to oznaczało, że na pewno nie jest cienistym demonem.
– Nie zapraszaliśmy tu nikogo z zamku – syknęła kobieta, odskakując od Auvreya.
– Ja też nie – prychnął Nathiel, odsuwając się pod samo drzewo. Wrogowie przestali nacierać. Drugi kaptur przeciwnika, solidarnie został ściągnięty. Nikt z nas nie był już anonimowy, poza gościem, który stał za plecami Marthy.
– Więc kim jesteś? – spytała płomiennowłosa, ściskając nóż w dłoni. Jej głos był twardy, wręcz nieprzyjemny, patrzyła na swojego przeciwnika z obrzydzeniem i równoczesną pogardą dla cienistych demonów.
– Jak można mnie nie znać? – spytał Nathiel, marszcząc czoło. – Ty to słyszysz? – pytanie to skierował do Marthy, która gdyby tylko miała wolne ręce, walnęłaby się dłonią w czoło. – Nathiel Auvrey, oczywiście.
Mężczyzna i kobieta wymienili niepewne spojrzenia.
– Ten od Vaila Auvreya? – padło pytanie.
– Nie przyznaję się do tego gnojka, ale nie ukryję faktu, że mnie spłodził i noszę jego nazwisko. – Auvrey opuścił nóż w dół i oparł się o drzewo – tym samym chciał udowodnić, że dla niego ta sytuacja jest zwyczajnie niepotrzebna, a on czuje się wygrany. Martha wyczuwała bijącą od niego pewność siebie.
Wrogowie milczeli, dlatego Nathiel podjął inicjatywę:
– A wy to...? – spytał, unosząc do góry brew.
– Nie musimy ci tego zdradzać – odpowiedziała ostro kobieta. Jej blade oczy zwęziły się, tworząc szparki jak u dzikiego kota. 
– Kultura tego wymaga, nie? Skoro ja się wam przedstawiłem – prychnął oburzony demon. Martha miała ochotę odkrzyknąć, że wcale nie jest kulturalny, ale powstrzymał ją od tego nóż przy krtani.
– Naira – burknęła niechętnie płomiennowłosa. Jej towarzysz spojrzał na nią karcąco, zaś Nathiel wyprostował się z dumą. Wyraz zwycięstwa szybko jednak ustąpił zamyśleniu. Bo gdzieś już to imię słyszał. Tylko gdzie? Na szczęście towarzyszyła mu osoba, która miała pamięć jak niewielu ludzi na tym świecie. Dzięki niej była w stanie przypomnieć sobie w której historii i przez kogo opowiedzianej, słyszała akurat to imię.
– Pół demony – stwierdziła nagle Martha. Nóż, który trzymał jej pod gardłem trzeci napastnik, nacisnął na jej skórę jeszcze mocniej. Teraz musiała pamiętać, że nie może się nie tylko ruszać, ale i nic nie mówić.