niedziela, 14 października 2018

[TOM 3] Rozdział 65 - "Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem"


Tak jak wspominałam, wychodzi na to, że publikuję rozdziały co miesiąc! Ha. Chyba jednak powinnam zmienić swoje zwlekanie z zakończeniem WCNa. W końcu jeszcze tylko trzy rozdziały do końca (tak, to już raczej pewne, bo niczego więcej nie wymyślę). Przyznaję, że miło mi się pisało 65-tkę. Podziękowania należą się Oli, która mnie zainspirowała i dla Arusia, który cały czas mi truje, żebym skończyła WCSa (tak poza tym, to też przyczynił się do powstania tego rozdziału swoim pomysłem na kradzież cukierków >D). Enjoy! 
***
Bólu, który czułam, nie dało się opisać żadnymi słowami. Jego natężenie było tak potężne, że byłam gotowa zemdleć, oddając się w ramiona ciemności. Nie mogłam jednak tego zrobić, musiałam wypełnić swoją misję do końca.
Przez zamglone bólem oczy dostrzegałam wymawiające jakieś słowa usta jednej z czarodziejek. Kontury były jednak tak rozmyte, a kolory pozbawione nasycenia, że nie byłam w stanie rozróżnić, która z nich przede mną stała. Z trudem uniosłam drżące ręce, które poruszały się ociężale pod wpływem potężnej, potrójnej mocy czarodziejek przepływającej przez exitialis. Czułam się słaba. Nie wiedziałam, jak mam użyć swojej mocy, kiedy ta tłumiona była przez noże łowców. Wszystko zdawało się we mnie słabnąć.
Nigdy w swoim życiu nie czułam czegoś tak dziwnego. Patrząc na swoje dłonie dostrzegałam niewidzialną poświatę, która próbowała oderwać się od mojego bladego ciała – na przemian wracała, wcielając się w skórę, na przemian ulatywała w górę jak warstwa duszy wydzierana przez moc. Zaczynałam się zastanawiać, czy to omamy, czy prawdziwy obraz zdarzeń. Sądząc jednak po uczuciu wewnętrznego obdzierania z mentalnej skóry, musiała to być rzeczywistość.
Czy to właśnie była moja demoniczna połowa? Jej przerażająca biel układała się w mgliste kształty, które przywodziły na myśl krzyczące w bezzębnym uśmiechu czaszki. Ten widok sprawiał, że miałam ochotę się poddać. Uciec od tego, co właśnie się ze mną działo. Już wiedziałam, co oznaczała próba pokonania mojej demonicznej połówki – jeżeli zakończy się z powodzeniem, bo nie zdążę uczynić tego, co obiecałam zrobić, prawdopodobnie na zawsze pozostanę pustą skorupą człowieka. Nikt nie mógł żyć bez części swojej duszy. Jeżeli na początku sądziłam inaczej, to musiałam być naprawdę głupia.  
Dopiero gdy usłyszałam wykrzykiwane przez czarodziejki imię, a biała poświata niemal oderwała się już od mojej skóry, pobudziłam swoje zmysły do działania. Zdążyłam również opanować ból – dostrzegłam, że rozdzierał tylko połowę mnie. Musiałam skupić się na tej części, przez którą moc bezwolnie przepływała, nie czyniąc jej żadnej krzywdy. Musiałam poczuć się człowiekiem, tłumiąc w sobie demoniczną cząstkę, która miała zaatakować z całą swoją mocą znienacka.
Gdy próbowałam się skupić, gdzieś z tyłu głowy słyszałam głośne, kpiące prychnięcie – przez chwilę myślałam, że to tylko moja wyobraźnia, ale już po chwili dołączyły do niego pobudzające mnie słowa złączone w dwoistej synchronii: „I ty śmiesz nazywać się naszą córką?”.
