–
Ile zostało nam czasu?
Lodowa
czarodziejka spojrzała na ekran telefonu – podświetlał w ciemnościach jej
twarz, ukazując ją w trupio-bladej wersji.
–
Pięć minut – szepnęła i schowała komórkę do kieszeni. Teraz w pomieszczeniu
panował półmrok. Ciszę przerywał tylko nerwowy stukot butów o posadzkę i
ciężkie oddechy.
Był
wczesny poranek. Czarodziejki nie spały już dwadzieścia cztery godziny. Były
zmęczone, ale zmotywowane, niepewne, lecz zdeterminowane. Oczekiwały na właściwy
moment, powtarzając w głowie sentencję zaklęcia poświęcenia, od którego zależało
życie ich przyjaciółki. Każda bała się, że o czymś zapomni, że zje ją stres, a
przecież rytuały powinny być płynne i niemalże perfekcyjnie przeprowadzone.
Sytuacja wywierała na nich silną presję.
Na szpitalnym łóżku obok bezwładnego ciała Madlene siedział Aren. Trzymał ją za rękę i
bacznie się jej przyglądał, oczekując aż zaklęcie Patricii przestanie działać. Wszyscy się
bali, że nie wyczuje momentu, kiedy śpiewająca czarodziejka powróci do stanu
przed zamrożeniem, przecież nie mógł wyczuć jej tętna, skoro nie oddychała – to
podwójnie komplikowało sytuację. Tak naprawdę niewiele rzeczy działało na
korzyść la bonne fee, ale chciały i musiały spróbować zawalczyć.
Ciało
Madlene przeniesiono do izolatki tylko dlatego, że lekarze nie mogli zrozumieć, co takiego się z nią stało. Wiele rzeczy świadczyło o tym, że wcale nie umarła,
a coś w magiczny sposób zatrzymało jej funkcje życiowe. Poza tym jej rodzina i
przyjaciele mocno nalegali na to, aby nie spisywać jej na straty. Lekarze dali
im dwa dni, z tym, że nie powiedzieli na co. Aren miał wrażenie, że chodziło im
o pożegnanie się.
Cała
czwórka była tutaj nielegalnie, musieli więc zachować względy spokój, żeby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Zdążyli zabarykadować drzwi i rozstawić kilka świec potrzebnych do rytuału.
Każda z dziewcząt zastanowiła się już, z czym chce się pożegnać podczas
rytuału poświęcenia. Jedno było pewne: na pewno nie chciały żegnać się z
Madlene.
Gdy
blada Patricia spróbowała wziąć głęboki wdech, Aren wyprostował się jak struna
i napiął mięśnie. To nie umknęło jej uwadze, dlatego wstrzymała dech, jakby się
bała, że przegapi jego reakcję lub słowa.
–
Wraca – powiedział pół demon, kierując przejęte i zarazem błagalne spojrzenie
na wszystkie la bonne fee. Pierwszy raz widziały w nim przerażonego chłopca,
który boi się, że utraci coś ważnego. Dziś mógł utracić aż dwie osoby. To
wywierało na dziewczętach jeszcze większą presję. Nie przyjmowały do siebie, że
coś może pójść nie tak. Ten rytuał musiał zakończyć się powodzeniem.
Czarodziejki
wzięły zgodny wdech i wystawiły ręce przed siebie. Już wcześniej ustaliły, że
mantrą wprowadzającą zajmie się Martha, którą charakteryzował największy spokój
i opanowanie. Miała również dobrą dykcję i niemalże perfekcyjną pamięć. W ciągu
godziny zapamiętała całe zaklęcie w obcym dla niej języku.
Głos
herbacianej czarodziejki wypełnił pomieszczenie. Już pierwsze słowa dziwnej
modlitwy rytualnej sprawiły, że ze szpitalnym pokojem zaczęło dziać się coś
dziwnego. Aren dostrzegł to jako pierwszy. Powietrze stało się niezwykle gęste
i ciepłe, a czas jakby zwolnił. Widział, że Marthcie z trudem przychodzi
mówienie w utrzymującym się dotąd tempie. Na jej czole pojawiła się zmarszczka,
a po skroniach spłynęła kropla potu. Alex i Patricia uważnie ją obserwowały. Na
wszelki wypadek każda z nich nauczyła się rytualnej mantry, żeby w razie czego
wesprzeć odprawiającą czar wstępny la bonne fee. Martha nie zamierzała jednak
przerywać. Były rzeczy ważniejsze od komfortu osobistego.
