Tak jak wspominałam, wychodzi na to, że publikuję rozdziały co miesiąc! Ha. Chyba jednak powinnam zmienić swoje zwlekanie z zakończeniem WCNa. W końcu jeszcze tylko trzy rozdziały do końca (tak, to już raczej pewne, bo niczego więcej nie wymyślę). Przyznaję, że miło mi się pisało 65-tkę. Podziękowania należą się Oli, która mnie zainspirowała i dla Arusia, który cały czas mi truje, żebym skończyła WCSa (tak poza tym, to też przyczynił się do powstania tego rozdziału swoim pomysłem na kradzież cukierków >D). Enjoy!
***
Bólu, który czułam, nie dało
się opisać żadnymi słowami. Jego natężenie było tak potężne, że byłam gotowa
zemdleć, oddając się w ramiona ciemności. Nie mogłam jednak tego zrobić,
musiałam wypełnić swoją misję do końca.
Przez zamglone bólem oczy
dostrzegałam wymawiające jakieś słowa usta jednej z czarodziejek. Kontury były
jednak tak rozmyte, a kolory pozbawione nasycenia, że nie byłam w stanie
rozróżnić, która z nich przede mną stała. Z trudem uniosłam drżące ręce, które
poruszały się ociężale pod wpływem potężnej, potrójnej mocy czarodziejek
przepływającej przez exitialis.
Czułam się słaba. Nie wiedziałam, jak mam użyć swojej mocy, kiedy ta tłumiona
była przez noże łowców. Wszystko zdawało się we mnie słabnąć.
Nigdy w swoim życiu nie czułam
czegoś tak dziwnego. Patrząc na swoje dłonie dostrzegałam niewidzialną
poświatę, która próbowała oderwać się od mojego bladego ciała – na przemian wracała,
wcielając się w skórę, na przemian ulatywała w górę jak warstwa duszy
wydzierana przez moc. Zaczynałam się zastanawiać, czy to omamy, czy prawdziwy
obraz zdarzeń. Sądząc jednak po uczuciu wewnętrznego obdzierania z mentalnej skóry,
musiała to być rzeczywistość.
Czy to właśnie była moja demoniczna
połowa? Jej przerażająca biel układała się w mgliste kształty, które
przywodziły na myśl krzyczące w bezzębnym uśmiechu czaszki. Ten widok sprawiał,
że miałam ochotę się poddać. Uciec od tego, co właśnie się ze mną działo. Już
wiedziałam, co oznaczała próba pokonania mojej demonicznej połówki – jeżeli
zakończy się z powodzeniem, bo nie zdążę uczynić tego, co obiecałam zrobić,
prawdopodobnie na zawsze pozostanę pustą skorupą człowieka. Nikt nie mógł żyć
bez części swojej duszy. Jeżeli na początku sądziłam inaczej, to musiałam być
naprawdę głupia.
Dopiero gdy usłyszałam wykrzykiwane
przez czarodziejki imię, a biała poświata niemal oderwała się już od mojej
skóry, pobudziłam swoje zmysły do działania. Zdążyłam również opanować ból –
dostrzegłam, że rozdzierał tylko połowę mnie. Musiałam skupić się na tej
części, przez którą moc bezwolnie przepływała, nie czyniąc jej żadnej krzywdy.
Musiałam poczuć się człowiekiem, tłumiąc w sobie demoniczną cząstkę, która
miała zaatakować z całą swoją mocą znienacka.
Gdy próbowałam się skupić, gdzieś
z tyłu głowy słyszałam głośne, kpiące prychnięcie – przez chwilę myślałam, że
to tylko moja wyobraźnia, ale już po chwili dołączyły do niego pobudzające mnie
słowa złączone w dwoistej synchronii: „I ty śmiesz nazywać się naszą córką?”.
Opanował mnie gwałtowny gniew.
Przypomniałam sobie wszystkie chwile z dzieciństwa, które pozbawione były
obecności mojej biologicznej matki, a także ojca. O tym, jak Edward Collins,
który był prawdziwym tyranem, niszczył moją zastępczą rodzinę. O Joanne, która
była mi jedyną bliską osobą, zastępującą prawdziwą matkę. O jej śmierci.
Widziałam znów przed oczami moment, w którym Aiden chciał mnie zabić, a
Calanthe mnie obroniła. W wyobraźni znów pojawili się w moim życiu po
siedemnastu latach, obdarzając mnie wyłącznie chłodem. Ostatecznie zobaczyłam
przed oczami ich wspólną śmierć. To ja śmiałam nazywać się córką Aidena Vauxa i
Calanthe Clerinell, czy to oni moimi rodzicami?
Ognisty gniew wybuchnął we mnie
jak bomba, wydzierając z wnętrza mojego ciała całą moc chaosu, jaką w sobie
miałam od początku swojego istnienia. Widziałam chwiejące się ciała
czarodziejek, które z trudem utrzymywały się na nogach, będąc odpychane przez
moją własną magię. Czułam dziwną, demoniczną satysfakcję. Obce usta, które
trzymały się pozornie mi znanej twarzy, rozszerzały się w szerokim uśmiechu
zadowolonego z siebie potwora, który wreszcie wyszedł z uwięzi i zawojował
światem. Cała płonęłam, jakbym stanęła w niebezpiecznym ogniu, który próbował
mnie strawić od środka. W tym momencie wszystko było mi jedno. Chciałam po
prostu stracić kontrolę i ostatecznie zatracić się w tym szaleństwie mocy.
„Właśnie o to chodziło. Zatrać
się. Wybuchnij. Poddaj się mocy, która w tobie drzemała”.
Nie wiedziałam, kto do mnie
przemawiał. Bałam się, że to mogłam być ja, a raczej moja demoniczna,
nieposkromiona część, która całe życie siedziała gdzieś wewnątrz mnie. Czy
posiadanie w sobie zarówno człowieka, jak i demona, oznaczało, że miałam w
sobie dwie istoty? Już raz utraciłam kontrolę – to było wtedy, gdy byliśmy na
misji w Reverentii. Samo wspomnienie tego pozwoliło mi choć na moment opanować
tę rozszalałą część mnie, która chciała mnie pochłonąć.
Na ramieniu poczułam chłodną,
równocześnie obcą i znaną mi dłoń. Nie musiałam się oglądać, aby zrozumieć, kim
była towarzysząca mi osoba. Istniał tylko jeden demon, który towarzyszył mi,
kiedy uwalniałam swoją moc. Ten sam demon podarował mi ją w genach.
Mój ojciec nie musiał nic
mówić. Wiedziałam, że wcześniejsze przedstawienie było jego pomysłem.
Chaotyczną moc uwolniły jego własne słowa – sprawiły, że wybuchłam gniewem,
tracąc nad sobą kontrolę. Dopiero teraz, gdy dotknął mojego ramienia, poczułam,
że się uspokajam. Dopiero teraz mogłam spojrzeć trzeźwo na świat. Zamglone oczy
pokazały mi, że moje dłonie kierują się w stronę nieba, przelewając całą swoją
chaotyczną moc na siatkę rozłożoną na niebie przez Nivareth. Widziałam jak
powolnie zapełnia jej krańce, przy okazji wysysając ze mnie całą magię. Nie. To
nie była tylko moja magia. Pomagał mi Aiden.
„Wiem, że nigdy nie będzie dla
ciebie takim ojcem, jakim mógłby być ktokolwiek na tym świecie, ale uwierz mi,
nie jesteś mu całkowicie obojętna. Masz w sobie jego krew i moc. To
wystarczający powód, aby mógł uratować ci raz na jakiś czas dupę” – dokładnie to
powiedziała kiedyś Calanthe. Może rzeczywiście mój ojciec nie był ojcem w
pełnym znaczeniu tego słowa i nigdy nie będę mogła powiedzieć, że kiedykolwiek
mnie kochał, jednak nie mogłam mu odmówić pomocy. Nie mogłam również odmówić
pomocy mojej matce. Nie miałam idealnych rodziców, wiedziałam jednak, że w
krytycznych chwilach mogłam na nich liczyć.
Nazywałam się Laura Auvrey i byłam
rodzoną córką Calanthe Clerinell oraz Aidena Vauxa. Nie miałam co do tego
żadnych wątpliwości.
Na moich ustach pojawił się
drobny uśmiech, który wywołał chłodne prychnięcie i mocniejszy uścisk dłoni na
ramieniu. Zapewne Aiden domyślił się, co przeszło mi przez myśl. Nie chciał,
żebym mu dziękowała ani darzyła go jakimikolwiek uczuciami, nie mogłam jednak
powstrzymać tego ludzkiego odruchu, który mnie opanował. Byłam mu zwyczajnie wdzięczna.
Zdałam sobie sprawę z tego, że
przestałam czuć ból. Ostatkami sił wypełniłam magią siatkę mocy. Potem chłodna
dłoń zniknęła z mojego ramienia, a ja usłyszałam tylko cichy szelest sunącej na
wietrze szaty i oddalające się kroki.
Kiedy otworzyłam oczy, leżałam
na ziemi. Otaczały mnie trzy głowy, które przez długi czas wykrzykiwały do mnie
nieme słowa. Nie docierał do mnie żaden dźwięk ze świata rzeczywistego –
zamiast nich słyszałam wyłącznie szum, który często towarzyszył mdlącej osobie.
Zamglone oczy dopiero po chwili pomogły mi rozróżnić, że wisiały nade mną
zaniepokojone czarodziejki. Potrząsały moim sparaliżowanym ciałem i klepały
mnie po policzkach. Dopiero teraz zorientowałam się, że nie oddychałam.
Zaczerpnęłam gwałtownie
powietrza i zaczęłam kaszleć. Pomiędzy burzą różnokolorowych włosów widziałam
zarysowaną na niebie siatkę, z której niczym świetlisty deszcz opadała
połączona moc la bonne fee, exitialis,
moja, a także mojego ojca. Kiedy jedna z kropel dotknęła czubka mojego nosa, poczułam
się dziwnie otępiała. Poddałam się jednak temu uczuciu. Wystarczył mi widok
ucieszonych czarodziejek, które przeniosły mnie do pionu i tuliły mnie do
siebie, ciesząc się tym, że nasza misja dobiegła końca.
Chciałam się uśmiechnąć, ale
nie potrafiłam. Gdzieś wewnątrz siebie czułam bowiem przerażającą pustkę. Tę
samą pustkę, którą uczyniła w moim ciele Nivareth, w momencie, kiedy zabrała
połowę mojej mocy – ta była jednak dwukrotnie większa, pełniejsza, bardziej obezwładniająca.
Wiedziałam już, co się
wydarzyło. Nasza misja rzeczywiście dobiegła końca, a jej założenia zostały
spełnione. Nie wszystko poszło jednak tak, jak tego oczekiwałyśmy.
Moja demoniczna część została
naruszona, a cała moc chaosu, jaką wcześniej w sobie miałam, raz na zawsze mnie
opuściła.
***
Ponad dwadzieścia cholernych
lat wyobrażał sobie moment, w którym zabija własnego ojca. Chciał to zrobić
dlatego, że pozbawił go najcenniejszego, co posiadał – rodziny. Przez pierwsze
lata przebywania w organizacji, każdej nocy, zaciskając drobne piąstki na
kołdrze, starał się tłumić w sobie łzy i pocieszać siebie myślami, że kiedyś
będzie silny i pokaże ojcu, że zrobił źle, zostawiając go przy życiu, w końcu
to on będzie jego mieczem w sercu. Pamiętał nawet rozmowę, którą jednej z tych
nocy odbył z matką Sorathiela, Elisabeth.
Przez pierwsze miesiące
członkowie organizacji bezustannie go pilnowali, nawet gdy spał. Jedyną osobą,
która dawała mu pewną swobodę i pozwalała na głos płakać, była właśnie ona. Tamtej
nocy trzymał swoją głowę na jej ciepłych kolanach. Elisabeth głaskała go po
roztrzepanych, kruczoczarnych włosach i niczego nie mówiła, wyłącznie
obserwowała jak łzy ściekają po jego drobnych policzkach. Wtedy, po raz
pierwszy, Nathiel powiedział o swoim marzeniu na głos:
– Kiedyś go zabiję.