Opanował mnie gwałtowny gniew. Przypomniałam sobie wszystkie chwile z dzieciństwa, które pozbawione były obecności mojej biologicznej matki, a także ojca. O tym, jak Edward Collins, który był prawdziwym tyranem, niszczył moją zastępczą rodzinę. O Joanne, która była mi jedyną bliską osobą, zastępującą prawdziwą matkę. O jej śmierci. Widziałam znów przed oczami moment, w którym Aiden chciał mnie zabić, a Calanthe mnie obroniła. W wyobraźni znów pojawili się w moim życiu po siedemnastu latach, obdarzając mnie wyłącznie chłodem. Ostatecznie zobaczyłam przed oczami ich wspólną śmierć. To ja śmiałam nazywać się córką Aidena Vauxa i Calanthe Clerinell, czy to oni moimi rodzicami?
Ognisty gniew wybuchnął we mnie jak bomba, wydzierając z wnętrza mojego ciała całą moc chaosu, jaką w sobie miałam od początku swojego istnienia. Widziałam chwiejące się ciała czarodziejek, które z trudem utrzymywały się na nogach, będąc odpychane przez moją własną magię. Czułam dziwną, demoniczną satysfakcję. Obce usta, które trzymały się pozornie mi znanej twarzy, rozszerzały się w szerokim uśmiechu zadowolonego z siebie potwora, który wreszcie wyszedł z uwięzi i zawojował światem. Cała płonęłam, jakbym stanęła w niebezpiecznym ogniu, który próbował mnie strawić od środka. W tym momencie wszystko było mi jedno. Chciałam po prostu stracić kontrolę i ostatecznie zatracić się w tym szaleństwie mocy.
„Właśnie o to chodziło. Zatrać się. Wybuchnij. Poddaj się mocy, która w tobie drzemała”.
Nie wiedziałam, kto do mnie przemawiał. Bałam się, że to mogłam być ja, a raczej moja demoniczna, nieposkromiona część, która całe życie siedziała gdzieś wewnątrz mnie. Czy posiadanie w sobie zarówno człowieka, jak i demona, oznaczało, że miałam w sobie dwie istoty? Już raz utraciłam kontrolę – to było wtedy, gdy byliśmy na misji w Reverentii. Samo wspomnienie tego pozwoliło mi choć na moment opanować tę rozszalałą część mnie, która chciała mnie pochłonąć.
Na ramieniu poczułam chłodną, równocześnie obcą i znaną mi dłoń. Nie musiałam się oglądać, aby zrozumieć, kim była towarzysząca mi osoba. Istniał tylko jeden demon, który towarzyszył mi, kiedy uwalniałam swoją moc. Ten sam demon podarował mi ją w genach.

Mój ojciec nie musiał nic mówić. Wiedziałam, że wcześniejsze przedstawienie było jego pomysłem. Chaotyczną moc uwolniły jego własne słowa – sprawiły, że wybuchłam gniewem, tracąc nad sobą kontrolę. Dopiero teraz, gdy dotknął mojego ramienia, poczułam, że się uspokajam. Dopiero teraz mogłam spojrzeć trzeźwo na świat. Zamglone oczy pokazały mi, że moje dłonie kierują się w stronę nieba, przelewając całą swoją chaotyczną moc na siatkę rozłożoną na niebie przez Nivareth. Widziałam jak powolnie zapełnia jej krańce, przy okazji wysysając ze mnie całą magię. Nie. To nie była tylko moja magia. Pomagał mi Aiden.
„Wiem, że nigdy nie będzie dla ciebie takim ojcem, jakim mógłby być ktokolwiek na tym świecie, ale uwierz mi, nie jesteś mu całkowicie obojętna. Masz w sobie jego krew i moc. To wystarczający powód, aby mógł uratować ci raz na jakiś czas dupę” – dokładnie to powiedziała kiedyś Calanthe. Może rzeczywiście mój ojciec nie był ojcem w pełnym znaczeniu tego słowa i nigdy nie będę mogła powiedzieć, że kiedykolwiek mnie kochał, jednak nie mogłam mu odmówić pomocy. Nie mogłam również odmówić pomocy mojej matce. Nie miałam idealnych rodziców, wiedziałam jednak, że w krytycznych chwilach mogłam na nich liczyć.