Wraz
ze skończoną modlitwą, płomienie czterech świec symbolizujące życia
czarodziejek, uniosły się powolnie ku górze. Ich ogniste smugi przypominały
miniaturowe smoki, które wywijają w powietrzu salta. Martha przez chwilę
poczuła się, jakby jej własna dusza uwolniła się z ciała. W rzeczywistości była
to tylko niewielka jej część, potrzebna do wykonania rytuału. Gdyby ktoś im
teraz przerwał, mogłoby to spowodować trwałe uszkodzenie duchowej powłoki
czarodziejek. To podwójnie je przerażało. Nie dość, że nie uratowałyby swojej
przyjaciółki to jeszcze same pożegnałyby się z życiem.
Dziewczęta
ze zdziwieniem spostrzegły, że im dalej płomienie świec się wędrowały, tym mniej
siły miały. Patricia w pewnym momencie upadła na kolana – wciąż jednak trzymała
wyciągniętą przed siebie dłoń. Zacisnęła usta i przybrała twardą minę. Nie
zamierzała się teraz poddać. Żadna z nich nie zamierzała.
Kiedy
ogniste smugi połączyły się w jeden, wielki, ciepły i oślepiający płomień,
który zawisnął nad ich głowami, Martha postanowiła przejść do kolejnej części
rytuału. Tym razem do wymówienia zaklęcia miały użyć swojego rodowego języka.
–
Na mocy nadanej mi przez niebiosa i krew moich przodków, ja, la bonne fee
Martha Settler – dziewczyna przerwała na chwilę, żeby wziąć krótki wdech. Ze
wszystkich czarodziejek to ona odczuła największy wysiłek. Ciężko oddychała i
mrużyła oczy, jakby lada moment miała upaść na ziemię bez ruchu, na szczęście
nic takiego się nie stało – poświęcam ci ważną cechę, jaką jest dla mnie spokój
– zakończyła.
Alex
i Patricia spojrzały na nią z ukosa. To właśnie tę cechę cenili w niej
sojusznicy i to dzięki niej była w stanie pełnić rolę nienazwanej na głos
przedstawicielki la bonne fee. Jeśli utraci swój spokój, czy straci też inne
cechy, które mu towarzyszyły? Niewątpliwie była to cenna wartość, dlatego postanowiła
zaryzykować, oddając ją swojej przyjaciółce.
Niebieski
promień światła wyskoczył gwałtownie w górę i otoczył szalejące płomienie, powoli się w nie wcielając. Martha była zdziwiona, że zupełnie
niczego nie poczuła. Czy na pewno zrobiła wszystko prawidłowo? A może dopiero w
przyszłości odczuje następstwa pozbycia się spokoju?
Kolejną
czarodziejką, która musiała coś poświęcić była Alexandra. Na jej twarzy
malowała się determinacja. Choć była równie zmęczona jak jej przyjaciółki, to
po niej najmniej było widać osłabiające działanie rytuału. Wysiłek zdradzały
tylko jej mocno rumiane policzki.
–
Na mocy nadanej mi przez niebiosa i krew moich przodków, ja, la bonne fee
Alexandra Rake, poświęcam ci ważną cechę, jaką jest dla mnie szczerość –
powiedziała to powoli i wyraźnie, żeby się nie pomylić.
Szczerość
była równie ważną cechą dla Alex, jak spokój dla Marthy. To ona nadawała jej
charakter i pozwalała uciszyć w walce słownej najgorszego przeciwnika. To
dzięki niej była jedną z najsilniejszych la bonne fee, która
odganiała wszystko co złe słowami i nie bała się wyrazić swojej opinii. Czy
brak szczerości doprowadzi do tego, że będzie dusić w sobie wszystko, co złe?
Nie mogła sobie nawet wyobrazić tego nieprzyjemnego deficytu.
Podobnie
jak w przypadku Marthy, zupełnie niczego nie poczuła, gdy żegnała się ze swoją cechą. Kolejny niebieski promień światła, tym razem płynący od niej,
połączył się z ogniem, wprowadzając go w jeszcze większe szaleństwo.
