niedziela, 19 lutego 2017

[TOM 3] Rozdział 12 - "Rodzina to siła"

Trochę zapuściłam się z rozdziałami WCS, ponieważ totalnie nie miałam głowy do pisania, a na 14 lutego chciałam skończyć Running Heart [Cz.3]. Przy okazji ominęłam myślami (jak zwykle) ten moment, kiedy cała seria WCN na blogu skończyła... 3 lata! Cała seria ogólnie ma już jakieś... 6, 7 lat, więc to całkiem spora ilość czasu. Dużo poświęciłam tej historii i już na zawsze będzie w moim serduszku, także chociażbym miała pisać z grobu i tak skończę WCS. Więc ten... STO LAT, WCN NA BLOGUUUUU! 
W tym rozdziale mocno sorielowo, no i po raz pierwszy będziemy mieli okazję poznać Eirinn Auvrey! A tak poza tym to pierwsza lekcja Laury w opanowywaniu mocy (jeżeli tak ją można nazwać). Będzie się działo, a już szczególnie od 13 rozdziału (pechowy, a jak!). 
***
Minęło już kilka dni, odkąd obietnica zamieniona w słowa uwolniła się z ust i wypełniła stęsknione serce demona. Soriel Auvrey nie mógł dłużej czekać, wytrzymał już wystarczająco dużo czasu w oczekiwaniu na spełnienie jednego ze swoich największych pragnień. Nie obchodziło go to, czy Patricia była gotowa. Miał zamiar wejść do jej domu i zmusić ją nawet siłą do tego, aby przywołała jego matkę.
Dziś wyjątkowo był trzeźwy. Uznał, że wzniosłe momenty wymagają od umysłu jasności. Poza tym jego rodzicielka nie byłaby zadowolona, gdyby się zataczał i bełkotał coś pod nosem. Chciał to spotkanie przeżyć całym ciałem i duszą, zapamiętać najdrobniejsze szczegóły, aby móc utrwalić je i odtwarzać w głowie do czasu, kiedy ostatecznie nie wskrzesi swojej matki. To doda mu sił na kolejne, bezsensowne starcia wymyślone przez departament.
Dlaczego cieszył się tym spotkaniem jak dziecko? Uśmiech nie znikał mu z twarzy, a oczy błyszczały jak rozgwieżdżone niebo. Jego chód był przyspieszony – w pewnym momencie miał wrażenie, że unosi się kilka centymetrów nad ziemią. Z trudem powstrzymywał się od podskoków, które przypominały mu o dziecięcej zabawie w klasy. Nie był w tym momencie sobą. Był tym małym Sorielem, który wiecznie dokuczał bratu z tego powodu, że matka poświęcała mu więcej uwagi niż powinna. Przecież to on był synkiem mamusi. Wiecznie przy niej stał i był na każde jej zawołanie. Nie Anne, która wiecznie siedziała z nosem w książkach, nie Nathiel, który więcej psocił niż pomagał, tylko on.  
To głupie. To naprawdę głupie, że wracał myślami do tamtych czasów, jakby wierzył w to, że jeszcze kiedyś będzie dzieckiem. Już dawno dorósł i powinien się ustatkować, a on nie miał nawet celów w życiu – pomijając oczywiście wskrzeszenie matki i codzienne popijanie wódki w barze. Straszliwie irytowało go to, że Nathiel jakoś radził sobie w życiu. Miał przyjaciół, wychował się z ludźmi, którzy go chcieli, poślubił dziewczynę, którą kocha, a nawet spłodził z nią trójkę dzieci. Dlaczego on tego nie miał? Czy gdyby tamtego dnia wpadł na ten sam pomysł, co Nathiel, wiódłby teraz normalnie życie? Nie, zabijanie demonów go nie interesowało, przecież sam był jednym z nich. Poza tym nie obchodziło go dobro i zło, od zawsze podążał ścieżką neutralności, nie przejmując się poczynaniami innych.  Przynajmniej tak było do niedawna. Teraz już sam nie wiedział kim był i po której stronie stał. Czuł, że potrzebuje matki właśnie po to, aby odzyskać zagubioną po drodze równowagę. Zawsze potrafiła go wesprzeć dobrą radą.
Soriel wszedł do domu Patricii bez pukania. Teraz nie wyglądał już jak szczęśliwe dziecko – spoważniał. Nie miał zamiaru pokazywać swoich prawdziwych uczuć. Ta mała czarodziejka znów mogłaby mu zacząć mieszać w głowie, próbując przeciągnąć go na swoją przeklętą, dobrą stronę.
Demon uniósł zdziwiony brwi, kiedy dostrzegł gotującą coś w małym kociołku la bonne fee. Nie była zaskoczona jego nagłym przybyciem. Spojrzała w jego stronę i uśmiechnęła się niepewnie. Zapewne ta jej przeklęta przyjaciółeczka sprawdziła w kartach, kiedy zjawi się u niej w domu. To dosyć niekomfortowe, kiedy ktoś próbował przewidzieć twój następny krok.
Soriel włożył ręce do kieszeni i przybrał obojętną minę, którą chciał przysłonić swój wcześniejszy entuzjazm. Do tej pory rozmowa z Patricią nie była dla niego ciężka. Po raz pierwszy nie wiedział co powiedzieć.
– Nawet się nie przywitasz? – spytała dziewczyna, wrzucając jakieś złote liście do gotującego się naparu.
– Jestem zły, nie witam się – zironizował chłopak. Nie poruszył się. Wciąż stał przy zamkniętych drzwiach, jakby bał się podejść do swojej koleżanki.
– Widzę, że w końcu wytrzeźwiałeś. – Czy mu się zdawało, czy w głosie Patricii dźwięczała ironia? To rzadko spotykany u niej zabieg. Prędzej się na niego wściekała i wykrzykiwała do niego piskliwym głosem obelgi, niż stosowała sarkazm. Chyba mu się to nie podobało.
– Za to tobie przydałoby się czasem nie być trzeźwą – burknął od niechcenia. – Jesteś sztywna jak… – Auvrey po raz pierwszy nie mógł znaleźć żadnego porównania. Zmarszczył tylko czoło i umilkł. Coś najwyraźniej rozbawiło Patricię, bo zaczęła się uśmiechać.
– Co? – burknął niezadowolony.
– Jesteś przejęty i próbujesz tego po sobie nie pokazywać – zauważyła.
– Udajesz, że potrafisz czytać w moich myślach? – prychnął. – Nie wychodzi ci to.
– Nie, wystarczająco długo znam Soriela Auvreya, żeby wiedzieć, kiedy próbuje coś ukryć – kontynuowała dziewczyna. Tym razem wrzuciła do kotła czerwone kulki wielkości borówek. Wrzący wywar dziwnie zaskwierczał i zmienił swą barwę.
– Ach, tak? – spytał znudzonym głosem chłopak, unosząc leniwie brew do góry. Podszedł do kuchennego blatu i oparł się na nim luzacko, pragnąc pokazać, że wcale nie wyprowadziła go tym z równowagi. – Co jeszcze wiesz o Sorielu Auvreyu? – zironizował.
– Cóż – zaczęła dziewczyna. Demon nie spodziewał się, że zerknie na niego przez ramię z uśmiechem. – Soriel Auvrey zawsze pije, kiedy jest mu źle i nie chce o czymś pamiętać. Soriel Auvrey tylko udaje, że lubi być sam, bo tak naprawdę brakuje mu ciepła drugiego człowieka. Soriel Auvrey w rzeczywistości jest zagubionym chłopcem.
Demon wykrzywił usta z niezadowolenia.
– Głupoty.
– Soriel Auvrey zawsze się krzywi, kiedy ktoś powie mu prawdę prosto w oczy.
Tym razem chłopak nie odpowiedział. Zamiast tego zaczął stukać niecierpliwie palcami o blat i zmarszczył czoło. Zmrużone, kocie oczy starały się ostrzec swoją rozmówczynię przed wybuchem gniewu.
Patricia odwróciła od niego głowę i wrzuciła ostatni składnik do wywaru. Nie mogła ukryć delikatnego uśmiechu. Miała kilka dni na przemyślenia. Ta rozpaczliwa pogoń Soriela zdradzała wszystko, co demon starał się ukryć. Wraz ze śmiercią matki utracił swoją równowagę i teraz chciał ją odzyskać. Dziewczyna miała nadzieję, że gdy już się z nią spotka, odwoła go od pomysłu, jakim było wskrzeszenie jej.
– Możemy zaczynać – powiedziała czarodziejka, odsuwając krzesło i podnosząc się do góry. Wystawiła przed siebie rękę i rozłożyła palce tuż nad złotym wywarem. Starała się być maksymalnie skupiona. Jeden zły ruch i cała jej praca pójdzie na marne. – Będziesz miał dziesięć minut na rozmowę ze swoją matką.
Demon prychnął.
– To mało.
– Nie jestem w stanie dać ci więcej czasu, Soriel. Przywoływanie zmarłych ludzi jest trudne i zabiera straszliwie dużo energii, przywoływanie demonów zabiera jej jeszcze więcej. Mogłabym nawet umrzeć. – Nie sądziła, aby to w jakiś sposób przemówiło mu do rozsądku, w końcu dążył po trupach do celu, ale ku jej zdziwieniu kiwnął głową jak posłuszny chłopiec. – Dobrze. W takim razie pomyśl o swojej matce, zamknij oczy i przygotuj się na spotkanie z nią.
Demon zerknął ukradkiem na Patricię, zupełnie jakby oczekiwał, że pośle mu krzepiący uśmiech. Ona była jednak za bardzo skupiona, żeby móc zwrócić na niego uwagę. Miała teraz przymknięte powieki, a jej usta drżały pod wpływem wymawianych szeptem słów – podobnie było z dłońmi. Wydawało mu się, że czarodziejka boi się tego rytuału.
Soriel zmarszczył czoło. Po co to robiła? Po to, żeby odwieść go od pomysłu wskrzeszenia matki? Po to, żeby odłączył się od departamentu? A może robiła to z myślą o nim? Co za głupie pytania. Nie to się teraz liczyło. Lada moment miał się spotkać z matką. Powinien się skupić.
Zamknął oczy i wziął krótki wdech. Wszystkimi swoimi zmysłami starał się przywołać obraz rodzicielki. Jej długie, czarne włosy, błyszczące szmaragdowe oczy, wąskie, blade usta rozszerzające się w szerokim uśmiechu, delikatne rysy twarzy. Zapach świeżej, wiosennej trawy z domieszką cytryny, której zawsze dodawała do herbaty. Jej dźwięczny i szczery śmiech. Długie, zgrabne palce, które gładziły go po włosach, gdy usypiał i falująca, biała sukienka zdobiona maleńkimi, liliowymi kwiatkami. Tę sentencję wrażeń powtarzał w głowie tak długo, aż w końcu nie usłyszał łagodnego, matczynego głosu, który wyszeptał jego imię.
Otworzył oczy z trudem powstrzymując się od szerokiego, dziecięcego uśmiechu. Miał już swoje lata, nie mógł rozdawać radości na prawo i lewo, nawet jeżeli to jego matka.
– Soriel. – Tym razem jego imię zabrzmiało w ustach rodzicielki dziwnie smutno. Uśmiech, który sobie wyobrażał również nie był tak radosny, jak tego oczekiwał. Dlaczego poczuł się nagle dziwnie zawiedziony? Dlaczego było mu tak wstyd?
Kobieta o wątłej posturze postawiła krok w jego stronę. Wyglądała, jakby nigdy nie umarła. Jakby cały czas żyła na Ziemi i czekała na to, aż ją znajdzie. Z trudem powstrzymał się od wyciągnięcia ramion i przytulenia jej do swojej piersi.
Teraz, gdy dorósł, wydawała mu się dziwnie krucha i słaba. Czy zawsze taka była? Może nigdy nie zwrócił na to uwagi? A może to nie była jego matka? Może to jakaś jej cząstka, fałszywy obraz jego wyobraźni, zjawa wywołana przez Patricię tylko po to, żeby…
– Co się z tobą stało, synu? – Te słowa go zabolały. Nie to chciał usłyszeć. Nawet nie wiedział jak ma odpowiedzieć na to pytane. Czy coś się z nim działo? Robił coś złego?
– Nie wiem o co ci chodzi – mruknął niezadowolony Auvrey, spuszczając wzrok. – Liczyłem raczej na to, że przywitasz mnie jak stęskniona za swoim dzieckiem matka, ale może nigdy nie byłem tak kochanym synem jak mi się wydawało – syknął demon. Czuł zbierający się w nim gniew. Palił go w piersi i utrudniał mu oddychanie.
– Soriel – westchnęła kobieta. Stanęła przed synem i wyciągnęła w jego stronę rękę. Auvrey nie spodziewał się, że poczuje jej dotyk na swojej skórze, przecież była tylko duszą, jednak gdy chłodna dłoń sięgnęła jego policzka, oniemiał. 
Naprawdę ją czuł.
Uniósł głowę i spojrzał zdziwiony na swoją matkę. Dopiero teraz uśmiechnęła się do niego w ten łagodny, dobrze mu znany z dzieciństwa sposób. Gniew natychmiastowo go opuścił. Z trudem powstrzymał się od wypowiedzenia tego słodkiego zdrobnienia, którego używał, kiedy potrzebował matczynego ciepła. Musiał się pilnować, cholernie pilnować, żeby tylko nie pokazać jak bardzo potrafił tęsknić za matką dorosły już mężczyzna. Zdołał tylko przykryć swoją dużą dłonią jej drobną rękę i zatrzymać ją na swoim policzku przez kolejne mijające w ciszy sekundy. Nie musieli niczego mówić. Wystarczyły pełne tęsknoty i smutku spojrzenia.
–  Naprawdę tęskniłam – szepnęła Eirinn Auvrey.
– Ja też – wydusił z siebie Soriel. – Ale już niedługo…
Kobieta przeniosła delikatną dłoń na usta swojego syna i potrząsnęła spokojnie głową. Smutek wciąż nie zniknął z jej szmaragdowych oczu.
– Dobrze wiesz, że nie możesz tego zrobić, Soriel – powiedziała. Jej głos nabrał siły i stanowczości. Zawsze używała tego tonu, kiedy chciała odwieść swoje dzieci od głupich pomysłów. – Zmarłych nie można wskrzeszać. Żaden z nich nie jest w stanie wrócić do świata żywych w takim samym stanie, w jakim był przed śmiercią.
– Ale… stoisz tu przy mnie jak żywa. Możesz mnie dotykać, mówisz do mnie, pamiętasz mnie – mówił rozgorączkowany chłopak. – Skoro mogłem cię przyzwać, to dlaczego nie mogę cię wskrzesić?
Eirinn Auvrey postawiła dwa kroki w tył. Soriel chciał sięgnąć ręką w jej stronę, żeby tylko nie uciekła. Domyślał się, że jego matka nie będzie za tym, aby ją wskrzesił, ale nie spodziewał się, że tak chłodno zareaguje na jego słowa.
– Jesteś już dorosły, Sorielu – powiedziała z powagą. – Nie możesz ruszyć z miejsca tylko dlatego, że tego nie chcesz. Wolisz żyć wspomnieniami z dzieciństwa, bo to wtedy było ci dobrze. Rozglądnij się wkoło, synu. Masz kogoś, kto może mnie zastąpić. Kogoś, kto wciąż żyje i czeka na ciebie. Nie potrzebujesz już matczynego ciepła.
– Gówno prawda! – wykrzyknął oburzony demon, stawiając nerwowy krok w stronę matki. – Może jeszcze mi powiesz, że powinien być jak Nathiel, co?! Wziąć ślub, spłodzić dzieci i po prostu żyć?! Nie mam nikogo, kto chciałby się ze mną związać, nikogo kto mógłby… – Znaczący uśmiech matki przerwał jego nerwowe słowa.
Tak, zdawał sobie sprawę z tego, że nie był sam. Myślami wracał zawsze do osoby, która dawała mu poczucie bezpieczeństwa i komfortu, do własnej matki. Nie zauważył, że to samo starała się mu przekazać jeszcze jedna osoba. Jego świadomość starała się to na siłę ukryć.
– Wskrzeszenie mnie nic by nie zmieniło, Sorielu. Już dawno żyjesz własnym życiem. Nie jesteś małym dzieckiem, które trzeba brać za rączkę i prowadzić przez świat. – Słowa Eirinn sprawiły, że Soriel poczuł palący go wewnątrz wstyd. Czy wszyscy właśnie tak to spostrzegali? Myśleli, że chce wskrzesić matkę dlatego, że chciał powrócić do tamtych błogich czasów, kiedy było mu dobrze? Czy wszyscy traktowali go jak małe dziecko, które podąża za niemożliwymi do spełnienia marzeniami?
– Potrafisz stawiać samodzielne kroki, nie możesz więc pozwolić, aby władzę nad tobą miał twój ojciec, departament czy wspomnienia – tym razem kobieta zabrzmiała ostrzej. – To co minęło, więcej nie wróci, synu. – Te słowa wbiły się boleśnie w jego serce jak igły. Podświadomie przecież zdawał sobie sprawę z tego, że nie będzie tak jak dawniej, dlaczego więc wciąż dążył do celu, który niczego w jego życiu nie zmieni? Tęsknił za swoją matką czy za szczęściem i bezpieczeństwem? Tęsknił za dzieciństwem czy za kimś, kto dałby mu ciepło? Chciał wskrzesić matkę, czy rzucić to wszystko, żeby móc być z kimś, na kim mu zależało, nie bacząc na konsekwencje?
Czuł się zgubiony, cholernie zgubiony. To uczucie bezradności sprawiło, że wybuchnął złością.
– Po co do cholery starałem się ciebie przywrócić do życia?! – wybuchnął. – Po co tyle poświęcałem?! Żebyś stanęła przede mną i nie potrafiła powiedzieć mi wprost, że tam gdzie jesteś jest ci lepiej?! Że masz mnie gdzieś?! Że już o mnie zapomniałaś?! Jaka z ciebie matka?!
Eirinn Auvrey złożyła ręce z tyłu i postawiła kilka kroków w tył. Soriel chciał nią potrząsnąć, wykrzyczeć jej w twarz, jak bardzo mu przykro, że tak go potraktowała. Miał w sobie tyle emocji – niszczyły go od środka od wielu, wielu lat.
– Odejdziesz? Bez słowa? – prychnął. – Ja i tak zamierzam…
– Kocham cię, Soriel. – Eirinn Auvrey jednym zdaniem przerwała jego niepohamowany gniew. – Nigdy o tobie nie zapomniałam. Ani o Anne, ani o Nathielu. – Delikatny i spokojny uśmiech wstąpił na matczyną twarz. – Tam na zewnątrz ktoś na ciebie czeka. Proszę, zacznij żyć.
– Chyba nie zamierzasz teraz zniknąć? – spytał przerażonym, dziecięcym głosem Soriel. Pierwszy raz nie wstrzymywał swoich uczuć. Z jego szmaragdowych oczu emanowało prawdziwe przerażenie i niepewność. Przez chwilę znów był tym chłopcem, który odkrył ciało zmarłej matki i siostry. Tym chłopcem, który miał nie przeżyć. Nie wiedział gdzie się podziać i tułał się po ulicach, szukając pomocnej dłoni. Chłopcem, który aż do teraz nie wiedział czym jest ciepło drugiej osoby.
Nie zdążył uchwycić swojej matki. Rozpłynęła się w oparach dymu, pozostawiając po sobie tylko zapach.
Dużo czasu minęło, zanim Soriel zorientował się, że powrócił do świata rzeczywistego. Wciąż był zszokowany i załamany. Dyszał jak po ciężkim biegu. Patricia spoglądała na niego z trudem opierając się dłońmi o stół. Była blada i zmęczona. Pot spływał po jej skroniach. Auvrey spojrzał na nią przelotnie. Wiedział, w jakim jest stanie, wiedział, że długo nie utrzyma się już na nogach, ale nie potrafił niczego zrobić.
Wydał z siebie głośny okrzyk i uderzył pięścią w ścianę, zostawiając w niej wgłębienie. Patricia chciała do niego podejść i go uspokoić, ale nie była w stanie nawet drgnąć. Słowa również nie przyszły jej z pomocą.
Soriel spojrzał na nią gniewnie i wybiegł z domu, nawet nie zamykając za sobą drzwi.
La bonne fee westchnęła ciężko.
– Nawet nie podziękował – zachrypiała. Potem puściła się stołu i wylądowała na zimnych kafelkach z wyciągniętą w stronę drzwi dłonią. Miała tylko nadzieję, że gdy się obudzi, wciąż będzie żywa.
Soriel Auvrey gnał przez pola co rusz uderzając pięścią w jakieś drzewo. Kostki jego palców były już doszczętnie zdarte – ulatniał się z nich ciemny, demoniczny dymek. Nie wiedział co robi. Czuł tak potężny gniew i ból, że nie wiedział jak ma sobie z tym poradzić. Kiedy dotarł na skraj lasu, gdzie kiedyś został znaleziony przez lodową czarodziejkę, wrzasnął z całą siłą jaką miał w płucach. Dopiero wtedy poczuł, że opuszczają go siły.
Bezradnie zsunął się po korze drzewa i spojrzał przed siebie z miną wyrażającą cierpienie. Czuł się jak gówniarz, który ucieka przed prawdą. Gówniarz, który nie był w stanie dorosnąć. Miał już tego dosyć. Wszystkiego dosyć.
Z kieszeni spodni demon wyjął kamień wspomnień. Ostatni raz spojrzał na niego z pogardą, po czym podniósł się z ziemi, gniewnie zamachnął i wyrzucił go daleko w las.
Myślał, że gdy się go pozbędzie poczuje tęsknotę, strach, bezradność, ale zamiast tego zaczął się śmiać. Śmiać jak szaleniec. Chwycił się oburącz za głowę i spojrzał w niebo. Poczuł, że po policzkach spływają mu ciepłe łzy. Nie płakał od śmierci swojej matki, choć wielokrotnie miał ochotę krzyknąć i rozpłakać się jak dziecko. Dlaczego to powstrzymywał? Dlaczego, do cholery?! Każdy cierpiał, każdy miał prawo do bólu, każdy miał prawo czuć się samotny.
– Pieprzę to wszystko – jęknął demon i oparł głowę o drzewo. Przez kolejne minuty płakał przejmująco jak chłopiec, którego niedawno zostawiono samemu sobie. Z każdą upływającą łzą, czuł jak mały Soriel gdzieś wewnątrz niego stawia pierwsze nieśmiałe kroki ku dorosłości. Powoli wyzbywał się wszystkich nagromadzonych uczuć, które kolekcjonował po śmierci matki. 
A potem nastała cisza i niesamowita ulga, która zastąpiła ciężar zalegający mu w sercu od lat.
***
Tym razem stresowałam się o wiele bardziej niż ostatnio.
Ręce plątały mi się jak nastolatce, która zmierza na ważny egzamin od którego wcale nie będzie zależeć jej życie. Serce biło tak szybko, jakbym w krótkim czasie przebiegła więcej kilometrów niżbym potrafiła i na dodatek bezustannie się pociłam. Rzadko tak bardzo przeżywałam to, co miało mnie spotkać. Potrafiłam trzymać nerwy na wodzy i starałam się nie pokazywać, że jestem zestresowana. Tym razem było jednak inaczej. Przecież miałam trenować swoją nieopanowaną i przerażającą moc chaosu przy boku osoby, która nigdy nie miała z nią do czynienia. Nie chciałam mieć na sumieniu starszej pani i to na dodatek kogoś, kto jest ogniwem przewodzącym jednego z naszych sojuszniczych zespołów. Z drugiej strony – może po prostu jej nie doceniałam. Może miała większą wiedzę niż sądziłam, może miała jakiś pomysł, plan, tylko mi o tym nie powiedziała. Martha nie kierowałaby mnie do niej, żebym ją zabiła, kierowała mnie do niej dlatego, że mogła mi pomóc.
Upiłam łyka ziół uspokajających, które odpowiednio wcześniej przyrządziła mi starsza gospodyni. Na razie nie czułam efektu ich działania. Może to kwestia nadmiernego stresu, a może po prostu oczekiwałam zbyt wielkich cudów.
Pandora nie wyjaśniła mi, co zamierza zrobić i jak będą wyglądały nasze ćwiczenia w opanowaniu mocy. Na razie zataczała krąg, ustawiając świeczki w odpowiednich pozycjach. Słyszałam, że coś do siebie mruczy, ale nie mogłam dosłyszeć co takiego. Podejrzewałam, że były to jakieś zaklęcia w języku, którego przeciętny człowiek nie był w stanie zrozumieć. Może to jakaś bariera ochronna? A może rytuał? Kobieta twierdziła, że nie powinnam się stresować, bo to co zrobi będzie całkowicie bezbolesne. Powinnam jednak uważać na swoje emocje – mogą być moim wrogiem podczas tego treningu. Główne zadanie to nauczyć się nad nimi panować, żeby mieć przynajmniej częściową kontrolę nad moją chaotyczną mocą.
