środa, 25 marca 2015

Rozdział 61 - "Droga do wolności"

Ostatnie komentarze z lekka mnie podbudowały, dzięki czemu zyskałam moc do pisania i nadrobiłam kilka rozdziałów wprzód! Dziękuję! I nie, nikt nie trafił kim była osoba, która wręczyła Laurze klucz >D. W sumie to dopiero wyda się to w następnej części o tytule "3/4 demona".
Nad poniższym rozdziałem sporo myślałam. Był pisany długi, długi czas, przez co fragmenty raz są gorsze, raz lepsze. 

POPRAWIONE [06.01.2019]
***
Bezustannie słyszałam swoje imię wypowiadane w skrajnie różnych tonacjach głosowych. Śmiałam się do siebie w duchu, wyobrażając sobie własną osobę leżącą w bezruchu w szpitalnym łóżku, które każdego dnia odwiedzane jest przez rodzinę i przyjaciół. Joanne, Deaniel, Sorathiel, Amy, Calanthe, a nawet Nathiel. Kto najwięcej by do mnie mówił? Mojej przyjaciółce buzia nigdy się nie zamykała, więc może ona? Nie. W mojej wyobraźni głos naczelny był zdecydowanie bardziej męski. Raz pobrzmiewała w nim nuta złości, innym razem smutek albo bezradność, która nie była charakterystyczna dla jego właściciela. Doskonale znałam ten głos. W ostatnich dniach towarzyszył mi zdecydowanie zbyt często. Lubiłam jego brzmienie. Miało w sobie coś hipnotyzującego i uspokajającego. Do kogo więc należało?
– Laura, do cholery!
Laura to chyba byłam ja. Nie, Laura to na pewno byłam ja.
– Mówię do ciebie od jakichś dwóch godzin! Ogarnij się w końcu! Jak ktoś tu wejdzie to mamy przerąbane! Rozumiesz?!
Ogarnąć się? Niby dlaczego?
– Laura! Klucz! Masz w rękach klucz! Ile razy mam to jeszcze powtórzyć? Wiejmy, póki możemy!
Klucz?
Rozwarłam szeroko oczy. Trochę czasu upłynęło, zanim zdołałam odzyskać właściwą ostrość obrazu. Gdy w końcu mi się to udało, szybko rozeznałam się w sytuacji.
Lochy na nowo rozświetlone były blaskiem woskowej świecy, dzięki czemu bez problemu mogłam spoglądać w poruszoną niepokojem twarz Nathiela. Gdy byłam nieprzytomna, ktoś musiał tutaj być. No chyba, że Reverentia posiadała samozapalające się i wymieniające świeczki.
– Klucz – usłyszałam znowu.
Wybudzając się z otępienia, spróbowałam poruszyć ręką. Na chwilę obecną było to jednak niemożliwe. Długi czas wisiałam przyczepiona łańcuchami do ściany, a więc krew zdążyła odpłynąć z moich kończyn. Dopiero teraz mogłam stanąć na równych nogach i odciążyć ramiona.
Spojrzenie utkwiłam w niedużym srebrnym kluczu spoczywającym w mojej dłoni. Aż dziw, że nie opuściłam go na ziemię. To musiał być jakiś cholerny cud.
– Skąd go masz? – spytał szeptem Nathiel.
Dopiero teraz przypatrzyłam się jego twarzy. Miał podkrążone oczy, zmęczony, pozbawiony emocji wyraz twarzy oraz oklapłe, wilgotne włosy. Na jego skroni widać było krople potu. Oddychał ciężko i powoli, co zdradzało ból spowodowany licznymi ranami na ciele. Z niektórych wciąż ulatniał się ciemny dymek.
Do oczu od razu naszły mi łzy. Zdecydowanie za często się rozklejałam.
– Spytałem o coś, Laura.
– Nie wiem – odpowiedziałam ochrypłym głosem. – Ktoś tu był. Jakaś kobieta. Po prostu mi go wręczyła.
Spróbowałam poruszyć dłonią. Czułam, że przez żyły zaczął przepływać mi dobrze znany chłód. To oznaka, że wszystko wracało do normy.
Nathiel nie pytał o więcej. Nie miał na to zwyczajnie siły. Nie stać go było nawet na uśmiech. Po prostu wpatrywał się w tępo w jakiś punkt na ścianie, który był daleko poza moim zasięgiem.
– Boli? – spytałam cicho.
– Nie, łaskocze – odparł zirytowany chłopak. – Może chcesz podrapać?
– Przytulić. – Mój głos przepełniał sarkazm. – Jak małe, płaczące dziecko, które stłukło sobie kolano o beton.
Auvrey posłał mi milczący uśmiech. Nie stać go było na żadne słowa, ale cieszyłam się, że wciąż było go stać na ten drobny gest.
Jeszcze raz poruszyłam dłonią. Tym razem moje palce drgnęły. To oznaczało, że krew zasiliła już swoją mocą najważniejsze elementy mojego wymarzłego ciała. Teraz pozostało mi uwolnić samą siebie z uścisku ciężkich kajdan.
Przybierając skupiony wyraz twarzy, wygięłam dłoń pod odpowiednim kątem i spróbowałam włożyć klucz do dziurki. Aby osiągnąć swój cel, musiałam się nieźle natrudzić. Moje ciało odmawiało bowiem posłuszeństwa. Było zastygłe, odrętwiałe i obolałe. Chwila nic nieznaczącego cierpienia była jednak niczym w porównaniu z silną chęcią ucieczki. Chciałam się uwolnić i stąd uciec, nieważne za jaką cenę.
Po wielu minutach starań, moja ręka została wyswobodzona. Z drugą nie miałam już problemu.
Spojrzałam na czerwone pręgi odbite na nadgarstkach. Nieziemsko piekły, choć jeżeli miałam wybrać gorszy ból, z pewnością wskazałabym na uszkodzone ramię. Miałam szczęście. Od dziecka cechowałam się doskonałą krzepliwością krwi. Domyślałam się, że mogła to być kwestia moich demonicznych genów. 
Postawiłam krok w stronę Nathiela, niemal od razu upadając na kolana. Godziny bez poruszania się oraz zraniona łydka dopiero teraz zaczęły mi doskwierać. Skrzywiłam się wyraźnie i syknęłam z bólu. Myślałam, że mój demoniczny przyjaciel zacznie się do mnie wydzierać albo po raz setny stwierdzi, że żaden ze mnie łowca, on jednak milczał, wyjątkowo cierpliwie oczekując na ratunek. Miałam nadzieję, że klucz będzie pasował również do jego kajdan, w przeciwnym razie będę miała wielki problem.
Biorąc głęboki wdech, powstrzymałam falę słabości i podniosłam się na równe nogi. Powoli zaczęłam sunąć w jego stronę. Spojrzeniu Nathiela towarzyszył blady uśmiech. Było w nim coś dziwnego, coś co mogło poświadczyć o dumie. Dumie? Naprawdę był ze mnie dumny?
Wewnętrznie się zdziwiłam, ale na zewnątrz tego nie pokazałam. W końcu wciąż byłam tą samą chłodną Laurą Collins, teraz tylko trochę bardziej pokiereszowaną. 
– Zaraz stąd uciekniemy. – Stanęłam przy Nathielu i sięgnęłam do jego kajdan. Czułam na sobie jego niecierpliwy oddech. Choć nie byłam tak znowu blisko od jego klatki piersiowej, wyraźnie czułam również ciepło, które od niego biło. To wzburzyło we mnie falę jednoczesnej radości i tęsknoty. Może nie chciałam się do tego przyznawać na głos, ale brakowało mi jego bliskości.
Klucz na szczęście pasował. Już po chwili Auvrey był wolny. Myślałam, że w pierwszej kolejności zacznie się przeciągać jak kot czy rozmasowywać nadgarstki, ale zamiast tego przygarnął mnie do siebie delikatnie, wspierając głowę na moim ramieniu.
