niedziela, 27 września 2015

[TOM 2] Rozdział 9 - "Silniejsze niż my"

Rozdział 9 to jeden z najnudniejszych rozdziałów, jaki kiedykolwiek udało mi się stworzyć. Przyznaję, nie miałam na niego konkretnych pomysłów. Pisało mi się go ociężale i niechętnie. Samo spotkanie z la bonne fée jest jakieś zdechłe. Końcowa scena zawiera jednak trochę więcej... emocji. Fabuła powolutku idzie do przodu. Cholernie powolutku.
***
Kiedyś jakiś mądry przedstawiciel rasy ludzkiej powiedział: „Człowiek nie dowie się, jak wielkie miał szczęście, dopóki go nie straci”. Nathiel, choć nie był fanem egzystencjalnych rozważań, częściowo się z tym stwierdzeniem zgadzał. Do tej pory w głowie tkwił mu obraz trzech martwych ciał leżących na podłodze w domu rodzinnym. Matka, brat i siostra zabici przez jego własnego ojca. W dzieciństwie wiecznie na nich narzekał. Mama była przewrażliwiona i nadopiekuńcza. Zawsze pilnowała, żeby umył zęby przed snem i goniła go wczesnym wieczorem do łóżka, mimo jego narzekań, że przecież jest demonem, więc wszystko mu wolno. Starsza siostra, Anne, traktowała go niezwykle chłodno. Nie lubiła się z nim bawić i wiecznie siedziała z nosem w książkach. Raz pociął jedną z nich w urocze falbanki, za co spadł ze schodów, nabijając sobie porządnego guza. Nathiel odnosił wrażenie, że po prostu go nie tolerowała, podobnie zresztą jak jego starszego brata. Z całego rodzinnego zgromadzenia to z Sorielem najlepiej się dogadywał. Kłócili się o wszystko, nawet o ostatni kawałek pizzy, nikt jednak nigdy nie powiedział, że nie byli zgraną drużyną. Łączyło ich praktycznie wszystko – wygląd, styl bycia, zachowanie, głupie zabawy, chęć dokuczania starszej siostrze i nieposłuszeństwo matce. Może to właśnie z powodu tych podobieństw tak często się kłócili. Teraz, gdy Nathiel był dorosły, żałował, że nie ma rodziny. Dużo by dał, aby znów móc spędzić z nimi choć jeden irytujący dzień. Może i miał problem z wyciąganiem wniosków z życiowych myśli, ale był pewien jednego: nigdy więcej nie będzie narzekał na Laurę i zniesie odtąd wszystkie jej humory. Nie chciał jej stracić. Nie chciał zostać sam. Nie teraz, gdy był tak blisko od ponownego stworzenia rodzinnych więzi. Nie teraz, gdy czekał na narodziny własnych dzieci. Tymczasem wszystko wskazywało na to, że jednego dnia ponownie mógł stracić aż trzy bliskie mu osoby.
Nathiel nie chciał już oddawać się wspomnieniom. Odganiając od siebie chmurę zdradliwych myśli, skierował spojrzenie na dziewczynę, która nosiła imię Silvia. Już od godziny siedziała w skupieniu na rogu łóżka z rozstawionymi nad Laurą dłońmi. Madlene wytłumaczyła mu szeptem, że oprócz zdolności do usypiania, jej główną mocą było uleczanie, co wymagało wielkiego skupienia i bycia w ciszy. Chciało mu się śmiać. Śmiać z bezradności i równoczesnej absurdalności tego, czego musiał być świadkiem. Przecież wciąż nie wiedział, kim były te całe la bonne fée, i czy w ogóle może im ufać. Zresztą nigdy nie słyszał o czymś takim jak magia leczenia czy usypiania. Do tej pory żył w przeświadczeniu, że żaden człowiek nie może używać magii, bo posiada tylko energię potencjalną. Czary i iluzje to domena demonów. Nie chciało mu się wierzyć w to, że przez cały ten czas żył w kłamstwie wykreowanym przez jego własny umysł. Może i był spontaniczny, ale nie lubił, gdy pewne perspektywy ulegały nagłemu odwróceniu.
Gdy Silvia leczyła Laurę, Madlene siedziała na podłodze i przelewała bliżej nieokreślone płyny, mieszając je ze sobą w jednym słoiku. Teraz wyglądała prędzej jak wiedźma bawiąca się w alchemię, niż dobra wróżka. Nathiel był aż nadto ostrożny i gotowy do ataku, gdyby któraś z nich nagle chciała wyrządzić Laurze krzywdę. Sorathiel patrzył na tę sytuację z trochę większym spokojem oraz opanowaniem. Amy, która cały czas płakała, posłał do sklepu na wielkie zakupy. W końcu te dziwne dziewczyny, które znienacka wparowały do domu Laury, potrzebowały ciszy. Wciąż nie rozumiał, kim były i co robiły, w ich ruchach dostrzegał jednak pewne umiejętności. Skupione, poważne miny świadczyły zaś o tym, że naprawdę chciały pomóc, i nie sądził, aby miały wyrządzić Laurze jakąkolwiek krzywdę. Pytanie tylko: dlaczego to robiły? Czy miały w tym jakiś własny ukryty cel?
Madlene podniosła się wreszcie z podłogi, na co Silvia zareagowała westchnięciem wyrażającym ulgę. To wszystko wyglądało tak, jakby próbowała podtrzymać życie Laury do czasu, kiedy jej koleżanka nie skończy roboty z przelewaniem mikstur. Nathiel wiedział, że jego ukochana była w opłakanym stanie, ale nie podejrzewał, że mogła być już bliska śmierci. Myśl o tym sprawiła, że przeszły go dreszcze. Gdyby był pięciolatkiem, który właśnie utracił rodzinę, zapewne już w tym momencie zanosiłby się gorzkim płaczem, błagając los o to, aby pozwolił jej żyć. Ale nie był już pięciolatkiem. Nie był już nawet dzieckiem. Choć jego mentalność wciąż pozostawiała wiele do życzenia, potrafił załatwiać sprawy w inny sposób.
Madlene zbliżyła się do Laury. Lewą dłonią uniosła delikatnie jej głowę. Przy okazji posłała Nathielowi szybkie, niepewne spojrzenie, zupełnie jakby czekała na pozwolenie. Auvrey jednak milczał, wpatrzony w boleśnie skrzywioną twarz swojej ukochanej. Madlene uznała to za zgodę. Mały plastikowy kubeczek z wściekle czerwonym płynem przyłożyła do jej ust, następnie wlewając w nią całą zawartość. Jak na zawołanie Laura zaczęła się krztusić.
Nathiel zerwał się z krzesła, wyjmując z kieszeni nóż. Jego oczy zabłyszczały groźnie, gdy spanikowana i pobladła Silvia stanęła przed nim, wystawiając w jego stronę ręce. Nathiel doskonale wiedział, jaką posiadała moc. Mogła go uśpić, a wtedy nie dowiedziałby się, co te przeklęte wiedźmy czynią. To dlatego się zawahał, zanim ją zaatakował.
– To normalne – powiedziała przestraszona gwałtownością łowcy Madlene. – Próbuję wyciągnąć truciznę z jej ciała. Zaufaj mi, choć wiem, że to trudne – dodała szeptem, patrząc w oczy Nathiela niczym mała, bezbronna owieczka, pragnąca bezwzględnego zaufania.
Auvrey jakoś zdołał się uspokoić. Z powrotem usiadł na krzesło, choć wciąż nie spuszczał czujnego wzroku z samozwańczych czarodziejek. A przynajmniej nie robił tego, dopóki Laura nie zaczęła kręcić się z jednej strony na drugą, marszcząc czoło i zaciskając usta. Na przemian bladła i znów nabierała rumieńców, jakby ktoś rozdwoił jej organizm, wprowadzając do niego nie byle jakie anomalie. Nathiel chciał ją chwycić w swoje objęcia, ale to wciąż nie był koniec.
