Rozdział jeden z najkrótszych w historii WCN. Uznałam jednak, że, tyle wystarczy. Myślę, że jeśli ktoś to czyta, na pewno jest zaskoczony takim obrotem sytuacji. A ja się przyznam, że planowałam to od roku. Jestem taka zła. Zepsuć całe szczęście w ciągu tak krótkiej chwili.
Wesołych Mikołajków!
Wesołych Mikołajków!
***
Pierwsza godzina. Druga godzina. Trzecia godzina.
Ile można rodzić? Rozumiał, że bliźniakom jest cholernie
wygodnie i ciepło w brzuchu Laury, ale w końcu powinny pokazać się światu,
pokazać się jemu - swojemu demonicznemu ojcu, który wręcz umierał z niecierpliwości
przy boku swojego wiernego przyjaciela.
Gdy Nathiel biegł z pracy do szpitala, wpadł po
drodze do siedziby organizacji Nox. Już w progu naskoczyła na niego
Amy, która zaczęła piszczeć, płakać i panikować, że Laura rodzi, że bliźniaki
nadchodzą, że źle się czuła, że zabrali ją na porodówkę, że o niego pytała,
że... o Boże, obiad jej się pali, musi wracać!
Był lekko zdezorientowany, nabuzowany, oczy świeciły mu się
jak dwie, jaskrawe lampy, nie wiedział co zrobić. Z pomocą przyszedł mu
Sorathiel, który założył na siebie płaszcz i stwierdził, że pójdzie z nim do
szpitala. Na odchodnym, Andi krzyknęła z kuchni, iż ma nadzieję, że bliźniaki
nie będą takimi kretynami jak on. O dziwo - przemilczał ten atak.
W niedługim czasie, dwójka przyjaciół łowców, znalazła się
na miejscu. Blondyn cudem powstrzymał Nathiela od wejścia na porodówkę. Przez
pierwsze minuty musiał trzymać go za koszulkę jak psa, który w każdej chwili
może się urwać ze smyczy. Tłumaczył mu, że nie może przeszkadzać, gdyż poród wymaga wielkiego
skupienia, a on tylko zdezorientuje Laurę, jak i całe grono, znajdujące się
przy niej w tej ciężkiej chwili.
Gdy chłopak już się uspokoił, zaczęły się kolejne problemy.
Niczym małe dziecko, zaczął zadawać różne, dziwne pytania. Sorathiel był oczywiście
cierpliwy i dziękował wszystkim siłom niebieskim, że poza pytaniami: "jak
wygląda poród?", "co oni jej tam robią?", "dlaczego ona nie
krzyczy?", nie padło pytanie: "skąd się biorą dzieci?".
Po pytaniach, Nathiel znów się uspokoił, ale tylko na krótką
chwilę. Zaraz zaczął tupać nogami, strzelać kośćmi, szurać krzesłem, mruczeć
coś pod nosem, aż w końcu wstał i zaczął krążyć po całym korytarzu, następnie
znów siadając i powtarzając swój rytuał. Nie raz niebezpiecznie przekradał się
obok drzwi, nadstawiając ucha, szybko jednak stamtąd odchodził, burcząc coś z
niezadowolenia. Bo niby dlaczego jest tak tam cicho? Drzwi dźwiękoszczelne, czy
co? Na porodówce powinno być słychać, jak kobiety się drą, jak dzieci płaczą! A
tymczasem już od 11 godzin panowała cisza.
Poród Laury zaczął się o 14, aktualnie było po
północy. Sorathiel wspominał, że pierwsze porody są długie, że statystycznie
trwają od 8 do 11 godzin, czy coś takiego. Problem tkwił w tym, że 11 godzina właśnie mijała, ustępując
miejsca 12-nastej, a potem 13-nastej i 14-nastej. Nathiel coraz bardziej się
niepokoił.
Gdy tylko jakaś długonoga pielęgniarka opuściła
pomieszczenie, zerwał się z krzesła i chwycił ją za ramiona, wywołując u niej okrzyk przerażenia.
- Żyje?! - zawołał zbyt głośno.
- Ż-żyje - odpowiedziała niepewnie pielęgniarka, patrząc w
oczy demonicznego szaleńca z powątpiewaniem.
- Co z nią?! - wykrzyknął oburzony, potrząsając panią ubraną
na biało. Sorathiel w porę uratował piekielnie przestraszoną pielęgniarkę i
odciągnął od niej swojego przyjaciela.
- Rodzi - odpowiedziała tamta z burknięciem niezadowolenia,
bo jak ktoś mógł naruszyć jej strefę prywatną w taki sposób? Czy to jej wina,
że zapłodnił dziewczynę?
Odeszła, by chwilę potem wrócić z jakąś tacą. Nathiel starał
się wejrzeć do środka, jednak na próżno, drzwi szybko zamknęły się za nią z
trzaskiem.
I znów siedział na miejscu i tupał nogą i nucił głupie
piosenki, denerwował się, kopał w krzesło, wyrywał sobie włosy, jęczał. I tak
przez 15-naście godzin. 15, bitych godzin po których oczy zaczęły mu się
zamykać. Nieprzespane noce i zmęczenie pracą, dały o sobie znać. I chociaż
próbował, trudno było mu nie przysnąć. Wierzył, że Sorathiel czuwa cały czas
obok niego, że w razie czego powiadomi go o końcu porodu, a wtedy będzie mógł
chwycić swoje dzieci w ramiona i...
Usłyszał krzyk. Tak bardzo niepodobny, bolesny i przejmujący
krzyk Laury, która nareszcie dała znać o tym, że żyje.
Natychmiastowo zerwał się do góry i zaczął biec w stronę drzwi. Ona cierpi, do cholery! Nie może jej tak zostawić! Co tam się dzieje?! Dlaczego krzyczy tak mocno? Dlaczego?!
Natychmiastowo zerwał się do góry i zaczął biec w stronę drzwi. Ona cierpi, do cholery! Nie może jej tak zostawić! Co tam się dzieje?! Dlaczego krzyczy tak mocno? Dlaczego?!
Sorathiel przewidując reakcję swojego przyjaciela,
ponownie tego dnia chwycił go w pół i nie pozwolił wejść do środka. Znów zaczął
mu tłumaczyć wszystko od początku. Że nie może, że Laura prawdopodobnie jest
już przy końcu porodu i po prostu zaczyna bardziej odczuwać to, co dzieje się z
jej ciałem, że już niedługo, jeżeli spokojnie poczeka, będzie mógł trzymać
bliźniaki na rękach i siedzieć obok niej, wtedy nie będzie już cierpieć.
Auvrey, pomimo dzikich okrzyków i nawoływań, nareszcie się
uspokoił. Sorathiel puścił go, a ten kucnął na ziemi, zakrywając twarz dłońmi.
Co za przeklęty stres. Tak bardzo się martwił, że coś pójdzie nie tak. Coś
podpowiadało mu, że te krzyki, które teraz powtarzały się z większą
częstotliwością, nie są normalne. Nathiel nigdy w życiu nie słyszał, aby
spokojna Laura wydała z siebie coś takiego jak okrzyk bólu. Może nie raz na
niego nakrzyczała, ale w porównaniu z tym, jej głos był łagodny.
Sorathiel poklepał go przyjacielsko po plecach i kucnął obok
niego.
- Już niedługo - mruknął do niego, próbując go w jakiś
sposób pocieszyć.
Demon skrzywił się na boku. Wcale go to nie przekonywało,
choć doceniał pomoc Soratha. Wiedział, że jeżeli nie byłoby go tutaj, zrobił by
coś naprawdę głupiego. Od dziecka był głosem jego rozsądku. Tylko dzięki niemu
był w stanie ponownie usiąść na tym cholernym krześle i ponownie pogrążyć się w
oczekiwaniach. Tylko dzięki niemu nie zrywał się już do góry, gdy słyszał
bolesne okrzyki Laury, przeplatane od czasu do czasu płaczliwą i błagalną nutą.
Czekał cierpliwie, siedząc wyprostowany i nie ruszając się, jakby opanował go
strach, że kopiąc w krzesło, bądź wydając z siebie jakiś dźwięk, pominie moment
narodzin swoich dzieci. Był zmęczony, ale już nie zamykały mu się oczy. Starał
się być czujny.
Minęły kolejne minuty. Laura raz cichła, raz krzyczała, a on
wciąż nie mógł niczego zrobić, za co przeklinał siebie w myślach. Mógł tylko
czekać i czekać, następną godzinę, a potem dwie, przejmując się i stresując
coraz bardziej. Aż wreszcie usłyszał upragniony płacz...
***
Byłam zmęczona. Tyle godzin spędziłam już na porodówce ze
skurczami i bólem, a wciąż żyłam. To było nieprawdopodobne, ile ludzkie ciało
mogło znieść i to w samotności. Brakowało mi ciepłej dłoni, która trzymałaby
mnie w chwili cierpienia, brakowało mi pokrzepiających, głupich słów, szeptanych do ucha.
Wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby był tu Nathiel.
Od jednej z pielęgniarek usłyszałam, że "mój mąż"
bardzo się nie pokoi i chciał tu wpaść. Trochę ją też poszarpał. Nie wyglądała
na rozbawioną, raczej oburzoną i wcale się jej nie dziwię. Nathiel czasami pozwalał
sobie na zbyt dużo. Nie mniej jednak, świadomość, iż czeka na mnie przed
drzwiami i wspiera mnie duchowo, dodawała mi energii. Energii?
Zaśmiałam się słabo pod nosem. Odkąd tylko mój poród się
zaczął, bliźniaki wyżerały ze mnie całą siłę witalną, jaką w sobie miałam. Nie
raz myślałam już, że utracę przytomność, ale przywoływana głosem lekarzy, znowu
wracałam na ziemię i starałam się rodzić, jak przystało na kobietę. Było ciężko.
Bliźniaki w chwili swojej długiej podróży na świat, śmiały się ze mnie i
pociągały za sznurki mojego ciała, niczym władcy marionetek. Tu podjadły trochę cennej
energii, tu sprawiły mi trochę bólu. Głęboko w przyćmionym umyśle słyszałam ich
diabelskie chichoty. Miałam ochotę krzyczeć i to robiłam. Nigdy nie czułam się
tak źle.
Znudzone zbyt długim porodem pielęgniarki, powtarzały mi co
jakiś czas, żebym się tak nie unosiła, że każda kobieta przez to przechodzi, a
mi chciało się śmiać, bo nie wiedziały, że właśnie prowadzę walkę z
przeklętymi, małymi demonami rodu Auvreyów.
Modliłam się, żeby ta męczarnia w końcu dobiegła końca i
chyba los wysłuchał mnie po 15-nastu godzinach bólu.
Pielęgniarki stały się nagle bardziej ożywione, krzyczały do
mnie: "przyj!", a ja z trudem łapałam oddech, wbijając paznokcie w
kozetkę. Łzy ściekały mi po polikach na szpitalną koszulę, tak samo jak pot,
który zmoczył moją blond grzywkę. Całe ciało drżało.
W momencie, gdy świat po raz pierwszy ujrzało moje pierwsze dziecko, poczułam, jak opuszczają mnie siły. Przeklęty, mały gnojek, czerpał moją energię do ostatniej chwili.
W momencie, gdy świat po raz pierwszy ujrzało moje pierwsze dziecko, poczułam, jak opuszczają mnie siły. Przeklęty, mały gnojek, czerpał moją energię do ostatniej chwili.
- Chłopiec! - wykrzyknęła jedna z młodszych pielęgniarek. Po
sali rozległ się piekielnie głośny i drażniący uszy płacz.
Nie minęła nawet minuta, a w ślad za swoim bratem Natem,
poszła Aura.
- I dziewczynka! - zakończyła ta sama pielęgniarka. Dwójka
dzieci beczała przeraźliwie, a ja krzywiłam się z bólu. Powinnam się cieszyć, a
niestety, nie potrafiłam. Coraz ciężej było mi oddychać, świat wirował mi przed
oczami, ciało drżało, jakby dostało jakiejś padaczki. I z nagła zrobiłam się
bezwładna. Ktoś krzyczał mi nad uchem, że się zsuwam na ziemię, że tracę
przytomność. Jakieś ręce mnie podtrzymywały, jakieś głosy szeptały mi przy
uchu. Miałam dosyć. Poddałam się temu mrocznemu, niezgłębionemu uczuciu, które
ogarniało mnie ramionami, jak własna matka. I nagle było mi tak ciepło i
przyjemnie, że nawet nie dosłyszałam ostatnich słów, które próbowały wedrzeć się siłą do
mojej głowy. Traciłam świadomość. Głowa opadła mi bezwładnie na bok.
***
Nathiel zerwał się z krzesła w chwili, gdy usłyszał płacz
pierwszego dziecka. Na jego twarzy pojawiła się nieopanowana radość, oczy
błyszczały mu niczym dwie gwiazdy w bezchmurną noc, demoniczne serce zadrżało
salwą szczęścia. To jego dziecko! Jego dziecko jest już na świecie!
A potem usłyszał wtórujący mu płacz jeszcze jednego
noworodka i ucieszył się w jeszcze większym stopniu, mało nie skacząc w miejscu
jak mała dziewczynka.
Został ojcem! Ojcem dwójki dzieci! Bliźniaków! Aury i Nate Auvreyów, na których tak długo czekał! Wręcz nie mógł się doczekać, kiedy pozwolą mu chwycić w ramiona dwójkę noworodków i cieszyć się sercu, przepełnionemu ojcowską dumą.
Został ojcem! Ojcem dwójki dzieci! Bliźniaków! Aury i Nate Auvreyów, na których tak długo czekał! Wręcz nie mógł się doczekać, kiedy pozwolą mu chwycić w ramiona dwójkę noworodków i cieszyć się sercu, przepełnionemu ojcowską dumą.
- Słyszysz to?! - wykrzyknął, spoglądając na swojego
przyjaciela i śmiejąc się do niego wesoło - To one! Laura dała radę!
A potem nagle wszystko pękło, jak cudowny sen, jak ulotna
bańka, bo usłyszał coś, czego nie spodziewał się usłyszeć w chwili
przepełnionej wzniosłą radością. Słowa te, wgniotły go w ziemię i zabrały
wszystko, co spowijała euforia.
- Tracimy ją!
Odgłosy krzątaniny, odgłosy walki, tupoty wielu ludzkich
stóp. Przez dłuższą chwilę Auvrey nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Jak to
"tracimy", jak to "ją"? Co się dzieje? Przecież bliźniaki
są już na świecie, Laura. Nie żartuj sobie. Dlaczego psujesz taką chwilę? To
jakiś żart? Jest dziś prima aprilis? Przecież rodziłaś tyle godzin, tyle
wykrzyczałaś jęków i wreszcie wydałaś na świat trud swojej ciąży. Co ty
wyrabiasz?
Nathiel natychmiastowo zerwał się do biegu. Sorathiel
zaskoczony obrotem sytuacji, nawet nie chciał go zatrzymywać.
- Laura!
Rozdzierający, demoniczny krzyk wdarł się w uszy całego
personelu, który skierował na niego przerażone oczy. I na raz rozległy się
karcące głosy: "pana tu nie powinno być!", "proszę stąd
wyjść!". Ludzkie ręce popychały go do wyjścia, gdy on przedzierał się przez
nie, rozpaczliwie wołając imię swojej dziewczyny, matki swoich dzieci. Jego
krzykom wtórował głośny płacz. W tym dziwnym chaosie, nawet nie zwrócił uwagi
na dwójkę noworodków o czarnym puszku na głowie. Był przejęty czym innym.
- Laura!
I znów wydzierał się w niebo głosy, bijąc łokciem lekarza i
pielęgniarki. Nic nie mogło go już zatrzymać, tak jak nic nie mogło zatrzymać
przerażająco, przeciągłego dźwięku przedziwnej maszyny, oznajmiającej koniec
czyjegoś żywotu. Nikt już nie starał się ratować pobladłej, świeżo upieczonej
matki, choć niewątpliwie próbowano. Nathiel nie dowierzał temu, co widzi.
Bliski szaleństwa, bił na oślep i wydzierał się jak prawdziwy demon, żądny
krwi, a to wszystko po to, aby podbiec do Laury i usłyszeć jej śmiech, gdy
wypowie słowa: "to tylko żart, ja przecież wciąż tu jestem".
Tliły się w nim jeszcze resztki nadziei na to, że może otworzy oczy, że się
uśmiechnie, że da jakiś znak, ale to nie nastąpiło.
Lekarz ścisnął za szyję rozszalałego demona, przez co jakiś
nerw odmówił mu posłuszeństwa i mało nie padł na ziemię. To go jednak nie
uspokoiło. Bo gdy usłyszał to jedno, bolesne słowo, miał ochotę zabić cały
świat, razem z personelem szpitalnym i własnymi dziećmi.
Nagle poczuł się tak, jakby dostał obuchem w twarz, jakby coś w nim umarło, straciło sens. I niewątpliwie właśnie tak było.
Nagle poczuł się tak, jakby dostał obuchem w twarz, jakby coś w nim umarło, straciło sens. I niewątpliwie właśnie tak było.
Upadł na kolana i spojrzał w pobladłą, wymęczoną twarz
Laury, która zastygła w bezruchu. A lekarz bezlitośnie, powtórzył to
samo słowo, oblegane przez płacz niemowlaków i przeciągły dźwięk maszyny,
wyznaczającego koniec życia:
- Odeszła.
Powinnam skomentować dopiero, gdy włączę laptop (koło 12?), ale cóż...
OdpowiedzUsuńPopłakałam się.
To nie są dobre Mikołajki.
Szlag.
Cześć, tu znowu ja :)
UsuńPo notce odautorskiej wiedziałam, co się stanie, wielokrotnie pisałyśmy o tym w wiadomościach. A mimo to, jak wspomniałam w poprzednim komentarzu, popłakałam się. Były to tylko dwie łzy, ale jeszcze nigdy czytając WCN, nie uroniłam ani jednej.
Tak, jak cholernie cieszę się z narodzin bliźniaków, tak jednocześnie cierpię i jestem smutna, bo Laura nie żyje. Po prostu wciąż tliła się we mnie nadzieja, że ja uratują, że będzie śpiączka (nadal mam nadzieję i wiem, co się wydarzy, ale po prostu jestem człowiekiem i boli mnie śmierć lubianej bohaterki). Przez cały dzień będę chodziła w zadumie i współczuła Nathielowi.
Przyznam, że jego zachowanie nie było jakieś zaskakujące. Spodziewałam się głupich pytań, zachowania pięciolatka, obaw i strachu. Ale gdy doszłam do punktów, w których krzyczy: Laura!, miałam przemożną ochotę krzyczeć razem z nim.
To tyle. Nie stać mnie na nic dłuższego, bo po prostu nie chcę, by bolało bardziej.
Czekam na nn ^^
Ściskam! :*
Nie lubię tego. To nie jest coś, czego oczekiwałam i jest mi smutno. Z drugiej strony jako pisarz podziwiam odwagę, że potrafiłaś zabić swoją główną bohaterkę w trakcie opowiadania. Takie rzeczy nie są proste, a już od jakiegoś czasu można było się spodziewać takiego obrotu sprawy. Cóż, zawsze była nadzieja, że jakoś się ułoży. Że przecież Naff nie zabije Laury, a tu proszę. Rozdział smutny i teraz się mocno zastanawiam, co z tego dalej będzie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Laurie
Nie. nie nie nie ty chyba sobie żartujesz. Ona żyje. .. zaraz wstanie i z irytacja spyta gdzie moja herbata. To tak nie może wyglądać... To jest jeden z najsmutniejszych rozdziałów jakie kiedykolwiek napisałaś.. To na tyle az nie mam siły pisać~k
OdpowiedzUsuń