Nie mogłam powstrzymać łez. Godziny, a pewnie i dni spędzone w samotności w tym przerażającym miejscu, zdążyły wycisnąć ze mnie resztki sił. Potrzebowałam ciepłego ramienia do cichego wypłakania swoich żali. Może i byłam chłodną bryłą lodu, ale byłam też człowiekiem.
Moje dłonie zacisnęły się na jego plecach, a głowa schowała w piersi. W normalnej sytuacji nie pozwoliłabym sobie na taką chwilę czułości, ale to była sytuacja wyjątkowa.
Nathiel objął ramionami moją głowę i zaczął mnie gładzić po włosach, uciszając szeptem jak małe dziecko. Wciąż powtarzał, że jestem dzielna, ale... czy tak w rzeczywistości było? Tak naprawdę czułam się słaba. Po pierwsze nie mogłam mu pomóc, gdy byliśmy jeszcze na sali balowej, po drugie nie mogłam sama wydostać się z Reverentii, po trzecie nie zdołałam nawet uciec od wrogich demonów, po czwarte wciąż płakałam i nie mogłam nic zrobić z wiedzą, że Nathiel cierpiał. W której z tych sytuacji tkwiła siła? Chyba tylko i wyłącznie w tym, że się nie poddałam.
W końcu wyciszyłam swoje wewnętrzne, płaczliwe ja. Dłonią otarłam resztki łez. 
– Laura – szepnął Nathiel tuż nad moim uchem. – Wiesz, chętnie bym tak postał, bo fajnie się ciebie tuli, ale chyba pora wiać. – Roześmiał się cicho. Oddźwięk jego cichej radości wywołał na moich ustach uśmiech. Tego właśnie mi brakowało. Jego nieskrywanego optymizmu, chwytającego za serce nawet najchłodniejszego pesymistę (czytaj: mnie).
Ostatni raz spojrzeliśmy sobie porozumiewawczo w oczy, a potem trzymając się za dłonie, wyszliśmy z więzienia. Vail Auvrey nawet nie trudził się, aby nas zamknąć. Był pewien, że skoro okuł nas w kajdany, nie uciekniemy. Najwyraźniej się mylił. Pewnie będzie mu smutno, kiedy tu przyjdzie.
– Gdzie teraz? – spytałam szeptem, bojąc się, że ktoś nas usłyszy.
– Wszyscy, którzy się tu zjawiali, przechodzili tą stroną. – Nathiel wskazał głową w lewo.
– To ryzykowny pomysł, ale może powinniśmy spróbować pójść w drugą stronę? Na końcu są schody. Gdzieś muszą prowadzić, a skoro wszyscy szli w przeciwnym kierunku, istnieje mniejsza szansa, że ktoś się na nas natknie.
– Jak uważasz, naczelny strategu nienazwanej, dwuosobowej drużyny. – Auvrey posłał mi wredny uśmieszek, za co mało nie zarobił łokciem w żebra. Powstrzymało mnie tylko to, że zarówno ja, jak i on byliśmy obolali.
Kiedy ruszyliśmy w podróż, zagadka tajemniczych świec została rozwiązana. Ciasny korytarz, którym z wolna się przechadzaliśmy, z każdym naszym krokiem zapalał kolejną świecę woskową umieszczoną na kamiennej wnęce ściany. Nie było więc innej możliwości, jak uznać je za magiczne.
– Nathiel – zaczęłam lekko zaniepokojonym, drżącym głosem.
Chłopak spojrzał w tył pytająco.
– Wiesz, że ten zamek jest prawdopodobnie jedynym wysokim budynkiem w Reverentii? Tylko stąd będziemy mogli skoczyć w cień i przenieść się do naszego świata.
– Zdaniem tego kłamliwego dupka, Blaziera, Reverentia zawierała wiele wysokich budowli i skał – warknął, wykrzywiając swoje usta w niezadowoleniu.
Uśmiechnęłam się pod nosem. No tak, musiał nas przecież zachęcić do tej podróży. Może Nathiela by to nie powstrzymało, ale mnie? Na pewno zastanowiłabym się dziesięć razy, czy jestem gotowa biegać po zamku, w którym tłoczą się demony pragnące mnie zabić. W rzeczywistości okazało się, że łatwo było trafić do Reverentii, ale gorzej już z niej wyjść. Tak naprawdę tylko szaleniec mógłby się tu zapuścić. Szaleniec? Do tej pory uznawałam za niego Nathiela, ale czy ja sama nie zostałam teraz pochłonięta przez szaleństwo? Cóż, ludzie powiadają, że z kim się zadajesz, takim się stajesz. Modliłam się tylko o to, aby jego głupota na mnie nie przeszła.
– Nie masz ze sobą tego dziwnego, leczniczego krzaczka, prawda? – spytał podejrzliwie Nathiel.
Uśmiechnęłam się do siebie ironicznie.
– To się okaże. – Z zażenowaniem sięgnęłam za dekolt swojej dostatecznie zniszczonej sukienki. Najpierw Nathiel wybałuszył oczy, a potem spojrzał na mnie ze znaczącym uśmieszkiem, który był preludium do jego dwuznacznych podrywów.
– Laura, ale że teraz? – spytał uwodzicielskim głosem, opierając się powolnie o ścianę. Dłonią przeczesał swoje roztrzepane włosy, a na koniec wyszczerzył do mnie swoje białe zęby. Słowo daję, powinien grać w reklamie pasty do zębów. Każda nastolatka by na niego poleciała. – Wiem, że to odpowiednie miejsce do nawiązywania stosunków międzyludzkich, bo jest ciemno i klimatycznie, no i jeszcze te romantyczne świece wkoło, ale żeby tutaj, wśród wrogów? – udał zdziwienie. – Poczekaj, aż stąd wyjdziemy. – Puścił mi uwodzicielskie oczko.
– Co kogo jara – mruknęłam do siebie. Wyjęłam zza sukienki zgnieciony kwiat algei leczniczej. Czy Naira się nie pomyliła? Mówiła, że obojętnie gdzie się go umieści, on i tak będzie w pełni rozkwitu. Teraz wyglądał nieco marnie.
– Coś ci się zgniótł – oznajmił rozbawiony Nathiel.
Obdarowałam go morderczym spojrzeniem.
– Widzę, że czujesz się już lepiej. Jak cudownie to słyszeć!
– O, ty też wracasz do formy, stęskniłem się za twoim sarkazmem. – Nathiel wybuchnął śmiechem.
Westchnęłam głośno, a potem spojrzałam na alegeę, która ku mojemu zdziwieniu zaczęła rozkładać swoje liście na boki niczym rozkwitający na nowo kwiat. Naira nie kłamała.
Z powrotem schowałam go za dekolt, przy okazji patrząc karcąco na Nathiela, który najwyraźniej szykował się do kolejnego ambitnego tekstu, na szczęście skończyło się na uniesionej znacząco brwi i zawadiackim uśmiechu.
Limit uczuć został przekroczony. Teraz znowu chciałam mu przywalić w twarz.
Bez słowa ruszyłam w głąb korytarza. O dziwo czułam się coraz pewniej. Żałowałam tylko, że nasze tempo nie mogło być szybsze. Gdybyśmy byli sprawni, z pewnością pędzilibyśmy teraz środkiem korytarza, ile sił w nogach. Nie można mieć jednak wszystkiego. Grunt, że w ogóle przetrwaliśmy pobyt reverentyjskim w więzieniu.
W końcu dotarliśmy do stromych i krętych schodów prowadzących nas do wyjścia. Wybraliśmy dosyć ryzykowną drogę, nie wiedzieliśmy w końcu dokąd prowadziła prawa strona kamiennego korytarza. Równie dobrze mogłaby nas zaprowadzić prosto do siedziby Departamentu Kontroli Demonów. Nie mieliśmy jednak większego wyboru. Najlepszą naszą opcją była ucieczka, a nie czekanie, aż ojciec Nathiela powróci i zabawi nas swoją elokwencją idealnie pasującą do ciachania wszystkiego na prawo i lewo nożem. 
Powoli, z głośno bijącym sercem, zaczęłam stawiać pierwsze kroki ku wolności. Musiałam wyglądać trochę jak sierotka Marysia ze swoimi bosymi stopami drepczącymi po chłodnych, kamiennych schodach. Wolałam jednak to, niż przeszkadzające w chodzie obcasy.
– Nathiel – zaczęłam szeptem, aby przerwać tę przerażającą i przytłaczającą ciszę – jak myślisz, czy ktokolwiek z Nox nas szuka?
Chłopak zaśmiał się kpiąco w zbyt głośny jak dla mnie sposób. Pacnęłam go lekko dłonią w ramię, nakazując mu się uspokoić. Przecież nie byliśmy w tym zamku sami.
– Oczywiście!  Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. W Reverentii musimy być już kilka dni. Na pewno się zorientują, że coś jest nie tak i zaczną nas szukać. Dokładnie to samo zrobili, gdy razem z Sorathem zniknęliśmy na trzy dni w moje dziesiąte urodziny.
– Niech zgadnę, pewnie wpadłeś na jakiś głupi pomysł, który miał uczcić twoje urodziny.
Chłopak zaśmiał się radośnie.
– Taa. Carissa naopowiadała mi bajek o demonicznym lesie, gdzie mogą zapuszczać się tylko dzielni łowcy, a za każdego zabitego demona z nieba spadają słodycze. Stwierdziła, że dopiero gdy dorosnę będę mógł tam pójść, ale oczywiście nie chciałem czekać.
– Uwierzyłeś w tą bajkę jako dziesięciolatek? – spytałam rozbawiona.
– Dalej w nią wierzę!
Oto Nathiel Auvrey – głupi i naiwny jak dziecko, choć nawet ono wiedziało, że święty Mikołaj nie istnieje. On najwyraźniej wciąż nie miał o tym pojęcia. Czasami chciałabym żyć we własnym świecie marzeń jak ten stuknięty łowca.
– A ty zrobiłaś choć raz coś szalonego w swoje urodziny? – spytał kpiąco, spoglądając na mnie z ukosa jak ten, który uważa się lepszego od swoich kolegów. – Ja co roku mam fajne pomysły.
– Chodzi ci o ten z podpalaniem firanek i ubranie ich na siebie po to, aby wybiec na dwór i krzyknąć: „Jestem człowiek-ogień i gasi się mnie tylko benzyną”? – Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Niestety o wielu szalonych pomysłach Nathiela opowiedział mi Sorathiel. Dziwiłam się, że po takich wybrykach nie potrzebował długotrwałej terapii.
– Lepsze to, niż ubranie prześcieradła na plecy i durszlaka na głowę, a potem wzięcie sanek, wejście na dach i ślizgnięcie się po nim, wykrzykując: „Pędź mój drewniany rumaku, szybszy niż tysiące reniferów!” – powiedział, wyraźnie się krzywiąc. – Później straszliwie bolał mnie tyłek, a rumaka musiałem pochować w ręcznie wykopanym przez siebie grobie. – Zachichotał.
– Wiesz co, Nathiel? Współczuję w przyszłości twoim dzieciom.
– Ja im wcale nie współczuję, nawet im zazdroszczę. Każdy chciałby mieć takiego ojca!
Nie chciałam go pogrążać. Niech żyje w swoim świecie przeświadczony o własnej boskości. Choć cisnęło mi się na usta stwierdzenie: „Nikt nie będzie chciał mieć z tobą dzieci”, powstrzymałam się od wymówienia go. 
Jakby nie patrzeć nigdy nie zrobiłam w swoje urodziny niczego szalonego. Każde z nich kończyły się tak samo. Zjedzeniem jednego kawałka tortu zrobionego przez Joanne, otrzymaniem prezentu, którym zazwyczaj była jakaś ciekawa książka, oraz kładzeniem się spać. Wolałam bardziej rutynowy tryb życia, poza tym urodziny nigdy nie były dla mnie wyjątkowym świętem.
– Ile jeszcze tych cholernych schodów, zanim gdziekolwiek dojdziemy? – warknął pod nosem Nathiel. Nie minęło nawet kilka sekund, a kręta ścieżka z kamiennych stopni ukazała nam pierwsze piętro. I wszystko byłoby dobrze, gdybyśmy właśnie nie stanęli naprzeciw dwóch zupełnie nam obcych demonów. Serce stanęło mi w miejscu, a nogi dotknął nagły paraliż. Nathiel najwyraźniej też był tym spotkaniem zaskoczony.
– Kim jesteście? – wyrzucił zdumionym głosem jeden ze szmaragdowookich demonów.
Auvrey otrzeźwiał zdecydowanie szybciej niż ja.
– Demonami? – prędzej spytał, niż odpowiedział.
Wśród kamiennych ścian zaległa cisza. Dwójka ciemnowłosych, wrogich przybyszów przyglądała się nam uważnie bez większych emocji. Wiedziałam, że to nasz koniec. Nie mieliśmy żadnej broni, nie mieliśmy niczego, czym moglibyśmy się obronić, ani miejsca, gdzie moglibyśmy uciec. Wystarczy jeden ruch dłonią i nie żyjemy. Sama nie wiedziałam, czy wolę popełnić teraz samobójstwo, rzucając się ze schodów, czy zostać zabita przez demony.
– Aha – wyrzucił z siebie jeden z wrogów. Zastanawiałam się, czy dopowie: „to was zabijemy”, czy „my też, chodźmy poszaleć”. – Byliście tam na dole?
– Nie, weszliśmy przez okno jak Spiderman – zironizował Nathiel.
Szturchnęłam go łokciem, na co on przewrócił oczami.
– Tak, byliśmy na dole zobaczyć tych nowych więźniów – odpowiedziałam, jak najstaranniej kryjąc się za swoim przyjacielem. Nie chciałam, żeby przypadkiem spojrzeli w moje oczy.
Jeden z demonów wyraźnie się ucieszył.
– I co? – spytał.
– Noo, wiesz – zaczął Auvrey – jeden z nich jest przystojny, ma seksowną klatę, zabójczy uśmiech i w sumie mógłbym wymieniać w nieskończoność. Generalnie to się chłopakiem jaram. – Uśmiechnął się szeroko, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, jaki efekt wywołały jego słowa.
Demony wyminęły nas na schodach, dotykając plecami ściany, jakby bali się, że mój przyjaciel zaraz się na nich rzuci. Spoglądali przy tym na niego zniesmaczeni i jakby niepewni jego zamiarów. Przynajmniej raz idiotyzm Nathiela na coś się przydał.
Gdy Auvrey przyglądał się im ze zmarszczonym czołem, nie wiedząc, o co im chodzi, ja próbowałam ukryć rozbawienie, wbijając wzrok w przeciwległą ścianę. Demony ruszyły w dół schodów, a ja uśmiechnęłam się ironicznie pod nosem. 
– Co? – prychnął Nathiel. – Myślisz, że gdybym powiedział, że jest tam też blada dupa albinosa to by się ucieszyli?
Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem, od razu chwytając go za dłoń.
– Dałeś nam właśnie chwilę na ucieczkę – mruknęłam i pociągnęłam go ku górze. Mimo bólu i zmęczenia musieliśmy przyspieszyć tempo. Ci idioci zaraz się zorientują, że to my byliśmy tymi uciekinierami i wtedy już nic nam nie pomoże. Tylko na chwilę stanęliśmy na pogrążonym w ciemności piętrze, próbując rozeznać się w terenie. Długo się jednak nie zastanawialiśmy. Tu nawet nie było okien, z których moglibyśmy wyskoczyć. Musieliśmy pędzić ku kolejnym schodom zawijającym się najprawdopodobniej ku najwyższej wieży.
Spojrzałam w tył. Nathiel wciąż miał ten sam skupiony wyraz twarzy, lekko zmarszczony nos, ściągnięte w śmieszny dzióbek usta i zmarszczone czoło. Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. Czasami kojarzył mi się z umysłowo nieporadnym dzieckiem, które nie rozumie jeszcze zasad rządzących światem dorosłych. Może czasem jego nieświadomość opleciona głupotą wkurzała, ale musiałam przyznać, że gdyby nie to, nie byłby tym samym Nathielem. 
Moje serce nagle okrył niepokój. Dlaczego nigdzie nie było okien? Jak demony mogły żyć w takiej ciemnicy, obleganej wyłącznie przez samozapalające się świece? Normalny człowiek już dawno zwariowałby w takich warunkach. Chociaż... może się myliłam? Jeżeli ktoś narodził się w takim miejscu i żył tu przez cały ten czas, być może nie miał z tym problemu? W końcu w Reverentii panowała wieczna noc. Zapewne w naszym światłym świecie demony czułyby się jak wampiry.
Dotarliśmy na kolejne przyciemnione piętro, które swoim wyglądem praktycznie nie różniło się od poprzedniego – może poza tym, że świece z jakiegoś powodu zastąpiły płonące żywym ogniem pochodnie. Czułam, jakbym cofnęła się w przeszłość. Tym razem ruszyliśmy w dalszą podróż bez chwili namysłu. Gdzieś tutaj musiało znajdować się rozwiązanie. Nikt mi nie wmówi, że siedziba demonów miała tylko jedne wyjście, które znajdowało się na dole.
– Poczekaj – mruknęłam, zatrzymując się na moment.
Z dołu słychać było przyspieszone kroki i przyciszone, zdenerwowane głosy. Byłam pewna, że to te same demony, na które wcześniej się natknęliśmy. Miałam tylko nadzieję, że nie zgarnęli po drodze swoich kumpli.
Nim się obejrzałam, moje nogi poniosły mnie ku jednej z pochodni. Zdziwiłam się swoją własną reakcją. Może to kolejna rozpaczliwa prośba mojej duszy o walkę? Może narodziła się we mnie wola wojownika? Być może szaleństwo zakorzeniło się w mojej głowie i stwierdziło, że już nic nie miałam do stracenia? Nie wiedziałam. I chyba nie chciałam tego wiedzieć.
Wyrywając pochodnię z metalowego uchwytu, stanęłam na jednym z pierwszych schodków prowadzących na wyższe piętro. Nathiel przyglądał mi się w zdziwieniu.  
– Co ty... – zaczął, choć szybko mu przerwałam, nadeptując na jego stopę. Syknął z bólu i usiadł na wyższym stopniu.
Przykro mi, Nathiel, szalonej dupie albinosa nie można przeszkadzać podczas akcji. Siedź grzecznie i się przyglądaj.
Gdy głosy odpowiednio się do nas zbliżyły, waleczna blada istota zeskoczyła ze schodów i bez chwili namysłu zdzieliła jednego z demonów pochodnią. Przez moment poczułam się jak walczący o życie dzikus, który dopiero odkrył, że istnieje coś takiego jak ogień i można nim straszyć wrogów. Ewentualnie zrzucać ich bezlitośnie z betonowych stopni.
Zaskoczony demon zleciał ze schodów, potrącając po drodze swojego kompana. I wtedy cała odwaga ze mnie uleciała. Rzuciłam w ich stronę pochodnie, złapałam się za poliki i stanęłam jak wryta, wstrzymując przepływ powietrza w płucach. Tym razem to Nathiel mnie uratował. Chwycił mnie za dłoń i pociągnął ku górze, śmiejąc się jak ostatni szaleniec na tej skalanej złem ziemi.
– Ja nie mogę! – wykrzyknął, dusząc się własnym śmiechem. – Mały, waleczny, blady gladiator! Myślałem, że nie dożyję takiego przedstawienia! A jednak!
– Zamknij się, Nathiel – warknęłam, spoglądając w jego plecy ze zgrozą.
Tym razem szczęście się do nas uśmiechnęło. Kolejne piętro okazało się już ostatnim etapem naszej przydługiej podróży. Było puste, zakurzone i wyglądało niczym mały, ziemski strych. Obok walały się dziwne graty, a gdzieś w rogu pałętały się małe stworki z Reverentii, które poukrywały się przed naszymi wzburzającymi chmury pyłu butami. Na samym środku stała drewniana drabina, która prowadziła na sam szczyt wieżyczki. Uznałam, że łatwiejszym celem będzie balkonowe okno. Zdziwiło mnie, że nie miało żadnych uchwytów czy rączek do otwierania, za to posiadało szybę. Do głowy od razu przyszło mi pytanie: skąd, do cholery, znalazło się w Reverentii szkło? Przecież to ziemski wynalazek! Chyba że to nie było szkło, a coś o wiele bardziej wymyślnego, na przykład jakaś demoniczna bariera oddzielająca nas od wolności.
Rozglądnęłam się zaspokojona na boki. Potrzebowałam czegoś ciężkiego. Wybawieniem okazał się jakiś nieokreślony pręt, który przypominał łom. Chwyciłam za niego i bez chwili zastanowienia zamachnęłam się w okno. Nathiel przyglądał się temu z rozbawionym uśmieszkiem. Czy to takie zabawne, że walczyłam o nasze życie?
Szkło rozbryznęło się na drobne kawałeczki, ukazując nam otwarty krajobraz Reverentii. Byłam pewna, że nie było barwniejszego i piękniejszego świata, a jednocześnie, że żaden ze światów nie był równie przerażający jak Reverentia. Jednorazowa wycieczka w te krańce zdecydowanie wystarczy mi do końca życia. Teraz chcę poczuć chłodny powiew ziemskiego wiatru i ujrzeć światło słońca.
Spojrzałam znacząco na Nathiela, który bez słowa kiwnął głową. Oboje stanęliśmy na szerokiej, kamiennej ramie okiennej. Tym razem nie chciałam lecieć sama w tą przerażającą, cienistą otchłań. Odważnie chwyciłam za rękę przyjacielskiego demona i spojrzałam w jego twarz z delikatnym uśmiechem. Odwzajemnił go, a jego oczy błysnęły jak promieniejące w świetle dnia słońce. Całą magię chwili zepsuły oczywiście jego słowa.
– Czas, żebyśmy się razem przelecieli, maleńka! – wykrzyknął, unosząc triumfalnie pięść do góry. Z jego ust wydobył się głośny, szalony okrzyk radości. Bez uprzedzenia pociągnął mnie w dół. Ale ja byłam już przecież do tego przyzwyczajona.
Może przyzwyczajona aż za bardzo.

niedziela, 22 marca 2015

Rozdział 60 - "Ważniejszy niż ktokolwiek na świecie"

Mam cztery dni wolnego od pracy, a więc staram się wszystko nadrabiać. Czytanie zaległych rozdziałów, pisanie rozdziałów i... generalnie to jestem wyssana z weny. Ten smuteg. A teraz ładnie powitajmy Vaila Auvreya.

POPRAWIONE [23.12.2018]
***
Patrzyłam w jego twarz, potrząsając z niedowierzaniem głową. Bałam się, że może nie być sobą, bałam się, że zła natura zdominuje nad jego wesołym usposobieniem do życia, czyniąc go gniewnym i pełnym nienawiści demonem, że to nie będzie ten irytujący, głupi, ale oddany Nathiel, którego znałam. Moje obawy, jak się szybko okazało, nie doczekały się jednak spełnienia. Jego spojrzenie przepełnione płomienną złością stopniowo zaczęło ustępować łagodności mieszanej ze zmęczeniem i rezygnacją. Patrzył na mnie z coraz większym załamaniem, nie spuszczając ze mnie wzroku nawet na moment.
– Co poszło nie tak? – spytał dziwnie cichym, pozbawionym emocji głosem.
Wszystkie wydarzenia, które miały miejsce w tej bezdusznej krainie, wszystkie ucieczki, ogrom nowych informacji, zmartwienie o jego osobę i ostateczna radość z powodu tego, że żył, wybuchły we mnie potokiem łez. Nie chciałam, żeby Nathiel widział, jak płaczę. Co prawda wylewałam łzy milcząco, ale jak miałam ukryć twarz, gdy moje ruchy były ograniczone przez łańcuchy? Zdołałam tylko spojrzeć w bok na kamienną ścianę. Moja twarz wciąż była jednak oświetlana przez woskową świecę stojąca w rogu pomieszczenia.
– Laura – zaczął dziwnie łamiącym się głosem Nathiel. – Proszę, nie płacz.
Nie chciałam na niego patrzeć. Nie zniosłabym tego widoku. Kiedy to twój największy sprzymierzeniec, którego nic nie było w stanie złamać nagle zaczynał brzmieć jak ktoś, kto utracił resztki nadziei i wiary w siebie, jak ty, osoba, która od zawsze była słaba, miała myśleć pozytywnie? Oboje byliśmy straceni.
Potrząsnęłam bezradnie głową. Nie wiedziałam, co mogę odpowiedzieć. Wszystkie uczucia mieszały się we mnie, tworząc w wielkim kotle prawdziwą, wybuchową mieszankę godną rozchwianej emocjonalnie nastolatki. Jednocześnie rozpierała mnie radość, jednocześnie smutek, bo wiedziałam, że to prawdopodobnie ostatni dzień z mojego krótkiego życia. Tylko cud mógłby nas teraz uratować, a w nadprzyrodzone, nieistniejące siły nigdy nie wierzyłam. Łowcy nie mieli pojęcia, gdzie się wybraliśmy. O naszej podróży do świata demonów wiedział tylko Blazier.
Blazier?
Coś zaczęło mi świtać. Podczas balu Vail Auvrey wydawał się być przygotowany na nasze przybycie, a my nie robiliśmy przecież nic, co by mogło świadczyć o naszej odmienności. Doskonale wtopiliśmy się w tłumy cienistych demonów. Poza tym nikt nie zwracał na nas uwagi. Ojciec Nathiela nie mógł odkryć nas przypadkiem. Nie miał wmontowanego w oczy wykrywacza półdemonów i zdrajców rasy. Czy to nie oznaczało, że osobą, która nas zdradziła był sam Blazier? To on przekonywał nas do tej podróży i tylko on o niej wiedział.
– Zostaliśmy oszukani – warknęłam, próbując otrzeć łzy ramieniem.
– Blazier. – Nathiel zaśmiał się niemrawo. – Ojciec mi o nim wspominał.
– Jesteśmy głupi i naiwni. – Potrząsnęłam głową, sama śmiejąc się z własnej głupoty. Do tej pory uważałam siebie za inteligentną osobę. Byłam też maksymalnie nieufna w stosunku co do ludzi, a szczególnie demonów, które ledwo znałam. Co się ze mną nagle stało? Czy nie wydawało mi się dziwne, że jakiś ukrywający się w cieniu wszystkiego demon, nagle trafił do organizacji i został sprzymierzeńcem jednego z nas? Czy to nie dziwne, że nagle bezinteresownie pomógł mi uwolnić Nathiela i znaleźć matkę, nic za to nie chcąc? Właśnie tymi gestami chciał zdobyć moje zaufanie. Prawdziwym idiotą nie był więc Nathiel, tylko ja. Będę przeklinać siebie do końca swoich dni za tak głupi czyn, jakim było pójście do Reverentii. Nie dość, że trafiliśmy prosto w łapska wrogów, to jeszcze nie osiągnęliśmy żadnego z przyjętych celów. Co mnie tutaj zagnało? Przecież wiedziałam, że właśnie tak to się może skończyć. Szanse na przetrwanie były małe, a jednak zaryzykowałam. Czy tak bardzo zależało mi na osobie, której nie  było przy mnie całe życie, że straciłam zdrowy rozsądek i przecząc własnej przezornej naturze, rzuciłam się prosto w paszczę niebezpieczeństwa? To nie byłam ja. Więc kto?
– Stało się, nie cofniemy tego.
 W bladym świetle dostrzegałam jego zmarszczone czoło, przygryzioną wargę i przymrużone bólem oczy. Nigdy nie sądziłam, że ostatnie, co zobaczę przed śmiercią, będzie skruszona twarz mojego szalonego przyjaciela, który szczerze, choć z nieskrywanym wstydem, pokaże, że żałuje decyzji, jaką podjął. 
– Nie chciałem, żeby tak to się skończyło. – Wbił spojrzenie w podłoże, zaciskając pięści okute w kajdany. – Cały czas sobie powtarzałem, że jeżeli jeszcze cię zobaczę, powiem ci „przepraszam”, ale czy to w ogóle miałoby sens? Nie możemy już niczego zrobić, więc na co zda się to głupie słowo?   
– To nasza wspólna wina, Nathiel. – Sama się sobie dziwiłam, ale mój głos wyraźnie drżał. – Oboje daliśmy się nabrać, bo zaślepiły nas nasze pragnienia.
– Koniec końców nie osiągnęliśmy nic.
– Przynajmniej jesteśmy tutaj razem – dodałam najciszej jak mogłam. Te słowa wywołały na jego twarzy drobny, choć przepełniony szczerością i ciepłem uśmiech. Skoro nasz los zmierzał do jednego miejsca, dlaczego miałabym w tych ostatnich chwilach nie obdarzyć go uczuciami? Zasługiwał na to. Poświęcał się dla mnie i bronił nawet za cenę własnego życia. W każdym jego geście, nawet tym głupkowatym czy przepełnionym ironią, kryła się doza miłości. Gdy mówił, że nie nadaję się na łowcę, tak naprawdę się o mnie martwił, bo wiedział, z czym wiąże się ta profesja. Gdy mówił, że jestem słaba, chciał, żebym była silniejsza i umiała sobie poradzić bez niego. Gdy mówił, że mnie kocha, nie kłamał. To nie było tylko głupie, dziecinne zauroczenie, nieważne ile razy próbowałam to sobie wmówić. Czy Nathiel kiedykolwiek nie był ze mną szczery? Zawsze wyrażał swoje myśli na głos, nawet jeśli to bolało, zastanawiało lub mieszało w głowie. W zamian za to ja dawałam mu chłód. Nie wiedziałam, czemu taka dla niego byłam. Może bałam się pokazać, że naprawdę mi na nim zależało?
Spojrzałam na Nathiela, któremu uśmiech wciąż nie schodził z twarzy. Jego demoniczność uciekła gdzieś daleko stąd. Miałam jednak wrażenie, że jeszcze może wrócić i to w najmniej oczekiwanym momencie.
– Kto ci to zrobił? – spytałam wreszcie. Miałam oczywiście na myśli rany na ciele półnagiego Nathiela.
Chłopak uśmiechnął się w niepokojąco diabelski sposób, nie odpowiadając na to pytanie. Doskonale wiedziałam, czyja to była sprawka, chciałam po prostu przerwać to irytujące milczenie, które sama wypełniłam mgiełką ciepłych uczuć. Zupełnie jakbym się bała, że mój chłód pęknie jak rzucona o ścianę szklanka i ukaże mi nową, zamkniętą głęboko we mnie sferę, do której bałam się dać dostęp komukolwiek, łącznie z moją własną osobą.
Gdzieś w głębi lochów rozległy się kroki. Moje serce momentalnie przyspieszyło swoje bicie. Jeszcze nigdy w życiu tak bardzo nie żałowałam tego, że nie mogę choćby chwycić Nathiela za dłoń. Będąc przy nim, czułabym się zdecydowanie pewniej. Teraz byłam na skraju załamania nerwowego. Jeżeli kiedykolwiek uda mi się wrócić do domu, będę potrzebowała mocnej, antydemonicznej terapii.
Kroki rozbrzmiewały coraz głośniej, roznosząc wśród kamiennych ścian echo. Kogo mogliśmy się tu spodziewać? Na pewno nie kogoś, kto wybawi nas od śmierci. W taki sposób nie stąpał żaden zbawiciel, tylko kat, który próbuje wzbudzić w swoich ofiarach niepokój.
Strach przyćmił na moment mój umysł. Nawet nie zorientowałam się, kiedy jakaś ciemna, bliżej nieokreślona postać weszła do naszej więziennej celi. Dopiero wówczas, gdy rozłożyła na bok ręce, rozszyfrowałam, z kim mieliśmy przyjemność obcować.
Moje nogi zmiękły. Utrzymywałam się w pionie tylko dlatego, że moje ręce były podtrzymywane przez łańcuchy. Nóż trzymany przez przerażającego demona lśnił w świetle woskowej świecy, nie zwiastując dobrego zakończenia. To było exitialis. Prawdopodobnie należące do Nathiela.
– Witaj ponownie, synu – odezwał się niepokojąco donośnym głosem Vail Auvrey. – Stęskniłeś się za mną?
– W cholerę – odpowiedział przez zaciśnięte zęby Nathiel, spoglądając na niego oczami pełnymi nienawiści. – Jeszcze nigdy tak za tobą nie tęskniłem, tatusiu. Nawet gdy byłem małym chłopcem.
W ramach podziękowania za czułą odpowiedź, młodszy Auvrey dostał nożem prosto w brzuch.
Wydałam z siebie okrzyk zaskoczenia mieszany z przerażeniem. Mogłabym przysiąc, że poczułam na sobie jego własny ból. To wyimaginowane uczucie sprawiło, że zakręciło mi się w głowie. Nathiel wyglądał, jakby w ogóle się tym nie przejął. Poza lekkim wykrzywieniem ust nie można było dostrzec tego, że cierpi. Większe cierpienie musiało rysować się na mojej twarzy, niż na jego. On patrzył się tylko w oczy ojca i uśmiechał się z niekrytą, diabelską pogardą. Znałam to spojrzenie. Nie chciał pokazywać swojemu największemu wrogowi, że go zdominował.
Mężczyzna obrócił się niespodziewanie w moją stronę. Na sam widok jego nienawistnego, przepełnionego obrzydzeniem spojrzenia, przeszyły mnie dreszcze. Wolałabym pozostać w tej chwili niezauważona.
– Liczyłem na to, że przypadkiem cię zabiją, ale nic nie szkodzi. – Jego głos różnił się od tego, który używał w stosunku do Nathiela. Teraz był on przepełniony wyższością i pogardą. Byłam dla niego nic niewartym pionkiem w przegranej grze, którego mógł strącić z planszy, prosto do otchłani, jednym palcem. – Najpierw popatrzysz na powolną śmierć swojego towarzysza, a potem sam cię zabiję – mówiąc to, uśmiechnął się jak rasowy psychopata, który z pewnością nie powinien być na wolności.
– Zobaczymy, czy pójdzie ci ze mną tak łatwo – warknął Nathiel, najwyraźniej próbując odwrócić uwagę ojca ode mnie. Doskonale wiedziałam, że zwykłe tortury go nie zabiją. Był silny, poza tym miał przed sobą jeszcze wiele niewypełnionych celów, choćby zemstę na własnym ojcu.
Vail Auvrey zaśmiał się krótko jak bezlitosny rzeźnik, którego rozbawiło podrygujące w konwulsjach ciało zwierzęcia.
– Wyjątkowo muszę się z tobą zgodzić. Jesteś jednym z Auvreyów, a to do czegoś zobowiązuje – odpowiedział gładko, bawiąc się przy tym nożem, który zgrabnie prześlizgiwał się pomiędzy jego długimi palcami. – Żałuję tylko, że ostatni z moich potomków, w którym pokładałem największe nadzieje, okazał się być nie godzien życia. Widocznie popełniłem błąd. Być Soriel lepiej nadawałby się na mojego następcę.
Uśmieszek, który ozdobił jego twarz, kojarzył mi się z kimś, kto celowo manipuluje słowami, aby poruszyć rozmówcę. To nie był Nathiel, który głośno i otwarcie wyrażał swoje zdanie. Każde stwierdzenie, które padało z ust Vaila Auvreya było dokładnie wyważone, a przy okazji zastanawiające. Był niekwestionowanym mistrzem fortelu.
– Soriel był taki jak ja. Gdyby żył, nie przeszedłby na złą stronę. – Nathiel zaśmiał się kpiąco.
Soriel Auvrey, jeden z trójki rodzeństwa Auvreyów. Został zabity przez ojca, podobnie jak jego siostra, Anne. Mój demoniczny przyjaciel dużo o nim opowiadał. Był w niego wpatrzony i jak prawie każde małe dziecko uważał starszego brata za wzór godny naśladowania. To on najwięcej opowiedział mu o demonach i to dzięki niemu Nathiel zdołał wkraść się do mojego cienia, kiedy potrzebowałam ratunku. Ponoć byli do siebie bardzo podobni. Często kłócili się o ostatni kawałek pizzy, a nawet robili konkurs na zauroczenie pierwszej lepszej dziewczyny w parku. Biorąc pod uwagę podobieństwa – cieszę się, że na świecie nie istniało dwóch Nathielów, choć oczywiście nikomu nie życzyłam śmierci.
– Cóż, nie dowiemy się tego. Niedługo słuch po rodzeństwie Auvrey zaginie.
– A ty dalej będziesz płodził swoich potomków i zabijał ich dla zabawy, bo... czemu nie? – spytał demoniczny łowca, śmiejąc się kpiąco. – Niszczenie komuś życia jest całkiem fajne, szczególnie gdy najpierw można powołać kogoś do życia, patrzeć jak dorasta, a na końcu go zabić, prawda?
– Tak właśnie postępują demony, którym nie dane jest spłodzić właściwego następcy. – Vail Auvrey wbił nóż w ramię swojego syna, przejeżdżając po nim w brutalnie powolny sposób. – Twoja szansa na odkupienie już dawno minęła, ale przed śmiercią możesz jeszcze zrozumieć, że nigdy nie byłeś człowiekiem i nigdy nim nie będziesz. Jesteś demonem, synu. I będziesz nim do chwili, gdy nie rozpadniesz się w pył.
Widząc na twarzy Nathiela ból, nie mogłam bezczynnie stać w miejscu. Moje serce pękało na miliony kawałeczków, a łzy ściekały po polikach wodospadem, skapując na kamienną posadzkę. Nigdy w życiu nie czułam się tak źle, gdy patrzyłam jak ktoś cierpi.
– Zostaw go! – wykrzyknęłam w rozpaczy. W przypływie chwili chciałam rzucić się do biegu, skończyło się to jednak cichym jękiem bólu – łańcuchy skutecznie uniemożliwiły mi podróż, z powrotem przygarniając moje ciało do chłodnej i wilgotnej ściany. W tym samym momencie poczułam w prawej łydce silny ból. Dopiero teraz przypomniałam sobie o tym, że była zraniona.
Dwójka Auvreyów spojrzała na mnie zgodnie jak ojciec z synem. Nathiel lekko oburzony i zirytowany, Vail z kpiącym uśmiechem, który nie opuścił jego twarzy nawet na chwilę, odkąd torturował mojego przyjaciela.
– Zamknij się, Laura, i nie wtrącaj się – syknął przez zęby chłopak.
– Nie mogę patrzeć na to, jak dzieje ci się krzywda!
Vail Auvrey oparł się plecami o ścianę i założył ręce na piersi. Na chwilę przymknął oczy, jakby był znudzonym rodzicem wsłuchującym się w kłótnię dwójki nastolatków. Choć znaczący uśmieszek nie schodził z jego twarzy, jakaś ledwo widzialna zmarszczka ukazująca zirytowanie przeszyła jego czoło.  
Nathiel wydawał się być zdziwiony moimi słowami. Najpierw otworzył usta, jakby chciał wykrzyknąć coś bardzo niemiłego, a potem nagle złagodniał i zmienił tor swoich myśli, przez chwilę zastanawiając się nad tym, co może odpowiedzieć. 
Wiem, nie na co dzień słyszało się z moich ust takie słowa. Nie mogłam ich jednak powstrzymać. Widok ranionego i cierpiącego Nathiela bolał mnie bardziej, niż własny fizyczny ból.
– Daj mi się pobawić z ojcem, nie widziałem go całe życie!
– Przestań! – wykrzyknęłam zbulwersowana, całkowicie ignorując przyglądającego się nam ojca młodego Auvreya. – Nie zgrywaj bohatera! Nie musisz mnie bronić ani niczego mi udowadniać! I tak oboje umrzemy!
– Słusznie – mruknął pod nosem Vail, skupiając się na obracaniu ostrza noża pod różnymi kątami. Przysłuchiwanie się nam bardzo go bawiło. Najwyraźniej napawał się naszą bezradnością.
– Nie chcę, żebyś się bała, głupia! – odkrzyknął zdenerwowany Nathiel.
Umilkłam. Przecież każde nasze słowo mogło zostać zwrócone przeciwko nam. Już teraz Vail Auvrey musiał zauważyć więź, która nas łączyła. Cały czas uparcie się nam przyglądał, próbując nas ocenić. Obawiałam się, że właśnie daliśmy mu powód do obrania nowej strategii. Niekontrolowane emocje nie były naszymi sprzymierzeńcami.
– Proszę, proszę – zaczął mężczyzna, odrywając się od ściany. Zaczął kierować się w moją stronę powolnym krokiem.
Nathiel zesztywniał, jakby opanował go chwilowy strach. Kiedy zdołał się domyślić, co planował jego ojciec, zaczął wyrywać się z łańcuchów, z których przecież i tak nie mógł się uwolnić. Chciał zatrzymać Vaila za wszelką cenę.
– Czyżby to była twoja ukochana, Nathielu? – Przepełniony zjadliwą ironią głos sprawił, że nawet moje usta wykrzywiły się z niezadowolenia.
Gdy nasz oprawca do mnie podszedł, przyłożył mi nóż pod samo gardło. Na chwilę wstrzymałam dech. Miałam wrażenie, że jeżeli ruszę się chociaż o milimetr, nóż przetnie moją krtań i pośle na kamienne podłoże strumień szkarłatnej krwi. Ostatnie, co chciałam usłyszeć, to szaleńczy okrzyk Nathiela, gdy zostaję pozbawiona życia.
Młodszy Auvrey milczał, wyrywając się coraz mocniej i mocniej. Z jego licznych ran na ciele wyciekał cienisty dym. Mimo bólu wciąż walczył, mając nadzieję na to, że wątła siła demonicznych mięśni rozerwie te stalowe więzy.
Dlaczego temu idiocie tak bardzo na mnie zależało? Dlaczego chciał pokazać za wszelką cenę, że był ponad swoim ojcem, mimo tego że od początku znajdował się na straconej pozycji? Naprawdę chciał mi pokazać, ze się nie boi?  Chciał mi dodać odwagi? To nie pomagało.
– Weź od niej te brudne łapska, miałeś się najpierw zająć mną! – wykrzyknął wściekle chłopak.
Vail Auvrey puścił mnie, dzięki czemu mogłam na chwilę odetchnąć, zaczęło mi już bowiem brakować cennego powietrza.
– Racja – powiedział niepokojąco cicho, jakby do samego siebie, zwracając się przodem do swojego syna. – Ale kto powiedział, że nie mogę zabawić się z kimś, kogo – tu przerwał na chwilę, by poświęcić kolejnemu słowu wystarczającą porcję pogardy – kochasz. – Swoją wypowiedź zakończył głośnym parsknięciem. Widocznie potrzebował dwukrotnie zaakcentować swoją nienawiść do wszystkich czasowników, które charakteryzowały przeciętnego człowieka. Demony w końcu nie potrafiły kochać. Chyba że żyły już długi czas na naszej planecie i przesiąkły do cna ludzkością.
Vail Auvrey spojrzał mi prosto w twarz. Był wystarczająco blisko, abym mogła dostrzec zabójcze wręcz podobieństwo między nim a jego synem, oraz równoczesne różnice powstałe między nimi. Kolor i kształt oczu się zgadzały, podobnie jak włosy, które u niego były jednak w większym ładzie. To, co ich różniło to rysy twarzy. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że Nathiel miał przyjemną, okrągłą buzię nastolatka, w przeciwieństwie do swojego ojca, którego charakteryzował trójkątny kształt twarzy i ostro zarysowany podbródek . To oczywiste, że Vail Auvrey wyglądał bardziej przerażająco, niż jego syn. Spoglądanie w jego oczu paraliżowało, a nie czarowało.
– Boisz się – stwierdził mężczyzna. Jedną ze swoich dłoni zacisnął na moich polikach, przez co moje usta ułożyły się w dzióbek. Gdyby to nie była scena wyrwana z przerażającego filmu kryminalnego połączonego z nutką science fiction, ktoś stojący z boku mógłby wybuchnąć śmiechem na widok mojej zdeformowanej twarzy. – Wręcz umierasz ze strachu.
– Zostaw Laurę i chodź do swojego ukochanego syna – syknął przez zęby Nathiel. Głos lekko  mu drżał, co zdradzało jego niepokój. Nawet przez moment na mnie nie spojrzał, jakby bał się, że dostrzegę jego strach.
Jego słowa nie miały sensu. Vail Auvrey właśnie upatrzył sobie mnie jako swoją ofiarę. Choć nie byłam wierzącą osobą, zaczęłam układać w głowie modlitwy. Nie, nie mogłam błagać o prawo do życia, bo te właśnie dobiegało końca, błagałam raczej o szybką i bezbolesną śmierć. Przy okazji kazałam temu na górze pozdrowić całą organizację oraz Amy i jej rodziców. Temu na górze? Wybrałam chyba niewłaściwe niebo.
Uśmiechnęłam się do siebie ironicznie.
Powoli zaczynałam tracić zdrowe zmysły. Teraz byłam już pewna – strach potrafił uczynić z człowieka szaleńca. A może to Reverentia tak na mnie oddziaływała?
Vail Auvrey nie przejął się słowami syna. Kompletnie go zignorował i zajął się mną.
– Laura Collins – wypowiedział moje imię ze zgrozą. – Brzmi pospolicie. Wygląda tak samo. Aż dziw, że ktoś taki w ogóle był w stanie przekroczyć próg Reverentii. Nie wierzę, że jesteś córką samego Aidena Vauxa. – Na podkreślenie swojego obrzydzenia moją osobą głośno prychnął.
– Ja też – mruknęłam, od razu przeklinając siebie w duchu za swój niewyparzony język. Prowokowanie wroga z pewnością nie prowadziło do szczęśliwego zakończenia.
Vail Auvrey odchylił się w tył i spojrzał na mnie z góry.
– Widzę, że czarny humor dopisuje – odpowiedział spokojnie, podrzucając w dłoni exitialis. – Znakomicie. Nie jesteś taka nudna jak początkowo myślałem. – Zaśmiał się chrapliwie i rozłożył ręce na bok. – Razem będziemy się świetnie bawić.
Oczywiście. Brakowało nam jeszcze łąki, kolorowych kwiatków, puchatych różowych króliczków skaczących w trawie i tęczy nad naszymi głowami. Ach, zapomniałam wspomnieć o tym, że razem upleciemy wianki z kwiatów i ubierzemy w nie Nathiela.
– Wiedziałem, że mam ojca gnojka, ale nie spodziewałem się, że będzie na tyle zdesperowany, żeby zarywać do nastolatki – warknął młodszy Auvrey. W jego głosie wciąż rozbrzmiewała cicha i wątła nutka niepokoju.
Ojciec zwrócił się gwałtownie w jego stronę  i nim się obejrzałam, wyciągnął znikąd zwyczajny nóż, którym rzucił w stronę głowy syna. Zielonooki bez emocji przesunął twarz w bok, dzięki czemu ostrze odbiło się od ściany w miejscu, w którym przed chwilą znajdowało się jego ucho.
– Brawo, tego się właśnie spodziewałem po moim synu – powiedział głosem przepełnionym sarkazmem ojciec Nathiela.
– Nie chwal mnie tak, bo się zarumienię, tatusiu – zawtórował mu syn.
Vail Auvrey spojrzał na niego z wyższością.
– Pyskatą gębę  na pewno odziedziczyłeś po matce.
– To dziwne, bo to samo mama mówiła, gdy wspominała o tobie.
Dwójka demonów zmierzyła siebie groźnymi spojrzeniami. Już na pierwszy rzut oka było widać, że to rodzina. Byłam pewna, że wszyscy Auvreye to jacyś porąbani psychopaci władający sarkazmem tak samo dobrze jak nożami. Zdecydowanie nie chciałam dołączać do ich sekty. 
– Przez ciebie utraciłem chęć na zabawę z Laurą – zironizował starszy demon. Już chciałam odetchnąć z ulgą, gdy nagle, całkiem niespodziewanie, exitialis poruszone dłonią Vaila, trafiło mnie prosto w obojczyk. Nie zdołałam powstrzymać okrzyku bólu. Tak potwornie jeszcze nigdy w życiu się nie poczułam. Byłam pewna, że to wina mojej demonicznej połówki – exitialis istniało w końcu po to, aby zadawać zdecydowanie gorszy ból demonom.
Obraz w moich oczach nagle całkowicie pociemniał – gdzieniegdzie fruwały tylko fioletowe drobinki oznaczające zbliżające się omdlenie. Nogi mi zmiękły, a usta prawdopodobnie wykrzywiły się w bólu. Po policzkach mimowolnie spływały strugi łez.
Do moich uszu doszedł głośny, wręcz szaleńczy śmiech ojca Nathiela oraz głośne przeklinanie mojego demonicznego przyjaciela. Od tamtej pory nie wiedziałam, co się dzieje. Być może bezustannie traciłam przytomność, być może cały czas patrzyłam na tę samą scenę i nie zdawałam sobie sprawy z tego, co odgrywało się na moich oczach ze względu na ból. Moje oczy i mózg zarejestrowały tylko kilka nieważnych elementów sytuacyjnych. Nathiel obdarzał ojca najgorszymi obelgami, których w życiu nie słyszałam z jego ust, Vail Auvrey nieustannie się śmiał i szeptał coś w jego stronę. Gdzieś z oddali widziałam też szklące się oczy Nathiela, słyszałam jego stłumiony okrzyk wyrażający ból. Kilka razy zdawało mi się nawet, że słyszę własne imię wymawiane jego głosem. Starałam się otworzyć usta, by wydać z siebie oddźwięk protestu na widok dziejącej się krzywdzie przyjaciela, nic jednak nie mogłam uczynić. Czułam, że moje ciało bezwładnie wisi nad ziemią i tylko piekielne stalowe łańcuchy trzymają mnie w swoich objęciach, doprowadzając do drętwienia kończyn. Nieraz podejmowałam próbę przeniesienia się do pionu, moje ciało jednak nie reagowało.
Miałam ochotę śmiać się do samej siebie. Czy to już szaleństwo, czy po prostu moment, w którym ból był zbyt wielki, aby go opanować? Mogłam tylko starać się skupić i nie dać się ogarniającej mnie zewsząd ciemności. Chciałam wciąż być przy Nathielu. Chciałam patrzeć w jego twarz, widzieć jego oczy i usta. Nieważne, czy krzywił się z bólu, czy uśmiechał w sardonicznym oburzeniu, chciałam wciąż czuć i widzieć, że żyje. Czuć, że mnie nie zostawi.
Nie wiedziałam dokładnie, ile trwały jego męczarnie. W pewnym momencie Vail Auvrey po prostu zniknął. Być może zrobił to za sprawą zakapturzonej postaci, która pojawiła się w progu naszej celi, być może uznał, że rozłoży te męczarnie na kilka dłuższych odcinków, które umilą nam czas. W tym momencie, w tym dniu, nie byłam zupełnie niczego pewna. Jedyną osobą, która zaprzątała moje myśli był Nathiel. Moje serce biło w przyspieszonym tempie, a ja nie mogłam pojąć, dlaczego tak bardzo panikowało. Ze strachu o niego? Z bólu? A może już z miłości? Nie mogłam odpowiedzieć na to pytanie. Chaos w mojej głowie był zbyt wielki.
Świeca gasła z każdą minioną minutą. Nie wiedziałam, ile tu już wisiałam. Obraz rozmazywał mi się przed oczami, a ja wciąż walczyłam z własną słabością. Szmaragdowe oczy bezustannie się we mnie wpatrywały. Raz były zmęczone, raz lekko zirytowane, innym razem pogrążone w rozpaczy. Wydawało mi się, że Nathiel wciąż coś do mnie mówił. Z ruchu warg mogłam rozczytać tylko własne imię. Byłam pewna, że się o mnie bał. Nie chciał, żebym się poddawała.
Świeca rzucająca blade światło na twarz Auvreya zgasła i to właśnie wtedy z moich ust wyrwał się głośny okrzyk. Mój oddech stał się płytki i niespokojny. Czułam, że oszołomione zmysły powoli wracają do właściwego stanu. Szumienie w uszach zaczęło znikać, a myśli w końcu współpracować ze mną na tyle, abym uwolniła się z rąk chaosu. Nareszcie, choć chwiejnym i niepewnym krokiem, mogłam stanąć na ziemi. Na moje nieszczęście, cała krew, która wcześniej krążyła w moim ciele, teraz uciekła w niższe jego partie. Przez to czułam w dłoniach odrętwienie. Nie mogłam nimi nawet poruszyć.
– Nathiel – rzuciłam bezradnie w ciemności.
– Jestem tu – usłyszałam szept w odpowiedzi. – Nie bój się.
Raz jeszcze załkałam cicho, nie mogąc pogodzić się z naszym losem. Zanim jednak cokolwiek powiedziałam, z ust mojego towarzysza wyrwał się słaby śmiech, a następnie słowa, które w żaden sposób mnie nie zdziwiły.
– Zależy ci na mnie?
Nie musiałam długo czekać z odpowiedzią. Sama wyrwała się z moich ust:
– Co za głupie pytanie. Jesteś dla mnie ważniejszy, niż ktokolwiek na tym świecie.
Wszystko wokoło znów stało się milczące. Czy to ja ponownie straciłam świadomość? Ból wciąż promieniował z mojego obojczyka i łydki, nie pozwalając na trzeźwe myślenie, wydawało mi się jednak, że nie byłam już w tak tragicznym stanie jak wcześniej.
Powoli moje ciało zaczęła ogarniać senność. Nie próbowałam z tym walczyć. Chciałam paść w ramiona Morfeusza i zostać otulona senną mgłą niosącą się po lochach. Chciałam wytchnienia, spokoju, a przede wszystkim nowej nadziei i sił do walki. Po mojej głowie krążyły niepokojące pytania, na które nie miałam mocy odpowiadać. Poddałam się woli własnego losu.
Jakiś nieznany dziewczęcy śmiech opanował mój umysł. Niósł się echem wśród ścian ciasnego więzienia. Czułam też senny dotyk. Dotyk kobiecych dłoni. Nie wiedziałam, czy to przywidzenia, czy może jakiś przedziwny sen, gdy spojrzałam jednak w głąb ciemności, dostrzegłam dziewczęcą, zakapturzoną postać o długich włosach. W jej bladych dłoniach błyszczało coś na wzór klucza, a czerwone usta uśmiechały się do mnie i przekazywały jakieś nieznane słowa. Mnie interesował tylko złoty połysk klucza, który w pewnym momencie wylądował w mojej dłoni. Byłam jednak pewna, że to tylko i wyłącznie sen, a gdy się zbudzę, zobaczę już tylko mrok.