Madlene chwyciła za kolejną miksturę, tym razem o bladoniebieskim kolorze. Ponownie wlała ją do ust Laury. Dzięki niej lekko się uspokoiła.
– Poprzednia była odtrutką, ta jest na uspokojenie – wytłumaczyła cicho czarodziejka, sięgając po kolejną fiolkę w kolorze przypominającym soczystą limonkę. – Ta jest najważniejsza – mówiąc to, uniosła ją w stronę światła. Zamieszała nią kilka razy, a jej usta niewyraźnie zadrżały, jakby starała się liczyć wykonywane ruchy. Mikstura niepostrzeżenie zmieniła swoją barwę na szmaragdową. Zielone lekarstwo zaraz potem zostało przelane do ust rozchorowanej dziewczyny. Po niej Laura znowu powróciła do pierwotnego stanu. Już nie rzucała się po łóżku, ale za to wyglądała jak pobladły trup.
– Za jakieś pięć minut może poczuć się gorzej – stwierdziła z ciężkim westchnięciem Madlene, opadając na łydki. – Lepiej, żebyś wziął ją do łazienki – mówiąc to, posłała Nathielowi znaczące spojrzenie. – Nie ma lepszego sposobu na leczenie, jak zwrócenie całej trucizny.
Chłopak jeszcze przez chwilę patrzył się nieufnie w twarz dziewczyny, a następnie uczynił to, co mu nakazała. Wstał z krzesła, wziął delikatnie w ramiona Laurę i zaniósł ją do łazienki. Chociaż nie chciał zawierzać życia swojej ukochanej obcym dziewczynom, i wcale nie wierzył w ich dobre intencje, teraz musiał przyznać, że chcąc nie chcąc był uspokojony. Gdzieś w głębi niego nareszcie pojawiła się cicha nadzieja, że z Laurą wkrótce będzie wszystko w porządku.
***
– A więc nazywacie się la bonne fée.
Dwójka dziewcząt pokiwała zgodnie głowami. Jedyną różnicą w ich zachowaniu było to, że jedna zrobiła to niechętnie, a druga z energią i szerokim uśmiechem na twarzy.
– I jesteście czymś w rodzaju dobrych czarodziejek? – spytała Amy. W jej oczach można było dostrzec błyski ciekawości. W przeciwieństwie do Sorathiela, Laury i Nathiela, którzy byli już przyzwyczajeni do magicznych zjawisk, Amy wykazywała się niezwykłym entuzjazmem, słuchając o nadprzyrodzonych istotach. Spotkanie dobrych czarodziejek tylko potwierdziło jej teorię, że magia jednak istnieje, i to nie tylko ta zła, która wyrządza ludziom krzywdę, a którą posługują się demony. Była pewna, że oprócz dobrych wróżek, istnieją jeszcze elfy, wampiry, wilkołaki i inne przedziwne stwory. Kiedyś zamierzała to udowodnić!
Dziewczęta znowu pokiwały głowami.
– To niesamowite! Myślałam, że tylko demony potrafią czarować i to w taki… zły sposób!
– Nie – zaśmiała się w odpowiedzi Madlene, upijając łyk różanej herbaty. – Tak naprawdę żadna magia nie jest zła. To od osoby, która ją używa zależy, czy będzie zła, czy dobra – stwierdziła, uśmiechając się delikatnie w stronę dziewczyny.
Amy była pełna energii, ciekawości do świata, optymizmu i radości, a równocześnie dbała o swoich najbliższych z pełnym oddania sercem. Nie przeszkadzało jej to, że jako jedyna wśród tego zgromadzenia nie jest związana ze światem magicznie niepojętym. Wystarczała jej sama fascynacja i możliwość dbania o najbliższych. Madlene zdążyła ją za to polubić.
– Zastanawia mnie jedna rzecz – odezwał się tajemniczy blondyn, siedzący obok entuzjastycznej przyjaciółki Laury. On wzbudzał już u czarodziejek pewien rodzaj niepokoju. Zdawało się, że potrafił prześwietlić ich dusze na wylot, a to było niezwykle niebezpieczne. Czy to aby na pewno człowiek? – Skoro jesteście dobre, dlaczego się ukrywacie?
– Zakaz odgórny – odpowiedziała szybko Silvia, uprzedzając swoją koleżankę, która już otwierała usta. Przy okazji posłała jej karcące spojrzenie. – Madlene go złamała i może z tego powodu zostać zwolniona z obowiązków la bonne fée.
Niebieskooka dziewczyna uśmiechnęła się niewinnie w odpowiedzi. Zawsze była pełna nadziei na to, że wszystko się powiedzie. Do tej pory miała tyle szczęścia, że rada odpuszczała jej wszystkie przewinienia. Może i tym razem, mimo nieusłuchania, odpuszczą?
– A więc ktoś wami zarządza?
Sorathiel uniósł brew, zaś dziewczyny kiwnęły zgodnie głowami.
– Zawsze jest to najstarsza la bonne fée w mieście – odpowiedziała Silvia.
– No – przyznała Madlene, zerkając z zamyśleniem w sufit. – Nasza szefowa to taka starsza, miła babcia, która robi magiczne dżemiki, marmoladki i kiszone ogórki.
– I co, jak zjesz takiego kiszonego, to zostaniesz impotentem? – prychnął z oddali Nathiel.
– Zaskakuje mnie, że znasz tak mądre słowa – powiedziała ze zdziwieniem Madlene. Zazwyczaj była miła, ale czasem nie mogła powstrzymać się od cichego wyrażenia ironii. – Tak naprawdę to są ogóry niespodzianki. Nigdy nie wiesz, co cię czeka, gdy je zjesz – dodała chwilę potem mrocznym tonem głosu.
Auvrey głośno prychnął. Odwrócił się do rozmówców plecami i zajął się Laurą, która leżała teraz spokojnie w łóżku, przykryta kołdrą po samą brodę. Cieszył się, że wszystko było z nią już w porządku. W łazience spędzili dobrą godzinę. Miał wrażenie, że jeszcze minuta dłużej, a Laura zaczęłaby zwracać organy wewnętrzne, całe szczęście trucizna w końcu została wypleniona z jej organizmu, a ona spokojnie mogła wypocząć w jego ramionach. Chyba nigdy nie czuł takiego spokoju, jak teraz, zupełnie jakby wszystkie zmartwienia odpłynęły do krainy martwych uczuć.
– Każda z was posiada inną moc? – spytała nagle Amy, przekręcając ciekawsko głowę w bok.
Czarodziejki znów pokiwały zgodnie głowami.
– Jedna jest zawsze główna, a druga poboczna – odpowiedziała Madlene.
– Silvia ulecza, więc jest to pewnie jej główna zdolność. Ta poboczna to usypianie, prawda?
– Prawda – przyznała zniechęcona rozmową Silvia.
– A jakie ty masz moce? – spytała rozochocona rozmową Amy, wbijając w swoją rozmówczynie błyszczące oczy.
Dziewczyna lekko się zakłopotała. Prawą dłonią podrapała się po czole, a wzrok utkwiła w najbardziej bezpiecznym dla niej punkcie znajdującym się na dywanie.
– Ja mam tylko główną moc. No, chyba że poboczną można nazwać wróżenie z kart, ale taką zdolność posiada wiele czarodziejek. Tego po prostu idzie się nauczyć z biegiem czasu. Nawet zwyczajni ludzie o wysokiej wrażliwości mogą się tego nauczyć.
– Powróżysz mi? – spytała radośnie Amy.
Sorathiel siedzący obok niej z trudem powstrzymał się od przewrócenia oczami. Wiedział, dlaczego dziewczyna wspomniała o wróżeniu z kart. Domyślała się, że zainteresuje to Amy w takim stopniu, że zapomni o uporczywym dopytaniu się o główną moc dziewczyny.
– Jaka jest twoja główna moc? – spytał, zamiast niej.
Madlene znowu odwróciła wzrok.
– Nie radzę sobie z nią najlepiej, więc rzadko jej używam. Jest mało ważna, więc nie będę nawet o niej wspominać – mówiąc to, machnęła obojętnie ręką.
Sorathiel postanowił nie ciągnąć tematu, choć intrygowało go, jaka była moc, której nie potrafiła opanować. Brak odpowiedzi oczywiście stawiał ją w świetle nieufności. Może czarodziejki uratowały Laurę, ale wciąż wydawały się być mało wiarygodne i podejrzane.
– A co do wróżenia – zaczęła z nowym entuzjazmem dziewczyna, całkowicie zapominając o rozmowie na temat mocy. – Co chcesz wiedzieć?
– Och. Najpierw chciałabym się dowiedzieć, ile dzieci będę miała. – Amy powiedziała to tonem dosyć znaczącym, spoglądając ukradkiem na Sorathiela, który wydał z siebie ciche westchnięcie. Natychmiastowo, próbując uciec od tej niewygodnej sytuacji, wstał i wyszedł z pokoju, udając, że chce zanieść do kuchni pusty już kubek po herbacie.
Amy spojrzała za nim ze zmarszczonym czołem. Za każdym razem gdy podejmowała temat dzieci czy małżeństwa, po prostu wychodził z pomieszczenia bez słowa. Nawet nie wiedziała, jaką miał wtedy minę. Nigdy nie zdążyła mu się przyjrzeć, skoro zawsze odwracał się do niej plecami i uciekał. Może jej chłopak był nad wyraz dorosły, ale czasami odnosiła wrażenie, że chciał pozostać jeszcze chwilę dłużej w skórze młodzieńca.
– No dobra – szepnęła do siebie Madlene, spoglądając na oddalającą się postać Sorathiela. Wciąż nie rozumiała, jak tak odmienne osobowości mogły ze sobą żyć. Amy była pełna radości, energii i optymizmu, Sorathiel pełen spokoju i powagi. O czym oni w ogóle mogli rozmawiać, skoro ich priorytety tak bardzo się różniły?
Madlene wyciągnęła z kieszeni karty. Były one zdecydowanie większego formatu niż te ze standardowej talii używanej do gry towarzyskiej. Ich wygląd mógł trochę niepokoić, ponieważ w tonęły w czerni, zdobionej pewnymi elementami bieli i czerwieni. Gdy je tasowała, Amy uważnie przyglądała się jej dłoniom. Robiła to tak, jakby miała już dużą wprawę. Jakby jej palce tworzyły melodię na niewidzialnym fortepianie. I pomyśleć, że to tylko kilka dziwacznych kart i zgrabnych ruchów.
– Wybierz cztery z nich, a potem mi je podaj.
Wszystkie karty, które potasowała, rozłożyła na stole w układzie wachlarza. Skupiona Amy wyciągnęła kilka z małej kupki i podała je tajemniczej wróżbitce. Ta skinęła dziękująco głową.
– Słońce – powiedziała Madlene, unosząc pierwszą z wylosowanych kart. – Ta karta oznacza bezproblemową ciążę.
Tym razem uniosła drugą kartę, przedstawiającą parę tulących się do siebie ludzi.
– Kochankowie, a więc dziecko jako niespodzianka – dodała z uśmiechem, aż wreszcie chwyciła za trzecią z nich. – Gwiazda oznacza dziewczynkę.
Oczy Amy napełniły się iskrzącym blaskiem wyrażającym szczęście. Ścisnęła mocno pięści, przykładając je do swojej piersi jak zadowolone dziecko. Mało brakowało, a zaczęłaby piszczeć jak nastoletnia fanka popularnego boysbandu.
– To były karty wielkich arkan – przyuważyła Madlene. Choć Amy kompletnie nie rozumiała, o co jej chodzi, i tak czuła się tym wszystkim wystarczająco zafascynowana. – Czwarta karta, którą wybrałaś, należy do arkan małych – mówiąc to, uniosła ostatnią z kart, którą wcześniej odłożyła na bok. – As buław oznacza jedno dziecko.
Amy nagle posmutniała. Wiedziała, że nawet na jedno dziecko trudno będzie namówić Sorathiela, ale liczyła na to, że sam się przekona do bycia tatą, gdy spojrzy już na bliźniaków ich, i na jednym się nie skończy. Jak widać nie wszystko układało się po jej myśli.
Nathiel przyglądał się przyjaciółce Laury, wykrzywiając w grymasie usta. Już dawno zauważył, że była zbyt ufna w stosunkowo do obcych ludzi. Nowe znajomości nawiązywała w mgnieniu oka, i tak samo szybko zawierzała komuś swoje serce. Na jej miejscu nie wierzyłby nieznajomej dziewczynie, która używała niebezpiecznej magii. Równie dobrze mogła być jakąś oszustką, która próbowała przeciągnąć ich wszystkich na ciemną stronę mocy. Może to taka strategia? Najpierw otruła Laurę, potem jej pomogła, a teraz próbuje wzbudzić ich zaufanie, aby potem zabić ich wszystkich naraz, patrząc im prosto w twarz z psychopatycznym uśmiechem? Nie, Nathiel nie miał zamiaru jej wierzyć. Nie zaufa żadnej wariatce, która znajdowała się akurat w piwnicy, kiedy on otwierał oczy.
Madlene zaczęła składać karty do kupy. Gdy już to uczyniła, obwiązała je czerwoną wstążką, a całość schowała do czarnego plecaka zdobionego różowymi różyczkami, przepełnionego po brzegi bliżej nieokreślonymi rzeczami. Nathiel był pewien, że znajdowały się tam wymyślne narzędzia tortur. Dziewczyna przyuważyła, że przygląda się jej od dłuższego czasu. Rzuciła mu tylko przelotne spojrzenie i nerwowo przeczesała brązową grzywkę.
Jako pierwsza podniosła się Silvia. Kubek po wypitej herbacie odłożyła na brzeg stołu. Jej mina wskazywała na zniecierpliwienie.
– Musimy się zbierać – stwierdziła, posyłając znaczące spojrzenie swojej przyjaciółce.
– Chyba tak – westchnęła jej towarzyszka, także podnosząc się z krzesła. W ich ślad poszła Amy, która z powodu ciężkiego stanu swojej przyjaciółki, przyjęła rolę gospodyni domowej. Spokojnie można było przyznać, że radziła sobie zdecydowanie lepiej niż Laura. Amy była stworzona do prac domowych.
– Odprowadzę was do drzwi – rzuciła wesoło.
– Nie trudź się – odpowiedziała obojętnie Silvia, spoglądając gdzieś w bok. Teraz obie dziewczęta wyglądały, jakby chciały stąd szybko uciec. Amy tego nie pojmowała, ale postanowiła, że nie będzie się tym przejmować. Liczyło się to, że pomogły Laurze. Gdyby nie one, już dawno mogłaby zniknąć z ich życia.
– Dziękujemy za pomoc – powiedziała tymczasowa gospodyni, chyląc ku nieznajomym głowę.
– Nie ma sprawy – zaśmiała się Mad, machając obojętnie ręką. – Jeżeli będziecie potrzebować pomocy, zapraszamy. Tylko tym razem bez noża – mówiąc to, posłała niepewnie spojrzenie Nathielowi. Widać było, że w jakimś stopniu ją przeraża. Ten fakt pocieszył Auvreya. Na jego twarzy pojawił się diabelski uśmiech mówiący: lepiej stąd uciekaj, bo odgryzę ci głowę. Najwyraźniej zadziałało, gdyż dziewczyna natychmiastowo chwyciła pod rękę przyjaciółkę i oddaliła się wraz z nią do przedpokoju. Zarówno Amy, jak i Nathiel odprowadzili je spojrzeniami, i choć patrzyli na nie tak samo obojętnie, myśleli w tym momencie zupełnie o czym innym.
Silvia chwyciła za klamkę jako pierwsza. Nim jednak zdołała otworzyć drzwi, odezwał się blondyn, który niespostrzeżenie pojawił się tuż obok Amy. W dłoni trzymał kubek kawy, co stało się jasnym powodem jego ucieczki do kuchni.
– Wiecie coś na temat Departamentu Kontroli Demonów?
Dziewczyny zastygły w bezruchu. Nie odwróciły się. Wciąż tkwiły w tych samych pozach.
– Niewiele – powiedziała ostrożnie Madlene. – Słyszałyśmy, że w Reverentii panuje lekki chaos, a cieniste demony wyraźnie wysunęły się na prowadzenie – mówiąc to, spojrzała przez ramię na Sorathiela. – Została też odbudowana ich główna siedziba.
– Gdyby departament się odrodził, szukałby sprzymierzeńców wśród takich jak wy, prawda? – dodał Blythe z podejrzliwym uśmieszkiem.
Amy i Nathiel spojrzeli na niego pytająco, nic z tego nie rozumiejąc.
– Nie – stwierdziła stanowczo Silvia, posyłając łowcy zniecierpliwione spojrzenie.
– Tak – dodała zaraz potem Madlene, odwracając głowę w stronę drzwi. – Ale nie do końca wśród la bonne fée. Tak samo jak my od niepamiętnych czasów jesteśmy związane z ludźmi i łowcami, tak samo demony związane są z wiedźmami.
– To one chciały otruć Laurę? – spytała zaniepokojona Amy.
– Trucizna niewątpliwie pochodziła od nich – powiedziała bezradnie Silvia. – Wiedźmy nic jednak nigdy do łowców nie miały. To demony mogły je do tego namówić.
– Obawiam się, że zostali sprzymierzeńcami, a co za tym idzie… Departament mógł się odrodzić – szepnęła ledwo słyszalnie Madlene, wbijając spojrzenie w podłogę.
– Laura twierdziła, ze widziała Gabrielle – odezwał się nagle Nathiel. – Co, jeśli to była prawda?
Chłopak skierował spojrzenie na przyjaciela, napotykając jego zaniepokojoną minę.
– Musimy iść – odezwała się zniecierpliwiona Silvia. Miała dosyć przebywania tutaj. Nic o czym z nimi rozmawiały, nie powinno wyjść na światło dzienne. Od niepamiętnych czasów la bonne fée żyły w ukryciu, czyniąc dobro i pomagając wszystkim na odległość. Dlaczego teraz miałoby się to zmienić? Madlene wiele zaryzykowała wyjawieniem takich informacji, choć doskonale wiedziała, jakie mogą spotkać ją konsekwencje. Silvia nie rozumiała jej lekkomyślnego zachowania. Tak, to prawda, że domeną dziewczyny od zawsze było robienie, a potem myślenie o tym, co zrobiła, ale nie była już dzieckiem. Była dorosła i jak dorosła będzie potraktowana.
Silvia otworzyła drzwi z rozmachem, bojąc się, że padną jeszcze jakieś pytania. Nie pomyliła się. Zdążyły postawić tylko jeden krok ku wyjściu, gdy ponownie odezwała się Amy.
– Wiedźmy są silne?
– Silne – syknęła w odpowiedzi Silvia, będąc już mocno poirytowana. – Silniejsze niż my – zakończyła cicho, ciągnąc swoją towarzyszkę za sobą. Madlene zdołała tylko posłać reszcie przepraszające spojrzenia. Niedługo obydwie zniknęły za rogiem budynku, pozostawiając swoich rozmówców całkowicie zdezorientowanych.
***
– Ona żyje.
Głośne warknięcie poniosło się echem po pomieszczeniu, odbijając się od ścian i spoczywając ostatecznie w uszach zgromadzonych kobiet. Żadna ze znajdujących się tu osób nie była zadowolona z powodu obecności czarnowłosej demonicy. Wiedziały, że przyniesie same kłopoty.
– Nie lekceważ nas, diabli pomiocie – odpowiedziała niezbyt cierpliwie jedna z nich, posyłając nowoprzybyłej spojrzenie pełne grozy.
To prawda, że demony i wiedźmy potrafiły ze sobą współpracować, ale nigdy nie była to współpraca łącząca w przyjaźni obydwie strony. Wiedźma i demon przypominały znajome, kłótliwe zestawienie ras zwierząt, którymi mogły być koty i psy. Mimo wzajemnego, utajonego szacunku przykrytego warstwą nienawiści, nie potrafili siebie do końca zaakceptować. Łączyli się w sojuszu tylko wtedy, gdy ich cele były zbieżne. Kiedy ich misja dobiegała końca, rozstawali się z takim samym obrzydzeniem, z jakim wcześniej się swatali. Na szczęście ich współprace zawsze były owocne, przez co nie musieli zarzucać sobie zbyt wielu błędów. Nigdy nie wszczęli też walki, bo mieli świadomość, że skończyłaby się ona stratami.
Demonica smagająca podłogę czarnymi wstęgami zeszła z kamiennych schodów, zaznaczając tę czynność głośnym stukotem grubych obcasów.
– To la bonne fée znowu namieszały – powiedziała rudowłosa dziewczyna siedząca na sofie.
Właśnie zamknęła z wyrzutem zakurzoną księgę, a spojrzenie złotych, zmęczonych oczu skierowała ku demonicy. Nie bała się jej, podobnie jak jej współpracowniczki. Po prostu nie miała ochoty na konwersowanie z nią. Istoty pokroju demonów bywały upierdliwe.
– Nie obchodzi mnie, kto to był! – powiedziała zdenerwowana Gabrielle, zakładając ręce na piersi. Gdy znalazła się już na dole, zaczęła nerwowo stukać butem o posadzkę. Wszystkim wiedźmom po kolei posyłała jedno ze swoich nienawistnych spojrzeń zwiastujących zagładę.
– Mamy warunek – stwierdziła Isabelle, opierając się z gracją o pusty kocioł. Jej uśmiechowi towarzyszył dziwny, tajemniczy wyraz, który mógł oznaczać triumf.
– Śmiesz mi dyktować warunki, gdy nie wypełniłyście najprostszego zadania? – zaśmiała się Gabrielle. Jej postawa mogła świadczyć o tym, że lada moment wybuchnie. Nie wzruszyło to jednak czarnowłosej wiedźmy, która wciąż wpatrywała się w nią z tym samym chytrym uśmiechem.
– Zechciej wysłuchać mnie do końca – stwierdziła spokojnie.
Demonica nieco się uspokoiła. Postanowiła, że mimo wszystko wysłucha wiedźmy.
– Niemowlak za nasze usługi.
Gabrielle uniosła brew. Nie do końca rozumiała, co takiego chciały zrobić z noworodkiem. Jakąś niebezpieczną miksturę? Nie spodziewała się takiego warunku.
– Bliźniaki – kontynuowała za towarzyszkę wiedźma o płomiennych włosach. – Chłopiec i dziewczynka. Chcemy dziewczynę.
Demonica poczuła, jak wzbiera się w niej potężny gniew. Osobiście nigdy nie popierała pomysłu sojuszu z tymi popaprańcami. Z wiedźmami trudno było się dogadać. Często stawiały dziwne warunki i maksymalnie chciały wykorzystać drugą stronę. Tym razem jednak przesadziły. Miały uśmiercić tę przeklętą półdemonicę, która zamierzała wydać na świat potomków Auvreya. Może Laura nie była groźną przeszkodą, ale to niewątpliwie najsłabsze ogniwo Nox, które chciała zlikwidować ze względu na ich wspólną przeszłość. Poza tym jej śmierć osłabiłaby najsilniejszego z nich wszystkich – Nathiela Auvreya. Jakim prawem wiedźmy zmieniały zasady?
– Ona miała zginąć razem z tymi bachorami – syknęła zniecierpliwiona Gabrielle.
Isabelle oderwała się od kotła z głośnym, teatralnym westchnięciem.
– Zginie – stwierdziła, wzruszając obojętnie ramionami. – Umrze po porodzie, bo takie jest jej przeznaczenie.
Gabrielle umilkła. Doskonale wiedziała, że wiedźmy mają zdolności do przewidywania tego, co będzie miało miejsce w przyszłości. Zazwyczaj ich wizje były trafne, choć nie zawsze przewidywały wszystko tak, jak należy. Nic jednak nie stało na przeszkodzie, aby bachory Auvreya znalazły inne powołanie. Oddalone od swoich rodziców, nie będą nawet wiedzieć, kim są.
Myśl ta zrodziła w jej głowie nowy plan. I zamierzała go wypełnić, choćby świat miał się zawalić.

niedziela, 20 września 2015

[TOM 2] Rozdział 8 - "La bonne fée"

Rozdział z serii: cześć, jestem chora, siedzę pod kocem do 3 w nocy i wypisuję głupoty. Do tej pory nie mogą ogarnąć tego, co tu się działo. Może to z powodu mojego ogólnego otępienia. Nathiel maczał w tym swoje palce.
Rozdział trochę nietypowy. Powoli odchodzimy od Lauriel i ustępujemy miejsca innym wątkom.
No i dziękuję Królikowi, który zaskoczył mnie włamem do rozdziału 8-mego. Przeczytać na końcu coś w stylu: "przeczytałam, polecam, 11/10" - bezcenne. You made my night <3. 

POPRAWIONE [16.12.2019]
***

Krople wody skapywały w miarowych odstępach na głowę czarnowłosego chłopaka, który pogrążony był w głębokim śnie. Póki co, nic nie zapowiadało, aby miał się zbudzić. Siedział przywiązany grubymi linami do krzesła, mając na sobie tylko ciemne spodnie i buty – koszulka w magiczny sposób zniknęła, podobnie jak nóż, który jeszcze niedawno trzymał w dłoni. Miejsce, w którym się znajdował, było godne miana sali tortur – przyciemniona żarówka bujająca się pod sufitem, kamienne, połamane płyty podłogowe, ceglane, chłodne ściany, wilgoć oraz mrok. Do tego siekiera wbita w gruby pień i cały arsenał przedmiotów przydających się w życiu codziennym, a przy okazji mogących uchodzić za narzędzia służące do subtelnego wyciągania ważnych informacji z uprowadzonych osób. Ostre nożyce ogrodnicze, piła mechaniczna, zardzewiała piła ręczna, pozginane rury, łom, haki i liny. W tej ciemnej, mrocznej piwnicy niejeden człowiek poczułby się zagrożony, jednak nie piątka dziewczyn, która ślęczała nad nieprzytomnym chłopakiem.
Madlene doskonale pamiętała zabawy z przyjaciółkami, gdy były dziećmi. Piwnica była dla nich schronem, tajną kryjówką przed złymi wiedźmami, pragnącymi opanować świat, a także arką Noego, gdy na niebie hulała burza i deszcz. Tu czuły się bezpiecznie wobec każdego zagrożenia.
Na bocznej, prawej ścianie wisiała stara, kamienna tabliczka z podpisami wszystkich dziewcząt: Mad, Pat, Martha, Alex, Silvia. Swój byt miały tu także małe, metalowe kociołki, w których nieraz tworzyły swoje dziecięce mikstury. Raz wrzuciły do jednego z nich kota, ale najwyraźniej nie chciał stać się częścią zupy pełnej kremów do twarzy i trawy. Strasznie je wtedy podrapał. Madlene wcale nie dziwiła się temu, że koty ich nie lubiły. Ten mały, czarny skurczybyk musiał puścić plotkę o ich wyczynach na dzielni, dlatego tak na nie teraz reagowały.
W rogu piwnicy na haczykach wisiało pięć czarnych szat, które lubiły kiedyś zakładać, udając wszechmocne czarodziejki. W kartonie na szafie z pewnością znalazłyby się różdżki z gwiazdkami na długich patykach. Zarobiły na nie pieniądze w pewne wakacje, tworząc „magiczne lemoniady”. Nieważne, że połowa sąsiadów potem się struła. W końcu kto by podejrzewał, że trutka na szczury będzie tak łudząco podobna do granulowanej, smakowej herbaty? Ważne, że zarobiły na upragnione różdżki, z którymi ganiały się od rana do nocy, rzucając na siebie wymyślone zaklęcia. Zabawa skończyła się, kiedy jedna z nich połamała swój magiczny kij. Płaczu nie było końca, na szczęście szybko, jak to dzieci, znalazły inną zabawę. Dziś rzadko odwiedzały to miejsce. Najczęściej wtedy, gdy chciały kogoś przesłuchać. Zupełnie tak jak teraz.
– Dobra, co z nim robimy? – spytała płomiennowłosa, opierając się z gracją o zakurzoną szafkę. Jej ciemny ubiór zlewał się z tłem, jednak idealnie wpasowywał się w charakter dziewczyny.
– Torturujemy! – wykrzyknęła z entuzjazmem mała blondynka, trzymająca w dłoni soczek pomarańczowy z rurką. W chwili okrzyku wzniosła go ku sufitowi, jakby coś świętowała.
– Nie możemy! – powiedziała bezradnie Madlene.
– To może po prostu dowiedzmy się, o co chodzi? – spytała nastolatka o usypiających dłoniach.
– Zostawcie to mi – rzekła z powagą dziewczyna trzymająca w ręku niebieski kubek z herbatą. Swoje mądre, błękitne oczy utkwiła w klatce piersiowej uwięzionego demona. Wyglądała jakby była zahipnotyzowana tym widokiem.
– Wciąż nie rozumiem, po co ściągałaś mu koszulkę – burknęła płomiennowłosa, zakładając ręce na piersi.
– Mnie też się coś od życia należy – odparła spokojnie winowajczyni, popijając powolnie herbatę. Nawet na moment nie spuściła wzroku z unoszącej się podczas wdechu klatki piersiowej. Zdawało się, że bada każdy najmniejszy skrawek jego skóry, czy może raczej: każdy mięsień.
Piątka dziewcząt umilkła. Wszystkie wpatrywały się w nieruchomego demona, który spał już ponad godzinę. Miały dosyć czekania. Chciały wyjaśnić całe to zajście, w końcu nigdy nie uczyniły niczego złego. To znaczy… niczego złego świadomie.
– Mogę go trzepnąć w ryj, żeby się obudził? – spytała płomiennowłosa Alex, przerywając ciszę.
– Nie – odpowiedziała zgodnie reszta.
Zawiedziona dziewczyna cicho westchnęła. W przeciwieństwie do swoich koleżanek nie lubiła łagodnych rozwiązań. Bo po co wchodzić w konwersację z jakimś oszołomem, jak od razu można przywalić mu w mordę, żeby zmiękł? Nie dość, że zaoszczędziłyby czasu, to jeszcze nerwów. Czyny były znacznie efektowniejsze niż słowa…
– A może go rozwiążemy i zaprosimy na herbatę? – spytała tym razem Martha trzymająca w dłoni kubek z herbatą.
– Nie – odpowiedziała jeszcze raz reszta dziewcząt, tym razem podsumowując swoje zaprzeczenie zgodnym westchnięciem.
Martha nie rozumiała ich reakcji. Przecież spokojna pogadanka przy kojącym, gorącym napoju byłaby idealna. Mogłyby przyrządzić chłopakowi melisę, wtedy na pewno byłby spokojny i nie zachowywałby się jak krwiożerczy potwór, pragnący wszystkich zarzynać swoich nożem.
– To może zabierzemy go do kawiarni na lody, a jak będzie się buntował, to pogrozimy mu siekierą taty Mad? – spytała radośnie Patricia, klaszcząc odkrywczo w dłonie.
– Nie – odezwała się stanowczo reszta zgromadzenia.
Blondynka przybrała smutny wyraz twarzy. Dlaczego nikt nie doceniał tej łączonej wspaniałomyślności? Przecież jej plan zawierał w sobie równoważącą się nutkę słodkości i sadyzmu. Poza tym od grożenia siekierą jeszcze nikt nie zginął, tak samo jak od jedzenia babeczek z kremem waniliowym…
– To napchajmy go żarciem, żeby nie mógł się ruszyć, a potem jak będzie niemiły, to przetoczymy go na wysypisko śmieci, traktując go jak odpad organiczny – powiedziała obojętnym tonem głosu brązowowooka, niska dziewczyna.
Nastąpiła długa cisza, po której ponownie nastąpiło wyraźne i stanowczo brzmiące:
– Nie!
Dziewczyna prychnęła cicho, zakładając ręce na piersi. Jej pomysł był przecież lepszy niż poprzednie. Nie rozumiała, dlaczego wszystkie się tak oburzyły…
– Po prostu z nim porozmawiajmy, gdy już się obudzi – jęknęła bezradnie Madlene, czochrając nerwowo włosy. Widać po niej było przejęcie. Za wszelką cenę chciała zmyć z siebie winę, którą niesłusznie narzucił jej ten niebezpieczny chłopak. Przecież nigdy nie zrobiłaby krzywdy drugiemu człowiekowi, a już szczególnie nie kobiecie, która jest w ciąży. Lek, który podarowała Laurze, miał czynić dobro, nie zło, dlatego coś musiało stać się poza jej wolą i czynami. Pytanie tylko, co takiego?
– Budzi się – szepnęła konspiracyjnie Patricia.
Błękitne oczy Madlene powędrowały niepewnie w stronę jęczącego boleśnie chłopaka, który spróbował poruszyć rękami. Musiała przyznać, że dosyć szybko zorientował się, że coś nie gra. Już po kilku sekundach rzucania cichych narzekań i przekleństw, podniósł kruczoczarną, roztrzepaną głowę. Jego oczy zapłonęły nienawiścią. Z pewnością nie był uszczęśliwiony, widząc nad sobą piątkę obcych dziewcząt. Nikt mu się nie mógł dziwić, w końcu był przywiązany do krzesła. I to bez koszulki.
– Zginiecie – syknął przez zaciśnięte zęby.
Jego groźba wywołała w płomiennowłosej dziewczynie falę gniewu. Jak na zawołanie w tle zagrzmiała burza.
– Spróbuj powiedzieć to jeszcze raz – warknęła, posyłając mu spojrzenie pełne zła. Chwyciła w dłoń stojącą najbliżej niej zardzewiałą piłę do cięcia drzewa i wystawiła ją w jego kierunku – a odetnę ci co trzeba – zakończyła niskim, niebezpiecznie brzmiącym głosem.
Nathiel uniósł brew. Nie był osobą, którą łatwo zastraszyć. Nie takich gróźb w swoim życiu się nasłuchał i nie z takich sytuacji wychodził cało, a więc bez odrąbanych kończyn.
– Zapraszam – zaśmiał się kpiąco.
Alex, jak na zawołanie, zerwała się ze starej skrzyni i pognała w jego stronę. Ten gest wywołał wśród reszty dziewcząt niemałą panikę. Doskonale wiedziały, do czego była zdolna ich przyjaciółka. Nie na darmo dzieciaki z ulicy nazywały ją wiedźmą z piekła rodem. Rzeczywiście potrafiła nabroić, kiedy ktoś ją zdenerwował.
– Niech ja cię tylko... – zaczęła zbulwersowana, czyniąc w górze zamach.
Gdy reszta rzuciła się na nią, próbując ją jakoś uspokoić, Nathiel nie mógł wyrobić ze śmiechu. Nie miał pojęcia, kim były te wariatki, ale jak dla niego to mogły pracować w cyrku. Z chęcią zapłaciłby te pięć dolców za zobaczenie ich wariackiego spektaklu.
– Puśćcie mnie, do cholery! – wykrzyknęła Alex, rwąc się na wszystkie strony. Miała w sobie tyle siły, że pozostała czwórka z trudem ją utrzymywała.
– Spokojnie, wdech i wydech, pomyśl sobie, że to nie demon! – krzyknęła Madlene, machając przed jej twarzą rękami. – No, nawet sobie wyobraź, że jego głowa to arbuz!
– W takim razie dajcie mi kij baseballowy, a rozwalę mu łeb! – wykrzyknęła wściekle płomiennowłosa.
– To pomyśl sobie, że to kłoda! – dodała blondynka. – No wiesz, taka ciężka, pusta kłoda, która się nie rusza.
– Sama jesteś pusta! – odwarknął Nathiel, próbując swoich sił w rozerwaniu więzów.
– Kłody tnie się właśnie taką piłą, jaką trzymam w ręku – warknęła już odrobinę bardziej uspokojona Alexandra. – Szczególnie gdy są puste. A potem wrzuca się je do kominka. Żeby płonęły, i płonęły, i płonęły, aż pozostanie po nich tylko kupka popiołu… – mówiła coraz niższym, mroczniejszym głosem. Jej oczy błyszczały jak u rodowitego psychopaty, a usta rozszerzały w piekielnym uśmiechu wiedźmy.
Zaległa długa cisza, która przerywana była tylko cichymi prychnięciami oburzenia Nathiela.
– No – zaczęła ostrożnie Madlene – w takim razie dziś możemy rozpalić w kominku.
– Palcie, czym chcecie, ale klatę zostawcie mi – odpowiedziała znudzonym głosem Martha.
– Oprawisz ją w ramkę i będziesz macać na dobranoc? – zachichotała brązowooka Silvia.
– Pozostawię to bez odpowiedzi.
Nathiel nie miał pojęcia, ile już tkwił na tym krześle, po zdrętwiałych kończynach domyślał się jednak, że na pewno całkiem sporo czasu, może nawet kilka godzin. Nie po to tu przyszedł, aby ktoś więził go w jakiejś podrzędnej, piwnicznej sali tortur. Przyszedł tu, żeby znaleźć przyczynę cierpienia Laury i ją uratować.
Spojrzenie pełne nienawiści posłał w stronę błękitnookiej dziewczyny, która przyglądała mu się z miną przestraszonej sarny, szykującej się do szybkiego odwrotu. Z chęcią upiekłby ją na ruszcie. Żywcem.
– Co zrobiłaś Laurze? – warknął, z trudem trzymając nerwy na wodzy.
– To nie ja! – wykrzyknęła bezradnie dziewczyna. – Przysięgam! Ile razy mam ci to jeszcze powtórzyć, zanim to w końcu do ciebie dotrze?
– Kłamiesz! Sama mówiła mi o jakiejś Mad, która była dla niej miła… Najwyraźniej Laura nie podejrzewała, że mogłaś być dla niej miła nie bez powodu – syknął złośliwie. – Chciałaś ją zabić, tak samo jak moje dzieci!
– Słuchaj, gnojku – zaczęła podwyższonym tonem głosu Alexandra – znam ją całe życie i wiem, że świadomie nikogo by nie skrzywdziła. Jeżeli chciała pomóc tej twojej Laurze, to znaczy, że naprawdę chciała jej pomóc. Rozumiesz to, pusta pało? – spytała z prychnięciem.
– To co jej się nagle stało, do cholery?! Nikt mi nie wmówi, że nawpierniczała się ciastek i dostała niestrawności!
Silvia wydała z siebie okrzyk zaskoczenia i przyłożyła dłoń do ust.
– O mój Boże, to tak się da? Muszę ograniczyć jedzenie ciastek – mruknęła do siebie, wyjmując z kieszeni ostatnie, zostawione na podwieczorek ciastko z orzechami i czekoladą. Z nachmurzoną miną zaczęła je pałaszować. W duchu przysięgła sobie, że ten smakołyk i dwie paczki słodyczy schowane w jej szufladzie na czarną godzinę będą ostatnimi, które dziś zje.
– Nathiel, mogę ci udowodnić, że ten lek jest bezpieczny – powiedziała bezradnie Madlene. Nie czekając na jego odpowiedź, podeszła do szafki i chwyciła desperacko za słoik. – To ten sam, który przyniosłeś.
Odważnym krokiem podeszła do Nathiela. Spojrzała mu prosto w oczy, po czym odkręciła słoik, przechyliła go i przelała zawartość na łyżeczkę, którą trzymała wcześniej w kieszeni. Zanim jednak wsadziła ją do ust, żwawym krokiem podeszła do niej Martha i wytrąciła jej go z rąk. Słoik wylądował na podłodze, tłukąc się, a łyżeczka potoczyła się pod krzesło, gdzie siedział Nathiel. Madlene spojrzała zdziwiona w surowe oblicze przyjaciółki.
– Dlaczego to zrobiłaś? – jęknęła bezradnie.
– To nie było lekarstwo.
Do miejsca wypadku podeszła Alex. Klękając, wyjęła z kieszeni jednorazową, białą rękawiczkę, którą zawsze miała przy sobie. Wszystkie dziewczęta przyglądały się jej w skupieniu, gdy maczała palec wskazujący w czarnej, podejrzanie wyglądającej mazi.
– Trucizna – zawyrokowała, przyglądając się oszukanemu lekowi z bliska. – I to taka, którą przyrządziły nasze drogie przyjaciółki.
– Jak to? – spytała zszokowana Madlene. – Przecież nie mają nic wspólnego z łowcami, prawda?
– One nie, ale demony tak, i coś mi podpowiada, że ze sobą współpracowali – mruknęła nachmurzona Martha, zakładając ręce na piersi.
– Demony chciały zabić Laurę? – szepnęła Patricia, klękając przy podejrzanie wyglądającej, ciemnej kałuży i wbijając w nią spojrzenie.
– Zaraz – powiedział lekko zdezorientowany Nathiel, marszcząc czoło. – Skąd wy wiecie o demonach, łowcach, Laurze i mnie? – spytał podejrzliwie, spoglądając na każdą z nich tak, jakby chciał rozczytać ich myśli. Dopiero teraz zorientował się, że chwilę temu Madlene nazwała go po imieniu. Nie przypominał sobie, aby się przedstawiał.
Dziewczyny wymieniły spojrzenia. Żadna z nich nie chciała zdradzać tego sekretu.
– Kim, do cholery?! – wykrzyknął zniecierpliwiony chłopak.
– Zaraz mu zdzielę, serio – warknęła Alex, zaciskając pięść.
– Mogę? – spytała nagle Madlene, spoglądając na resztę koleżanek, które wydawały się być zdezorientowane jej pytaniem.
– Zdzielić mu? – spytała płomiennowłosa. – Zostaw to mi.
– Nie – jęknęła bezradnie błękitnooka dziewczyna. – Nie możemy dłużej ukrywać tego, kim jesteśmy – dodała z powagą.
– Nie, nawet nie próbuj tego robić… – powiedziała ostrzegawczo Martha.
Madlene popatrzyła na Nathiela z desperackim błyskiem w oczach. Zaraz po tym otworzyła usta, nabierając w płuca powietrza. Dziewczyny zbyt dobrze ją znały, żeby nie wiedzieć, co zamierza właśnie zrobić. Mad nigdy nie potrafiła trzymać języka za zębami.
Pierwsza rzuciła się w jej stronę Patricia, szybko zatykając jej usta dłonią. Madlene się jednak nie poddawała. Natychmiastowo wyrwała się z uwięzi i krzyknęła:
– Znamy was. Od lat. Ciebie i Laurę. Obserwujemy was! – Jej mina wskazywała na głębokie przejęcie.
– Mad, nie – jęknęła Silvia, dołączając do blondynki, która jeszcze raz spróbowała zatkać usta koleżance. Ona jednak w dalszym ciągu skutecznie się wyrywała.
– Stalkujesz nas? – spytał otępiałym głosem Auvrey. – Cholera – syknął, wbijając wzrok w ziemię – całe życie wiedziałem, że ktoś patrzy na mój tyłek...
– To nie tak! – odpowiedziała załamana Mad. – My wam pomagamy! Od zawsze!
– Wam? – spytał Auvrey, unosząc brew. Tak naprawdę nie rozumiał niczego, o czym bredziła ta dziewczyna.
– Mad – warknęła ostrzegawczo Alex. Doskonale wiedziała, że gdy się rozpędzi, buzia jej się nie zamknie, a skoro Silvia i Patricia nie dawały sobie z nią rady, musiała wkroczyć do akcji wraz z Marthą.
– Łowcom! – wykrzyknęła desperacko błękitnooka, wyrywając się z uścisku młodszych od niej dziewcząt, czyli Patricii i Silvii. – Bo my jesteśmy...
Nim tajemnica ujrzała światło dzienne, pozostała dwójka zdołała podbiec do przyjaciółki i zatkać jej skutecznie usta. Gdy sam uścisk nie wystarczył, Alex zdecydowała się na zastosowanie bardziej drastycznych środków przemocy. Podcięła nogi dziewczyny, przez co wylądowała płasko na zimnej posadzce, a następnie usiadła na niej i przygniotła jej głowę do podłogi w taki sposób, że stykała się z nią prawym polikiem.
– …La bonne fée! – zdołała wykrzyknąć przez zaciśnięte usta Madlene.
Pozostała czwórka wydała z siebie ciche westchnięcia wyrażające zawiedzenie.
– A kto to? – burknął niepocieszony odpowiedzią Nathiel, ściągając brwi. Cały czas oczekiwał, że moment, w którym dowie się, kim są te wariatki, będzie dla niego zbawieniem, a tymczasem nie dowiedział się tak naprawdę niczego ważnego, oprócz tego, że był przez całe życie śledzony.
– Nieważne – syknęła Alex.
– Najlepiej będzie, jak weźmiesz ze sobą Mad i Silvię, pomogą Laurze – dodała Martha, szybko próbując zmienić temat. – Wnioskując po twoich słowach, musi być z nią źle.
Jak miał zaufać dziewczynom, które były potencjalnymi zbrodniarkami, winnymi zachorowania Laury? Dlaczego miał wierzyć w to, że lek zamienił się w truciznę i to nie z ich pomocą? O co chodziło z tym sojuszem demonów z osobami, które domniemanie mogły się tego dopuścić, zamiast nich? To wszystko brzmiało jak jeden wielki, niezrozumiały kłębek sfałszowanych informacji. Jego mózg nie był w stanie tego przetworzyć. Do tej pory uważał, że demonów nie dotykało coś takiego jak ból głowy, ale chyba się mylił...
– Dlaczego mam wam ufać? – spytał prędzej zrezygnowany niż zdenerwowany.
– Bo nie masz wyboru – odpowiedziała Silvia. – Laura wkrótce może zginąć.
***
Noc była dzisiaj bezgwiezdna. Tylko słabe światła lamp ulicznych oświetlały drogę trójce tajemniczych wędrowników. Nathiel do tej pory nie miał pojęcia, dlaczego zgodził się na podróż z dwoma całkowicie mu obcymi i jak najbardziej podejrzanymi dziewczynami. Przecież mógł chociaż spróbować znaleźć inny sposób na uratowanie Laury… Tylko czy taki w ogóle istniał?
Co się z nim działo? Zawsze był pełen optymizmu oraz energii, i powtarzał, że życie bez ryzyka to nie życie. Wydoroślał? Absurd. Obiecał sobie, że nigdy nie będzie dorosły i dotrzyma tej obietnicy, choćby miał przedwcześnie umrzeć. Życie dorosłych było nudne. Wystarczyło spojrzeć na przeciętnego mężczyznę w wieku średnim, którego mijało się na ulicy. Co mógł takiego robić w życiu? Wstawał, jadł śniadanie, szedł do pracy, wracał z niej, siadał przed telewizorem z piwem w ręku i szedł spać. Gdzie tu radość? Gdzie przygoda? Nigdzie. Nathiel nie chciał stawać się właśnie taką osobą. Pragnął wolności, swobody, adrenaliny. Nie potrzeba mu było martwić się o to, czy starczy pieniędzy na chleb, żeby wykarmić dzieci. Chciał latać wciąż z nożem za demonami, jak po łące pełnej chwastów do wyrwania! Jak to będzie, gdy urodzą się bliźniaki? Gdy będzie zmuszony wziąć ślub i współdzielić z Laurą swoje nazwisko? Gdy Auvrey nie będzie jeden, a kilku? A co, jeśli w końcu się zestarzeje i już nie będzie tak piekielnie przystojny? Głupi czas. Mógłby w ogóle nie płynąć, tylko stać w miejscu. Miałby możliwość bycia dzieckiem już na zawsze…
Z niezbyt wesołym wyrazem twarzy Nathiel kopnął pierwszy lepszy kamień, który trafił celnie w kubeł na śmieci. Czuł na sobie spojrzenia dwóch milczących dziewcząt, co niezwykle go irytowało. Nienawidził iść w ciszy, a równocześnie nie miał ochoty na rozpoczynanie tematu. Ta cała sytuacja wprowadzała go w dziwnie nerwowy i chwiejny nastrój. Co miał robić? Mówić, milczeć, denerwować się, skakać z radości, przeklinać, śmiać się? Zważając na obecną sytuacje – raczej nie miał powodów do szczęścia.
– Co to są te wasze la bon coś tam? – zaczął wreszcie znudzonym głosem, uznając, że nie może poddać się do końca swoim myślom. Być może dowie się czegoś istotnego, co pomoże mu w rozwikłaniu tej przedziwnej zagadki.
– Tłumacząc z języka francuskiego: dobre czarodziejki – odpowiedziała natychmiastowo Madlene, patrząc na swojego rozmówcę z niemałym ożywieniem. Najwyraźniej ucieszyła się, że to on jako pierwszy poruszył ten temat.
– Mad – upomniała ją młodsza koleżanka, posyłając jej karcące spojrzenie.
– I co, miksturki sobie gotujecie? – spytał obojętnie czarnowłosy, nie wierząc w takie bajki jak czarodziejki.
Madlene już chciała otworzyć buzię, gdy jej koleżanka szturchnęła ją łokciem w żebra.
– Dlaczego nie chcecie o tym mówić, skoro ponoć jesteście dobre? – spytał chłopak, posyłając im pytające spojrzenie.
– Bo to tajemnica. Żyjemy w ukryciu i staramy się zbytnio nie wystawiać – podsumowała cicho Silvia, wbijając wzrok w drogę przed sobą.
– Tak naprawdę to nasza rada zabrania nam cokolwiek mówić, ale uwierz mi, pomagamy łowcom! – wykrzyknęła starsza z nich, ledwo dając dokończyć zdanie koleżance.
– Mad – jęknęła znowu załamana dziewczyna, która nie miała już siły dłużej z nią walczyć.
Zdesperowana właścicielka długich, brązowych włosów wyskoczyła przed Nathiela, tym samym uniemożliwiając mu dalszą podróż. Wyglądała tak, jakby właśnie miała komuś przekazać wiadomość o tym, że umarł mu ojciec, matka, dziadek, pies, rosiczka, ktokolwiek. To dlatego łowca demonów uniósł brew. Ręce wciąż trzymał obojętnie w kieszeniach, a wzrok miał chłodny, niezmienny.
– Wiemy o was naprawdę dużo – powiedziała już spokojniej. – Na przykład to, że twój ojciec zabił całą twoją rodzinę. Albo to, że jesteś cienistym demonem i dołączyłeś do organizacji, która je likwiduje. Wiemy też, że Laura jest półdemonem, a jej ojcem był sam szef Departamentu Kontroli Demonów, i że zabiła go Calanthe, czyli jej matka, która była najlepszą łowczynią Nox, a tak poza tym…
– Skąd ty to wszystko wiesz? – spytał zniecierpliwiony Auvrey.
– Już ci mówiłam. Pomagamy łowcom od najmłodszych lat.
– Niby dlaczego mam w to wierzyć? – prychnął chłopak. – Pojawiłaś się znikąd i twierdzisz, że nam pomagasz. Uznajesz siebie za dobrą, choć na razie nie zrobiłaś niczego dobrego.
– Klucz – zaczęła Madlene. – Wciąż nie wiecie, kto wam go podarował, gdy byliście zamknięciu w lochach Reverentii podczas balu, prawda? – spytała z powagą. – Laura twierdziła, że widziała wtedy kobietę, ale nie mogła sprecyzować, kto nią był – dodała, uśmiechając się pod nosem. – To byłam ja.
W takiej sytuacji trudno było powiedzieć, że kłamie. Przecież nikt, z wyjątkiem nich samych, nie wiedział, że klucz do lochów dostali od jakiejś dziewczyny. Pamiętał, że Laura mówiła coś o bladych dłoniach, długich, ciemnych włosach i malinowych ustach. Ten opis nawet się zgadzał, kiedy tak patrzył na tę wariatkę. Miał jej wierzyć? Choć nie chciał, logika podpowiadała mu, że to sensowne wytłumaczenie na czynione przez la bonne fée dobro.
– Dlaczego w takim razie nam pomagacie? – spytał z ciężkim, umęczonym westchnięciem.
Madlene uśmiechnęła się uspokojona, zupełnie tak jakby w końcu mogła spocząć, bo ktoś uwierzył w jej słowa.
– Od tego są la bonne fée – odpowiedziała wesoło. – Czynimy dobro, jak wróżki z dziecięcych opowieści. Wspieramy łowców, walczymy ze złymi wiedźmami, ratujemy naturę i pomagamy ludziom.
Auvrey długi czas stał w miejscu i wpatrywał się obojętnym wzrokiem w tę przedziwną dziewczynę. Kątem oka zdołał też zauważyć, że jej towarzyszka wcale nie jest zadowolona z powodu wydanej przez nią tajemnicy. Czy go to obchodziło? Nie bardzo. Miał teraz w końcu ważniejsze rzeczy do zrobienia. Laura cały czas na niego czekała, a on nawet nie wiedział, w jakim obecnie była stanie. Nawet jeżeli znajdowała się pod opieką jego przyjaciela, wciąż się niepokoił.
– Chodźmy, nie mamy czasu – burknął od niechcenia, wymijając lekko podłamaną jego zachowaniem dziewczynę.
Może czasem zachowywał się jak zimny drań, ale to tylko ze względu na to, że miał kogoś, na kim mu zależało. Dla tej osoby był w stanie zrobić naprawdę wszystko. Nawet poświęcić własne życie. Nie miał pojęcia, co będą czynić te dziwne „czarodziejki”, aby ją uratować. Było mu wszystko jedno, oby to jednak zrobiły, inaczej nie wybaczy sobie tak szalonego wyboru, jak podróż w nieznane rejony tego miasta...