Pandora nie zalecała mi jej używać, gdy już ją opanuję. Mimo wszystko byłam pół demonem, któremu brakowało zdolności magicznych. Nasze treningi służyły temu, aby moja moc nie uwalniała się bez mojej zgody.
Gdy skończyłam już pić herbatę i odłożyłam kubek na drewnianą tackę, ze zdziwieniem spostrzegłam, że moje serce powraca do dawnego trybu pracy. Wciąż się stresowałam, ale udało mi się odrobinę uspokoić. Moje zmysły wydawały się teraz otępiały, zupełnie, jakbym zażyła jakiś kojąco-łagodzący narkotyk. Spojrzałam ze zmrużonymi podejrzliwie oczami na Pandorę. Mimo tego, że była ślepa, wyczuła, że na nią patrzę. Przeniosła swoje zgarbione plecy do pozycji prostej i spojrzała przed siebie z uśmiechem.
– Nie masz się o co martwić, Lauro. Nie podałam ci żadnego narkotyku – powiedziała spokojnie.
Skrzywiłam się na boku. No, tak, zapomniałam, że moje myśli ulatniają się w tym pomieszczeniu. Mogłam ją tym delikatnie urazić, a przecież nie miałam takiego zamiaru.
– W porządku.  Rozumiem twój niepokój, w końcu nie powiedziałam ci jak będą wyglądać nasze ćwiczenia. – Kobieta podpierając się laską ruszyła w stronę swojego sanktuarium, zbudowanego z kilku poduszek. To w tym miejscu napotkałyśmy ją z Aurą, kiedy po raz pierwszy zjawiłyśmy się w progach jej domu.
Żałowałam, że nie ma tu ze mną ani moich dzieci, ani Nathiela, im więcej czasu z nimi spędzałam, tym trudniej było mi potem znieść pewne sytuacje w samotności. Może to śmiesznie zabrzmi, ale rodzina odebrała mi poniekąd zdolność do samodzielnego działania.
Pandora zasiadła na swoich poduszkach i posłała mi delikatny, pokrzepiający uśmiech.
– Rodzina to siła – powiedziała tajemniczo, zupełnie, jakby nie wspominała o moim mężu czy dzieciach. Może mówiła o własnej rodzinie? Albo o wszystkich la bonne fee, z którymi była przecież spokrewniona. – Powtórzę to jeszcze raz: nie masz się czego bać. To, co teraz zobaczysz z pewnością cię zszokuje, ale nie zrobi ci krzywdy. Trafisz do świata, który nie do końca jest rzeczywisty i spotkasz się tam z osobą, która wiele może powiedzieć ci na temat twojej mocy.
Kiwnęłam głową, choć nie mogłam sobie wyobrazić jak to wszystko będzie wyglądać, a tym bardziej co mnie spotka w tej innej rzeczywistości.
– Nie martw się, w odpowiedniej chwili przywołam cię z powrotem. Będę tu na ciebie czekać.
Znowu kiwnęłam głową, choć doskonale wiedziałam, że Pandora nie widzi tego gestu. Mogła się go jednak domyślić – w końcu rozczytywała wszystko, co działo się w tym pokoju.
Nie chciałam nawet myśleć co mnie czeka. Z trudem powstrzymywałam się od tragicznych wyobrażeń na temat mojej podróży w nieznane. A jeśli nie wrócę? A jeśli spotkam kogoś, kto zrobi mi krzywdę? A jeśli…
Spojrzałam na starszą la bonne fee, która zamknęła oczy i zaczęła wypowiadać ciąg dziwnych, skomplikowanych słów. Jej blada, pomarszczona dłoń wykonywała w górze gesty, które w życiu codziennym zapewne niewiele znaczyły. Tak skupiłam się na tym co robi, że buchający za moimi plecami ogień ze świeczki wprowadził mnie w stan paniki. Odskoczyłam na bok i spojrzałam za siebie. Płomienie wszystkich świeczek wędrowały teraz ku górze, tworząc ogniste sklepienie, które w pewnym momencie przybrało barwę delikatnego, nierobiącego nikomu krzywdy błękitu. Zamiast poczuć gorąco, poczułam chłód. Musiałam pomasować zmarznięte ramiona.
Kopuła z ognia stopniowo zaczęła ciemnieć aż w końcu zamieniła się w przerażającą pustkę. Przymknęłam oczy dosłownie na chwilę, ponieważ niespodziewany podmuch wiatru postanowił zaatakować moją twarz. Gdy otworzyłam oczy ujrzałam pustkę. Czarną, niezmierzoną pustkę.
Najpierw zastygłam w bezruchu wstrzymując dech. Nie słyszałam niczego podejrzanego. Panowała tu cisza i spokój. Dopiero wtedy powróciłam do zwyczajnych czynności życiowych. Oddychałam, a nawet podniosłam się z podłogi, żeby rozejrzeć się, co jest grane. Spojrzałam na swoje dłonie. Pomimo wszechobecnej ciemności widziałam je. Były bledsze niż zwykle i otoczone dziwną, księżycową poświatą. Poczułam się przez chwilę jak ktoś, kto właśnie umarł.
– Nie wiesz co to śmierć – usłyszałam zaskakująco niski, ale dobrze mi znany głos. Odbijał się echem od niewidzialnych ścian.
Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. Wszystkie porozrzucane po podłodze elementy układanki zaczęły się ze sobą łączyć. „Rodzina to siła” – tak właśnie powiedziała Pandora. I nie mówiła o mojej najbliższej rodzinie. Stwierdziła również, że spotkam kogoś, kto być może mi pomoże z tego powodu, że zna moc, którą władam. Nie znałam innej osoby, która władałaby tą magią. Tylko mój przerażający, demoniczny ojciec potrafił opanować chaos.
Odwróciłam się gwałtownie w tył, wprawiając swoje włosy i poły czarnej narzuty w ruch. 
Tuż przede mną stał nie kto inny jak Aiden Vaux. Miał złożone na piersi ręce i niechętną minę, patrzył na mnie z góry, nawet nie poruszając powiekami. Ta sama księżycowa poświata, która go otaczała, raziła mnie w oczy. Miał białe włosy, a więc światło działało niekorzystnie dla moich tęczówek.
W moim ojcu zawsze przerażał mnie wzrost. Może i był chudy, ale za to przeraźliwie wysoki. Nie sięgałam nawet stu sześćdziesięciu centymetrów, Aiden tymczasem mierzył blisko dwa metry. Nie wiedziałam czy płakać, czy się cieszyć z tego powodu, że wzrost odziedziczyłam po Calanthe.
Już raz się pojawił, żeby mi pomóc. Nie wiedziałam tylko czy był omamem, czy realną postacią. Teraz przynajmniej miałam pewność, że demon, który przede mną stał był prawdziwy. Przez myśl mi przeszło, że Pandora mogła mnie posłać do świata, w którym obecnie żyła Calanthe. Mina mojego ojca świadczyła bynajmniej o tym, że nie jest zadowolony z naszej wizyty. Chyba byłam głupia, skoro myślałam, że były szef departamentu, uzna mnie po śmierci za swoją prawowitą córkę.
Aiden uśmiechnął się krzywo kącikiem ust, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z tego o czym myślę. Cóż, wcale bym się nie zdziwiła, w końcu wcześniej wspomniał o śmierci, kiedy akurat o niej myślałam.
– Po co mnie przywołałaś? – spytał, unosząc brew do góry.
W jego twarzy nie dostrzegłam nawet maleńkiej rysy, która należałaby do mnie. Łączyło nas tylko chłodne nastawienie do życia. Całą sobą byłam młodszą wersją Calanthe.
– To nie ja cię przywołałam – odpowiedziałam ostrożnie. – Nie spodziewałam się, że spotkam akurat ciebie. – Wszystkie moje słowa brzmiały tak niepewnie, że wręcz śmiesznie. Nie bałam się Vaila Auvreya, nie bałam się żadnego z departamenckich demonów, a bałam się osoby, która mnie spłodziła i na dodatek była nieżywa. W wyglądzie mojego ojca było coś tak przerażającego, że nie mogłam do tego przywyknąć. Może to ten przeszywający chłód emanujący z jego szmaragdowych oczu? Ani razu nie mrugnął i nawet przez chwilę nie spuścił ze mnie wzroku. 
– A więc mogę odejść – powiedział z lekką ironią w głosie mężczyzna. Wyraźnie ze mnie kpił. Przecież nawet nie poruszył się o centymetr, wciąż stał w tym samym miejscu.
Wzięłam głęboki wdech.
– Chciałabym, żebyś mi pomógł – wyrzuciłam z siebie. Dopiero potem zdałam sobie sprawę z tego jak to głupio brzmi. Aiden Vaux chciał mnie zabić. Jak mógłby chcieć mi pomóc? Rzeczywiście, już raz się spotkaliśmy, ale wciąż byłam skłonna uwierzyć w to, że nie był rzeczywistym obrazem, to moja wyobraźnia go przywołała.
– Nie, to Calanthe mnie przywołała – odpowiedział z westchnięciem Aiden. – Nakazała mi wówczas ratować swoją córeczkę, żeby nie dokonała autodestrukcji. – Mężczyzna wzruszył obojętnie ramionami. Wredny uśmieszek nie znikał z jego twarzy. Przez chwilę wyglądał jak dwudziestolatek, który droczy się z moją matką, a nie ze mną.
– Nawet, jeśli tego nie chcesz, jestem też twoją córką – odpowiedziałam z cichym westchnięciem. – Pomożesz mi czy nie? – Uniosłam brew w tym samym momencie, w którym Aiden to zrobił. Chyba naprawdę byliśmy do siebie podobni, nawet jeżeli tego nie chcieliśmy.
– Podejdź – odpowiedział ojciec po dłuższej chwili. Wystawił przed siebie dłoń, jakby chciał sięgnąć do mojej głowy. Zbliżyłam się do niego ostrożnie. Rękę zgodnie z moimi oczekiwaniami położył na moich włosach. Nie zdążyłam nawet otworzyć buzi, a zaczęły dziać się ze mną dziwne rzeczy. Ból rozsadzał moją głowę od środka, a różne emocje splatały się ze sobą w takim stopniu, jakby miały za chwilę wywołać burzę nie tylko w mojej głowie, ale i w przyciemnionym pokoju. Kiedy otworzyłam oczy, widziałam jak każdy skrawek materiału ubrania Aidena i mojego faluje, podobnie jak włosy. Mój ojciec patrzył na mnie obojętnie.
Odepchnęłam jego rękę gwałtownie, bo nie mogłam już wytrzymać tego, co się ze mną działo.
– Co zrobiłeś? – spytałam ostrożnie, stawiając krok w tył. Kiedy uwolniłam się z jego uścisku poczułam się dziwnie lekka.
– Sprawdziłem przyczyny – odpowiedział mężczyzna.
– I? – Spojrzałam na niego pytająco, poprawiając rozczochrane włosy.
– Twoja moc nie mieści w twoim ciele, więc próbuje znaleźć z niego ujście. Stąd twoje rozchwianie emocjonalne. Nie uda ci się jej opanować w obecnym ciele. – Aiden powiedział to tak spokojnie, że miałam ochotę się na niego rzucić z pazurami. Go to tak naprawdę w ogóle nie poruszyło. Wciąż patrzył na mnie z kamienną miną. – Będzie coraz gorzej.
– Więc… kiedyś mogę po prostu wybuchnąć, zabijając przy tym siebie i innych? – zapytałam przez zaciśnięte zęby. Byłam zła, choć nie wiedziałam na co. W końcu to nie wina Aidena, że moja moc zareagowała w taki sposób. Jego winą było to, że spłodził mnie z ludzką kobietą i przekazał mi w genach tę głupią magię.
– Tak – odpowiedział beznamiętnie ojciec. – Musisz znaleźć sposób, żeby pozbyć się przynajmniej połowy ze swojej mocy.
Łatwo było to powiedzieć. Skąd miałam wiedzieć jak to zrobić?
Zbierała się we mnie coraz większa irytacja. Zdałam sobie jednak z czegoś sprawę.
– Zrobiłeś coś z moją mocą, prawda?
Aiden Vaux uśmiechnął się krzywo na boku.
– Gdybym tego nie zrobił, musiałbym się uporać z potężniejszą mocą – mruknął na boku. Powiedział to z dobrze mi znanym sarkazmem. Mniemam, że miał na myśli moją matkę. – Po śmierci zależy mi na spokoju – mówiąc to, machnął obojętnie dłonią i odwrócił się do mnie plecami. Jego czarna peleryna przeleciała mi tuż przed nosem, ocierając się o niego kantem materiału.
– Powiedz mi przynajmniej co takiego zrobiłeś – powiedziałam twardo.
– Założyłem blokadę. Chwilową. Tylko tyle mogłem zrobić. – Zanim zdążyłam otworzyć usta, Aiden Vaux rozpłynął się w ciemnościach. Gdybym miała na sobie buty, zapewne chwyciłabym teraz za jednego z nich i rzuciła w jego plecy.
Cóż, przynajmniej wiedziałam już co muszę zrobić z własną mocą. Oprócz tego uspokoiłam swoje wnętrze, które było przerażone bezinteresownością ojca. Aiden Vaux nie był i nigdy nie będzie bezinteresowny. Robił to wszystko dla spokoju. Dla siebie i… Calanthe.

2 komentarze:

  1. Spodziewałam się, że spotkanie Soriela z matką tak się skończy. I w sumie ta ostatnia scena nie jest jakoś zadziwiająca. Już od jakiegoś czasu można było dostrzec, że Soriel ma problem z dorośnięciem. Nie było nikogo, kto by się nim zaopiekował po śmierci matki, więc pozostał gówniarzem. Nathiel miał przynajmniej jakieś wzorce.
    Domyśliłam się też, że to Vail się pojawi. Bo kto inny? Chociaż chyba to za wiele nie pomogło na problem Laury. Ciekawe, jak to się dalej rozwinie.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej :)
    Od lutego nadrabiam blogi, wpadłam więc i tutaj.
    Ach, jak mnie Soriel wkurza. Naprawdę zachowuje się jak dziecko, które myśli, że po latach należy mi się powrót matki do żywych, jakby był jedyną doświadczoną istotą na świecie, jak gdyby poza nim nikt nigdy nikogo nie stracił. Dobrze, że tak się to skończyło, i na niego przyszła pora, by dorosnąć.
    Ohoho, Aiden. Jakby się Cal nie mogła zjawić. Mam nadzieję, że jego blokada coś da, inaczej znajdę go i to ja rzucę w niego butem.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń