niedziela, 14 października 2018

[TOM 3] Rozdział 65 - "Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem"


Tak jak wspominałam, wychodzi na to, że publikuję rozdziały co miesiąc! Ha. Chyba jednak powinnam zmienić swoje zwlekanie z zakończeniem WCNa. W końcu jeszcze tylko trzy rozdziały do końca (tak, to już raczej pewne, bo niczego więcej nie wymyślę). Przyznaję, że miło mi się pisało 65-tkę. Podziękowania należą się Oli, która mnie zainspirowała i dla Arusia, który cały czas mi truje, żebym skończyła WCSa (tak poza tym, to też przyczynił się do powstania tego rozdziału swoim pomysłem na kradzież cukierków >D). Enjoy! 
***
Bólu, który czułam, nie dało się opisać żadnymi słowami. Jego natężenie było tak potężne, że byłam gotowa zemdleć, oddając się w ramiona ciemności. Nie mogłam jednak tego zrobić, musiałam wypełnić swoją misję do końca.
Przez zamglone bólem oczy dostrzegałam wymawiające jakieś słowa usta jednej z czarodziejek. Kontury były jednak tak rozmyte, a kolory pozbawione nasycenia, że nie byłam w stanie rozróżnić, która z nich przede mną stała. Z trudem uniosłam drżące ręce, które poruszały się ociężale pod wpływem potężnej, potrójnej mocy czarodziejek przepływającej przez exitialis. Czułam się słaba. Nie wiedziałam, jak mam użyć swojej mocy, kiedy ta tłumiona była przez noże łowców. Wszystko zdawało się we mnie słabnąć.
Nigdy w swoim życiu nie czułam czegoś tak dziwnego. Patrząc na swoje dłonie dostrzegałam niewidzialną poświatę, która próbowała oderwać się od mojego bladego ciała – na przemian wracała, wcielając się w skórę, na przemian ulatywała w górę jak warstwa duszy wydzierana przez moc. Zaczynałam się zastanawiać, czy to omamy, czy prawdziwy obraz zdarzeń. Sądząc jednak po uczuciu wewnętrznego obdzierania z mentalnej skóry, musiała to być rzeczywistość.
Czy to właśnie była moja demoniczna połowa? Jej przerażająca biel układała się w mgliste kształty, które przywodziły na myśl krzyczące w bezzębnym uśmiechu czaszki. Ten widok sprawiał, że miałam ochotę się poddać. Uciec od tego, co właśnie się ze mną działo. Już wiedziałam, co oznaczała próba pokonania mojej demonicznej połówki – jeżeli zakończy się z powodzeniem, bo nie zdążę uczynić tego, co obiecałam zrobić, prawdopodobnie na zawsze pozostanę pustą skorupą człowieka. Nikt nie mógł żyć bez części swojej duszy. Jeżeli na początku sądziłam inaczej, to musiałam być naprawdę głupia.  
Dopiero gdy usłyszałam wykrzykiwane przez czarodziejki imię, a biała poświata niemal oderwała się już od mojej skóry, pobudziłam swoje zmysły do działania. Zdążyłam również opanować ból – dostrzegłam, że rozdzierał tylko połowę mnie. Musiałam skupić się na tej części, przez którą moc bezwolnie przepływała, nie czyniąc jej żadnej krzywdy. Musiałam poczuć się człowiekiem, tłumiąc w sobie demoniczną cząstkę, która miała zaatakować z całą swoją mocą znienacka.
Gdy próbowałam się skupić, gdzieś z tyłu głowy słyszałam głośne, kpiące prychnięcie – przez chwilę myślałam, że to tylko moja wyobraźnia, ale już po chwili dołączyły do niego pobudzające mnie słowa złączone w dwoistej synchronii: „I ty śmiesz nazywać się naszą córką?”.
Opanował mnie gwałtowny gniew. Przypomniałam sobie wszystkie chwile z dzieciństwa, które pozbawione były obecności mojej biologicznej matki, a także ojca. O tym, jak Edward Collins, który był prawdziwym tyranem, niszczył moją zastępczą rodzinę. O Joanne, która była mi jedyną bliską osobą, zastępującą prawdziwą matkę. O jej śmierci. Widziałam znów przed oczami moment, w którym Aiden chciał mnie zabić, a Calanthe mnie obroniła. W wyobraźni znów pojawili się w moim życiu po siedemnastu latach, obdarzając mnie wyłącznie chłodem. Ostatecznie zobaczyłam przed oczami ich wspólną śmierć. To ja śmiałam nazywać się córką Aidena Vauxa i Calanthe Clerinell, czy to oni moimi rodzicami?
Ognisty gniew wybuchnął we mnie jak bomba, wydzierając z wnętrza mojego ciała całą moc chaosu, jaką w sobie miałam od początku swojego istnienia. Widziałam chwiejące się ciała czarodziejek, które z trudem utrzymywały się na nogach, będąc odpychane przez moją własną magię. Czułam dziwną, demoniczną satysfakcję. Obce usta, które trzymały się pozornie mi znanej twarzy, rozszerzały się w szerokim uśmiechu zadowolonego z siebie potwora, który wreszcie wyszedł z uwięzi i zawojował światem. Cała płonęłam, jakbym stanęła w niebezpiecznym ogniu, który próbował mnie strawić od środka. W tym momencie wszystko było mi jedno. Chciałam po prostu stracić kontrolę i ostatecznie zatracić się w tym szaleństwie mocy.
„Właśnie o to chodziło. Zatrać się. Wybuchnij. Poddaj się mocy, która w tobie drzemała”.
Nie wiedziałam, kto do mnie przemawiał. Bałam się, że to mogłam być ja, a raczej moja demoniczna, nieposkromiona część, która całe życie siedziała gdzieś wewnątrz mnie. Czy posiadanie w sobie zarówno człowieka, jak i demona, oznaczało, że miałam w sobie dwie istoty? Już raz utraciłam kontrolę – to było wtedy, gdy byliśmy na misji w Reverentii. Samo wspomnienie tego pozwoliło mi choć na moment opanować tę rozszalałą część mnie, która chciała mnie pochłonąć.
Na ramieniu poczułam chłodną, równocześnie obcą i znaną mi dłoń. Nie musiałam się oglądać, aby zrozumieć, kim była towarzysząca mi osoba. Istniał tylko jeden demon, który towarzyszył mi, kiedy uwalniałam swoją moc. Ten sam demon podarował mi ją w genach.