Dziewczynom wydawało się, że płomień lada moment nie wytrzyma i wybuchnie jak
balon, rozsypując dookoła swoje iskry. Czy to była dobra oznaka, czy może
zwiastun nieudanego rytuału? Nikt nie chciał o tym myśleć, póki nie rozbrzmiały
ostatnie słowa zaklęcia.
Patricia
podniosła się z ziemi nie opuszczając ręki w dół. Zachwiała się, ale szybko
odzyskała równowagę. Jej nogi i dłonie drżały. Chociaż była dobra w
bezpośrednich starciach, nie mogła ukryć tego, że nie była mistrzynią
wytrzymałości. W szkole dla la bonne fee zawsze zarzucano jej, że stosuje zbyt
wiele energii, która wytwarzała zdecydowanie zbyt mało mocy. Brak równowagi był
jej największą wadą podczas stosowania magii.
Zacisnęła
usta, a potem w podobnym odstępie czasu co Alex, zaczęła drżącym głosem swoją
sentencję:
–
Na mocy nadanej mi przez niebiosa i krew moich przodków, ja, la bonne fee
Patricia Finch – w tym momencie czarodziejka przymknęła powieki – poświęcam ci
ważne uczucie, jakim jest dla mnie przyjaźń, którą darzę Soriela Auvreya.
Słowa
najmłodszej czarodziejki zawisły w powietrzu sprawiając, że Alex i Martha
sztywnieją. Czy to oznaczało, że Patricia wciąż o nim nie zapomniała? A może
spotykali się za ich plecami? Przyjaźń do tego przeklętego demona-zdrajcy była
aż tak cennym dla niej uczuciem, że chciała je poświęcić?
Lodowa
czarodziejka wiedziała, że właśnie tak będzie najlepiej. Nie chciała więcej
cierpieć, obdarzając Soriela przyjaźnią. Za każdym razem ją ranił i stopniowo pozbawiał zaufania, a jednak mimo tego wciąż go lubiła. Tak nie mogło być. Trwała
wojna, a oni stali po przeciwnych stronach. Nie miała pewności, że jeden z
braci Auvrey nie będzie chciał jej wykorzystać do osiągnięcia swoich celów.
Tym
razem to promień w kolorze jaskrawego różu powędrował ku zbitej kuli ognia.
Żadna z czarodziejek nie spodziewała się, że kiedy w końcu oddane wartości
się połączą, płomień zacznie pluć na wszystkie strony rażącym światłem. Teraz,
kiedy rytuał zmierzał ku końcu, wystarczyło, aby dziewczęta utrzymały się na
nogach i nie utraciły przytomności.
Kula
jaśniała coraz mocniej i mocniej. Wyglądała jak wielki, płomienny, różowo-niebieski
księżyc, który rozsypuje się w przestworzach. W pewnym momencie wszyscy w
pokoju musieli zamknąć oczy. Aren nie wiedział dlaczego czarodziejki nagle
zatkały uszy, ale domyślał się, że to coś związanego z użyciem zaklęcia poświęcenia.
Zanim rytuał dobiegł końca, usłyszał ciche jęki, a nawet okrzyk bólu, którego
nie mógł scharakteryzować. Najwyraźniej dopiero teraz czarodziejki poczuły, że
są obdzierane z tego, co dla nich ważne.
Wielka
kula mocy buchnęła promieniami, rozlewając je po całej sali – wyglądało to,
jakby niewidzialne wróżki strzepały ze swoich skrzydeł brokat. Im bliżej był
podłogi, tym mniejszy był jego zasięg, aż w końcu przy samych kafelkach znikał w nicości.
Aren
przetarł oczy i spojrzał w stronę czarodziejek. Ich widok go zaniepokoił. Martha trzymała się za głowę,
którą chowała w kolanach, Alex opierała się plecami o ścianę, uderzając o nią w
miarowych odstępach głową – niestety nie widział jej twarzy, bo zasłaniała ją
płomienna grzywka, a Patricia głośno i szybko oddychała, trzymając się za serce
– jej mina świadczyła o tym, że poczuła wewnątrz siebie brak czegoś cennego.
Pół
demon chciał się podnieść i im pomóc, ale w tym samym momencie przypomniało mu
się, że miał sprawdzić czynności życiowe Madlene. Jej widok go niepokoił,
ponieważ wciąż nie wyglądała, jakby oddychała. Czyżby rytuał się nie powiódł?
–
Co… z Mad? – spytała ledwo słyszalnie Patricia.
Aren
zbliżył rękę do swojej dziewczyny, ale nie zdążył jej dotknąć. Śpiewająca
czarodziejka zerwała się do góry, gwałtownie siadając na łóżku. Zaczerpnęła
powietrza z potężnym świstem, jakby brakowało jej w płucach powietrza, a potem
spojrzała przerażona na trójkę dziewcząt, spoczywających na podłodze. Była
przerażająco blada i głośno dyszała, jakby właśnie przebiegła kilka kilometrów
w wyścigu o życie. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że walka o przywrócenie jej życia
rzeczywiście była wyścigiem.
–
Udało się – szepnęła Alex, zakrywając dłońmi twarz. Reszta dziewcząt odetchnęła
zgodnie ze wzruszeniem i radością. Tylko Madlene wciąż nie wiedziała, co się
dzieje. Nie podzielała entuzjazmu przyjaciółek. Słowa, który padły jej z ust
poświadczyły o tym, że odczuła działanie zaklęcia poświęcenia.
–
Co wy żeście zrobiły? – spytała cicho.
***
Nastało
późne południe. Aren wciąż siedział przy Madlene, choć sporadycznie się do niej
odzywał. Czarodziejka widziała, że jest na nią zły, a kiedy Aren był zły, mówił
zdecydowanie mniej niż powinien. Teraz nie pełnił roli jej chłopaka, ale
ochroniarza, który pilnuje ją, żeby niczego sobie nie zrobiła aż do czasu,
kiedy reszta la bonne fee wróci do szpitala – wszystkie były zbyt zmęczone na
jakąkolwiek konwersacje, dlatego stwierdziły, że po kilku godzinach snu wrócą
tu na rozmowę, od której Madlene nie będzie się mogła wymigać. Wcale jej się to
nie podobało. Kręciła się na łóżku w swojej osobistej izolatce, skąd lekarze
postanowili jej na razie nie przenosić i spoglądała niecierpliwie w okno.
Jej
pobyt w szpitalu miał się przedłużyć o kilka kolejnych dni. Dziwny stan sprzed
kilku godzin, kiedy to jej czynności życiowe były wstrzymane, wzbudził we
wszystkich pracownikach placówki zainteresowanie. Mad miała wrażenie, że
każą jej tu zostać tylko po to, aby potraktować ją jako obiekt doświadczalny. Co
chwilę przychodziła do jej sali jakaś pielęgniarka – wydawało się, że na
zwiady – a tak poza tym była dzisiaj już na trzech, różnych badaniach, w których
nawet nie widziała sensu. Brakowało jeszcze telewizji i dziennikarzy, którzy
przepytaliby ją jak to się stało, że zmartwychwstała…
Mad
spojrzała znudzona w sufit. Za każdym razem, kiedy wyciągała przed siebie ręce,
Aren kierował na nią swoje czujne spojrzenie. Czy on naprawdę sądził, że
zamierza zrobić sobie krzywdę? Czy właśnie na taką desperatkę wyglądała?
Napisała przecież list, w którym wszystko wyjaśniła. Wiedziała, że w oczach
swoich przyjaciółek i Arena nie wyszła na rozsądną osobę, ale zrobiła to
przecież dlatego, że nie było innego rozwiązania, które karty uznałyby za
trafne i właściwe. Poza tym nie wiedzieli jeszcze wielu innych rzeczy…
Madlene
westchnęła ciężko. Nie chciała być niemiła, bardzo się cieszyła, że Aren mimo
wszystko jej towarzyszy, co świadczyło o jego trosce, chciała jednak pobyć
przez chwilę sama. Co rusz spoglądała na szafkę, z trudem powstrzymując się od
wyciągnięcia do niej ręki i przygarnięcia do siebie kart tarota. W pewnym
sensie można było to nazwać uzależnieniem.
Czasami
wolałaby nie znać przyszłości.
Na
korytarzu rozległy się kroki. Madlene napięła mięśnie. Doskonale wiedziała kto
się zbliża. Chwyciła za kołdrę, jakby chciała ją na siebie narzucić i przykryć
się nią po same uszy, jednak zanim to zrobiła, na salę wparowała trójka
dziewcząt. Żadna z nich nie
wyglądała na zadowoloną. Czuła się jak w sądzie, gdzie nie miała adwokata, a
ręce skuto jej kajdanami.
–
Dobrze się czujesz, Mad? – usłyszała cieniutki głos. Patricia uśmiechnęła się
do niej niemrawo. Na twarzy każdej czarodziejki wciąż widniało zmęczenie.
–
Tak – odpowiedziała niepewnie Madlene.
Kiedy la bonne fee usadowiły się już na krzesłach, nastała cisza. Ciężka,
przytłaczająca i bolesna cisza. Mad nie mogła spojrzeć dziewczynom w oczy. Z
uporem maniaka szarpała za rogi kołdry i udawała, że blade paski, które ją zdobią
są o wiele ciekawsze.
Co
miała powiedzieć? Podziękować? Przeprosić? Co miała zrobić? Popłakać się,
rzucić im w ramiona, powiedzieć, że je kocha? Doskonale to przecież wiedziały.
Alex
sięgnęła w jej stronę ręką i odgarnęła jej włosy w bok. Nie była przy tym ani
odrobinę delikatna. Mad spojrzała na nią spode łba jak bezbronne jagniątko,
które zostało nagle zaatakowane przez lwa. Na jej karku widniał pobladły, szary
ślad po użyciu czarnej magii. Chciała go zasłonić, ale Alex skutecznie
odtrąciła jej dłoń.
–
Zadowolona z siebie? – syknęła przez zęby płomienna czarodziejka. – Wiesz co ci
grozi, prawda? – Chciała wyrzucić z siebie wszystko, co ciążyło na jej sercu
jak ciężki kamień, ale brak szczerości jej na to nie pozwalał. Przez to poczuła
się jeszcze bardziej zirytowana.
–
Wiem – powiedziała szeptem Madlene, spuszczając głowę. Teraz bawiła się nerwowo
swoimi dłońmi. – Ale… nie zamierzacie chyba o tym powiedzieć Radzie, prawda? –
zaśmiała się niemrawo. Kiedy spojrzała ostrożnie na każdą ze swoich
przyjaciółek, zrozumiała, że niekoniecznie mają ochotę trzymać język za zębami.
Zabolało ją to.
–
Jeżeli masz robić takie rzeczy i dążyć do autodestrukcji, może lepiej, żeby
pozbawiono cię mocy? – spytała Martha, unosząc brew do góry. Stukała nerwowo
butami o posadzkę, zdradzając tym swoje poirytowanie.
Madlene
nie wierzyła w to, co słyszy. Otworzyła usta, jakby próbowała powiedzieć coś na
swoją obronę, ale żadne słowa nie wyszły z jej ust.
–
Zastanowimy się nad tym co zrobimy – mruknęła Alexandra od niechcenia. – Teraz
chciałybyśmy ci coś powiedzieć.
–
S-słucham?
–
Ze względu na twój stan i to, że sama jesteś dla siebie zagrożeniem, odsuwamy
cię od wykonywania jakichkolwiek misji – powiedziała zniecierpliwiona Martha.
Wyglądała, jakby za chwilę miała wybuchnąć nagłym gniewem. Brak spokoju jej nie
sprzyjał.
Madlene
nie dowierzała własnym uszom. Omal nie zerwała się do góry.
–
Nie możecie! – wykrzyknęła przestraszona. – Ja… ja nie chcę być bezużyteczna,
nie chcę… nie chcę przestawać być la bonne fee, zrobiłam to dla was, przecież
doskonale to wiecie – jąkała się. – Gdyby nie karty… gdyby nie one… żadna z nas
by nie żyła! – pisnęła.
–
Może za bardzo polegasz na kartach? – spytała niepewnie Patricia, zupełnie,
jakby nie chciała się wychylać poza szereg. – Przecież nie zawsze podpowiadały
ci dobre rozwiązania, poza tym… Mad, z wiedzą, że wszystkim nam może stać się krzywda, na pewno wymyśliłybyśmy jakieś wspólne rozwiązanie.
Madlene
zacisnęła ręce na kołdrze i otworzyła buzię, jakby chciała coś wykrzyczeć.
–
Nie myślisz racjonalnie – odezwała się Martha, przerywając jej chęć wypowiedzi
ostrym głosem. – Być może to wina ciąży, nieważne, bynajmniej zadecydowałyśmy.
Dopóki stan twojego zdrowia się nie poprawi, a ty nie urodzisz, nie ma mowy o
tym, żebyś nam pomagała. – Chłodne, błękitne oczy przeszyły duszę dziewczyny na
wskroś. Była w szoku. Nie dowierzała temu, co słyszy.
–
Wy… wyrzucacie mnie? – spytała dziecięcym, przejętym głosem.
–
Nie wyrzucamy cię, idiotko, po prostu nie chcemy, żebyś znowu zrobiła coś
głupiego – odpowiedziała tym razem spokojnie Alex. – Zapomniałaś już co to jest
praca zespołowa – dodała pod nosem.
Śpiewająca
czarodziejka zacisnęła ręce na kołdrze z całej siły. Musiała wstrzymać dech i
przygryźć wargi, żeby tylko nie wybuchnąć głośnym płaczem. Czuła się z tym
naprawdę okropnie.
Przecież
nie będzie potrafiła patrzeć na to wszystko z daleka. Zawsze walczyły razem,
były niemalże nierozłączne. Wystarczyło, że chwilę odpocznie i wszystko wróci
na właściwy tor. Czy dziewczyny przestały jej ufać? To prawda, że nie
podzieliła się z nimi tym, co zamierza zrobić, ale przecież wciąż były
zespołem!
–
Mad – zaczęła z westchnięciem Patricia. – Jak brzmi jedna z najważniejszych
zasad la bonne fee?
Śpiewająca
czarodziejka wiedziała o co chodzi.
„Nie
przekładaj swojego życia ponad dobro innych, ponieważ żyjesz po to, aby czynić
dobro”.
Nie odpowiedziała na to pytanie. Skuliła się na poduszce jak małe dziecko, celowo zakrywając twarz włosami.
Nie odpowiedziała na to pytanie. Skuliła się na poduszce jak małe dziecko, celowo zakrywając twarz włosami.
–
Źle się czuję – powiedziała cicho.
Martha,
Alex i Patricia spojrzały po sobie znacząco. Po raz kolejny zastosowała na nich
ten sam sposób spławiania, nie zamierzały jej jednak więcej dręczyć. Doskonale
zdawały sobie sprawę z tego, że odsunięcie Madlene od wojny z demonami i
wiedźmami będzie dla niej potężnym ciosem, dlatego akceptowały to, że nie
będzie chciała z nimi rozmawiać. Musiała ochłonąć i przyzwyczaić się do nowego
stanu rzeczy.
Czarodziejki
podniosły się zgodnie do góry.
–
Nie panikuj, przecież wciąż będziemy się spotykać, po prostu nie będziemy już
razem wykonywać misji – powiedziała Martha. – Tymczasowo – dodała szybko.
Madlene
wykrzywiła usta w grymasie. Nie była teraz w nastroju do dyskusji. W ciągu
kilku minut poczuła się jak wyrzutek z wielkim brzuchem, którego wszyscy
traktują jak eksponat w muzeum, któremu nie może stać się krzywda. Była czymś,
czym trzeba przejmować się na każdym kroku, pilnować, a nawet za niego
podejmować decyzje. Nie była już dzieckiem, a właśnie tak ją potraktowano.
Dziewczęta
nie doczekały się żadnego słowa odpowiedzi, ani pożegnania, dlatego dobrowolnie
skierowały się w stronę drzwi wyjściowych, oznajmiając, że niedługo znów tutaj
przyjdą. Madlene to nie obchodziło. Jeżeli tak miała wyglądać ich przyszła
relacja, jeżeli miała być odsunięta od większości rzeczy, które dotyczyły
również jej… Nie, nie będzie już tak, jak dawniej.
–
Mad – odezwał się Aren. Chciał ją dotknąć, ale dziewczyna odrzuciła gwałtownie
jego rękę. Uniósł w zdziwieniu brwi, ale nie zareagował na to. Dziwne
zachowanie swojej dziewczyny przypisywał stanowi, w jakim się teraz znajdowała. Miał nadzieję, że gdy już
urodzi, znów będzie tą samą czarodziejką, co wcześniej. W obecnej wersji nie
przypominała siebie. Już
od jakiegoś czasu chodziła zamyślona, rzadko się uśmiechała i bardziej irytowała. Częściej wolała zostawać sama, niż spędzać czas z innymi ludźmi,
zupełnie, jakby miała coś do ukrycia. Bał się, że niedługo odsunie się również
od niego.
Aren
wziął krótki wdech. Może za bardzo ją przytłoczył? Może wszyscy za bardzo
się o nią martwili, przez co ograniczali jej swobodę i przestrzeń? Nie,
potrzebowała tego, szczególnie teraz, kiedy nie potrafiła podejmować
racjonalnych decyzji. Odpoczynek od misji na pewno się jej przyda. Dziecko i tak było
zagrożone z powodu złego stanu zdrowia przyszłej matki, stosowanie magii tylko
pogorszyłoby sprawę, tak samo jak zbędny wysiłek. Póki reszta la bonne fee
czuwała, było w porządku.
Pół
demon również podniósł się z krzesła.
–
Przynieść ci coś? – spytał spokojnie.
Dziewczyna
nie odpowiedziała. Wciąż miała pochyloną głowę i zaciskała pięści na kołdrze.
Aren uznał, że się poddaje. Widocznie Madlene potrzebowała to wszystko przemyśleć w spokoju.
–
Muszę iść – odezwał się. – Dobiega dziewiętnasta, tak więc odwiedzający muszą
opuścić szpital. Przyjdę tu jutro z samego rana. Nie rób niczego głupiego.
Śpiewająca
czarodziejka zacisnęła usta, żeby nie wybuchnąć nagłym gniewem.
Nie
była cholernym dzieckiem. Nie próbowała się zabić celowo. Nie była samobójczynią. Dlaczego wszyscy sądzili, że pod czyjąś nieobecność zrobi sobie
krzywdę?
–
Idź już – mruknęła dziewczyna.
Aren jej posłuchał.
Aren jej posłuchał.
Kiedy
jej izolatka opustoszała, a lekarski pochód oznaczył do niego ścieżkę,
postanowiła zrobić to, co wcześniej chciała.
Otworzyła
szafkę, wyjęła z niej karty i rozłożyła je w prostym układzie na nierównej
kołdrze. W głowie wciąż powtarzała to samo pytanie: „czy coś się zmieniło?”.
Zgrabnym ruchem dłoni przekładała między sobą zdobione bogato ilustracje i
marszczyła czoło, próbując odgadnąć ich znaczenie. Już po kilku minutach starań
westchnęła ciężko i oparła głowę o poduszkę. Zwiniętymi mocno pięściami zaczęła
tłuc bezradnie o kołdrę. Chociaż chciała wydać na świat kilka łez, nie
potrafiła. Wszystkie uczucia utknęły gdzieś wewnątrz niej, zamieniając się w
otoczoną murem słabość.
Nie
wiedziała co jeszcze może zrobić, aby zmienić bieg wydarzeń. Wszystko
nieuchronnie zmierzało do jednego. Do końca, którego nikt nie chciał przeżywać.
Dlaczego
los był tak okrutny? Przecież od dziecka powtarzano jej, że dobro ma większą
siłę, dlaczego więc zło nad nimi górowało?
Madlene
przyłożyła dłonie do twarzy i zastygła w bezruchu. W takiej pozycji spędziła
resztę nocy. Tym razem nie próbowała jednak niczego planować.
Poddała
się losowi.
Cieszę się, że dziewczynom się udało, choć podejrzewam, że teraz wiele rzeczy stanie się trudniejszych. Z jednej strony Mad zasłużyła sobie na takie traktowanie, narozrabiała, poza tym stanowi dla siebie zagrożenie - nie mów, że nie - ale z drugiej odsunięcie ją od wszystkiego musi być naprawdę bolesne. Może gdyby rzeczywiście szczerze porozmawiała z przyjaciółkami, coś by się zmieniło. Kurczę, nie potrafię jednoznacznie jej ocenić i choć życzę jej jak najlepiej, to ostatnio jest strasznie irytująca. Może czas trochę ochłonąć.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Hej :)
OdpowiedzUsuńDobrze, że rytuał się powiódł. Jestem ciekawa, co bedzib teraz w wątku Pat i Soriela, czy wkurzy go, że czarodziejka już go nie lubi.
Ach, dajesz do zrozumienia, że nie wszystko zostało wyjaśnione, a mnie się ta tajemniczość nie podoba, bo budzi u mnie niepokój.
Jestem ciekawa, co dalej.
Pozdrawiam.