Nazywałam się Laura Auvrey i byłam rodzoną córką Calanthe Clerinell oraz Aidena Vauxa. Nie miałam co do tego żadnych wątpliwości.
Na moich ustach pojawił się drobny uśmiech, który wywołał chłodne prychnięcie i mocniejszy uścisk dłoni na ramieniu. Zapewne Aiden domyślił się, co przeszło mi przez myśl. Nie chciał, żebym mu dziękowała ani darzyła go jakimikolwiek uczuciami, nie mogłam jednak powstrzymać tego ludzkiego odruchu, który mnie opanował. Byłam mu zwyczajnie wdzięczna.
Zdałam sobie sprawę z tego, że przestałam czuć ból. Ostatkami sił wypełniłam magią siatkę mocy. Potem chłodna dłoń zniknęła z mojego ramienia, a ja usłyszałam tylko cichy szelest sunącej na wietrze szaty i oddalające się kroki.
Kiedy otworzyłam oczy, leżałam na ziemi. Otaczały mnie trzy głowy, które przez długi czas wykrzykiwały do mnie nieme słowa. Nie docierał do mnie żaden dźwięk ze świata rzeczywistego – zamiast nich słyszałam wyłącznie szum, który często towarzyszył mdlącej osobie. Zamglone oczy dopiero po chwili pomogły mi rozróżnić, że wisiały nade mną zaniepokojone czarodziejki. Potrząsały moim sparaliżowanym ciałem i klepały mnie po policzkach. Dopiero teraz zorientowałam się, że nie oddychałam.
Zaczerpnęłam gwałtownie powietrza i zaczęłam kaszleć. Pomiędzy burzą różnokolorowych włosów widziałam zarysowaną na niebie siatkę, z której niczym świetlisty deszcz opadała połączona moc la bonne fee, exitialis, moja, a także mojego ojca. Kiedy jedna z kropel dotknęła czubka mojego nosa, poczułam się dziwnie otępiała. Poddałam się jednak temu uczuciu. Wystarczył mi widok ucieszonych czarodziejek, które przeniosły mnie do pionu i tuliły mnie do siebie, ciesząc się tym, że nasza misja dobiegła końca.
Chciałam się uśmiechnąć, ale nie potrafiłam. Gdzieś wewnątrz siebie czułam bowiem przerażającą pustkę. Tę samą pustkę, którą uczyniła w moim ciele Nivareth, w momencie, kiedy zabrała połowę mojej mocy – ta była jednak dwukrotnie większa, pełniejsza, bardziej obezwładniająca.
Wiedziałam już, co się wydarzyło. Nasza misja rzeczywiście dobiegła końca, a jej założenia zostały spełnione. Nie wszystko poszło jednak tak, jak tego oczekiwałyśmy.
Moja demoniczna część została naruszona, a cała moc chaosu, jaką wcześniej w sobie miałam, raz na zawsze mnie opuściła.
***
Ponad dwadzieścia cholernych lat wyobrażał sobie moment, w którym zabija własnego ojca. Chciał to zrobić dlatego, że pozbawił go najcenniejszego, co posiadał – rodziny. Przez pierwsze lata przebywania w organizacji, każdej nocy, zaciskając drobne piąstki na kołdrze, starał się tłumić w sobie łzy i pocieszać siebie myślami, że kiedyś będzie silny i pokaże ojcu, że zrobił źle, zostawiając go przy życiu, w końcu to on będzie jego mieczem w sercu. Pamiętał nawet rozmowę, którą jednej z tych nocy odbył z matką Sorathiela, Elisabeth.
Przez pierwsze miesiące członkowie organizacji bezustannie go pilnowali, nawet gdy spał. Jedyną osobą, która dawała mu pewną swobodę i pozwalała na głos płakać, była właśnie ona. Tamtej nocy trzymał swoją głowę na jej ciepłych kolanach. Elisabeth głaskała go po roztrzepanych, kruczoczarnych włosach i niczego nie mówiła, wyłącznie obserwowała jak łzy ściekają po jego drobnych policzkach. Wtedy, po raz pierwszy, Nathiel powiedział o swoim marzeniu na głos:
– Kiedyś go zabiję.
Kobieta uniosła w zdziwieniu brwi.
– Kogo, Nathielu?
– Tatę. On zabił mamę, Anne i Soriela, wiesz? – Spojrzał w twarz zmartwionej Elisabeth. Aby nie widziała jego łez, szybko otarł je piąstką. – Ja też chcę go zabić, żeby zobaczył, że umieranie nie jest fajne.
– Myślisz, że zemsta to dobre rozwiązanie?
Chłopiec pokiwał energicznie głową, odrywając się od kolan obcej mu kobiety, która odkąd tu przybył, zastępowała mu matkę. To oczywiście nie było to samo, ale dzięki temu czuł się mniej samotny.
 – On na to zasługuje! – wykrzyknął oburzony, uderzając piąstkami w kołdrę. W tym samym momencie ktoś zapukał do drzwi i rzucił przez nie: „Wszystko w porządku, Elisabeth?”. Nathiel wiedział, że wciąż mu nie ufają, ale przecież nie mógłby skrzywdzić tej kobiety. Była matką Sorathiela, a on lubił Sorathiela. Lubił też Elisabeth i Arthura, bo tylko oni byli dla niego mili.
– Tak, oczywiście – odpowiedziała łagodnie kobieta, kierując spojrzenie na drzwi. Szybko powraciła do małego demona. Posłała mu smutny uśmiech. – Zemsta nie jest dobra. Nie zamierzam ci jednak mówić, co masz robić. Ocenisz to, gdy będziesz już dorosły. Teraz powinieneś spać, bo tacy chłopcy jak ty potrzebują dużo energii.
Nathiel kiwnął energicznie głową i zacisnął w górze pięści.
– Dużo energii, żeby zabijać tatusiów.
Elisabeth zaśmiała się niemrawo, głaszcząc go po włosach, nie dodała już jednak niczego więcej.
Temu marzeniu Nathiel poświęcił całe swoje młodzieńcze życie. Dopiero gdy spotkał Laurę, zrozumiał, że istnieją rzeczy ważniejsze od zabijania demonów i ciągłego dążenia do zemsty. Owszem, wciąż wyobrażał sobie śmierć ojca z własnych rąk, ale odtąd kierował się w życiu czymś więcej – miłością do tej bladej, drobnej i chłodnej dziewczyny, która jako pierwsza twardo mu się sprzeciwiła. To z nią stworzył rodzinę, która wypełniła pustkę po jego matce, siostrze i bracie. Teraz zamierzał zabić ojca nie z powodu zemsty, ale po to, aby chronić swoją rodzinę, bo drugi raz nie zniósłby tak potężnej straty.
Nathiel miał w swojej głowie kilka ulubionych scenariuszy śmierci Vaila Auvreya. Żaden z nich nie przewidywał jednak walki u boku swojego brata, któremu wciąż miał za złe to, że przez tyle lat się przed nim ukrywał. To nie była ani wymarzona sceneria, ani wymarzona sytuacja. Zamiast ze sobą współpracować, okazało się, że ze sobą rywalizują. Młodszy Auvrey przysiągł sobie, że nie pozwoli Sorielowi zabić ojca. To była jego misja. Jego marzenie. To przez to ich walka szybko stała się również walką pomiędzy dwójką braci.
Kiedy po raz kolejny próbował wbić nóż w serce Vaila Auvreya, Soriel kopnął go w bok, posyłając go na trawę, po której przejechał pośladkami jak małe dziecko. W gniewie zaczął wykrzykiwać przeróżne obelgi mające określić jego idiotyzm.
– Ty debilny kretynie! Ruchaczu leśnych zwierząt! Utajony pedale i wielbicielu reveryntyjskich krzaków! Tępa maso sto razy brzydsza niż ja! Zaraz cię zabiję! Ciebie i tego gnojka, który nas spłodził! Słyszysz?!
Soriel, który sparował się teraz ze swoim ojcem, przewrócił oczami. Przez chwilę swojej nieuwagi, gdy starał się wsłuchiwać w obelgi młodszego brata, dostał nożem w bok. W uszach zabrzęczał mu irytujący śmiech Vaila Auvreya.
– Co jest z tobą, Sorielu? Nie potrafisz się skupić na walce? Odkrywasz najważniejsze części swojego ciała. Gdybym chciał, mógłbym się pozbyć ciebie już w tym momencie – powiedział szef departamentu. Po tych słowach odparował atak noża najstarszego z synów i zatrzymał swoją broń centymetr od jego własnej piersi, gdzie biło demoniczne serce. – Widzisz? – spytał z diabelskim uśmieszkiem.
Soriel odskoczył w tył, przeklinając siebie w duchu za tę nieuwagę. Chociaż nie chciał, wciąż słyszał dogadywanie młodszego brata.
–… I widzisz, debilu?! Widzisz?! Jesteś starym, bezużytecznym grzybem! Spadaj do grobu! Już go dla ciebie wykopałem, o tam, za wzgórzem! Daj działać swojemu genialnemu braciszkowi, a nie, znowu partolisz sytuację!
Starszy z braci zmarszczył czoło i syknął przez zęby:
– Mógłbyś się w końcu zamknąć? Rozpraszasz mnie.
– Pchnąłeś mnie! – wykrzyknął oburzony Nathiel, podchodząc do niego z nożem. Odwdzięczył mu się pchnięciem, które jednak nie sprawiło, że Soriel wylądował na ziemi tak jak on – w porę podparł się nogami o podłoże.
– Pchnę cię mocniej, jak nie zamkniesz swojej niewyparzonej gęby! – wykrzyknął oburzony, starszy brat, odwdzięczając się pchnięciem. Nathiel postawił kilka kroków w tył, by za chwilę rzucić się na Soriela z nożem. Teraz ich bitwa zamieniła się w małą, braterską wojnę.
Vail Auvrey stanął z boku, zakładając ręce na piersi. Wykrzywił swoje usta w niezadowoleniu i spojrzał w niebo z cichym westchnięciem. Naprawdę zaczynał sądzić, że spłodził idiotów.
– O co ci chodzi, co?! – warknął Soriel, który zamachnął się nożem w stronę odkrytego boku brata, ten szybko go jednak zasłonił chłodną stalą, parując jego cios. Tym razem zaatakował Nathiel, udało mu się jednak zaledwie drasnąć przeciwnika w rękę.
– Pytasz mnie, o co mi chodzi?! Serio? – spytał ze zjadliwą ironią w głosie, znów ponawiając atak. – Już ci mówię! – Kolejny sparowany atak. – O to, że całe życie poświęciłem temu, żeby stanąć tu i przeprowadzić walkę na śmierć i życie z moim ojcem! A wiesz dlaczego? Bo chciałem się na nim zemścić za moją rodzinę! Za mamę, za Anne i za durnego brata, który przeżył! I wiesz, co jest w tym najzabawniejsze? Zamiast mnie odnaleźć, poszedł sobie w pizdu, żeby pieprzyć dziwki, wciągać nosem koks i zachlewać swoją parszywą mordę do nieprzytomności! A wiesz, co jest jeszcze zabawniejsze od tego?! Miał wszystko w dupie, a teraz próbuje mi zabrać wymarzoną chwilę, która będzie polegała na wbiciu noża w serce naszego ojca! I to mimo tego, że gówno zrobił!
Soriel wykrzywił usta w grymasie, gdy exitialis po raz kolejny otarło się o jego policzek, rozcinając go delikatnie. Z rany zaczęła się sączyć cienista krew. Oczywiście nie pozostawał dłużny –  zaraz ruszył do ostrego ataku, wytrącając z dłoni brata jego własną broń. Nie przewidział tylko tego, że Nathiel miał w kieszeni jeszcze jeden nóż, którym w ułamku sekundy go zaatakował.  
– Skupiasz się tylko na tym, co ty przeżyłeś, a nigdy nawet nie pomyślałeś, co czułem ja! – wykrzyknął starszy z braci. – Gdy się obudziłem, byłem ranny i nie wiedziałem, dlaczego obok mnie spoczywa nasza martwa matka i siostra! Zacząłem się rozglądać, gdzie się podział mój młodszy brat i próbowałem zrozumieć, co tu się odpieprzyło, gdy ja sobie smacznie spałem na podłodze! – Nathiel przystanął w miejscu, okazując zdziwienie, ponieważ jego brat nigdy wcześniej mu o tym nie opowiadał. Dopiero teraz przypomniał sobie jego słowa, gdy się ze sobą bili w Reverentii.
„O niczym nie zapomniałem, tyle że nie ogłaszam swojego bólu całemu światu”.
Czy właśnie ta subtelna pomiędzy nimi różnica sprawiła, że zataił pewne czyny, których się dopuścił? Nathiel nieraz zapominał, że pomimo podobieństw, bardzo się między sobą różnili. On nigdy nie krył się ze swoimi uczuciami i emocjami, wykrzykując je głośno w twarz temu, kto sprawiał, że cierpiał. Soriel, choć pozostawał szczery, bywał też bardziej skryty od niego. Nienawidził mówić o uczuciach. Już w dzieciństwie wiele z nich krył wewnątrz siebie.
Wystarczyła chwila nieuwagi, aby nóż zatopił się w jego brzuchu. Nathiel przeklął siebie w duchu za nieuwagę. Nie powinien ulegać emocjom. Przecież wciąż mógł zginąć i to nie z rąk swojego ojca.
– I wiesz co? Szukałem cię! – wykrzyknął podburzony Soriel, nie przejmując się już tym, że cała prawda, którą przez lata krył, wybuchła w nim jak ogień. Ledwo wyjął z brzucha brata nóż, a za chwilę znów go zaatakował. – Tak, szukałem cię całymi dniami! I znalazłem cię! Rok później, w rocznicę śmierci naszej matki i siostry, kiedy stałeś naprzeciw rozpadającego się domu! Trzymałeś wtedy za rękę jakąś obcą kobietę, która przytuliła cię do siebie, kiedy o mało się nie pobeczałeś! Po twojej drugiej stronie stał mężczyzna, który klepał cię po ramieniu! A obok nich chłopak twojego wzrostu, który mówił do ciebie, że cokolwiek będziesz chciał zrobić, to ci pomoże! Oglądałem wtedy własnego brata, który odchodząc z miejsca zdarzenia, śmiał się wesoło i wcale nie wyglądał na smutnego! Bo miał rodzinę. I miał cel. Ja nic z tego nie miałem, bo zostałem sam!
Nathiel wykrzywił usta w grymasie i przy kolejnym ciosie chwycił gołą dłonią nóż swojego brata. Dyszący ze złości Soriel obdarzył go gniewnym spojrzeniem, nie poruszył się jednak. Teraz oboje stali w bezruchu, wpatrywali się w swoje szmaragdowe oczy odziedziczone po ojcu. Milczeli. Pomiędzy nimi wciąż była głęboka przepaść bólu i niezrozumienia, nie mogli jednak zapominać o tym, że łączył ich jeden cel: zabić tego, który bezpowrotnie odmienił ich życie.
– Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem – powiedział niskim, poważnym głosem Nathiel, puszczając powoli nóż, który dzierżył jego brat. – Nienawidzimy się, to fakt, ale to chyba nie wojna pomiędzy nami. To nie siebie mamy zniszczyć.
Napięte mięśnie Soriela ustąpiły. Jego ramiona opadły w dół, podobnie jak dłoń, która wciąż trzymała nóż. Cały czas oddychał szybko, ale gniew zdążył już z niego ulecieć.
– Racja – przyznał chłodno. –  Mamy wspólny cel.
Nathiel wziął głęboki wdech, kierując swoje obojętne spojrzenie w niebo. Wolne ręce schował do kieszeni. Właśnie tak się zachowywał, kiedy chciał uczynić poważne sprawy błahymi.
– Wiesz, cały czas myślałem o tym, że zabiję naszego ojca sam, bo nie wiedziałem, że żyjesz, ale teraz sobie myślę, że wspólna zemsta może nie będzie taka zła. – Wzruszył ramionami i ponownie spojrzał na brata. Starał się, aby jego spojrzenie wyglądało na obojętne, choć w głębi przeklinał siebie za słowa, które właśnie padły z jego ust. – To była przecież i moja, i twoja rodzina.
Soriel kiwnął ostrożnie głową, nie spuszczając oczu z brata.
– Sugerujesz tymczasowy rozejm? – spytał, unosząc w górę brew.
– Oczywiście, że tymczasowy – prychnął Nathiel, zakładając ręce na piersi. Zmarszczył czoło i obdarzył brata krzywym uśmieszkiem. – Potem każdy z nas rozejdzie się w swoją stronę i będzie żył ze swoimi rodzinami tak, jak to sobie wyobraża.
Usta Soriela rozszerzyły się w nikłym uśmieszku.
Już od czasów dzieciństwa rzadko się ze sobą zgadzali. Zawsze mieli odmienne zdanie, co było powodem wielu ich płomiennych bitew. Kiedy musieli, potrafili jednak ze sobą współpracować i żaden konflikt nie był w stanie im w tej współpracy przeszkodzić.
Nathiel uśmiechnął się diabelsko pod nosem, składając dłonie za plecami. Zaczął się powolnie cofać, oznajmiając tym samym swojemu bratu własne zamiary. Soriel przybrał ten sam uśmiech, co on, rozumiejąc, co takiego planował. Pomiędzy nimi na nowo zawiązała się rozerwana w młodości nić.
Vail Auvrey wpatrywał się w swoich synów z uniesioną brwią, starając się zrozumieć, co takiego kombinowali. Nie znał ich, ponieważ nie spędził z nimi nawet jednego pełnego dnia na Ziemi. Nie wiedział, jak lubili się w dzieciństwie bawić i jak bardzo potrafili się ze sobą zmówić, kiedy łączył ich wspólny cel. O tym wiedziała tylko matka braci Auvrey – Eirinn. Teraz miał wrażenie, że kobieta, z którą spłodził trójkę dzieci, śmiała się w jego głowie ogłuszająco, próbując mu udowodnić, że popełnił wielki błąd. Wykrzywił usta w grymasie, warcząc w myślach słowa ostrzeżenia. Przecież Eirinn doskonale wiedziała, że był silniejszy niż dwójka jej synów razem wzięta. Żadne wzniosłe plany nie pozwolą im przeżyć, a gdy już się ich pozbędzie, spłodzi kolejnych potomków, których odpowiednio przeszkoli. Niech ta skażona człowieczeństwem linia Auvreyów wyginie.
„Nic o nich nie wiesz, Vail. Właśnie dlatego to ty będziesz w tej  bitwie przegranym”.
– Zamknij się – syknął złowieszczo mężczyzna. Dopiero po chwili zorientował się, że jego synowie zniknęli z pola bitwy. Rozejrzał się uważnie, spowalniając swój oddech, który zagłuszał wszystkie oddźwięki. Musiał być czujny. Kiedy wyciszył wszystkie swoje zmysły i zapuścił cieniste korzenie pod ziemią, odkrył, że starszy z braci kryje się za drzewem. Ten fakt niemal go rozbawił.
Czy oni naprawdę zamierzali bawić się z nim w chowanego?
Z krzywym uśmieszkiem posłał w stronę drzewa ostro zakończony cień, który je ściął – gdy opadło na bok, zorientował się, że nikogo tam nie było. Zaskoczony uniósł w górę brew. Dopiero po chwili usłyszał, że ktoś za jego plecami gwiżdże.
– Mnie szukałeś? – spytał rozbawiony Soriel, rzucając się z nożem na swojego ojca.
Vail bez problemu odbił atak, nie spodziewał się jednak, że kolejny nadejdzie z góry. Młodszy syn, który zeskoczył z drzewa, przejechał exitialis po jego piersi. Przeżył tylko dlatego, że się potknął, lądując na ziemi. Cholerne szczęście czasami sprzyjało nawet mu. Dzięki temu zdążył owinąć się cieniem i unieść siebie w miejsce, gdzie czekała go bezpieczna przystań.  
Teraz już rozumiał. Soriel miał odwrócić jego uwagę od młodszego z braci, którego zadaniem było zaatakować go z góry, tylko gdy zbliży się do drzewa. Cholerne gówniarze.
Pomimo tego błędu, uśmiechnął się diabolicznie. To zabawne, że przechytrzyli go jego synowie. Teraz jeszcze bardziej chciał się ich pozbyć, bo wiedział już, że stanowili dla niego zagrożenie.
– Wiesz jak nazywamy ten atak, ojczulku? – spytał uroczym głosem Nathiel. Szedł powolnie w jego stronę, podrzucając w górę nóż, podobnie jak jego brat, z którym się zsynchronizował.
– Było blisko od zabicia ojca, ale nam nie wyszło, bo jesteśmy bezużytecznymi kretynami? – zapytał z ironią w głosie Vail. Skrzywił się w momencie, kiedy w jego głowie ponownie rozniósł się ten irytujący, kobiecy śmiech, próbujący go zdekoncentrować. Wykrzywił usta w grymasie.
– Nie – odezwał się Soriel, okrążając go z prawej strony. – Dwudziesty pierwszy chwyt braci Auvrey.
– Kradzież cukierków – dokończył Nathiel, okrążając ojca z lewej strony. – Przez ten czas zmieniło się tylko jedno. Teraz nie kradniemy już cukierków.
– Tylko życia – dodał niskim głosem Soriel, zanosząc się morderczym śmiechem.
– Cóż, nareszcie zaczynacie być interesujący – odpowiedział Vail, ustawiając się w pozę gotową na przyjęcie kolejnego ciosu. Jego mina przywodziła na myśl psychopatycznego, ucieszonego demona, który zamierzał z pełną satysfakcją oddać się walce. Teraz już nie będzie oszczędzał swoich synów. Rozpoczynali kolejną turę bitwy, która tym razem nie będzie rozgrzewką, a prawdziwym starciem na śmierć i życie, a co najważniejsze: nie zamierzał jej przegrywać.
Deszcz złotych drobinek rozsypał się wkoło trójki Auvreyów. Żaden z nich nie dostrzegł jednak, czego były efektem. Nie obchodziło ich to, że pokraki, które stały nieopodal nich, rozpływały się w oparach dymu, niknąc w tymczasowej otchłani stworzonej przez Nivareth. Teraz liczyło się dla nich to jedno, ostateczne starcie, na które czekali całe swoje życie.
Po raz pierwszy i ostatni bracia Auvrey i ich ojciec wyglądali jak jedno ciało – te same psychopatyczne uśmiechy rozszerzyły ich prawdziwie diabelskie oblicza.

1 komentarz:

  1. Hej :)
    Laura, która wyzwala w sobie gniew, to dla mnie swego rodzaju oskymoron - zawsze mam ją w głowie jako kogoś cholernie chłodnego - ale świetnie, że w końcu miało to miejsce.
    Ojej, Auvreyowie młodsi potrzebowali tej rozmowy, nie mając szans na terapię w Reveretii, zważając na okoliczności, cieszę się, że co nieco sobie wyjaśnili i przeszli do wspólnego ataku. Ja chcę już koniec Vaila, grób należy zakopać.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń