niedziela, 26 marca 2017

[TOM 3] Rozdział 17 - "Nic nie jest stracone"

Mam mieszane uczucia co do tego rozdziału, bo był jednym z tych, których naprawdę nie chciało mi się pisać i robiłam to po długiej przerwie, jednak uważam, ze Alendi jest epickie, bo... bo jest. Wielbię Andi i Aleca. Oprócz nich mamy akcję w teatrze, mającą na celu powstrzymać młodych z departamentu. W gotowości jest już kilka rozdziałów mocno poświęconych Sapphire, Raidenowi i Rielowi. Coś tam się dzieje. 
Korzystam aktualnie z dobrodziejstwa publikacji na określoną godzinę. I tak jej nie lubię! Miłej niedzieli.
*** 
– Stary, ja nawet nie wiedziałem, że w Nox jest piwnica.
– Teraz w większości domów są piwnice, Nathiel.
Auvrey zmarszczył czoło.
Czy Nox było domem? Dla niego to wciąż organizacja, może nawet swego rodzaju przystań, gdzie mógł ukryć się przed Laurą i dziećmi z puszką piwa, narzekając Sorathielowi na ciężkie życie. Nigdy nie patrzył na ich siedzibę w taki sposób, a jeśli by się zastanowić… przecież ludzie naprawdę tu mieszkali. Sorathiel, Amy, Ethan, Andi. Może nie byli w dosłownym znaczeniu rodziną, ale czasem jak rodzina siebie traktowali. Tak, Nox mogło być jedną, wielką familią zgromadzającą bliskich i dalekich krewnych. Nox zdecydowanie było domem.
Dwójka łowców zeszła po schodach. Ich kroki odbijały się echem od ścian tworząc klimat rodem z filmów grozy. Piwnica w której byli kojarzyła się Nathielowi z lochami Reverentii, z tym, że nie płonęły tu liczne świecie – paliła się tylko jedna żarówka zawieszona na suficie, bujała się w tą i z powrotem, jakby miała zamiar spaść komuś na głowę i zostawić po sobie krwawą pamiątkę.
– O tym właśnie mówiłem – odezwał się Sorathiel, przerywając rozmyślenia przyjaciela. Oficjalnym ruchem dłoni wskazał na miejsce przypominające więzienie. Wąsko ułożone kraty nie przepuściłyby nawet psa, a co dopiero człowieka czy demona. Auvrey słyszał, że la bonne fee maczały palce przy montowaniu tej demonicznej klatki. Założyły jakieś dziwne zaklęcie, które nie pozwoli im nawet dotknąć krat. Więzień będzie mógł się uwolnić tylko wtedy, kiedy ktoś dobrowolnie otworzy jego więzienie, a zapewne nikomu nie będzie się do tego spieszyć.
Nathiel wyglądał, jakby był pod wrażeniem. Najpierw spojrzał na kraty i pokiwał głową z uznaniem, potem rozglądnął się po piwnicy.
– No, nieźle. Trochę jak w horrorze – przyznał. Nie był fanem takich miejsc ze względu na wspomnienia, ale nie zamierzał trząść portkami jak dzieciak, który idzie po słoik z ogórkami kiszonymi z polecenia babci. Ciemność i ciasnota wcale go nie przerażały.
– To mi przypomniało pewną sytuację – odezwał się nagle Auvrey, całkowicie zapominając o swojej poprzedniej myśli. – Pamiętasz, Sorath? Mieliśmy wtedy po szesnaście lat. Policja zamknęła nas w pace, bo ganialiśmy z nożami po ulicy!
Szef Nox westchnął ciężko i spojrzał beznamiętnie na swojego towarzysza.
– To ty ganiałeś z nożem, ja goniłem za tobą i próbowałem cię powstrzymać. Potem po prostu znaleźli w mojej kieszeni nóż – mówiąc to wzruszył obojętnie ramionami.
Nathiel nie słuchał swojego przyjaciela, był pogrążony we własnych myślach. Miał własną wersję zdarzeń głęboko zakorzenioną w umyśle i nie zamierzał jej zamieniać na inną.
– A pamiętasz jak Hugh po nas przyszedł? Był cholernie zły i pierwszy raz dał mi szlaban – zachichotał. Jego mina z radosnej zmieniła się jednak w niezadowoloną, kiedy przypomniał sobie na co dostał szlaban. – Kara na kompa to najgorsze, co mogło spotkać dorastającego chłopaka – mruknął pod nosem.
– Dorastający chłopcy nie dostają szlabanów jak dzieci – dodał Sorathiel.
Auvrey puścił to mimo uszu. Bardzo szybko tracił zainteresowanie tematem, szczególnie gdy mu nie odpowiadał. Blythe zdążył go już poznać na tyle, żeby wiedzieć, iż nie należy podejmować dalszych rozmów, jeżeli milczał. Najlepiej ignorować ciszę i czekać aż sam podejmie kolejny temat. Długo nie musiał czekać, co również nie było dla niego zaskoczeniem.
– Mogę przetestować? – spytał nagle demon, szczerząc się.
Sorathiel wskazał zapraszająco dłonią na więzienie. Uśmiechnął się kącikiem ust, zupełnie jakby cieszył się z tego, że Nathiel zostanie zamknięty i nie będzie mógł stamtąd wyjść. Czasem skrycie marzył o tym, żeby przetrzymać swojego przyjaciela w miejscu, w którym nie będzie musiał słuchać jego codziennego narzekania.
Auvrey wszedł do środka, a Sorathiel zamknął za nim drzwi. W pierwszej kolejności demon spróbował dotknąć krat – skończyło się to dla niego boleśnie. Natychmiastowo odrzucił rękę w tył i skrzywił się z niezadowoleniem. Domyślał się, że te „piorunujące” wrażenia zawdzięczał Alex. Przed oczami widział jej triumfalną minę. Miał ochotę rozwalić te kraty, ale nawet nie miał możliwości użyć mocy. W więzieniu magia była neutralizowana przez czar, który nałożyła zapewne Martha, specjalizująca się w odczuwaniu wrażeń wszystkimi zmysłami. Nerwowe napieranie nożem na stalowe pręty również niewiele dawało – złośliwe iskierki przepływały przez jego nerwy dostarczając mu niemiłych wrażeń fizycznych. Rzadko się poddawał, ale w tej sytuacji musiał ustąpić sile la bonne fee. Stworzyły całkiem przyzwoite więzienie na demony.
Nathiel po raz kolejny tego dnia spojrzał na Soratha z podziwem, tym razem był jednak wymieszany z irytacją. Gdyby czarodziejki go teraz widziały, zapewne tarzałyby się po podłodze ze śmiechu. Zdecydowanie nie lubił przegrywać i dawać innym satysfakcji z wygranej.
– Niech będzie, całkiem dobre – powiedział wzruszając lekko ramionami. Starał się brzmieć możliwie obojętnie, co tylko dodatkowo rozbawiło Sorathiela – zdradzał go podejrzanie łobuzerski uśmiech.
Zanim Auvrey zdążył się oburzyć, jego przyjaciel otworzył więzienie. Demon wyszedł z niego z dumnie uniesioną ku górze głową – wyglądał jak wyniosła dam, która chciała olśnić wszystkich swoimi wdziękami.  
– Tata! – rozległ się dziecięcy krzyk. Sorathiel spojrzał przez ramię na córkę, która po cichu zbiegła schodami w dół i szybko przywarła do jego nóg. Teraz spoglądała na niego błyszczącymi, brązowymi oczami. Najwyraźniej oczekiwała, że ojciec weźmie ją na ręce. Kiedy samo spojrzenie nie wystarczyło, zmarszczyła śniade czółko i wystawiła małe rączki do góry Dopiero wtedy zareagował zgodnie z wolą swojej radosnej pociechy.
Anastasia Elisabeth Blythe była bardziej podobna do swojej matki niż ojca, choć inteligencję i spokój zdecydowanie odziedziczyła po nim. Z wyglądu była kopią swojej babki i to jej zawdzięczała swoje drugie imię. Ana miała skłonności do pożerania ogromnych ilości słodyczy. Podobnie jak Amy w dzieciństwie, była pulchną, małą, ale uroczą dziewczynką. 
– Nie powinno cię tu być – odezwał się łagodnym, ojcowskim głosem Sorathiel, spoglądając prosto w rozpromienioną twarz córki. Nawet na moment uśmiech nie zniknął z jej twarzy. Doskonale wiedział, że ma do czynienia z kolejną niepoprawną optymistką. Oby w przyszłości nie była taka jak on. – To nie jest miejsce dla dzieci, Ana.
– Ale tęskniłam – odpowiedziała słodkim głosem Anastasia, obejmując lekko pulchnymi rączkami szyję swojego taty. To wystarczyło, żeby stanowczy dotąd Sorathiel ustąpił.
Nathiel przyglądał się tej scenie, opierając się luzacko o chłodną ścianę piwnicy. Za każdym razem, kiedy patrzył na córkę przyjaciela widział tylko jedną osobę. Podobnie było z Calanthią.
– Nie wiem czy to dobrze, że Anastasia i Calanthia są takie podobne do swoich babek – prychnął Auvrey. Owszem, Elisabeth była dla niego jak matka i to między innymi jej zawdzięczał to, że trafił do Nox, ale Calanthe była po prostu wredną wiedźmą i... przy okazji piekielnie dobrą łowczynią – dążył do tego, żeby ją pokonać. Nawet po jej śmierci czuł się, jakby była jego rywalką. – Na dodatek tak samo jak one się przyjaźnią. Może to jakieś reinkarnacje? – parsknął śmiechem. – Nie chciałbym, żeby w przyszłości moja córka była lepszą łowczynią niż ja.
– Właśnie przyznałeś się do tego, że Calanthe była od ciebie lepsza – zauważył Sorathiel. Dopiero wtedy Nathiel się wzdrygnął. Nie taki chciał uzyskać efekt. Przeklął pod nosem i szybko zmienił temat. Przecież to on był najlepszym łowcą pod słońcem! Nie mógł w siebie wątpić! Poza tym ta stara prukwa była już od kilku lat trupem!
– Przekaż la bonne fee, że mimo, że są głupimi pindami, stworzyły całkiem niezłą pakę na demony – burknął od niechcenia Auvrey.
– Zadziwiasz mnie – powiedział z udawanym podziwem Sorathiel. – W ciągu minuty wypowiedziałeś dwa komplementy w stronę osób, za którymi nie przepadasz.
Demon zmrużył groźnie oczy. Już po chwili wyminął swojego przyjaciela z głośnym i ostentacyjnym prychnięciem. Kiedy podążał w stronę schodów, zaciskał pięści i szedł wyprostowany jak obrażona nastolatka.
Anastasia zamrugała kilka razy brązowymi oczkami i spojrzała badawczo na ojca.
– Wujek Nathiel ma okles? – spytała poważnym głosem dorosłej kobiety, która ma po prostu problem z wymawianiem litery „r”.
Sorathiel chcąc nie chcąc wybuchnął śmiechem.
***
Młoda demonica od dłuższego czasu przyglądała się chłopakowi, którego z pewnością nie powinno tutaj być. Nie zapraszała go do swojego pokoju. Wtargnął tu siłą i wyrwał jej z rąk resztki prywatności. Wiedziała, że chce jej zrobić na złość. Co chwilę zerkał na nią przez ramię i uśmiechał się z nutką triumfalnej satysfakcji. Miała ochotę cisnąć w niego poduszką, a najlepiej to wydrapać mu oczy, tylko musiałby się najpierw do niej zbliżyć, bo była uziemiona. Od kilku dni leżała w łóżku niezdolna do ruchu. Była naprawdę mocno pokiereszowana. Już nawet niewiele pamiętała z tego, co ją spotkało. Chyba walczyła z jakimiś demonami, które napadły ją na placu zabaw. Było ich cholernie dużo i nie miała nawet jak uciec. Dobrze, że ten idiota Nathiel i debil Alec zjawili się tam o czasie. Straciła już wystarczająco dużo demonicznej krwi.
Andi zmrużyła groźnie oczy, kiedy jej rówieśnik oderwał się od lustra i zwrócił ku niej. Niestety w garniturze wyglądał naprawdę dobrze. Dorosło. Przystojnie. Co nie zmieni faktu, że go nienawidziła z całego serca, bo wdzięczył się przed tym głupim lustrem i próbował ją wkurzyć. Naprawdę bardzo chciała pójść na tę misję. Przecież to jedna z ważniejszych akcji Nox! Jej przyjaciele mieli się spotkać z samym departamentem.
Nienawidziła swojego życia.
Prychnęła cicho i założyła ręce na piersi. Na uśmiechniętego od ucha do ucha Aleca spojrzała spode łba. Usta miała zaciśnięte, a nozdrza poruszały się tak, jakby szykowała się do byczego ataku na swojego niepoprawnego towarzysza dotychczasowych misji.
To nie było sprawiedliwe, że taki lamus mógł uczestniczyć w tak poważnym przedsięwzięciu! Był cienki jak gumka w zużytych majtkach.
Alec widząc minę swojej przyjaciółki przewrócił oczami.
– Daj spokój, Andi. Nie moja wina, że nie możesz uczestniczyć w tej misji. Dobrze wiesz, że powinnaś leżeć w łóżku. Jesteś po prostu zła, że nie idziesz na tę misję ze mną, co? – To pytanie w jego ustach zabrzmiało dziwnie uwodzicielsko. Andi przez chwilę miała wrażenie, że rozmawia z Nathielem. Na dodatek ten jego głupi gest – oparł się o nonszalancko o szafę i puścił jej oczko. Miała ochotę plunąć mu na te piekielnie czyste lakierki.
 – Jestem zła, bo jestem lepsza niż ty, a mimo tego muszę tu leżeć i na dodatek wgapiać się w twoją pryszczatą twarz – syknęła złośliwie demonica. Z jej oczu sypały się iskry.
– Daj spokój, już od roku mam gładką twarz bez żadnych skaz – prychnął Alec, przejeżdżając dłonią po swoim policzku i podbródku. – Tak poza tym… – Chłopak podszedł do niej i pochylił się nad jej twarzą z błyskiem tajemniczości w oczach oraz wyzywającym uśmieszkiem na twarzy, który zwiastował dla Andi niebezpieczeństwo. – Jestem lepszy niż ty – szepnął. Jego niski głos odbił się echem od ścian umysłu demonicy. Usłyszała w swojej głowie tą wypowiedź kilka razy. Miała wrażenie, że zacięła jej się w mózgu jakaś płyta. 
A jakby tak trzasnąć go w gębę z całej siły? Mógłby się wtedy zatoczyć pod samą ścianę, ubrudziłby swój garnitur lub w najlepszym przypadku go podarł i może wtedy nikt by nie wpuścił takiego łachmaniarza do teatru?
Andi nie mogła ukryć uśmieszku zadowolenia wywołanego przez niecne plany. Alec nie domyślał się, że jej chwilowa ekscytacja była spowodowana myślami na temat tego, jak powstrzymać go przed udaniem się na misję. Wziął to na swój prosty, męski sposób – jako zachętę do działania, dlatego przybliżył swoją twarz jeszcze bliżej ust dziewczyny.
Demonica szybko otrzeźwiała. Postanowiła najpierw ratować siebie przed pocałunkiem tego denerwującego idioty. W tym celu pacnęła go dłońmi w policzki i odrzuciła gwałtownie od siebie. Miała nadzieję, że to wystarczy, żeby się wywrócił, ale on nawet się nie zachwiał.
– Ostatnio nie narzekałaś jak się całowaliśmy – burknął niezadowolony Alec. Przeczesał dłonią ułożone na żel włosy i kucnął na podłodze. Rękę wciąż trzymał na kołdrze Andi, zupełnie jakby zapowiadał swój rychły powrót.
Andi przez chwilę mogła sprawiać wrażenie zakłopotanej, ale to odczucie szybko minęło. W końcu była zirytowana jego zachowaniem. Za bardzo próbował się do niej zbliżyć. To, co ostatnio się między nimi wydarzyło było tylko i wyłącznie chwilą słabości i to na pewno nie słabości do Aleca! Próbowała sobie przecież wyobrazić kogoś zupełnie innego, on posłużył jako manekin do testowania nastoletnich pocałunków!
– Wkurza mnie to, wiesz? – powiedziała chłodno demonica. – Jesteśmy tylko znajomymi z Nox, może nawet w jakiejś minimalnej części przyjaciółmi – mruknęła na boku tak cicho, że ledwo było ją słychać. – Nie mam zamiaru psuć tych durnych relacji. Nie chcę widzieć twojej gęby przy mojej twarzy i nie chcę się z tobą…
Cholera – przeklęła w duchu Andi. Alec był szybszy niż sądziła. Przylgnął gwałtownie do jej ust nie dając jej dokończyć zdania. Zesztywniała jak kij od miotły. No, po prostu nie wierzyła w to, że ją wykiwał! W grach zręcznościowych była zawsze o wiele lepsza i szybsza niż on! Nie twierdziła przy tym, że całowanie było grą zręcznościową…
Pocałunek nie trwał długo. Alec zdążył się odsunąć od dziewczyny zanim ta znów go odepchnęła. Nie oddalił się jednak na bezpieczną odległość. Patrzył jej głęboko w oczy i starał się wyglądać na poważnego. Ich relacje zawsze stały gdzieś na pograniczu ironii i młodzieńczej rywalizacji, ale całkiem niedawno zdołali odkryć coś całkiem nowego. Alec doskonale zdawał sobie sprawę z tego co czuje, to Andi cały czas odpychała od siebie myśli na temat niebezpiecznych powiązań, które mogły ich opleść jak trujący bluszcz.
– Czy naprawdę jesteśmy tylko przyjaciółmi? – spytał. 
Andi starała się doszukać w jego głosie rozbawienia, sarkazmu czy nawet śladowej ilości kpiny, ale przecież zdążyła go już poznać. Kiedy był poważny, naprawdę wyglądał jak poważna osoba.
Nie odpowiedziała. Czuła, że jej policzki płoną żywym ogniem. Mimo tego nie spuszczała z niego wzroku, zupełnie jakby się spodziewała, że znów ją pocałuje, a ona wcale nie będzie z tym walczyć.
Milczącą chwilę przerwał krzyk dobiegający z dołu. Ktoś z Nox wołał Aleca na zbiórkę, zupełnie jak w przedszkolu. Demonica poczuła lekki zawód, kiedy jej przyjaciel przywrócił swoje ciało do pozycji pionowej, ale to przecież tylko przez to, że idzie na misję zamiast niej, prawda?
– Muszę iść – westchnął Alec, chowając ręce do kieszeni. Czarny krawat przechylił mu się pod artystycznie krzywym kątem. Miała ochotę go poprawić i kopnąć go prosto w ten zgrabny zadek, żeby stąd jak najszybciej wyszedł. – Wpadnę potem.
Andi zawstydzona własnymi chaotycznymi myślami schowała się pod kołdrą. Jej rówieśnik zachichotał na ten widok, a ona sama siebie przeklęła – właśnie pokazała mu, że wygrał te starcie, a ona nie znosiła przegrywać!
Czekała aż Alec wyjdzie z pokoju. Słyszała jego ciche kroki i otwierające się drzwi, ale o dziwo nie oddźwięk ich zamykania. Miała ochotę wynurzyć się spod kołdry i dowiedzieć się o co mu chodzi, ale zanim to zrobiła, chłopak się odezwał:
– Andi. – W jego ustach to nieszczęsne imię zabrzmiało jak przeklęta ballada miłosna.
– Co? – burknęła spod kołdry zniechęcona demonica.
– Kocham cię. – Po tych słowach drzwi zamknęły się cicho za winowajcą.
Panna Tourlaville napięła wszystkie mięśnie. Wzięła głęboki wdech, jakby lada moment miała wrzasnąć ze wszystkich sił, ale nie zrobiła tego. Po prostu wynurzyła się spod kołdry i wściekle rzuciła poduszką w drzwi – odbiła się od nich z głośnym puknięciem, a potem opadła na podłogę tonąc w stercie kurzu.
Andi skrzywiła się z bólu i opadła bezradnie na pościel – na jej nieszczęście, pachniała Aleciem.
***
Wszystko było dokładnie zaplanowane, choć nie mieliśmy żadnej wygórowanej strategii. Walki z demonami zdołały nas już nauczyć, że nie warto układać wzniosłych planów, bo i tak nie będziemy mogli ich w pełni zrealizować. Żadnej bitwy nie dało się zaplanować. Każda miała swój własny, niepowtarzalny i nieprzewidziany w skutki przebieg.
Dzisiaj, dzięki la bonne fee, byliśmy dostatecznie zabezpieczeni na wypadek, gdyby coś miało pójść nie tak. Nawet jeśli nie zdołamy złapać demonów w teatrze, zdołamy je złapać w naszym świecie, bo do Reverentii nie będą mogły z powrotem wrócić – umożliwi nam to specjalne zaklęcie nazywane blokującym.
Wszystko rysowało się w jasnych barwach, ale wiedziałam, że nie możemy być zbyt pewni siebie. Z doświadczenia zdobytego przy walce z demonami, zdołałam już wywnioskować, że wszystko może obrócić się przeciwko nam nawet, gdy jesteśmy pewni swego. Byliśmy dosyć pechowym zespołem. Naszą wadą mogło być to, że każdy z nas był inny, kiedy demony z Reverentii myślały w tych samych kategoriach i miały z góry ustalony cel: siać zamęt.
Wraz z Nathielem usiedliśmy na wąskich, wygodnych, czerwonych fotelach. Na dzisiejszą okazję musiałam ubrać sukienkę w stylu wieczorowym – była to długa, zielona sukienka otoczona przeźroczystym tiulem. Nie należała do mnie, standardowo pożyczyłam ją od Amy, która uparła się, że koniecznie muszę ją ubrać, bo wyglądam w niej jak leśny elf. Nie zgadzałam się z tym stwierdzeniem i stroniłam od takich kreacji, ale to była tylko misja. Równie szybko mogłam tę sukienkę zniszczyć, bo przecież ciężko walczy się w długich i nieporęcznych kreacjach. 
Nathiel miał na sobie garnitur. Tylko kilka razy w życiu miałam okazję go w nim zobaczyć. Po raz pierwszy, gdy na własną rękę poszliśmy na demoniczny bal w Reverentii, po raz drugi, kiedy braliśmy ślub, po raz trzeci, kiedy to Sorathiel brał ślub, po raz czwarty, czyli teraz. Musiałam przyznać, że o wiele lepiej i dostojniej wyglądał w czarnym fraku niż w tych swoich luzackich koszulkach z dziwnymi napisami, ale nie chciałam go ograniczać, a przynajmniej nie w kwestii stylu.
Reszta członków Nox była porozsadzana w różnych punktach strategicznych. Żaden z nas nie siedział z przodu, żeby demony nas nie dostrzegły, naszym rozkazem było również w miarę możliwości wtopić się w tłum. Do ataku mieliśmy przystąpić, kiedy Sorathiel da nam znak przez słuchawkę, którą każdy miał umieszczoną w uchu, ewentualnie wtedy, kiedy sytuacja wymknie się spod kontroli.
Jakieś dwa metry dalej znajdował się Alec – posłał nam szeroki uśmiech. Po nim zdołałam się domyślić, że cieszy się z powodu misji. Gdzieś kilka siedzeń od niego w fotelu zagłębił się znudzony Ethan, który postanowił nie golić się przez kolejne miesiące – przez to zarósł jak neandertalczyk. Reszta członków Nox była tak poukrywana, że nie zdołałam ich dostrzec. Nieważne. Ważne było to, że byli gotowi do działania.
Szum na sali w pewnym momencie przycichł. Dla wszystkich stało się jasne, że za kurtyną coś się dzieje – powoli zaczęła unosić się ku górze. Już kiedy zobaczyłam buty, wiedziałam, kto będzie przedmówczynią. Sapphire, która wychowała się w cyrku, miała dryg do przedstawiania swojej trupy – dziś miała się ona wcielić w rolę aktorów teatralnych.
Nie skupiałam się zbytnio na jej słowach. Widziałam tylko jej dziwnie wymachujące w powietrzu dłonie, które próbowały odwrócić uwagę od wszystkiego innego, co mogło się w tym czasie dziać za jej plecami. Mówiła chyba coś o dobrym rozpoczęciu, o niesamowitym przedstawieniu, wymówiła swoje imię i nazwisko oraz wszystkich aktorów, którzy mieli wystąpić podczas „spektaklu”, oprócz tego czepiły się mojej głowy krótkie słowa jak: energia, moc, odpoczynek, śmierć.
Zamrugałam kilka razy oczami i spojrzałam na miejsce obok. Zdziwiłam się, kiedy nie dostrzegłam tam Nathiela. Chwyciłam się podłokietników i zesztywniałam. A jeżeli to była iluzja? Nie, zdecydowanie nie. Inni ludzie wciąż tu byli, członkowie Nox, których wcześniej dostrzegłam wciąż znajdowali się na tych samych pozycjach. Gdzie wobec tego był Nathiel?
Zaczęłam się rozglądać. Miałam wyrzuty sumienia, że go nie upilnowałam, ale zrzuciłam winę na mój dziwny stan otępienia. W słuchawce usłyszałam cichy trzask i już po chwili rozległ się w niej głos Sorathiela.
– Bądźcie czujni. La bonne fee twierdzą, że Sapphire chce zabrać wszystkim ludziom zgromadzonym w sali energię.
Zdziwiłam się. To by wyjaśniało moje osłabienie. Nathielowi nic nie zrobią, mi mogą zabrać tylko połowę ludzkiej mocy, ale co w takim razie z resztą? Jeżeli nie zareagujemy, oni również padną ofiarą planu demonów.
Kiedy już chciałam się podnieść do góry, poczułam w głowie lekkie ukłucie. Skrzywiłam się i opadłam z powrotem na fotel. Ze zdziwieniem przyuważyłam, że dziwne otępienie stopniowo zaczęło znikać. Od razu poczułam się lepiej, czego nie mogłam powiedzieć o Sapphire. Nagle złapała się za głowę i zaczęła krzyczeć, zupełnie jak wtedy, kiedy w Reverentii Martha zastosowała na niej zwrot zaklęcia. Czyżby teraz zrobiła to samo?
– Zastosowałam zaklęcie ochronne i posłałam je do was przez łącze słuchawek – odezwała się Martha, z poprzedzającym ją cichym skrzypnięciem. – Cała zła moc wróciła do Sapphire.
 Zanim zdołałam pomyśleć o tym, co powiedziała, w końcowe słowo wepchnął się jej Ethan.
– Czy wy widzicie tego kretyna? – warknął.
Zdezorientowana spojrzałam w stronę sceny.
Teraz już wiedziałam gdzie był Nathiel. Standardowo postąpił według własnego planu ponownie udowadniając nam, że jest niedojrzałym łowcą, działającym na własną rękę.
Zaklęłam pod nosem zdając sobie sprawę z tego, że gdyby usłyszała to moja matka Joanne, pewnie byłaby w szoku.
– Skoro Nathiel zaczął, nie mamy wyboru. Do dzieła – odezwał się z westchnięciem Sorathiel, zupełnie jakby się tego spodziewał. Ostatecznie spędził z nim większość życia, mógł go znać nawet lepiej niż ja.
W ciągu kilku sekund na sali rozpętał się prawdziwy chaos. Ludzie zaczęli uciekać w popłochu widząc Nathiela, który wskoczył na scenę z nożem w ręku. Po drodze zdołało mnie potracić kilkoro ludzi – jeden z mężczyzn walnął mną o ścianę przez co moja głowa w jednym momencie niemalże eksplodowała na kawałeczki. Przez chwilę nie wiedziałam co się dzieje, ale stosunkowo szybko przywróciłam siebie do porządku.
Sapphire została zraniona przez Nathiela. Zobaczenie na jej twarzy zdziwienia mieszanego z przerażeniem było satysfakcjonujące. To udowodniło, że miała w sobie jakiekolwiek ludzkie uczucia, którymi po części kierowały się pół demony. 
Młoda demonica nie wiedziała co zrobić. Próbowała na oślep uderzać Nathiela czarną strugą mocy, ale bezskutecznie. Jej usta były wykrzywione z bólu. Miałam wrażenie, że starała się walczyć z cierpieniem, które wróciło do niej ze zdwojoną siłą, kiedy Martha odbiła jej zaklęcie. Wyglądała na bezradną i szybko stało się dla mnie jasne, że przegra.
Kiedy dotarłam pod scenę, dostrzegłam również inne demony z departamentu. Wszyscy byli zaskoczeni, co tylko poświadczyło o tym, że wcale nie wiedzieli o ataku. Nie mogli używać swoich mocy, ponieważ la bonne fee stojące z tyłu sali zastosowały zbiorowe zaklęcie polegającą na ograniczeniu zdolności magicznych demonów. Bez magii departament sobie nie poradzi.
Wskoczyłam na scenę. Pierwszą osobą, z którą się zetknęłam był przerażony do cna Riel z rozciętym polikiem. Nie spodziewałam się, że rzuci we mnie tym, co ma pod ręką, a więc w tym przypadku – krzesłem. Na szczęście zdołałam się w porę odsunąć. Drewniany mebel roztrzaskał się o podłogę. Mały demon zaczął uciekać, ale Alec szybko przygniótł go do ziemi. Ten sam problem miał Raiden, który choć zacięcie walczył, w końcu został przyparty do ściany. W tym całym zamieszaniu zdołałam zagubić Sapphire, za to dostrzegłam niewzruszonego Soriela stojącego z boku z założonymi ramionami. Jego widok mnie zdziwił. Spoglądał na mnie przymrużonymi oczami i ustami, które wyglądały, jakby nigdy się nie uśmiechały. Czy on się poddał? Sprawiał wrażenie zmęczonego i wcale niezaskoczonego tym, co się działo.
Mogłam się domyślić, że Nathiel dobierze się do niego jako pierwszy. Zadziwiające było to, że Soriel go widział, ale nie zareagował na atak. Dobrowolnie dał się powalić na podłogę, czego Nathiel nawet nie przyuważył. Kiedy przygwoździł jego ciało do desek teatru, uśmiechnął się triumfalnie, jakby przechytrzył własnego brata. Nie, mylił się. Soriel Auvrey chciał zostać przechytrzony. W jego twarzy kryło się coś, co świadczyło o całkowitym poddaniu się. Patrzył w oczy Nathiela i przekazywał mu wzrokiem pogardliwą niechęć działania. Co go doprowadziło do tego stanu? Czy stało się coś, o czym nie wiedzieliśmy?
Exitialis zawisło nad starszym Auvreyem. Wstrzymałam dech i zesztywniałam. Nathiel naprawdę wyglądał, jakby chciał mu wbić nóż w serce. Krzyknęłam i zaczęłam biec w jego stronę. Jakoś nieszczególnie zależało mi na Sorielu, ale nie chciałam, żeby Nathiel utonął w demonicznej chęci zabijania. To mimo wszystko był jego brat. Na dodatek nie chciał walczyć, poddał się walkowerem. Takich osób nie należało karać za posłuszeństwo.
– Nathiel! – krzyknęłam, ale nie zwrócił na mnie uwagi.
– No, dalej, zabij mnie – usłyszałam głos Soriela. Był niski, niechętny i zachrypnięty. Tak mógł brzmieć tylko ktoś, który stracił chęć walki bądź całkowity sens życia.
Kiedy stanęłam za plecami mojego męża, ten wystawił za siebie rękę, próbując mnie zatrzymać. Posłusznie stanęłam w miejscu, bo zaufałam mu, że ma plan.
Exitialis skrobało koszulkę Soriela tuż przy sercu.
– Chciałbyś tak skończyć, co? – spytał chłodno Nathiel. – Nie pozwolę ci na to – prychnął, a potem zamachnął się nożem i z całej siły wbił go bratu w brzuch. Soriel zacisnął usta, próbując nie wydać z siebie żadnego dźwięku. Bałam się, że Nathiel naprawdę może go zabić. Majtał nożem w jego żołądku, jakby był szmacianą kukłą. Nawet mnie przez moment zrobiło się niedobrze. Chciałam się zerwać, chwycić go za  rękę i odciągnąć, ale zanim to zrobiłam, Nathiel dobrowolnie przestał. Nie musiał już niczego robić. Soriel utracił przytomność.
Kiedy się nad nimi pochyliłam, dostrzegłam na twarzy starszego z braci blady odcień. Pod oczami miał straszliwie cienie. Prawdopodobnie zemdlał tak szybko tylko dlatego, że nie był dziś w najlepszej formie, nawet jak na demona. Pozostawało pytanie: dlaczego dobrowolnie oddał się w ręce Nox?
Odetchnęłam cicho i rozglądnęłam się wkoło. Reszta demonów została pojmana. Sapphire z trudem utrzymywała się o własnych siłach. Ciężko dyszała, miała zmrużone oczy i krzywiła się z bólu. Sorathiel trzymał jej ręce z tyłu pleców. Niemalże rzucił ją na kolana. Zdziwiła mnie brutalność naszego szefa, ale nie mogłam mu mieć tego za złe. Sapphire była jedną z tych osób, które najwięcej namieszały w naszym życiu.
– Zadowolona? – spytał Blythe. 
Widziałam to. Ten jego drobny uśmiech wykazujący triumf. Nie dziwiłam mu się. W końcu nam się udało. W końcu. I to bez większego wysiłku. Było mi trochę wstyd, że nie zrobiłam niczego konkretnego, ale członkowie Nox nie potrzebowali mojej pomocy, doskonale sobie poradzili.
Sapphire uniosła ociężałą głowę i spojrzała z dzikim uśmiechem na szefa organizacji.
– Myślisz, że tak łatwo nas przechytrzyć? – spytała tajemniczym, ochrypłym głosem.
Zanim ktokolwiek zdołał otworzyć usta i odpowiedzieć jej na młodzieńcze pyskowanie, dosłyszeliśmy cichy chichot. Spojrzałam w tył. Okazało się, że to Riel. W krótkim czasie i to po cichu uwolnił się z uścisku rąk innych członków Nox. Zszokowało mnie to, że ci ludzie, którzy go trzymali, leżeli teraz bez ruchu na podłodze. Riel musiał zastosować inne sposoby, które pomijały magię. Jego piekielna natura wzniosła ręce ku górze, porywając poły peleryny w górę. Dopiero teraz dostrzegłam w jego ręku dwie białe kule. Nie zdążyłam nawet krzyknąć, a kule zderzyły się z podłogą i wybuchły, spychając nas wszystkich ze sceny i oplatając białym, gęstym, duszącym dymem. Spadłam ze sceny i wylądowałam na jednym z czerwonych foteli wyginając się pod dziwnym kątem. Przygniotłam plecami prawą rękę, a moja noga utkwiła pomiędzy siedzeniami wykrzywiając się w nienaturalnej pozie, kark oznaczył krzywą drogę na zbyt krótkim oparciu sprawiając, że kości głośno zachrupotały. Przez moment widziałam sufit, który tonął w bieli. 
Nie mogłam powstrzymać się od jęku bólu, który wydałam pomiędzy falami kaszlu. Oczy łzawiły mi tak mocno, że nie było możliwości, abym omiotła wzrokiem pomieszczenie. Nawet nie wiedziałam, co się w tym momencie działo. Czy to jakiś gaz trujący? Całkowicie zapomniałam o tym, że Riel był swoistym zielarzem Reverentii. Mógł te bomby skonstruować z ziół zdobytych w jego ojczystej krainie.
Mgła tak szybko jak się pojawiła, tak szybko zaczęła opadać. Dym, który oplatał moje dłonie był coraz mniej gęsty. Z uwagą przyglądałam się swojemu ciału, które zdołałam już przywrócić do zwyczajowej pozycji, na szczęście nie groziło mi nic z wyjątkiem delikatnego zwichnięcia barku i kilku siniaków. Potem zaczęłam rozglądać się ze innymi członkami Nox. Wielu z nich leżało nieruchomo na podłodze, inni podobnie jak ja rozbili się na fotelach, jeszcze inni wciąż stali na scenie zanosząc się kaszlem i machając rękami, żeby odgonić dym. Nie mogłam tylko dostrzec demonów.
Kiedy zobaczyłam klęczącego Sorathiela, który trzymał się ze skrzywioną miną za brzuch, zrozumiałam co się stało.
Departament zdołał uciec. Wciąż mieliśmy jednak nieprzytomnego i poważnie rannego Soriela, co odrobinę nas pocieszyło, w końcu to jeden demon mniej. Poza tym... nikt nie powiedział, że to my przegraliśmy.
Słuchawka w moim uchu zaskrzypiała głośno. Cudem powstrzymałam się od wyjęcia jej i rzucenia na podłogę – ten dźwięk był naprawdę bolesny. Z czasem rozległ się w niej głos jednej z czarodziejek.
– Przejście do Reverentii zostało zamknięte. Jedyne co zostało nam zrobić to zlokalizować członków departamentu. Nic nie jest stracone, daleko nie uciekną.

niedziela, 19 marca 2017

[TOM 3] Rozdział 16 - "Rytuał poświęcenia"

– Ile zostało nam czasu?
Lodowa czarodziejka spojrzała na ekran telefonu – podświetlał w ciemnościach jej twarz, ukazując ją w trupio-bladej wersji.
– Pięć minut – szepnęła i schowała komórkę do kieszeni. Teraz w pomieszczeniu panował półmrok. Ciszę przerywał tylko nerwowy stukot butów o posadzkę i ciężkie oddechy.
Był wczesny poranek. Czarodziejki nie spały już dwadzieścia cztery godziny. Były zmęczone, ale zmotywowane, niepewne, lecz zdeterminowane. Oczekiwały na właściwy moment, powtarzając w głowie sentencję zaklęcia poświęcenia, od którego zależało życie ich przyjaciółki. Każda bała się, że o czymś zapomni, że zje ją stres, a przecież rytuały powinny być płynne i niemalże perfekcyjnie przeprowadzone. Sytuacja wywierała na nich silną presję.
Na szpitalnym łóżku obok bezwładnego ciała Madlene siedział Aren. Trzymał ją za rękę i bacznie się jej przyglądał, oczekując aż zaklęcie Patricii przestanie działać. Wszyscy się bali, że nie wyczuje momentu, kiedy śpiewająca czarodziejka powróci do stanu przed zamrożeniem, przecież nie mógł wyczuć jej tętna, skoro nie oddychała – to podwójnie komplikowało sytuację. Tak naprawdę niewiele rzeczy działało na korzyść la bonne fee, ale chciały i musiały spróbować zawalczyć.
Ciało Madlene przeniesiono do izolatki tylko dlatego, że lekarze nie mogli zrozumieć, co takiego się z nią stało. Wiele rzeczy świadczyło o tym, że wcale nie umarła, a coś w magiczny sposób zatrzymało jej funkcje życiowe. Poza tym jej rodzina i przyjaciele mocno nalegali na to, aby nie spisywać jej na straty. Lekarze dali im dwa dni, z tym, że nie powiedzieli na co. Aren miał wrażenie, że chodziło im o pożegnanie się.
Cała czwórka była tutaj nielegalnie, musieli więc zachować względy spokój, żeby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Zdążyli zabarykadować drzwi i rozstawić kilka świec potrzebnych do rytuału. Każda z dziewcząt zastanowiła się już, z czym chce się pożegnać podczas rytuału poświęcenia. Jedno było pewne: na pewno nie chciały żegnać się z Madlene.
Gdy blada Patricia spróbowała wziąć głęboki wdech, Aren wyprostował się jak struna i napiął mięśnie. To nie umknęło jej uwadze, dlatego wstrzymała dech, jakby się bała, że przegapi jego reakcję lub słowa.
– Wraca – powiedział pół demon, kierując przejęte i zarazem błagalne spojrzenie na wszystkie la bonne fee. Pierwszy raz widziały w nim przerażonego chłopca, który boi się, że utraci coś ważnego. Dziś mógł utracić aż dwie osoby. To wywierało na dziewczętach jeszcze większą presję. Nie przyjmowały do siebie, że coś może pójść nie tak. Ten rytuał musiał zakończyć się powodzeniem.
Czarodziejki wzięły zgodny wdech i wystawiły ręce przed siebie. Już wcześniej ustaliły, że mantrą wprowadzającą zajmie się Martha, którą charakteryzował największy spokój i opanowanie. Miała również dobrą dykcję i niemalże perfekcyjną pamięć. W ciągu godziny zapamiętała całe zaklęcie w obcym dla niej języku.
Głos herbacianej czarodziejki wypełnił pomieszczenie. Już pierwsze słowa dziwnej modlitwy rytualnej sprawiły, że ze szpitalnym pokojem zaczęło dziać się coś dziwnego. Aren dostrzegł to jako pierwszy. Powietrze stało się niezwykle gęste i ciepłe, a czas jakby zwolnił. Widział, że Marthcie z trudem przychodzi mówienie w utrzymującym się dotąd tempie. Na jej czole pojawiła się zmarszczka, a po skroniach spłynęła kropla potu. Alex i Patricia uważnie ją obserwowały. Na wszelki wypadek każda z nich nauczyła się rytualnej mantry, żeby w razie czego wesprzeć odprawiającą czar wstępny la bonne fee. Martha nie zamierzała jednak przerywać. Były rzeczy ważniejsze od komfortu osobistego.
Wraz ze skończoną modlitwą, płomienie czterech świec symbolizujące życia czarodziejek, uniosły się powolnie ku górze. Ich ogniste smugi przypominały miniaturowe smoki, które wywijają w powietrzu salta. Martha przez chwilę poczuła się, jakby jej własna dusza uwolniła się z ciała. W rzeczywistości była to tylko niewielka jej część, potrzebna do wykonania rytuału. Gdyby ktoś im teraz przerwał, mogłoby to spowodować trwałe uszkodzenie duchowej powłoki czarodziejek. To podwójnie je przerażało. Nie dość, że nie uratowałyby swojej przyjaciółki to jeszcze same pożegnałyby się z życiem.
Dziewczęta ze zdziwieniem spostrzegły, że im dalej płomienie świec się wędrowały, tym mniej siły miały. Patricia w pewnym momencie upadła na kolana – wciąż jednak trzymała wyciągniętą przed siebie dłoń. Zacisnęła usta i przybrała twardą minę. Nie zamierzała się teraz poddać. Żadna z nich nie zamierzała.
Kiedy ogniste smugi połączyły się w jeden, wielki, ciepły i oślepiający płomień, który zawisnął nad ich głowami, Martha postanowiła przejść do kolejnej części rytuału. Tym razem do wymówienia zaklęcia miały użyć swojego rodowego języka.
– Na mocy nadanej mi przez niebiosa i krew moich przodków, ja, la bonne fee Martha Settler – dziewczyna przerwała na chwilę, żeby wziąć krótki wdech. Ze wszystkich czarodziejek to ona odczuła największy wysiłek. Ciężko oddychała i mrużyła oczy, jakby lada moment miała upaść na ziemię bez ruchu, na szczęście nic takiego się nie stało – poświęcam ci ważną cechę, jaką jest dla mnie spokój – zakończyła.
Alex i Patricia spojrzały na nią z ukosa. To właśnie tę cechę cenili w niej sojusznicy i to dzięki niej była w stanie pełnić rolę nienazwanej na głos przedstawicielki la bonne fee. Jeśli utraci swój spokój, czy straci też inne cechy, które mu towarzyszyły? Niewątpliwie była to cenna wartość, dlatego postanowiła zaryzykować, oddając ją swojej przyjaciółce.
Niebieski promień światła wyskoczył gwałtownie w górę i otoczył szalejące płomienie, powoli się w nie wcielając. Martha była zdziwiona, że zupełnie niczego nie poczuła. Czy na pewno zrobiła wszystko prawidłowo? A może dopiero w przyszłości odczuje następstwa pozbycia się spokoju?
Kolejną czarodziejką, która musiała coś poświęcić była Alexandra. Na jej twarzy malowała się determinacja. Choć była równie zmęczona jak jej przyjaciółki, to po niej najmniej było widać osłabiające działanie rytuału. Wysiłek zdradzały tylko jej mocno rumiane policzki.
– Na mocy nadanej mi przez niebiosa i krew moich przodków, ja, la bonne fee Alexandra Rake, poświęcam ci ważną cechę, jaką jest dla mnie szczerość – powiedziała to powoli i wyraźnie, żeby się nie pomylić.
Szczerość była równie ważną cechą dla Alex, jak spokój dla Marthy. To ona nadawała jej charakter i pozwalała uciszyć w walce słownej najgorszego przeciwnika. To dzięki niej była jedną z najsilniejszych la bonne fee, która odganiała wszystko co złe słowami i nie bała się wyrazić swojej opinii. Czy brak szczerości doprowadzi do tego, że będzie dusić w sobie wszystko, co złe? Nie mogła sobie nawet wyobrazić tego nieprzyjemnego deficytu.
Podobnie jak w przypadku Marthy, zupełnie niczego nie poczuła, gdy żegnała się ze swoją cechą. Kolejny niebieski promień światła, tym razem płynący od niej, połączył się z ogniem, wprowadzając go w jeszcze większe szaleństwo. Dziewczynom wydawało się, że płomień lada moment nie wytrzyma i wybuchnie jak balon, rozsypując dookoła swoje iskry. Czy to była dobra oznaka, czy może zwiastun nieudanego rytuału? Nikt nie chciał o tym myśleć, póki nie rozbrzmiały ostatnie słowa zaklęcia.
Patricia podniosła się z ziemi nie opuszczając ręki w dół. Zachwiała się, ale szybko odzyskała równowagę. Jej nogi i dłonie drżały. Chociaż była dobra w bezpośrednich starciach, nie mogła ukryć tego, że nie była mistrzynią wytrzymałości. W szkole dla la bonne fee zawsze zarzucano jej, że stosuje zbyt wiele energii, która wytwarzała zdecydowanie zbyt mało mocy. Brak równowagi był jej największą wadą podczas stosowania magii.
Zacisnęła usta, a potem w podobnym odstępie czasu co Alex, zaczęła drżącym głosem swoją sentencję:
– Na mocy nadanej mi przez niebiosa i krew moich przodków, ja, la bonne fee Patricia Finch – w tym momencie czarodziejka przymknęła powieki – poświęcam ci ważne uczucie, jakim jest dla mnie przyjaźń, którą darzę Soriela Auvreya.
Słowa najmłodszej czarodziejki zawisły w powietrzu sprawiając, że Alex i Martha sztywnieją. Czy to oznaczało, że Patricia wciąż o nim nie zapomniała? A może spotykali się za ich plecami? Przyjaźń do tego przeklętego demona-zdrajcy była aż tak cennym dla niej uczuciem, że chciała je poświęcić?
Lodowa czarodziejka wiedziała, że właśnie tak będzie najlepiej. Nie chciała więcej cierpieć, obdarzając Soriela przyjaźnią. Za każdym razem ją ranił i stopniowo pozbawiał zaufania, a jednak mimo tego wciąż go lubiła. Tak nie mogło być. Trwała wojna, a oni stali po przeciwnych stronach. Nie miała pewności, że jeden z braci Auvrey nie będzie chciał jej wykorzystać do osiągnięcia swoich celów.
Tym razem to promień w kolorze jaskrawego różu powędrował ku zbitej kuli ognia. Żadna z czarodziejek nie spodziewała się, że kiedy w końcu oddane wartości się połączą, płomień zacznie pluć na wszystkie strony rażącym światłem. Teraz, kiedy rytuał zmierzał ku końcu, wystarczyło, aby dziewczęta utrzymały się na nogach i nie utraciły przytomności.
Kula jaśniała coraz mocniej i mocniej. Wyglądała jak wielki, płomienny, różowo-niebieski księżyc, który rozsypuje się w przestworzach. W pewnym momencie wszyscy w pokoju musieli zamknąć oczy. Aren nie wiedział dlaczego czarodziejki nagle zatkały uszy, ale domyślał się, że to coś związanego z użyciem zaklęcia poświęcenia. Zanim rytuał dobiegł końca, usłyszał ciche jęki, a nawet okrzyk bólu, którego nie mógł scharakteryzować. Najwyraźniej dopiero teraz czarodziejki poczuły, że są obdzierane z tego, co dla nich ważne.
Wielka kula mocy buchnęła promieniami, rozlewając je po całej sali – wyglądało to, jakby niewidzialne wróżki strzepały ze swoich skrzydeł brokat. Im bliżej był podłogi, tym mniejszy był jego zasięg, aż w końcu przy samych kafelkach znikał w nicości. 
Aren przetarł oczy i spojrzał w stronę czarodziejek. Ich widok go zaniepokoił. Martha trzymała się za głowę, którą chowała w kolanach, Alex opierała się plecami o ścianę, uderzając o nią w miarowych odstępach głową – niestety nie widział jej twarzy, bo zasłaniała ją płomienna grzywka, a Patricia głośno i szybko oddychała, trzymając się za serce – jej mina świadczyła o tym, że poczuła wewnątrz siebie brak czegoś cennego.
Pół demon chciał się podnieść i im pomóc, ale w tym samym momencie przypomniało mu się, że miał sprawdzić czynności życiowe Madlene. Jej widok go niepokoił, ponieważ wciąż nie wyglądała, jakby oddychała. Czyżby rytuał się nie powiódł?
– Co… z Mad? – spytała ledwo słyszalnie Patricia.
Aren zbliżył rękę do swojej dziewczyny, ale nie zdążył jej dotknąć. Śpiewająca czarodziejka zerwała się do góry, gwałtownie siadając na łóżku. Zaczerpnęła powietrza z potężnym świstem, jakby brakowało jej w płucach powietrza, a potem spojrzała przerażona na trójkę dziewcząt, spoczywających na podłodze. Była przerażająco blada i głośno dyszała, jakby właśnie przebiegła kilka kilometrów w wyścigu o życie. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że walka o przywrócenie jej życia rzeczywiście była wyścigiem.
– Udało się – szepnęła Alex, zakrywając dłońmi twarz. Reszta dziewcząt odetchnęła zgodnie ze wzruszeniem i radością. Tylko Madlene wciąż nie wiedziała, co się dzieje. Nie podzielała entuzjazmu przyjaciółek. Słowa, który padły jej z ust poświadczyły o tym, że odczuła działanie zaklęcia poświęcenia.
– Co wy żeście zrobiły? – spytała cicho.
***
Nastało późne południe. Aren wciąż siedział przy Madlene, choć sporadycznie się do niej odzywał. Czarodziejka widziała, że jest na nią zły, a kiedy Aren był zły, mówił zdecydowanie mniej niż powinien. Teraz nie pełnił roli jej chłopaka, ale ochroniarza, który pilnuje ją, żeby niczego sobie nie zrobiła aż do czasu, kiedy reszta la bonne fee wróci do szpitala – wszystkie były zbyt zmęczone na jakąkolwiek konwersacje, dlatego stwierdziły, że po kilku godzinach snu wrócą tu na rozmowę, od której Madlene nie będzie się mogła wymigać. Wcale jej się to nie podobało. Kręciła się na łóżku w swojej osobistej izolatce, skąd lekarze postanowili jej na razie nie przenosić i spoglądała niecierpliwie w okno.
Jej pobyt w szpitalu miał się przedłużyć o kilka kolejnych dni. Dziwny stan sprzed kilku godzin, kiedy to  jej czynności życiowe były wstrzymane, wzbudził we wszystkich pracownikach placówki zainteresowanie. Mad miała wrażenie, że każą jej tu zostać tylko po to, aby potraktować ją jako obiekt doświadczalny. Co chwilę przychodziła do jej sali jakaś pielęgniarka – wydawało się, że na zwiady  a tak poza tym była dzisiaj już na trzech, różnych badaniach, w których nawet nie widziała sensu. Brakowało jeszcze telewizji i dziennikarzy, którzy przepytaliby ją jak to się stało, że zmartwychwstała…
Mad spojrzała znudzona w sufit. Za każdym razem, kiedy wyciągała przed siebie ręce, Aren kierował na nią swoje czujne spojrzenie. Czy on naprawdę sądził, że zamierza zrobić sobie krzywdę? Czy właśnie na taką desperatkę wyglądała? Napisała przecież list, w którym wszystko wyjaśniła. Wiedziała, że w oczach swoich przyjaciółek i Arena nie wyszła na rozsądną osobę, ale zrobiła to przecież dlatego, że nie było innego rozwiązania, które karty uznałyby za trafne i właściwe. Poza tym nie wiedzieli jeszcze wielu innych rzeczy…
Madlene westchnęła ciężko. Nie chciała być niemiła, bardzo się cieszyła, że Aren mimo wszystko jej towarzyszy, co świadczyło o jego trosce, chciała jednak pobyć przez chwilę sama. Co rusz spoglądała na szafkę, z trudem powstrzymując się od wyciągnięcia do niej ręki i przygarnięcia do siebie kart tarota. W pewnym sensie można było to nazwać uzależnieniem.
Czasami wolałaby nie znać przyszłości.
Na korytarzu rozległy się kroki. Madlene napięła mięśnie. Doskonale wiedziała kto się zbliża. Chwyciła za kołdrę, jakby chciała ją na siebie narzucić i przykryć się nią po same uszy, jednak zanim to zrobiła, na salę wparowała trójka dziewcząt. Żadna z nich nie wyglądała na zadowoloną. Czuła się jak w sądzie, gdzie nie miała adwokata, a ręce skuto jej kajdanami.
– Dobrze się czujesz, Mad? – usłyszała cieniutki głos. Patricia uśmiechnęła się do niej niemrawo. Na twarzy każdej czarodziejki wciąż widniało zmęczenie.
– Tak – odpowiedziała niepewnie Madlene.
Kiedy la bonne fee usadowiły się już na krzesłach, nastała cisza. Ciężka, przytłaczająca i bolesna cisza. Mad nie mogła spojrzeć dziewczynom w oczy. Z uporem maniaka szarpała za rogi kołdry i udawała, że blade paski, które ją zdobią są o wiele ciekawsze.
Co miała powiedzieć? Podziękować? Przeprosić? Co miała zrobić? Popłakać się, rzucić im w ramiona, powiedzieć, że je kocha? Doskonale to przecież wiedziały.
Alex sięgnęła w jej stronę ręką i odgarnęła jej włosy w bok. Nie była przy tym ani odrobinę delikatna. Mad spojrzała na nią spode łba jak bezbronne jagniątko, które zostało nagle zaatakowane przez lwa. Na jej karku widniał pobladły, szary ślad po użyciu czarnej magii. Chciała go zasłonić, ale Alex skutecznie odtrąciła jej dłoń.
– Zadowolona z siebie? – syknęła przez zęby płomienna czarodziejka. – Wiesz co ci grozi, prawda? – Chciała wyrzucić z siebie wszystko, co ciążyło na jej sercu jak ciężki kamień, ale brak szczerości jej na to nie pozwalał. Przez to poczuła się jeszcze bardziej zirytowana.
– Wiem – powiedziała szeptem Madlene, spuszczając głowę. Teraz bawiła się nerwowo swoimi dłońmi. – Ale… nie zamierzacie chyba o tym powiedzieć Radzie, prawda? – zaśmiała się niemrawo. Kiedy spojrzała ostrożnie na każdą ze swoich przyjaciółek, zrozumiała, że niekoniecznie mają ochotę trzymać język za zębami. Zabolało ją to.
– Jeżeli masz robić takie rzeczy i dążyć do autodestrukcji, może lepiej, żeby pozbawiono cię mocy? – spytała Martha, unosząc brew do góry. Stukała nerwowo butami o posadzkę, zdradzając tym swoje poirytowanie.
Madlene nie wierzyła w to, co słyszy. Otworzyła usta, jakby próbowała powiedzieć coś na swoją obronę, ale żadne słowa nie wyszły z jej ust.
– Zastanowimy się nad tym co zrobimy – mruknęła Alexandra od niechcenia. – Teraz chciałybyśmy ci coś powiedzieć.
– S-słucham?
– Ze względu na twój stan i to, że sama jesteś dla siebie zagrożeniem, odsuwamy cię od wykonywania jakichkolwiek misji – powiedziała zniecierpliwiona Martha. Wyglądała, jakby za chwilę miała wybuchnąć nagłym gniewem. Brak spokoju jej nie sprzyjał.
Madlene nie dowierzała własnym uszom. Omal nie zerwała się do góry.
– Nie możecie! – wykrzyknęła przestraszona. – Ja… ja nie chcę być bezużyteczna, nie chcę… nie chcę przestawać być la bonne fee, zrobiłam to dla was, przecież doskonale to wiecie – jąkała się. – Gdyby nie karty… gdyby nie one… żadna z nas by nie żyła! – pisnęła.
– Może za bardzo polegasz na kartach? – spytała niepewnie Patricia, zupełnie, jakby nie chciała się wychylać poza szereg. – Przecież nie zawsze podpowiadały ci dobre rozwiązania, poza tym… Mad, z wiedzą, że wszystkim nam może stać się krzywda, na pewno wymyśliłybyśmy jakieś wspólne rozwiązanie.
Madlene zacisnęła ręce na kołdrze i otworzyła buzię, jakby chciała coś wykrzyczeć.
– Nie myślisz racjonalnie – odezwała się Martha, przerywając jej chęć wypowiedzi ostrym głosem. – Być może to wina ciąży, nieważne, bynajmniej zadecydowałyśmy. Dopóki stan twojego zdrowia się nie poprawi, a ty nie urodzisz, nie ma mowy o tym, żebyś nam pomagała. – Chłodne, błękitne oczy przeszyły duszę dziewczyny na wskroś. Była w szoku. Nie dowierzała temu, co słyszy.
– Wy… wyrzucacie mnie? – spytała dziecięcym, przejętym głosem.
– Nie wyrzucamy cię, idiotko, po prostu nie chcemy, żebyś znowu zrobiła coś głupiego – odpowiedziała tym razem spokojnie Alex. – Zapomniałaś już co to jest praca zespołowa – dodała pod nosem.
Śpiewająca czarodziejka zacisnęła ręce na kołdrze z całej siły. Musiała wstrzymać dech i przygryźć wargi, żeby tylko nie wybuchnąć głośnym płaczem. Czuła się z tym naprawdę okropnie.
Przecież nie będzie potrafiła patrzeć na to wszystko z daleka. Zawsze walczyły razem, były niemalże nierozłączne. Wystarczyło, że chwilę odpocznie i wszystko wróci na właściwy tor. Czy dziewczyny przestały jej ufać? To prawda, że nie podzieliła się z nimi tym, co zamierza zrobić, ale przecież wciąż były zespołem!
– Mad – zaczęła z westchnięciem Patricia. – Jak brzmi jedna z najważniejszych zasad la bonne fee?
Śpiewająca czarodziejka wiedziała o co chodzi.
„Nie przekładaj swojego życia ponad dobro innych, ponieważ żyjesz po to, aby czynić dobro”. 
Nie odpowiedziała na to pytanie. Skuliła się na poduszce jak małe dziecko, celowo zakrywając twarz włosami.
– Źle się czuję – powiedziała cicho.
Martha, Alex i Patricia spojrzały po sobie znacząco. Po raz kolejny zastosowała na nich ten sam sposób spławiania, nie zamierzały jej jednak więcej dręczyć. Doskonale zdawały sobie sprawę z tego, że odsunięcie Madlene od wojny z demonami i wiedźmami będzie dla niej potężnym ciosem, dlatego akceptowały to, że nie będzie chciała z nimi rozmawiać. Musiała ochłonąć i przyzwyczaić się do nowego stanu rzeczy.
Czarodziejki podniosły się zgodnie do góry.
– Nie panikuj, przecież wciąż będziemy się spotykać, po prostu nie będziemy już razem wykonywać misji – powiedziała Martha. – Tymczasowo – dodała szybko.
Madlene wykrzywiła usta w grymasie. Nie była teraz w nastroju do dyskusji. W ciągu kilku minut poczuła się jak wyrzutek z wielkim brzuchem, którego wszyscy traktują jak eksponat w muzeum, któremu nie może stać się krzywda. Była czymś, czym trzeba przejmować się na każdym kroku, pilnować, a nawet za niego podejmować decyzje. Nie była już dzieckiem, a właśnie tak ją potraktowano. 
Dziewczęta nie doczekały się żadnego słowa odpowiedzi, ani pożegnania, dlatego dobrowolnie skierowały się w stronę drzwi wyjściowych, oznajmiając, że niedługo znów tutaj przyjdą. Madlene to nie obchodziło. Jeżeli tak miała wyglądać ich przyszła relacja, jeżeli miała być odsunięta od większości rzeczy, które dotyczyły również jej… Nie, nie będzie już tak, jak dawniej.
– Mad – odezwał się Aren. Chciał ją dotknąć, ale dziewczyna odrzuciła gwałtownie jego rękę. Uniósł w zdziwieniu brwi, ale nie zareagował na to. Dziwne zachowanie swojej dziewczyny przypisywał stanowi, w jakim się teraz znajdowała. Miał nadzieję, że gdy już urodzi, znów będzie tą samą czarodziejką, co wcześniej. W obecnej wersji nie przypominała siebie. Już od jakiegoś czasu chodziła zamyślona, rzadko się uśmiechała i bardziej irytowała. Częściej wolała zostawać sama, niż spędzać czas z innymi ludźmi, zupełnie, jakby miała coś do ukrycia. Bał się, że niedługo odsunie się również od niego.
Aren wziął krótki wdech. Może za bardzo ją przytłoczył? Może wszyscy za bardzo się o nią martwili, przez co ograniczali jej swobodę i przestrzeń? Nie, potrzebowała tego, szczególnie teraz, kiedy nie potrafiła podejmować racjonalnych decyzji. Odpoczynek od misji na pewno się jej przyda. Dziecko i tak było zagrożone z powodu złego stanu zdrowia przyszłej matki, stosowanie magii tylko pogorszyłoby sprawę, tak samo jak zbędny wysiłek. Póki reszta la bonne fee czuwała, było w porządku.
Pół demon również podniósł się z krzesła.
– Przynieść ci coś? – spytał spokojnie.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Wciąż miała pochyloną głowę i zaciskała pięści na kołdrze. Aren uznał, że się poddaje. Widocznie Madlene potrzebowała to wszystko przemyśleć w spokoju.
– Muszę iść – odezwał się. – Dobiega dziewiętnasta, tak więc odwiedzający muszą opuścić szpital. Przyjdę tu jutro z samego rana. Nie rób niczego głupiego.
Śpiewająca czarodziejka zacisnęła usta, żeby nie wybuchnąć nagłym gniewem.
Nie była cholernym dzieckiem. Nie próbowała się zabić celowo. Nie była samobójczynią. Dlaczego wszyscy sądzili, że pod czyjąś nieobecność zrobi sobie krzywdę?
– Idź już – mruknęła dziewczyna. 
Aren jej posłuchał.
Kiedy jej izolatka opustoszała, a lekarski pochód oznaczył do niego ścieżkę, postanowiła zrobić to, co wcześniej chciała.
Otworzyła szafkę, wyjęła z niej karty i rozłożyła je w prostym układzie na nierównej kołdrze. W głowie wciąż powtarzała to samo pytanie: „czy coś się zmieniło?”. Zgrabnym ruchem dłoni przekładała między sobą zdobione bogato ilustracje i marszczyła czoło, próbując odgadnąć ich znaczenie. Już po kilku minutach starań westchnęła ciężko i oparła głowę o poduszkę. Zwiniętymi mocno pięściami zaczęła tłuc bezradnie o kołdrę. Chociaż chciała wydać na świat kilka łez, nie potrafiła. Wszystkie uczucia utknęły gdzieś wewnątrz niej, zamieniając się w otoczoną murem słabość.
Nie wiedziała co jeszcze może zrobić, aby zmienić bieg wydarzeń. Wszystko nieuchronnie zmierzało do jednego. Do końca, którego nikt nie chciał przeżywać.
Dlaczego los był tak okrutny? Przecież od dziecka powtarzano jej, że dobro ma większą siłę, dlaczego więc zło nad nimi górowało?
Madlene przyłożyła dłonie do twarzy i zastygła w bezruchu. W takiej pozycji spędziła resztę nocy. Tym razem nie próbowała jednak niczego planować.
Poddała się losowi.