Kobieta uniosła w zdziwieniu
brwi.
– Kogo, Nathielu?
– Tatę. On zabił mamę, Anne i
Soriela, wiesz? – Spojrzał w twarz zmartwionej Elisabeth. Aby nie widziała jego
łez, szybko otarł je piąstką. – Ja też chcę go zabić, żeby zobaczył, że
umieranie nie jest fajne.
– Myślisz, że zemsta to dobre
rozwiązanie?
Chłopiec pokiwał energicznie
głową, odrywając się od kolan obcej mu kobiety, która odkąd tu przybył,
zastępowała mu matkę. To oczywiście nie było to samo, ale dzięki temu czuł się
mniej samotny.
– On na to zasługuje! – wykrzyknął oburzony,
uderzając piąstkami w kołdrę. W tym samym momencie ktoś zapukał do drzwi i
rzucił przez nie: „Wszystko w porządku, Elisabeth?”. Nathiel wiedział, że wciąż
mu nie ufają, ale przecież nie mógłby skrzywdzić tej kobiety. Była matką
Sorathiela, a on lubił Sorathiela. Lubił też Elisabeth i Arthura, bo tylko oni
byli dla niego mili.
– Tak, oczywiście –
odpowiedziała łagodnie kobieta, kierując spojrzenie na drzwi. Szybko powraciła
do małego demona. Posłała mu smutny uśmiech. – Zemsta nie jest dobra. Nie
zamierzam ci jednak mówić, co masz robić. Ocenisz to, gdy będziesz już dorosły.
Teraz powinieneś spać, bo tacy chłopcy jak ty potrzebują dużo energii.
Nathiel kiwnął energicznie
głową i zacisnął w górze pięści.
– Dużo energii, żeby zabijać
tatusiów.
Elisabeth zaśmiała się
niemrawo, głaszcząc go po włosach, nie dodała już jednak niczego więcej.
Temu marzeniu Nathiel poświęcił
całe swoje młodzieńcze życie. Dopiero gdy spotkał Laurę, zrozumiał, że istnieją
rzeczy ważniejsze od zabijania demonów i ciągłego dążenia do zemsty. Owszem,
wciąż wyobrażał sobie śmierć ojca z własnych rąk, ale odtąd kierował się w
życiu czymś więcej – miłością do tej bladej, drobnej i chłodnej dziewczyny,
która jako pierwsza twardo mu się sprzeciwiła. To z nią stworzył rodzinę, która
wypełniła pustkę po jego matce, siostrze i bracie. Teraz zamierzał zabić ojca
nie z powodu zemsty, ale po to, aby chronić swoją rodzinę, bo drugi raz nie
zniósłby tak potężnej straty.
Nathiel miał w swojej głowie
kilka ulubionych scenariuszy śmierci Vaila Auvreya. Żaden z nich nie
przewidywał jednak walki u boku swojego brata, któremu wciąż miał za złe to, że
przez tyle lat się przed nim ukrywał. To nie była ani wymarzona sceneria, ani
wymarzona sytuacja. Zamiast ze sobą współpracować, okazało się, że ze sobą
rywalizują. Młodszy Auvrey przysiągł sobie, że nie pozwoli Sorielowi zabić
ojca. To była jego misja. Jego marzenie. To przez to ich walka szybko stała się
również walką pomiędzy dwójką braci.
Kiedy po raz kolejny próbował
wbić nóż w serce Vaila Auvreya, Soriel kopnął go w bok, posyłając go na trawę,
po której przejechał pośladkami jak małe dziecko. W gniewie zaczął wykrzykiwać
przeróżne obelgi mające określić jego idiotyzm.
– Ty debilny kretynie! Ruchaczu
leśnych zwierząt! Utajony pedale i wielbicielu reveryntyjskich krzaków! Tępa
maso sto razy brzydsza niż ja! Zaraz cię zabiję! Ciebie i tego gnojka, który
nas spłodził! Słyszysz?!
Soriel, który sparował się
teraz ze swoim ojcem, przewrócił oczami. Przez chwilę swojej nieuwagi, gdy
starał się wsłuchiwać w obelgi młodszego brata, dostał nożem w bok. W uszach
zabrzęczał mu irytujący śmiech Vaila Auvreya.
– Co jest z tobą, Sorielu? Nie
potrafisz się skupić na walce? Odkrywasz najważniejsze części swojego ciała.
Gdybym chciał, mógłbym się pozbyć ciebie już w tym momencie – powiedział szef
departamentu. Po tych słowach odparował atak noża najstarszego z synów i
zatrzymał swoją broń centymetr od jego własnej piersi, gdzie biło demoniczne
serce. – Widzisz? – spytał z diabelskim uśmieszkiem.
Soriel odskoczył w tył,
przeklinając siebie w duchu za tę nieuwagę. Chociaż nie chciał, wciąż słyszał
dogadywanie młodszego brata.
–… I widzisz, debilu?!
Widzisz?! Jesteś starym, bezużytecznym grzybem! Spadaj do grobu! Już go dla
ciebie wykopałem, o tam, za wzgórzem! Daj działać swojemu genialnemu
braciszkowi, a nie, znowu partolisz sytuację!
Starszy z braci zmarszczył
czoło i syknął przez zęby:
– Mógłbyś się w końcu zamknąć?
Rozpraszasz mnie.
– Pchnąłeś mnie! – wykrzyknął
oburzony Nathiel, podchodząc do niego z nożem. Odwdzięczył mu się pchnięciem,
które jednak nie sprawiło, że Soriel wylądował na ziemi tak jak on – w porę
podparł się nogami o podłoże.
– Pchnę cię mocniej, jak nie
zamkniesz swojej niewyparzonej gęby! – wykrzyknął oburzony, starszy brat,
odwdzięczając się pchnięciem. Nathiel postawił kilka kroków w tył, by za chwilę
rzucić się na Soriela z nożem. Teraz ich bitwa zamieniła się w małą, braterską
wojnę.
Vail Auvrey stanął z boku,
zakładając ręce na piersi. Wykrzywił swoje usta w niezadowoleniu i spojrzał w
niebo z cichym westchnięciem. Naprawdę zaczynał sądzić, że spłodził idiotów.
– O co ci chodzi, co?! –
warknął Soriel, który zamachnął się nożem w stronę odkrytego boku brata, ten szybko
go jednak zasłonił chłodną stalą, parując jego cios. Tym razem zaatakował
Nathiel, udało mu się jednak zaledwie drasnąć przeciwnika w rękę.
– Pytasz mnie, o co mi chodzi?!
Serio? – spytał ze zjadliwą ironią w głosie, znów ponawiając atak. – Już ci
mówię! – Kolejny sparowany atak. – O to, że całe życie poświęciłem temu, żeby stanąć
tu i przeprowadzić walkę na śmierć i życie z moim ojcem! A wiesz dlaczego? Bo
chciałem się na nim zemścić za moją rodzinę! Za mamę, za Anne i za durnego
brata, który przeżył! I wiesz, co jest w tym najzabawniejsze? Zamiast mnie
odnaleźć, poszedł sobie w pizdu, żeby pieprzyć dziwki, wciągać nosem koks i
zachlewać swoją parszywą mordę do nieprzytomności! A wiesz, co jest jeszcze
zabawniejsze od tego?! Miał wszystko w dupie, a teraz próbuje mi zabrać
wymarzoną chwilę, która będzie polegała na wbiciu noża w serce naszego ojca! I
to mimo tego, że gówno zrobił!
Soriel wykrzywił usta w
grymasie, gdy exitialis po raz
kolejny otarło się o jego policzek, rozcinając go delikatnie. Z rany zaczęła
się sączyć cienista krew. Oczywiście nie pozostawał dłużny – zaraz ruszył do ostrego ataku, wytrącając z
dłoni brata jego własną broń. Nie przewidział tylko tego, że Nathiel miał w
kieszeni jeszcze jeden nóż, którym w ułamku sekundy go zaatakował.
– Skupiasz się tylko na tym, co
ty przeżyłeś, a nigdy nawet nie pomyślałeś, co czułem ja! – wykrzyknął starszy
z braci. – Gdy się obudziłem, byłem ranny i nie wiedziałem, dlaczego obok mnie
spoczywa nasza martwa matka i siostra! Zacząłem się rozglądać, gdzie się
podział mój młodszy brat i próbowałem zrozumieć, co tu się odpieprzyło, gdy ja
sobie smacznie spałem na podłodze! – Nathiel przystanął w miejscu, okazując
zdziwienie, ponieważ jego brat nigdy wcześniej mu o tym nie opowiadał. Dopiero
teraz przypomniał sobie jego słowa, gdy się ze sobą bili w Reverentii.
„O niczym nie zapomniałem, tyle
że nie ogłaszam swojego bólu całemu światu”.
Czy właśnie ta subtelna
pomiędzy nimi różnica sprawiła, że zataił pewne czyny, których się dopuścił?
Nathiel nieraz zapominał, że pomimo podobieństw, bardzo się między sobą różnili.
On nigdy nie krył się ze swoimi uczuciami i emocjami, wykrzykując je głośno w
twarz temu, kto sprawiał, że cierpiał. Soriel, choć pozostawał szczery, bywał też
bardziej skryty od niego. Nienawidził mówić o uczuciach. Już w dzieciństwie
wiele z nich krył wewnątrz siebie.
Wystarczyła chwila nieuwagi,
aby nóż zatopił się w jego brzuchu. Nathiel przeklął siebie w duchu za
nieuwagę. Nie powinien ulegać emocjom. Przecież wciąż mógł zginąć i to nie z
rąk swojego ojca.
– I wiesz co? Szukałem cię! –
wykrzyknął podburzony Soriel, nie przejmując się już tym, że cała prawda, którą
przez lata krył, wybuchła w nim jak ogień. Ledwo wyjął z brzucha brata nóż, a
za chwilę znów go zaatakował. – Tak, szukałem cię całymi dniami! I znalazłem
cię! Rok później, w rocznicę śmierci naszej matki i siostry, kiedy stałeś naprzeciw
rozpadającego się domu! Trzymałeś wtedy za rękę jakąś obcą kobietę, która
przytuliła cię do siebie, kiedy o mało się nie pobeczałeś! Po twojej drugiej
stronie stał mężczyzna, który klepał cię po ramieniu! A obok nich chłopak
twojego wzrostu, który mówił do ciebie, że cokolwiek będziesz chciał zrobić, to
ci pomoże! Oglądałem wtedy własnego brata, który odchodząc z miejsca zdarzenia,
śmiał się wesoło i wcale nie wyglądał na smutnego! Bo miał rodzinę. I miał cel.
Ja nic z tego nie miałem, bo zostałem sam!
Nathiel wykrzywił usta w
grymasie i przy kolejnym ciosie chwycił gołą dłonią nóż swojego brata. Dyszący
ze złości Soriel obdarzył go gniewnym spojrzeniem, nie poruszył się jednak.
Teraz oboje stali w bezruchu, wpatrywali się w swoje szmaragdowe oczy
odziedziczone po ojcu. Milczeli. Pomiędzy nimi wciąż była głęboka przepaść bólu
i niezrozumienia, nie mogli jednak zapominać o tym, że łączył ich jeden cel:
zabić tego, który bezpowrotnie odmienił ich życie.
– Wróg mojego wroga jest moim
przyjacielem – powiedział niskim, poważnym głosem Nathiel, puszczając powoli
nóż, który dzierżył jego brat. – Nienawidzimy się, to fakt, ale to chyba nie
wojna pomiędzy nami. To nie siebie mamy zniszczyć.
Napięte mięśnie Soriela
ustąpiły. Jego ramiona opadły w dół, podobnie jak dłoń, która wciąż trzymała
nóż. Cały czas oddychał szybko, ale gniew zdążył już z niego ulecieć.
– Racja – przyznał chłodno. – Mamy wspólny cel.
Nathiel wziął głęboki wdech,
kierując swoje obojętne spojrzenie w niebo. Wolne ręce schował do kieszeni.
Właśnie tak się zachowywał, kiedy chciał uczynić poważne sprawy błahymi.
– Wiesz, cały czas myślałem o
tym, że zabiję naszego ojca sam, bo nie wiedziałem, że żyjesz, ale teraz sobie
myślę, że wspólna zemsta może nie będzie taka zła. – Wzruszył ramionami i
ponownie spojrzał na brata. Starał się, aby jego spojrzenie wyglądało na
obojętne, choć w głębi przeklinał siebie za słowa, które właśnie padły z jego
ust. – To była przecież i moja, i twoja rodzina.
Soriel kiwnął ostrożnie głową,
nie spuszczając oczu z brata.
– Sugerujesz tymczasowy rozejm?
– spytał, unosząc w górę brew.
– Oczywiście, że tymczasowy –
prychnął Nathiel, zakładając ręce na piersi. Zmarszczył czoło i obdarzył brata
krzywym uśmieszkiem. – Potem każdy z nas rozejdzie się w swoją stronę i będzie
żył ze swoimi rodzinami tak, jak to sobie wyobraża.
Usta Soriela rozszerzyły się w
nikłym uśmieszku.
Już od czasów dzieciństwa
rzadko się ze sobą zgadzali. Zawsze mieli odmienne zdanie, co było powodem
wielu ich płomiennych bitew. Kiedy musieli, potrafili jednak ze sobą
współpracować i żaden konflikt nie był w stanie im w tej współpracy
przeszkodzić.
Nathiel uśmiechnął się
diabelsko pod nosem, składając dłonie za plecami. Zaczął się powolnie cofać, oznajmiając
tym samym swojemu bratu własne zamiary. Soriel przybrał ten sam uśmiech, co on,
rozumiejąc, co takiego planował. Pomiędzy nimi na nowo zawiązała się rozerwana
w młodości nić.
Vail Auvrey wpatrywał się w
swoich synów z uniesioną brwią, starając się zrozumieć, co takiego kombinowali.
Nie znał ich, ponieważ nie spędził z nimi nawet jednego pełnego dnia na Ziemi.
Nie wiedział, jak lubili się w dzieciństwie bawić i jak bardzo potrafili się ze
sobą zmówić, kiedy łączył ich wspólny cel. O tym wiedziała tylko matka braci
Auvrey – Eirinn. Teraz miał wrażenie, że kobieta, z którą spłodził trójkę
dzieci, śmiała się w jego głowie ogłuszająco, próbując mu udowodnić, że
popełnił wielki błąd. Wykrzywił usta w grymasie, warcząc w myślach słowa
ostrzeżenia. Przecież Eirinn doskonale wiedziała, że był silniejszy niż dwójka
jej synów razem wzięta. Żadne wzniosłe plany nie pozwolą im przeżyć, a gdy już się
ich pozbędzie, spłodzi kolejnych potomków, których odpowiednio przeszkoli.
Niech ta skażona człowieczeństwem linia Auvreyów wyginie.
„Nic o nich nie wiesz, Vail.
Właśnie dlatego to ty będziesz w tej
bitwie przegranym”.
– Zamknij się – syknął
złowieszczo mężczyzna. Dopiero po chwili zorientował się, że jego synowie
zniknęli z pola bitwy. Rozejrzał się uważnie, spowalniając swój oddech, który
zagłuszał wszystkie oddźwięki. Musiał być czujny. Kiedy wyciszył wszystkie
swoje zmysły i zapuścił cieniste korzenie pod ziemią, odkrył, że starszy z
braci kryje się za drzewem. Ten fakt niemal go rozbawił.
Czy oni naprawdę zamierzali
bawić się z nim w chowanego?
Z krzywym uśmieszkiem posłał w
stronę drzewa ostro zakończony cień, który je ściął – gdy opadło na bok,
zorientował się, że nikogo tam nie było. Zaskoczony uniósł w górę brew. Dopiero
po chwili usłyszał, że ktoś za jego plecami gwiżdże.
– Mnie szukałeś? – spytał rozbawiony
Soriel, rzucając się z nożem na swojego ojca.
Vail bez problemu odbił atak,
nie spodziewał się jednak, że kolejny nadejdzie z góry. Młodszy syn, który
zeskoczył z drzewa, przejechał exitialis
po jego piersi. Przeżył tylko dlatego, że się potknął, lądując na ziemi.
Cholerne szczęście czasami sprzyjało nawet mu. Dzięki temu zdążył owinąć się
cieniem i unieść siebie w miejsce, gdzie czekała go bezpieczna przystań.
Teraz już rozumiał. Soriel miał
odwrócić jego uwagę od młodszego z braci, którego zadaniem było zaatakować go z
góry, tylko gdy zbliży się do drzewa. Cholerne gówniarze.
Pomimo tego błędu, uśmiechnął
się diabolicznie. To zabawne, że przechytrzyli go jego synowie. Teraz jeszcze
bardziej chciał się ich pozbyć, bo wiedział już, że stanowili dla niego
zagrożenie.
– Wiesz jak nazywamy ten atak,
ojczulku? – spytał uroczym głosem Nathiel. Szedł powolnie w jego stronę,
podrzucając w górę nóż, podobnie jak jego brat, z którym się zsynchronizował.
– Było blisko od zabicia ojca,
ale nam nie wyszło, bo jesteśmy bezużytecznymi kretynami? – zapytał z ironią w
głosie Vail. Skrzywił się w momencie, kiedy w jego głowie ponownie rozniósł się
ten irytujący, kobiecy śmiech, próbujący go zdekoncentrować. Wykrzywił usta w
grymasie.
– Nie – odezwał się Soriel,
okrążając go z prawej strony. – Dwudziesty pierwszy chwyt braci Auvrey.
– Kradzież cukierków –
dokończył Nathiel, okrążając ojca z lewej strony. – Przez ten czas zmieniło się
tylko jedno. Teraz nie kradniemy już cukierków.
– Tylko życia – dodał niskim
głosem Soriel, zanosząc się morderczym śmiechem.
– Cóż, nareszcie zaczynacie być
interesujący – odpowiedział Vail, ustawiając się w pozę gotową na przyjęcie
kolejnego ciosu. Jego mina przywodziła na myśl psychopatycznego, ucieszonego
demona, który zamierzał z pełną satysfakcją oddać się walce. Teraz już nie
będzie oszczędzał swoich synów. Rozpoczynali kolejną turę bitwy, która tym
razem nie będzie rozgrzewką, a prawdziwym starciem na śmierć i życie, a co
najważniejsze: nie zamierzał jej przegrywać.
Deszcz złotych drobinek
rozsypał się wkoło trójki Auvreyów. Żaden z nich nie dostrzegł jednak, czego
były efektem. Nie obchodziło ich to, że pokraki, które stały nieopodal nich,
rozpływały się w oparach dymu, niknąc w tymczasowej otchłani stworzonej przez
Nivareth. Teraz liczyło się dla nich to jedno, ostateczne starcie, na które
czekali całe swoje życie.
Po raz pierwszy i ostatni
bracia Auvrey i ich ojciec wyglądali jak jedno ciało – te same psychopatyczne
uśmiechy rozszerzyły ich prawdziwie diabelskie oblicza.
Hej :)
OdpowiedzUsuńLaura, która wyzwala w sobie gniew, to dla mnie swego rodzaju oskymoron - zawsze mam ją w głowie jako kogoś cholernie chłodnego - ale świetnie, że w końcu miało to miejsce.
Ojej, Auvreyowie młodsi potrzebowali tej rozmowy, nie mając szans na terapię w Reveretii, zważając na okoliczności, cieszę się, że co nieco sobie wyjaśnili i przeszli do wspólnego ataku. Ja chcę już koniec Vaila, grób należy zakopać.
Pozdrawiam