Posiadam teraz ogromną ilość wolnego czasu, dzięki czemu wreszcie mogłam się wziąć za pisanie, ale oczywiście tylko gapiłam się w te durne, czarne literki 7-mego rozdziału. Miałam z nim wielki problem. Nie chciało mi się go pisać, bo nie wiedziałam, jak go pisać.
Mamy kilka podrywów na Nathiela, jego gołą klatę, dramat też jest, no i nowe bohaterki, które już wcześniej się pojawiły. Nie wspominałam o tym, ale dziewczyny, które się tam znajdują, mają swoje odpowiedniki w świecie realnym. Nie sądzę, abym oddała ich prawdziwe piękno w tych postaciach, ale coś z nich na pewno mają. Herbatomaniaczka to Cleo, słodka, ale groźna blondyneczka to Królik, agresywna płomiennowłosa z patelnią to Abigail (Ivy, Ola, jak kto woli), dziewczyna z mocą usypiającą to Żydzio, błękitnooki tchórz to Naff.
No, dobra. Czas się ogarnąć i wreszcie wziąć za 3/4 demona.
POPRAWIONE [03.12.2019]
***
Zagadka
tajemniczego lekarstwa wciąż nie została rozwikłana. Nathiel wciąż wypytywał
mnie, skąd wzięła się w kuchni ta dziwna mikstura, a ja nie potrafiłam na to
odpowiedzieć. Bałam się jej dotykać, zupełnie jakby miała na sobie jakieś
niebezpieczne bakterie, przenoszące śmiertelne choroby, w końcu jednak nadszedł
moment, kiedy musiałam za nią chwycić, traktując ją jako ostatnią deskę
ratunku. Chciałam się po prostu pozbyć nadchodzącej fali słabości, wywołanej
bliźniaczym pragnieniem siły. Byłam wtedy w domu zupełnie sama, nie mogłam więc
liczyć na pomocne dłonie Nathiela. Świadoma konsekwencji, sięgnęłam po
tajemnicze lekarstwo. Przez myśl przeszło mi wtedy kilka prostych pytań. Czy
dziewczyna, która domniemanie przytargała mnie z ulicy do domu i położyła we
własnym pokoju, otaczając troską oraz pokazując swoją otwartość, byłaby w
stanie dać mi coś, co mnie zabije? Jeszcze nie wiedziałam, z kim mam do
czynienia, ale nieznajoma nawet w rozmowie ze swoją koleżanką starała się mnie
bronić. Dlaczego? Do tej pory nie poznałam kogoś tak bezinteresownego, a więc
wydawało się to co najmniej podejrzane. Jednak czy nieprawdziwe?
Mdlące
uczucie, które powaliło mnie na krzesło, nie pozwoliło mi na dalsze rozważania.
Zaryzykowałam. To w końcu tylko jedna łyżeczka. Raz się żyje, raz się umiera.
Wepchnęłam ją do ust. Zrobiłam to jednak za późno, ponieważ moja głowa opadła
bezwładnie na stół. Zdążyłam tylko spojrzeć na zegar, który pokazywał godzinę czternastą
dziesięć. Kiedy ponownie otworzyłam
oczy, moją pierwszą reakcją było zdziwienie, gdyż nie było u mnie śladów po
gorączce czy innych dolegliwościach ciążowych, związanych z pożeraniem energii
przez moje dzieci. Co najdziwniejsze, zegar pokazywał czternastą piętnaście, a
więc mój stan nieświadomości trwał tylko pięć minut. Byłam w szoku. Od razu
chwyciłam tajemniczy słoik w dłonie i stwierdziłam, że warto będzie się kiedyś
przejść w miejsce jego wyprodukowania. Być może to tam znajduje się moja
wybawczyni, a jeśli nie, to może właściciel naprowadziłby mnie na dobry trop?
Słoiczek
schowałam do szafki, do której Nathiel zazwyczaj nie zaglądał, a fakt, że
został użyty, postanowiłam na razie przemilczeć. Od tamtego dnia codziennie
zażywałam lek po jednej, małej łyżeczce. Miałam dziwne wrażenie, że nie tylko
chroni mnie przed typowo demonicznymi, ciążowymi dolegliwościami, ale także
dodaje mi sił. Po nim mogłam robić tysiące rzeczy naraz i wcale nie czułam,
jakbym nosiła dwójkę dzieci w brzuchu. Moją nagłą zmianę, zarówno fizyczną, jak
i psychiczną, zauważył Nathiel. Codziennie przyglądał mi się z podejrzliwością,
próbując rozszyfrować, co takiego mi się stało, że przestałam źle się czuć.
–
Laura – zaczął pewnego razu, gdy akurat siedział przy stole w kuchni z kubkiem
wypełnionym po brzegi czarną kawą. Ja w tym samym czasie próbowałam robić obiad
i równocześnie myłam naczynia. Spojrzałam w jego stronę, unosząc pytająco brew
do góry.
–
Nic ci nie jest? – spytał, marszcząc czoło. – No wiesz, minęły jakieś dwa
tygodnie, a nawet nie zrobiło ci się słabo. I jakoś tak lepiej wyglądasz.
Latasz tu, latasz tam, zupełnie jakbyś jechała na jakichś narkotykach. Ćpasz
coś czy co?
Uśmiechnęłam
się pod nosem.
–
Najwyraźniej odrobinę mi się poprawiło – stwierdziłam.
–
To podejrzane – mruknął w odpowiedzi chłopak, marszcząc znacząco czoło.
Doskonale
znałam Nathiela i miałam świadomość tego, że nie da mi spokoju, jeżeli nie
dostanie konkretnej odpowiedzi. Nie wierzył w moje cudowne uleczenie. Może i
był idiotą o zaskakująco niskiej inteligencji, ale czasami potrafił zaskoczyć
przebłyskami nagłej domyślności.
Uznałam,
że to moment, kiedy nie muszę już kryć tajemniczych właściwości leku. Po prostu
wyjęłam z szafki słoik i mu go pokazałam. Od razu zorientował się, o co chodzi
– świadczyło o tym jego lekko zmarszczone w niepokoju czoło. Wiedziałam, że nie
będzie tym faktem zadowolony, w końcu zachowałam się bardzo nieodpowiedzialnie.
Lek zawsze mógł być trucizną, nie zbawiennym antidotum.
–
Mogłaś zginąć.
–
Ale żyję – podsumowałam, powracając do swoich domowych czynności.
Na
tym właśnie skończyła się nasza rozmowa. Nathiel nie chciał pytać o więcej, bo
doskonale wiedział, że niczego mu nie powiem. W końcu sama nie miałam zielonego
pojęcia, co znajdowało się w tej fiolce lub dlaczego jakaś obca dziewczyna
miałaby mi ją dać bezinteresownie. Nie chciałam o tym myśleć, choć przyznaję,
było to intrygujące. Madlene, bo przecież tak było na imię mojej cichej
wybawicielce, musiała przewidzieć, że jeszcze kiedyś się spotkamy. W końcu
płynu w słoiczku ubywało i zapewne nie starczy mi go do końca ciąży.
Każdego
dnia zażywałam po łyżeczce leku, ciesząc się zdrowiem i siłą. Nawet mój nastrój
uległ poprawie. Nathiel uznał, że to czarna magia, skoro widzi latającą po domu
i śpiewającą Laurę. Musiałam się z tym zgodzić. To na pewno była jakaś magia.
Bałam się, że miała na celu oszukanie mnie. Moje myśli nieraz zajmowały
rozważania na temat tego, jak będę się czuła, gdy już odstawię tę tajemniczą
miksturę. Mimo wszystko, gdyby niosła ze sobą jakieś niebezpieczeństwo,
informacje na plakietce powinny o tym powiadamiać. Chyba że ktoś miał ukryte
zamiary.
Przez ten miesiąc wszystko układało się tak,
jak powinno. Nathiel jako dumny ojciec załatwiał przeróżne rzeczy do pokoju dla
bliźniaków; nawet Amy popadła w szał dziecięcych zakupów, próbując przy okazji
namówić Sorathiela na własnego, małego Blythe'a – oczywiście bez skutku, bo
chłopak wiedział, jaki wyrok na siebie podpisze, jeśli się na to zgodzi. O departamencie niczego się nie
dowiedzieliśmy. W głębi siebie ukryłam nadzieję na to, że spotkanie z Gabrielle
było tylko iluzją, spowodowaną strachem przed ewentualnym powrotem wrogów.
Zarówno ojciec Nathiela, jak i Gabrielle, powinni teraz gnić wśród gruzów
starego zamku. Powinni. Ale czy na pewno tak było?
–
O czym znowu rozmyślasz?
Spojrzałam
na czarnowłosego, półnagiego demona, który wyszedł właśnie spod prysznica. Już
z daleka czułam od niego przyjemny zapach mięty i gorąco parujące z jego ciała.
Nie, wcale nie pomyślałam o tym, żeby się do niego przytulić. Nie jarali mnie
mokrzy chłopcy.
Nathiel
zdążył zauważyć, że zawiesiłam wzrok na jego klatce piersiowej. Chwytając
okazję, włączył swój uwodzicielski tryb działania. Oparł się seksownie o
framugę drzwi, wypiął pierś i uśmiechnął się przymilnie, jakby czegoś
oczekiwał. Jego zmrużone, świecące oczy starały się mi przekazać jakąś ważną
wiadomość, której ja jednak nie chciałam odczytywać.
–
Brałabyś – stwierdził uwodzicielsko Auvrey, na co ja cicho prychnęłam.
–
Raczej: prałabym – poprawiłam go, wracając do o wiele bardziej twórczego
zadania, którym było podsmażanie cebuli na patelni. Przecież kiedyś musiałam
nauczyć się gotować.
–
A więc taki masz fetysz – zachichotał chłopak. – Mój tyłek cię jara i chętnie
byś go poklepała.
Spojrzałam
na niego przez ramię z miną, która mogła mówić tylko jedno: jesteś idiotą.
–
Chodziło mi o twoje spodnie – mruknęłam pod nosem, mierząc go znaczącym
wzrokiem.
–
No wiesz, Laura? Ty to jednak jesteś bezwstydna. Żeby się od razu do moich
spodni dobierać?
–
Nie denerwuj mnie i wrzuć je wreszcie do pralki.
Gdy Auvrey otwierał buzię, żeby
znów rzucić jakimś zboczonym tekstem, w stylu: „ściągnij je ze mnie” lub „ściągnij
swoje, a zrobię to samo”, rzuciłam go ścierką do naczyń, która wciąż miała na
sobie pozostałości piany. Chłopak złapał ją w górze i głośno prychnął.
– Wiesz, przed chwilą się myłem,
nie musiałaś.
– Może twoje ciało jest czyste, ale
myśli pozostawiają wiele do życzenia.
Westchnęłam ciężko, orientując się,
że cebula właśnie zaczyna się za bardzo przypiekać. Przeklęłam cicho,
wyłączając gaz. To wszystko wina Nathiela. Wystarczało jedno jego słowo, gdy
stał za moimi plecami, i zapominałam o tym, co robię. Był mistrzem dekoncentracji.
– Wyczuwam zwęglony obiad –
zachichotał czarnowłosy, czym lekko mnie zirytował. Może i tajemniczy lek
łagodził moje nerwy, ale nie czynił ze mnie łagodnego baranka, po którym
wszystko spływało jak ciepły, letni deszcz.
Wydając
z siebie ciche warknięcie, rzuciłam w niego łyżką. Był to nadzwyczaj celny
rzut, gdyż dostał nią prosto w pierś. Resztki spalonej cebulki spływały wraz z
olejem w dół jego spodni, które i tak już dawno powinny się znaleźć w praniu.
–
Sam sobie gotuj – powiedziałam oburzona, zakładając ręce na piersi.
–
Mmm – zaczął uwodzicielskim głosem Nathiel. – Moje ciało jest tak gorące, że
olej który się na nim znalazł, zaczyna skwierczeć. Chcesz na nim usmażyć
cebulkę, maleńka? – Zaśmiał się i puścił mi oczko.
Jęknęłam
głośno, kładąc dłonie na głowie. Miałam dosyć jego głupoty. Dzisiaj z nią
przesadzał.
Irytacja,
która mnie opanowała, a także dobrze znane, osłabiające ciało uczucie, dało mi
znać, że czas najwyższy spożyć zbawienny lek. Obiad może zaczekać. Zresztą,
skoro Nathiel jest chodzącą kuchenką gazową, niech sam sobie go ugotuje.
Bez
słowa skierowałam się w stronę salonu, gdzie obecnie znajdował się słoik z
miksturą. Teraz nie kryłam go już w szafce. Leżał na stole, żebym nie musiała
stawać na specjalnym stołku i wysłuchiwać śmiechu Nathiela, który wyzywał mnie
od krasnoludków. Czasami żałowałam, że nie odziedziczyłam wzrostu po swoim
ojcu. Żałowałam też, że nie miałam tych kilka centymetrów więcej, jak moja
matka. Geny źle zadziałały, i to nie tylko w obliczu człowieczej wysokości.
Charakteru też mi poskąpiły. Za to chłodu miałam w nadmiarze.
Zasiadłam
w wielkim fotelu, w którym zawsze lubiła usypiać Joanne, i składając nogi w
pozycji siadu tureckiego, zabrałam się do przelewania zawartości słoika na małą
łyżeczkę. Płyn wyglądał tak, jak zawsze, tylko trochę inaczej pachniał. A może
to moje urojenia? Ciążę charakteryzowało wiele dziwnych wymysłów. Szczególnie
omamy węchowe dawało o sobie wyjątkowo często znać.
Cicho
wzdychając, włożyłam łyżeczkę do ust. Lek nigdy nie wyróżniał się niczym
szczególnym. Był bezbarwny, bezwonny i praktycznie nie miał smaku (chyba że
przyrównać jego smak do wody mineralnej). Tym razem było jednak inaczej.
Tajemnicza mikstura zapiekła mnie na końcu języka, jakby ostrzegała przed
niepowołanymi skutkami jej spożycia. Zdziwiłam się. Natychmiastowo zaczęłam się
krztusić i wyplułam lekarstwo, nim do końca je łyknęłam.
Auvrey
wszedł do salonu i spojrzał na mnie, już zresztą przebrany, z uniesioną brwią.
–
Poklepać? – spytał rozbawiony. Potraktował mnie jak dziecko, kiedy ja naprawdę
czułam, że coś jest nie tak. To nie było zwyczajnie krztuszenie się. Gardło
niemiłosiernie mnie piekło, a płuca nie były w stanie chwycić w normalny sposób
powietrza. Dławiłam się tak naprawdę czymś, co nie istniało.
Nathiel
zmarszczył czoło. Najwyraźniej zaczął podejrzewać, że moje gwałtowne łapanie powietrza
nie było normalne. Starał się mnie poklepać po plecach, ale to nie pomagało. W
moich oczach pojawiły się łzy, wywołane nadmiernym kaszlem. Nie chciałam właśnie
tak zakończyć swojego żywota. Śmierć przez uduszenie to zdecydowanie głupia
śmierć.
Przypadkowo,
w chwili tego przedziwnego ataku, strąciłam na podłogę słoik z lekarstwem. Jak
wielkie było moje zdziwienie, gdy płyn znajdujący się teraz na dywanie,
przybrał czarną barwę. Czy tylko mi ten kojarzył się teraz z trucizną, a nie z
lekiem? Nie, to nie było możliwe, abym go przedawkowała, dziwne byłoby też
stwierdzenie, że lek uległ przeterminowaniu, ale w takim razie co się z nim
stało?
Nie
mogąc już złapać oddechu, po prostu oparłam głowę na Nathielu i zgasłam.
***
Ciężki
natłok myśli, przygnębiająca atmosfera i przejmująca cisza opanowały cały dom, dając
wrażenie odbywającej się tam stypy, lub jeszcze lepiej: pogrzebu. Nathiel
uśmiechał się krzywo do własnych rozważań, które przecież nigdy nie były
pesymistyczne. Czasami miał wrażenie, że złe myśli trafiły do niego poprzez
Laurę, a przecież powinno być zupełnie odwrotnie. To on powinien zarażać
wszystkich wkoło swoim optymizmem. Gdzie w takim razie uciekł w ciągu ostatnich
miesięcy? Zrobił sobie małe wakacje? A może nie tylko Laura przeżywała ciążę?
Może on także był w ciąży, tylko takiej umysłowej, i to dlatego jego hormony
szalały? A może zamiast ciąży, przejął po niej okres? Tak, mentalny okres to
jest właśnie to.
Chłopak
potrząsnął głową z niedowierzaniem. Nic nie szło tak, jak powinno iść. Przecież
ten tajemniczy lek, sprezentowany Laurze przez jakąś tam Mad, działał wcześniej
znakomicie. Co się z nim nagle stało? Wystarczyło kilka kropel i Laura padła w
jego ramiona, niczym słomiana kukła. Do tej pory kręciła się po łóżku z wysoką
gorączką, próbując złapać oddech. Podczas ciąży jeszcze nie było z nią tak źle.
Nathiel był niemal pewien, że jeżeli niczego w tym momencie nie wymyśli, nie
dożyje dzisiejszej nocy, podobnie jak dwójka jego wciąż nienarodzonych dzieci.
Przyglądając
się cierpiącej, pobladłej twarzy, Nathiel przygryzał wargę. Nie miał pojęcia,
co zrobić. Liczył na to, że jego przyjaciel wpadnie na jakiś ambitny pomysł.
Zawsze ratował go w końcu z opresji. Z nadzieją spojrzał na swojego towarzysza,
który siedział przy stole i wpatrywał się w skupieniu w słoik. Gdy do niego
zadzwonił, pojawił się tu wraz z Amy w ciągu kilku minut. Wiedział, że może na
nich liczyć. Przynajmniej sam nie tkwił w tym bagnie.
Nathiel
ostatni raz spojrzał w blado-zarumienioną twarz Laury, którą zajmowała się
wytrwale zrozpaczona Amy, a potem usiadł obok swojego przyjaciela, pogrążając
się w rozważaniach na temat tego, jak może ją uratować. Zgodnie ze
stwierdzeniem Sorathiela, to musiała być jakaś trucizna. Przyczyna jej
powstania wciąż była jednak niewiadoma.
–
Masz coś? – spytał zniecierpliwiony łowca.
Sorathiel
ciężko westchnął.
–
Widzę tylko jedno rozwiązanie – mruknął, odkładając słoik na stół i ściągając z
nosa okulary.
Swoje brązowe
tęczówki skierował na Nathiela, który patrzył się na niego jak na ostatnią
deskę ratunku, mogącą ocalić świat. Jego świat. – Odwiedzenie miejsca, gdzie
powstał ten specyfik.
Demon
zmarszczył czoło.
–
Perth Street pięć. – Sorathiel szybkim ruchem dłoni spisał adres na żółtej
karteczce.
–
Doskonale – mruknął demon, chwytając za nią gwałtownie. – Wrócę najszybciej,
jak się da.
–
Uważaj na siebie, Nathiel – dodała Amy zmartwionym głosem. Chłopak wyjątkowo
posłał jej lekki uśmiech. Bo choć na co dzień za nią nie przepadał, była
przyjaciółką Laury, a także dziewczyną jego przyjaciela, która zresztą
troszczyła się o nich niekiedy lepiej niż on sam, a przecież miała w zanadrzu
wyłącznie ludzkie uzdolnienia.
Żółtą
karteczkę włożył do kieszeni. Słoik również postanowił ze sobą zabrać. Szczerze
dziękował przyjacielowi za to, że spisał dla niego adres na kartce. Niewyraźne,
małe, zalane płynem literki, znajdujące się na etykietce, niewiele mu
podpowiadały. Sorathiel był lepszym czytelnikiem, więc mógł mu zaufać.
Nathiel
wypadł z domu, jakby deptał mu po piętach diabelski pies. Można powiedzieć, że
tak też się czuł – jakby jakiś kudłacz miał go zaraz ugryźć w tyłek, mając na
celu pospieszenie go, albo jakby grał w Pac-Mana, gdzie rzucają się na niego
żarłoczne, pikselowe duszki, wpędzające go w ślepy zaułek. Czuł presję,
niepewność i strach. Zabawne uczucia. Prawie nigdy nie miał z nimi styczności.
To wszystko za sprawą Laury. Może miłość wcale go nie wzmocniła, a osłabiła?
Może to bycie wolnym, przystojnym i młodym demonicznym łowcą czyniło go silniejszym?
Nawet jeśli tak było, nie żałował swojego wyboru. Kochał Laurę i wiedział, że na
tym etapie nie potrafiłby bez niej żyć. Zrobi wszystko, żeby ją uratować.
Zaciskając
pięści, przyspieszył swój krok. Perth Street znajdowało się mniej więcej trzy
przecznice od ich domu. Droga nie powinna przekroczyć dziesięciu minut. Dziwiła
go lokalizacja sklepu, jeżeli tak go można było nazwać. Nigdy nie słyszał, żeby
znajdowała się tam jakaś apteka, fabryka lekarstw czy cokolwiek innego o
podobnym wybrzmieniu. Miał wrażenie, że są tam tylko i wyłącznie domy
mieszkalne, ale mógł się przecież mylić, bo rzadko zapuszczał się w te tereny.
Tak naprawdę miasto znał tylko dzięki swoim nocnym, łowieckim wyprawom. W nocy
niewiele można było jednak zobaczyć, a jeżeli już gdzieś dostrzegł demona,
świata poza nim nie widział. Liczyło się wtedy tylko to, aby go zabić.
Przeskakując
przez ogrodzenie czyjegoś domu, Nathiel pokonywał nieprzetarte ścieżki w
poszukiwaniu swojego celu. Był pewien, że jest gdzieś niedaleko, choć wciąż nie
wiedział gdzie. Z irytacją rozglądał się po okolicy, przy okazji groźnie
mierząc wzrokiem ludzi, którzy mieli czelność spojrzeć mu prosto w twarz.
Nieważne, że jakiś starszy dziadek wymachiwał na niego laską z powodu
podeptanych kwiatków, nieważne, że potrącił jakieś dziecko na rowerze, które
popłakało się, lądując na chodniku, to nic, że goniła za nim jego zbulwersowana
matka. Gdy chodziło o Laurę (ewentualnie o zabijanie demonów), Nathiel nie
zwracał uwagi na otoczenie. Brnął do przodu, na przekór wszystkiemu, co stało
na jego drodze, przypominając przy tym piaskową burzę. Nie przyjmował do siebie
wiadomości, że coś mogłoby pójść nie tak. Wierzył, że uda mu się znaleźć
rozwiązanie w tej sytuacji bez wyjścia.
Chłopak
przeskoczył kolejny płot. Perth Street pięć. Chyba znalazł swój cel. Kto by
pomyślał, że będzie to zwyczajny, mały sklepik, przyłączony do domu
jednorodzinnego. Nathiel nie chciał się rozczulać nad wyglądem tego miejsca.
Czerwone, herbaciane róże otaczające sklep wcale go nie wzruszały, a wręcz
przeciwnie – z chęcią by je zdeptał. Swoim obojętnym wzrokiem owiał tylko zewnętrze
sklepu. Na pewno rzucił mu się w oczy błękitny kolor, a także niewielka tablica
zawieszona nad drzwiami, głosząca: „Domowa kuchnia”. Na chwilę zatrzymał się
przed budynkiem i przybrał ogłupiałą minę. Domowa kuchnia? A co z tym wspólnego
miały lekarstwa? Niczego z tego nie rozumiał. A jeżeli to nie tutaj miał się
znaleźć?
Dla
pewności wyjął zgniecioną karteczkę z kieszeni. Perth Street pięć. To dokładnie
tutaj. Niemożliwe, żeby producent pomylił się przy podawaniu własnego adresu, a
tym bardziej Sorathiel nie mógł się pomylić przy przepisywaniu go. To byłby jakiś
absurd.
Wyrzucając
w tył papierek, Nathiel przybrał groźną minę. Jeżeli ma zrobić wrażenie i przy
okazji wzbudzić strach, musi zacząć to robić już teraz.
Szybkimi
i gwałtownymi krokami ruszył w stronę sklepu. Drzwi pokonał z rozmachem.
Dzwoneczek, który odezwał się, gdy je pchnął, nijak wpasowywał się swoim
delikatnym brzmieniem w sytuację. Raczej powinien w tym momencie rozbrzmieć
dźwięk dzwonu grozy, który często umieszczano w znaczących momentach kiepskiego
horroru. Dziewczyna siedząca za ladą również powinna wyglądać inaczej. Nie
miała prawa się uśmiechać. Powinna się go bać.
–
O mój Boże! – rozległ się pisk w zdobionym błękitem pomieszczeniu. Właścicielka
irytującego głosu podniosła się zza lady, spoglądając podekscytowana w stronę
Nathiela. Chłopak od zawsze wiedział, że wzbudzał swoim wyglądem pozytywne
uczucia, ale teraz go to nie interesowało, bo chodziło o Laurę. Z drugiej
strony… Czy ta dziewczyna nie zachowała się właśnie, jakby go znała?
Mrużąc
groźnie oczy, Nathiel wyjął z kieszeni nóż łowców. Nieznajoma momentalnie
zbladła i odsunęła się pod samą ścianę, dotykając ją dłońmi, jakby szukała w
niej jakiegokolwiek wsparcia. Wiedziała już, że chłopak nie ma dobrych zamiarów
i najwyraźniej nie miała pojęcia, jak na to zareagować. Przerażonymi oczami
wpatrywała się w broń, którą dzierżył.
Nathiel
bez chwili zastanowienia przeskoczył przez blat i wbił nóż tuż obok głowy obcej
dziewczyny. Ta wydała z siebie stłumiony okrzyk przerażenia i natychmiastowo zerwała
się do biegu. Tego Auvrey nie przewidział. Raczej dałby sobie rękę uciąć, że
zaskoczy ją w taki sposób, iż długo nie oderwie się od ściany. Trudno. Nawet w
zaskakujących sytuacjach trzeba było sobie radzić.
Nim
zielone pantofelki powędrowały gdzieś dalej, poza horyzonty, chwycił ich właścicielkę
za długie włosy i przyciągnął z powrotem do ściany. Dziewczyna wstrzymała dech.
Nie mogła oderwać przerażonych, błękitnych oczu od szmaragdowych ślepi
zirytowanego demona.
Nathiel
przyłożył nóż do jej gardła.
–
Imię – warknął.
–
M-Madlene! – pisnęła natychmiastowo zakładniczka. – J-ja nic nie zrobiłam!
Przysięgam! Jestem niewinna, napr…
Auvrey
zatkał jej usta dłonią.
–
Odpowiadaj tylko na moje pytania – dodał ze zgrozą. – Nie musisz niczego
dodawać.
Dziewczyna,
bliska płaczu, kiwnęła lekko głową, dzięki czemu Nathiel mógł odsunąć swoją
dłoń z jej ust.
–
Mikstura na ciążowe dolegliwości – kontynuował przepytywanie. – To ty ją dałaś
Laurze? – mówiąc to, wyjął z kieszeni słoik i podstawił go pod sam nos
dziewczyny.
–
T-tak, to ja – odpowiedziała cicho. – A-ale ta mikstura nie była niebezpieczna
i... nawet nie da się jej przedawkować, serio! Ludzie tyle razy ją testowali!
Nathiel
poczuł jeszcze silniejszy napływ gniewu. Zanim dokładnie przepytał zakładniczkę,
z góry stwierdził, że musi być winna. Nie wierzył tym pozornie niewinnym,
załzawionym, błękitnym oczom.
Przycisnął
exitialis jeszcze mocniej do jej
szyi.
Madlene
przestała już niemal oddychać, w strachu przed utratą głosu – w końcu od gardła
niedaleko było do krtani.
–
To twoja wina – warknął Nathiel. – Laura wzięła dzisiaj łyżeczkę tego świństwa
i nagle poczuła się źle! Po prostu padła w moje ramiona! A teraz leży w łóżku i
umiera! Umiera, rozumiesz?! Przez ciebie!
–
To nie ja – szepnęła skruszonym głosem Madlene, brzmiąc prawie jak mała
dziewczynka, która próbowała się obronić, choć nie wiedziała jak. – Przysięgam.
Moja mama nikogo by nie zabiła swoimi lekarstwami. – Z jej oczu pociekło kilka
bezbronnych łez, to jednak nie wzruszyło Nathiela, a wręcz przeciwnie,
podburzyło go jeszcze bardziej.
–
W takim razie zawołaj swoją matkę! Niech ona za to odpowiada!
Dziewczyna
skuliła się, przymykając powieki. Najwyraźniej nie zamierzała tego robić.
–
Mad?
Cichy,
dźwięczny głos poniósł się po pomieszczeniu. Nie minęła nawet chwila, a w
drzwiach, tuż za ladą, pojawiła się niska blondynka o okrągłej, niemal
dziecięcej twarzy. Zamrugała kilka razy zielonymi oczami, wpatrując się to w
Nathiela, to w swoją koleżankę. Najwyraźniej nie wiedziała, co się dzieje.
–
Czego? – syknął Auvrey, niezadowolony z tego powodu, że ktoś mu przeszkadzał w
zastraszaniu.
Następne
dzieje były już tylko kwestią czasu. Urocza dziewczyna, która nie mogła mieć
więcej niż osiemnastu lat, bez chwili zastanowienia chwyciła za wazon z
kwiatami stojący na ladzie. Nie przejmowała się wypływającą z niego wodą ani podeptanymi
kwiatami. Po prostu rzuciła się z nim na zaskoczonego demona z dzikim okrzykiem.
Auvrey
uskoczył w ostatnim momencie, zaś wazon, który został rzucony z rozmachem w
jego kierunku, rozbił się na ścianie tuż za jego plecami. Uwolniona z uścisku
Madlene wydała z siebie okrzyk przerażenia. Na kolanach poczłapała w stronę
swojej wybawicielki. Łkała przy tym cicho, dziękując pod nosem przyjaciółce za
wybawienie.
Blondynka
nie zmierzała się poddawać. Wydając z siebie waleczne okrzyki, rzucała w
kierunku Nathiela wszystkim, co miała pod ręką. Słoikami, wazonami, kubkami,
talerzami, owocami, ramkami na zdjęcia, widelcami, nożami, a nawet telefonem
razem z całym łączem. Auvrey z trudem omijał wszystkie przedmioty, jednak nie
uniknął ostatniego: wiklinowego kosza. Dostał nim prosto w czoło, przez co na
chwilę stracił równowagę.
Zielonooka
dziewczyna przybrała groźną minę i ciężko dysząc, stanęła w bojowej pozie.
Nathiel nie miał pojęcia kiedy, ale ta mała, niewinnie wyglądająca istota,
będąca zapewne dziełem samego Szatana, trzymała teraz w ręku coś szklanego.
Szklanego? To wyglądało trochę jak karty. Szklane karty.
–
Nie będziesz tykał Mad! – wykrzyknęła.
Nathiel
skierował w jej stronę nóż.
–
Chciała zabić Laurę! – odpowiedział zdenerwowany.
–
Mad nikogo by nie zabiła, ty... ty.. demoniczny padalcu!
Auvrey
zrobił zdziwioną minę. Skąd wiedziała, że jest demonem? A może to zwykły
przypadek, że tak go nazwała?
–
Chyba sam widziałem, mały potworze! – wykrzyknął z lekkim opóźnieniem, które
zafundowało mu zaskoczenie. To oczywiste, że nie zamierzał dawać wrogowi za
wygraną, nawet jeżeli chodziło o kłótnie słowne.
–
On mnie nazwał potworem, słyszałaś to?! – obruszyła się dziewczyna, tupiąc
złowieszczo nogą. Spojrzała na swoją przyjaciółkę, która stała teraz tuż za jej
plecami, drżąc ze strachu.
–
Ukarz go za to! – pisnęła tylko.
–
Po moim trupie – warknął Nathiel. Tym razem uznał, że zadziała na serio. Żadna
rozszalała menda nie będzie stawała mu na drodze.
Odrywając
się od ściany, zaczął kierować się w stronę dziewcząt. Madlene wydała z siebie
dźwięk podobny do bezradnego jęknięcia, a potem ukryła głowę w ramieniu towarzyszki,
zaś jej przyjaciółka ścisnęła mocniej w dłoni szklaną kartę. Jasne, zielone
oczy iskrzyły się groźnie, wyrażając gotowość do walki. Nie, nie zamierzała się
tak łatwo poddać. Nikt nie będzie bezpodstawnie atakował jej przyjaciół.
Gdy
Auvrey miał zamachnąć się nożem w jej stronę, nagle stało się coś
nieoczekiwanego.
–
Giń, demonie – usłyszał chłodne brzmienie niskiego głosu tuż za plecami, a gdy
odwrócił się w tył, dostał w czoło teflonową patelnią.
Wydając
z siebie cichy syk bólu, zachwiał się, z trudem utrzymując równowagę. Niestety,
nie zdążył zareagować na to w odpowiedni sposób. W oczy rzuciły mu się tylko
wściekle czerwone włosy winowajczyni i dłoń innej, która mignęła mu przed
twarzą, zupełnie jakby czarowała. Co dziwne, zaraz po tym poczuł się senny.
–
Zabiję – tylko tyle zdążył powiedzieć. Chwilę później upadł na podłogę jak
martwy.
Piątka
dziewczyn, która znalazła się w pomieszczeniu, zmierzyła go podejrzliwym
wzrokiem.
–
Wszystko w porządku? – spytała zielonooka, spoglądając troskliwie na swoją
koleżankę, która została zaatakowana przez demona. W pomieszczeniu rozległ się
głośny, przejmujący, choć może nieco przedramatyzowany płacz.
–
Myślałam, że mi rozszarpie krtań! – zawyła Madlene, tuląc się do przyjaciółki.
Ta uśmiechnęła się tylko niemrawo i pogłaskała ją uspokajająco po głowie.
–
Przecież już po wszystkim, nie ma co płakać, Mad.
–
Ta – mruknęła na boku płomiennowłosa dziewczyna, dzierżąca w dłoni patelnię.
Kosmyk niesfornych włosów zdmuchnęła do tyłu. – Ważniejsze od lamentowania jest
teraz to, co z nim zrobimy – mówiąc to, kopnęła czółenkiem buta żebra demona,
najwyraźniej testując to, czy na pewno był nieprzytomny.
–
Zabierzemy go na przesłuchanie, bo co innego – stwierdziła spokojnie jej
towarzyszka, trzymająca w dłoni herbatę. Pojawiła się w pomieszczeniu
niespodziewanie, ale nie było to dla zespołu dziewcząt czymś nadzwyczajnym. Chyba
jako jedyna wyglądała w tej sytuacji jak oaza spokoju. Wszystkie inne były albo
roztrzęsione, albo zdenerwowane.
–
Mamy jakieś pół godziny, zanim się obudzi – stwierdziła niepewnie brązowooka
dziewczyna, która odpowiadała za omdlenie demona.
Reszta
pokiwała znacząco głowami.
Cześć :)
OdpowiedzUsuńDeadline to zUo. Ale nie przekroczyłaś terminu tak bardzo, a skoro masz ustawiony najwidoczniej czas publikacji inny niż odpowiedni dla Europy Środkowej, to datą pozostaje niedziela :)
Jako że Margaret szła do szkoły, obudziłam się wcześniej niż zwykle. Ona wyszła z pokoju, a ja chwyciłam telefon, włączyłam wi-fi, weszłam na bloggera i otwarłam WCN. Przeczytałam cały rozdział, po którym moją jedyną reakcją były słowa: "Nie jest mi go żal". Tak, naprawdę nie jest mi przykro, że Nathiel skończył tak, jak skończył, należało mu się za ten atak.
A teraz od początku.
Jestem zdania, że gdyby Mad chciała zabić Laurę, to by jej wcześniej nie ratowała. Ot tyle.
Nathiel się robi taki podejrzliwy, aż nie przypomina siebie. Jednak coraz bardziej lubię to jego doroślejsze "ja". Choć głupota wciąż powala.
"- Mogłaś zginąć - mruknął.
- Ale żyję - podsumowałam, powracając do swoich domowych czynności." - przyszły tatuś się martwi, aww ^__^
Laura się taka nielaurowa robi po tym lekarstwie, ale przynajmniej już nie mdleje.
" - O czym znowu rozmyślasz?
Spojrzałam na czarnowłosego, półnagiego demona, który wyszedł właśnie spod prysznica. Już z daleka czułam od niego przyjemny zapach mięty i gorąco parujące z jego ciała. Nie, wcale nie pomyślałam o tym, żeby się do niego przytulić. Nie jarali mnie mokrzy chłopcy.
Nathiel zdążył zauważyć, że zawiesiłam wzrok na jego klatce piersiowej. Chwytając okazje, włączył swój stały, uwodzicielski tryb. Oparł się seksownie o framugę drzwi do kuchni, wypiął klatkę piersiową i uśmiechnął się uroczo. Jego zmrużone, świecące oczy, starały się mi przekazać: bierz mnie, maleńka.
- Brałabyś - stwierdził uwodzicielsko Auvrey, na co ja cicho prychnęłam.
- Raczej: prałabym - poprawiłam go, wracając do o wiele bardziej twórczego zadania, którym było podsmażanie cebulki na patelni. Przecież kiedyś muszę nauczyć się gotować.
- A więc taki masz fetysz - zachichotał chłopak - Mój tyłeczek cię jara i chętnie byś go poklepała.
Spojrzałam na niego przez ramię z miną, która mogła mówić tylko jedno: jesteś idiotą.
- Chodziło mi o twoje spodnie - mruknęłam pod nosem, spoglądając w dół.
- No, wiesz, Laura? Ty to jednak jesteś bezwstydna - roześmiał się szmaragdowooki - Żeby się od razu do moich spodni dobierać?
- Nie denerwuj mnie i wrzuć je wreszcie do pralki.
Gdy Auvrey otwierał buzię, żeby znów rzucić jakimś zboczonym tekstem, w stylu: "ściągnij je ze mnie" lub "ściągnij swoje, a zrobię to samo", rzuciłam go ścierką do naczyń, która wciąż miała na sobie pozostałości piany.
Chłopak złapał ją w górze i prychnął głośno.
- Wiesz, przed chwilą się myłem, nie musiałaś.
- Może twoje ciało jest czyste, ale myśli pozostawiają wiele do życzenia." - cytat powinien iść jeszcze bardziej w dół, ale wtedy komentarz byłby cytatem. Dobrze wiesz, jaka była moja reakcja na tę scenę wysłaną w spoilerze. Ręce mi opadły. Kocham Nathiela miłością prawdziwą i wielką, ale czasami mam ochotę wyplenić jego głupotę raz na zawsze strzałem w jego głowę. Albo swoją. Whatever. Z drugiej strony ta głupota pokazuje, że mimo dwudziestu trzech lat, Auvrey ma w sobie to, co miał jako nastolatek, a co podbiło moje serce w tomie pierwszy.
Dlaczego ja mam wrażenie, że to kochana Gabrielle włamała się do domu Collins i zamieniła/podmieniła lek na truciznę? Ta zołza jest do wszystkiego skłonna, a sądząc po ostatnim rozdziale ze złymi wiedźmami (wciąż mam sympatię do Isabelle, choć to zła czarownica), wszystko się mogło zdarzyć.
UsuńNathiel rusza na poszukiwanie Madlene. Huehuehue. Bardzo dobre opisy, wiesz? Nie mam wrażenia, że coś dzieje się za szybko, a wręcz w odpowiednim tempie. Jest akcja, jest nóż (Nathiel, władca noży, jej!), jest Królik z rzucaniem czym popadnie, jest w końcu Abigail ze swoją patelnią i Żydzio z magią! Mamy tę moc, mamy tę moooc!
Taki odrobinę bez werwy ten komentarz. Obiecuję, następny będę pisać przy jednoczesnym czytaniu, wtedy jest we mnie więcej emocji.
Śmieję się z Natha, że dał się piątce dziewczyn, a jedną z nich doprowadził do płaczu swoją wersją "jestem zły, uciekaj", ale też bardzo przyjemnie czytało mi się o jego wyprawie :)
Czekam na nn ^^
Ściskam mocno! :*