Trochę zapuściłam się z rozdziałami WCS, ponieważ totalnie nie miałam głowy do pisania, a na 14 lutego chciałam skończyć Running Heart [Cz.3]. Przy okazji ominęłam myślami (jak zwykle) ten moment, kiedy cała seria WCN na blogu skończyła... 3 lata! Cała seria ogólnie ma już jakieś... 6, 7 lat, więc to całkiem spora ilość czasu. Dużo poświęciłam tej historii i już na zawsze będzie w moim serduszku, także chociażbym miała pisać z grobu i tak skończę WCS. Więc ten... STO LAT, WCN NA BLOGUUUUU!
W tym rozdziale mocno sorielowo, no i po raz pierwszy będziemy mieli okazję poznać Eirinn Auvrey! A tak poza tym to pierwsza lekcja Laury w opanowywaniu mocy (jeżeli tak ją można nazwać). Będzie się działo, a już szczególnie od 13 rozdziału (pechowy, a jak!).
***
Minęło
już kilka dni, odkąd obietnica zamieniona w słowa uwolniła się z ust i
wypełniła stęsknione serce demona. Soriel Auvrey nie mógł dłużej czekać,
wytrzymał już wystarczająco dużo czasu w oczekiwaniu na spełnienie jednego ze
swoich największych pragnień. Nie obchodziło go to, czy Patricia była gotowa.
Miał zamiar wejść do jej domu i zmusić ją nawet siłą do tego, aby przywołała
jego matkę.
Dziś
wyjątkowo był trzeźwy. Uznał, że wzniosłe momenty wymagają od umysłu jasności.
Poza tym jego rodzicielka nie byłaby zadowolona, gdyby się zataczał i bełkotał
coś pod nosem. Chciał to spotkanie przeżyć całym ciałem i duszą, zapamiętać najdrobniejsze
szczegóły, aby móc utrwalić je i odtwarzać w głowie do czasu, kiedy ostatecznie
nie wskrzesi swojej matki. To doda mu sił na kolejne, bezsensowne starcia
wymyślone przez departament.
Dlaczego
cieszył się tym spotkaniem jak dziecko? Uśmiech nie znikał mu z twarzy, a oczy
błyszczały jak rozgwieżdżone niebo. Jego chód był przyspieszony – w
pewnym momencie miał wrażenie, że unosi się kilka centymetrów nad ziemią. Z
trudem powstrzymywał się od podskoków, które przypominały mu o dziecięcej zabawie
w klasy. Nie był w tym momencie sobą. Był tym małym Sorielem, który wiecznie
dokuczał bratu z tego powodu, że matka poświęcała mu więcej uwagi niż powinna.
Przecież to on był synkiem mamusi. Wiecznie przy niej stał i był na każde jej zawołanie. Nie Anne, która wiecznie siedziała z nosem w książkach, nie Nathiel,
który więcej psocił niż pomagał, tylko on.
To
głupie. To naprawdę głupie, że wracał myślami do tamtych czasów, jakby wierzył
w to, że jeszcze kiedyś będzie dzieckiem. Już dawno dorósł i powinien się
ustatkować, a on nie miał nawet celów w życiu – pomijając oczywiście
wskrzeszenie matki i codzienne popijanie wódki w barze. Straszliwie irytowało
go to, że Nathiel jakoś radził sobie w życiu. Miał przyjaciół, wychował się z ludźmi,
którzy go chcieli, poślubił dziewczynę, którą kocha, a nawet spłodził z nią
trójkę dzieci. Dlaczego on tego nie miał? Czy gdyby tamtego dnia wpadł na ten
sam pomysł, co Nathiel, wiódłby teraz normalnie życie? Nie, zabijanie demonów
go nie interesowało, przecież sam był jednym z nich. Poza tym nie obchodziło go
dobro i zło, od zawsze podążał ścieżką neutralności, nie przejmując się
poczynaniami innych. Przynajmniej tak
było do niedawna. Teraz już sam nie wiedział kim był i po której stronie stał.
Czuł, że potrzebuje matki właśnie po to, aby odzyskać zagubioną po drodze równowagę.
Zawsze potrafiła go wesprzeć dobrą radą.
Soriel
wszedł do domu Patricii bez pukania. Teraz nie wyglądał już jak szczęśliwe dziecko
– spoważniał. Nie miał zamiaru pokazywać swoich prawdziwych uczuć. Ta mała
czarodziejka znów mogłaby mu zacząć mieszać w głowie, próbując przeciągnąć go
na swoją przeklętą, dobrą stronę.
Demon
uniósł zdziwiony brwi, kiedy dostrzegł gotującą coś w małym kociołku la bonne
fee. Nie była zaskoczona jego nagłym przybyciem. Spojrzała w jego stronę i
uśmiechnęła się niepewnie. Zapewne ta jej przeklęta przyjaciółeczka sprawdziła
w kartach, kiedy zjawi się u niej w domu. To dosyć niekomfortowe, kiedy ktoś próbował
przewidzieć twój następny krok.
Soriel
włożył ręce do kieszeni i przybrał obojętną minę, którą chciał przysłonić swój
wcześniejszy entuzjazm. Do tej pory rozmowa z Patricią nie była dla niego
ciężka. Po raz pierwszy nie wiedział co powiedzieć.
–
Nawet się nie przywitasz? – spytała dziewczyna, wrzucając jakieś złote liście
do gotującego się naparu.
–
Jestem zły, nie witam się – zironizował chłopak. Nie poruszył się. Wciąż stał
przy zamkniętych drzwiach, jakby bał się podejść do swojej koleżanki.
–
Widzę, że w końcu wytrzeźwiałeś. – Czy mu się zdawało, czy w głosie Patricii
dźwięczała ironia? To rzadko spotykany u niej zabieg. Prędzej się na niego
wściekała i wykrzykiwała do niego piskliwym głosem obelgi, niż stosowała
sarkazm. Chyba mu się to nie podobało.
–
Za to tobie przydałoby się czasem nie być trzeźwą – burknął od niechcenia. –
Jesteś sztywna jak… – Auvrey po raz pierwszy nie mógł znaleźć żadnego
porównania. Zmarszczył tylko czoło i umilkł. Coś najwyraźniej rozbawiło
Patricię, bo zaczęła się uśmiechać.
–
Co? – burknął niezadowolony.
–
Jesteś przejęty i próbujesz tego po sobie nie pokazywać – zauważyła.
–
Udajesz, że potrafisz czytać w moich myślach? – prychnął. – Nie wychodzi ci to.
–
Nie, wystarczająco długo znam Soriela Auvreya, żeby wiedzieć, kiedy próbuje coś
ukryć – kontynuowała dziewczyna. Tym razem wrzuciła do kotła czerwone kulki
wielkości borówek. Wrzący wywar dziwnie zaskwierczał i zmienił swą barwę.
–
Ach, tak? – spytał znudzonym głosem chłopak, unosząc leniwie brew do góry.
Podszedł do kuchennego blatu i oparł się na nim luzacko, pragnąc pokazać, że
wcale nie wyprowadziła go tym z równowagi. – Co jeszcze wiesz o Sorielu
Auvreyu? – zironizował.
–
Cóż – zaczęła dziewczyna. Demon nie spodziewał się, że zerknie na niego przez
ramię z uśmiechem. – Soriel Auvrey zawsze pije, kiedy jest mu źle i nie chce o
czymś pamiętać. Soriel Auvrey tylko udaje, że lubi być sam, bo tak naprawdę
brakuje mu ciepła drugiego człowieka. Soriel Auvrey w rzeczywistości jest
zagubionym chłopcem.
Demon
wykrzywił usta z niezadowolenia.
–
Głupoty.
–
Soriel Auvrey zawsze się krzywi, kiedy ktoś powie mu prawdę prosto w oczy.
Tym
razem chłopak nie odpowiedział. Zamiast tego zaczął stukać niecierpliwie
palcami o blat i zmarszczył czoło. Zmrużone, kocie oczy starały się ostrzec
swoją rozmówczynię przed wybuchem gniewu.
Patricia
odwróciła od niego głowę i wrzuciła ostatni składnik do wywaru. Nie mogła ukryć
delikatnego uśmiechu. Miała kilka dni na przemyślenia. Ta rozpaczliwa pogoń
Soriela zdradzała wszystko, co demon starał się ukryć. Wraz ze śmiercią matki
utracił swoją równowagę i teraz chciał ją odzyskać. Dziewczyna miała nadzieję,
że gdy już się z nią spotka, odwoła go od pomysłu, jakim było wskrzeszenie jej.
–
Możemy zaczynać – powiedziała czarodziejka, odsuwając krzesło i podnosząc się
do góry. Wystawiła przed siebie rękę i rozłożyła palce tuż nad złotym wywarem.
Starała się być maksymalnie skupiona. Jeden zły ruch i cała jej praca pójdzie
na marne. – Będziesz miał dziesięć minut na rozmowę ze swoją matką.
Demon
prychnął.
–
To mało.
–
Nie jestem w stanie dać ci więcej czasu, Soriel. Przywoływanie zmarłych ludzi
jest trudne i zabiera straszliwie dużo energii, przywoływanie demonów zabiera
jej jeszcze więcej. Mogłabym nawet umrzeć. – Nie sądziła, aby to w jakiś sposób
przemówiło mu do rozsądku, w końcu dążył po trupach do celu, ale ku jej
zdziwieniu kiwnął głową jak posłuszny chłopiec. – Dobrze. W takim razie pomyśl
o swojej matce, zamknij oczy i przygotuj się na spotkanie z nią.
Demon
zerknął ukradkiem na Patricię, zupełnie jakby oczekiwał, że pośle mu krzepiący
uśmiech. Ona była jednak za bardzo skupiona, żeby móc zwrócić na niego uwagę.
Miała teraz przymknięte powieki, a jej usta drżały pod wpływem wymawianych
szeptem słów – podobnie było z dłońmi. Wydawało mu się, że czarodziejka boi się tego
rytuału.
Soriel
zmarszczył czoło. Po co to robiła? Po to, żeby odwieść go od pomysłu
wskrzeszenia matki? Po to, żeby odłączył się od departamentu? A może robiła to
z myślą o nim? Co za głupie pytania. Nie to się teraz liczyło. Lada moment miał
się spotkać z matką. Powinien się skupić.
Zamknął
oczy i wziął krótki wdech. Wszystkimi swoimi zmysłami starał się przywołać
obraz rodzicielki. Jej długie, czarne włosy, błyszczące szmaragdowe
oczy, wąskie, blade usta rozszerzające się w szerokim uśmiechu, delikatne rysy
twarzy. Zapach świeżej, wiosennej trawy z domieszką cytryny, której zawsze
dodawała do herbaty. Jej dźwięczny i szczery śmiech. Długie, zgrabne palce,
które gładziły go po włosach, gdy usypiał i falująca, biała sukienka zdobiona
maleńkimi, liliowymi kwiatkami. Tę sentencję wrażeń powtarzał w głowie tak
długo, aż w końcu nie usłyszał łagodnego, matczynego głosu, który wyszeptał
jego imię.
Otworzył
oczy z trudem powstrzymując się od szerokiego, dziecięcego uśmiechu. Miał już
swoje lata, nie mógł rozdawać radości na prawo i lewo, nawet jeżeli to jego
matka.
–
Soriel. – Tym razem jego imię zabrzmiało w ustach rodzicielki dziwnie smutno.
Uśmiech, który sobie wyobrażał również nie był tak radosny, jak tego oczekiwał.
Dlaczego poczuł się nagle dziwnie zawiedziony? Dlaczego było mu tak wstyd?
Kobieta
o wątłej posturze postawiła krok w jego stronę. Wyglądała, jakby nigdy nie
umarła. Jakby cały czas żyła na Ziemi i czekała na to, aż ją znajdzie. Z trudem
powstrzymał się od wyciągnięcia ramion i przytulenia jej do swojej piersi.
Teraz,
gdy dorósł, wydawała mu się dziwnie krucha i słaba. Czy zawsze taka była? Może
nigdy nie zwrócił na to uwagi? A może to nie była jego matka? Może to jakaś jej
cząstka, fałszywy obraz jego wyobraźni, zjawa wywołana przez Patricię tylko po
to, żeby…
–
Co się z tobą stało, synu? – Te słowa go zabolały. Nie to chciał
usłyszeć. Nawet nie wiedział jak ma odpowiedzieć na to pytane. Czy coś się z
nim działo? Robił coś złego?
–
Nie wiem o co ci chodzi – mruknął niezadowolony Auvrey, spuszczając wzrok. –
Liczyłem raczej na to, że przywitasz mnie jak stęskniona za swoim dzieckiem
matka, ale może nigdy nie byłem tak kochanym synem jak mi się wydawało – syknął
demon. Czuł zbierający się w nim gniew. Palił go w piersi i utrudniał mu
oddychanie.
–
Soriel – westchnęła kobieta. Stanęła przed synem i wyciągnęła w jego stronę
rękę. Auvrey nie spodziewał się, że poczuje jej dotyk na swojej skórze, przecież była tylko
duszą, jednak gdy chłodna dłoń sięgnęła jego policzka, oniemiał.
Naprawdę ją
czuł.
Uniósł
głowę i spojrzał zdziwiony na swoją matkę. Dopiero teraz uśmiechnęła się do
niego w ten łagodny, dobrze mu znany z dzieciństwa sposób. Gniew natychmiastowo
go opuścił. Z trudem powstrzymał się od wypowiedzenia tego słodkiego
zdrobnienia, którego używał, kiedy potrzebował matczynego ciepła. Musiał się
pilnować, cholernie pilnować, żeby tylko nie pokazać jak bardzo potrafił
tęsknić za matką dorosły już mężczyzna. Zdołał tylko przykryć swoją dużą dłonią
jej drobną rękę i zatrzymać ją na swoim policzku przez kolejne mijające w ciszy
sekundy. Nie musieli niczego mówić. Wystarczyły pełne tęsknoty i smutku
spojrzenia.
– Naprawdę tęskniłam – szepnęła Eirinn Auvrey.
–
Ja też – wydusił z siebie Soriel. – Ale już niedługo…
Kobieta
przeniosła delikatną dłoń na usta swojego syna i potrząsnęła spokojnie głową.
Smutek wciąż nie zniknął z jej szmaragdowych oczu.
–
Dobrze wiesz, że nie możesz tego zrobić, Soriel – powiedziała. Jej głos nabrał
siły i stanowczości. Zawsze używała tego tonu, kiedy chciała odwieść swoje
dzieci od głupich pomysłów. – Zmarłych nie można wskrzeszać. Żaden z nich nie
jest w stanie wrócić do świata żywych w takim samym stanie, w jakim był przed
śmiercią.
–
Ale… stoisz tu przy mnie jak żywa. Możesz mnie dotykać, mówisz do mnie,
pamiętasz mnie – mówił rozgorączkowany chłopak. – Skoro mogłem cię przyzwać, to
dlaczego nie mogę cię wskrzesić?
Eirinn
Auvrey postawiła dwa kroki w tył. Soriel chciał sięgnąć ręką w jej stronę, żeby
tylko nie uciekła. Domyślał się, że jego matka nie będzie za tym, aby ją
wskrzesił, ale nie spodziewał się, że tak chłodno zareaguje na jego słowa.
–
Jesteś już dorosły, Sorielu – powiedziała z powagą. – Nie możesz ruszyć z
miejsca tylko dlatego, że tego nie chcesz. Wolisz żyć wspomnieniami z
dzieciństwa, bo to wtedy było ci dobrze. Rozglądnij się wkoło, synu. Masz kogoś,
kto może mnie zastąpić. Kogoś, kto wciąż żyje i czeka na ciebie. Nie
potrzebujesz już matczynego ciepła.
–
Gówno prawda! – wykrzyknął oburzony demon, stawiając nerwowy krok w stronę matki. – Może jeszcze mi powiesz, że powinien być jak Nathiel, co?!
Wziąć ślub, spłodzić dzieci i po prostu żyć?! Nie mam nikogo, kto chciałby się
ze mną związać, nikogo kto mógłby… – Znaczący uśmiech matki przerwał jego
nerwowe słowa.
Tak,
zdawał sobie sprawę z tego, że nie był sam. Myślami wracał zawsze do osoby,
która dawała mu poczucie bezpieczeństwa i komfortu, do własnej matki. Nie
zauważył, że to samo starała się mu przekazać jeszcze jedna osoba. Jego
świadomość starała się to na siłę ukryć.
–
Wskrzeszenie mnie nic by nie zmieniło, Sorielu. Już dawno żyjesz własnym
życiem. Nie jesteś małym dzieckiem, które trzeba brać za rączkę i prowadzić
przez świat. – Słowa Eirinn sprawiły, że Soriel poczuł palący go wewnątrz
wstyd. Czy wszyscy właśnie tak to spostrzegali? Myśleli, że chce wskrzesić
matkę dlatego, że chciał powrócić do tamtych błogich czasów, kiedy było mu
dobrze? Czy wszyscy traktowali go jak małe dziecko, które podąża za
niemożliwymi do spełnienia marzeniami?
–
Potrafisz stawiać samodzielne kroki, nie możesz więc pozwolić, aby władzę nad
tobą miał twój ojciec, departament czy wspomnienia – tym razem kobieta
zabrzmiała ostrzej. – To co minęło, więcej nie wróci, synu. – Te słowa wbiły się boleśnie w jego serce jak igły. Podświadomie przecież zdawał sobie sprawę z tego, że nie będzie tak jak dawniej, dlaczego więc wciąż dążył do celu, który niczego w jego życiu nie
zmieni? Tęsknił za swoją matką czy za szczęściem i bezpieczeństwem? Tęsknił za
dzieciństwem czy za kimś, kto dałby mu ciepło? Chciał wskrzesić matkę, czy
rzucić to wszystko, żeby móc być z kimś, na kim mu zależało, nie bacząc na
konsekwencje?
Czuł
się zgubiony, cholernie zgubiony. To uczucie bezradności sprawiło, że wybuchnął złością.
–
Po co do cholery starałem się ciebie przywrócić do życia?! – wybuchnął. – Po co tyle
poświęcałem?! Żebyś stanęła przede mną i nie potrafiła powiedzieć mi wprost, że
tam gdzie jesteś jest ci lepiej?! Że masz mnie gdzieś?! Że już o mnie
zapomniałaś?! Jaka z ciebie matka?!
Eirinn
Auvrey złożyła ręce z tyłu i postawiła kilka kroków w tył. Soriel chciał nią
potrząsnąć, wykrzyczeć jej w twarz, jak bardzo mu przykro, że tak go
potraktowała. Miał w sobie tyle emocji – niszczyły go od środka od wielu, wielu
lat.
–
Odejdziesz? Bez słowa? – prychnął. – Ja i tak zamierzam…
–
Kocham cię, Soriel. – Eirinn Auvrey jednym zdaniem przerwała jego niepohamowany gniew. – Nigdy
o tobie nie zapomniałam. Ani o Anne, ani o Nathielu. – Delikatny i spokojny
uśmiech wstąpił na matczyną twarz. – Tam na zewnątrz ktoś na ciebie czeka.
Proszę, zacznij żyć.
–
Chyba nie zamierzasz teraz zniknąć? – spytał przerażonym, dziecięcym głosem
Soriel. Pierwszy raz nie wstrzymywał swoich uczuć. Z jego szmaragdowych oczu
emanowało prawdziwe przerażenie i niepewność. Przez chwilę znów był tym
chłopcem, który odkrył ciało zmarłej matki i siostry. Tym chłopcem, który miał nie przeżyć. Nie
wiedział gdzie się podziać i tułał się po ulicach, szukając pomocnej dłoni.
Chłopcem, który aż do teraz nie wiedział czym jest ciepło drugiej osoby.
Nie
zdążył uchwycić swojej matki. Rozpłynęła się w oparach dymu, pozostawiając po
sobie tylko zapach.
Dużo
czasu minęło, zanim Soriel zorientował się, że powrócił do świata
rzeczywistego. Wciąż był zszokowany i załamany. Dyszał jak po ciężkim biegu.
Patricia spoglądała na niego z trudem opierając się dłońmi o stół. Była blada i
zmęczona. Pot spływał po jej skroniach. Auvrey spojrzał na nią przelotnie.
Wiedział, w jakim jest stanie, wiedział, że długo nie utrzyma się już na
nogach, ale nie potrafił niczego zrobić.
Wydał
z siebie głośny okrzyk i uderzył pięścią w ścianę, zostawiając w niej
wgłębienie. Patricia chciała do niego podejść i go uspokoić, ale nie była w
stanie nawet drgnąć. Słowa również nie przyszły jej z pomocą.
Soriel
spojrzał na nią gniewnie i wybiegł z domu, nawet nie zamykając za sobą drzwi.
La
bonne fee westchnęła ciężko.
–
Nawet nie podziękował – zachrypiała. Potem puściła się stołu i wylądowała
na zimnych kafelkach z wyciągniętą w stronę drzwi dłonią. Miała tylko nadzieję,
że gdy się obudzi, wciąż będzie żywa.
Soriel
Auvrey gnał przez pola co rusz uderzając pięścią w jakieś drzewo. Kostki jego
palców były już doszczętnie zdarte – ulatniał się z nich ciemny, demoniczny dymek. Nie
wiedział co robi. Czuł tak potężny gniew i ból, że nie wiedział jak ma sobie z
tym poradzić. Kiedy dotarł na skraj lasu, gdzie kiedyś został znaleziony przez
lodową czarodziejkę, wrzasnął z całą siłą jaką miał w płucach. Dopiero wtedy
poczuł, że opuszczają go siły.
Bezradnie
zsunął się po korze drzewa i spojrzał przed siebie z miną wyrażającą
cierpienie. Czuł się jak gówniarz, który ucieka przed prawdą. Gówniarz, który
nie był w stanie dorosnąć. Miał już tego dosyć. Wszystkiego dosyć.
Z
kieszeni spodni demon wyjął kamień wspomnień. Ostatni raz spojrzał na niego z
pogardą, po czym podniósł się z ziemi, gniewnie zamachnął i wyrzucił go daleko
w las.
Myślał,
że gdy się go pozbędzie poczuje tęsknotę, strach, bezradność, ale zamiast tego
zaczął się śmiać. Śmiać jak szaleniec. Chwycił się oburącz za głowę i spojrzał
w niebo. Poczuł, że po policzkach spływają mu ciepłe łzy. Nie płakał od śmierci
swojej matki, choć wielokrotnie miał ochotę krzyknąć i rozpłakać się jak
dziecko. Dlaczego to powstrzymywał? Dlaczego, do cholery?! Każdy cierpiał,
każdy miał prawo do bólu, każdy miał prawo czuć się samotny.
–
Pieprzę to wszystko – jęknął demon i oparł głowę o drzewo. Przez kolejne minuty
płakał przejmująco jak chłopiec, którego niedawno zostawiono samemu sobie. Z
każdą upływającą łzą, czuł jak mały Soriel gdzieś wewnątrz niego stawia
pierwsze nieśmiałe kroki ku dorosłości. Powoli wyzbywał się wszystkich
nagromadzonych uczuć, które kolekcjonował po śmierci matki.
A potem nastała
cisza i niesamowita ulga, która zastąpiła ciężar zalegający mu w sercu od lat.
***
Tym
razem stresowałam się o wiele bardziej niż ostatnio.
Ręce
plątały mi się jak nastolatce, która zmierza na ważny egzamin od którego wcale
nie będzie zależeć jej życie. Serce biło tak szybko, jakbym w krótkim czasie
przebiegła więcej kilometrów niżbym potrafiła i na dodatek bezustannie się
pociłam. Rzadko tak bardzo przeżywałam to, co miało mnie spotkać. Potrafiłam
trzymać nerwy na wodzy i starałam się nie pokazywać, że jestem zestresowana.
Tym razem było jednak inaczej. Przecież miałam trenować swoją nieopanowaną i
przerażającą moc chaosu przy boku osoby, która nigdy nie miała z nią do
czynienia. Nie chciałam mieć na sumieniu starszej pani i to na dodatek kogoś,
kto jest ogniwem przewodzącym jednego z naszych sojuszniczych zespołów. Z
drugiej strony – może po prostu jej nie doceniałam. Może miała większą wiedzę
niż sądziłam, może miała jakiś pomysł, plan, tylko mi o tym nie powiedziała.
Martha nie kierowałaby mnie do niej, żebym ją zabiła, kierowała mnie do niej
dlatego, że mogła mi pomóc.
Upiłam
łyka ziół uspokajających, które odpowiednio wcześniej przyrządziła mi starsza
gospodyni. Na razie nie czułam efektu ich działania. Może to kwestia
nadmiernego stresu, a może po prostu oczekiwałam zbyt wielkich cudów.
Pandora
nie wyjaśniła mi, co zamierza zrobić i jak będą wyglądały nasze ćwiczenia w
opanowaniu mocy. Na razie zataczała krąg, ustawiając świeczki w odpowiednich
pozycjach. Słyszałam, że coś do siebie mruczy, ale nie mogłam dosłyszeć co
takiego. Podejrzewałam, że były to jakieś zaklęcia w języku, którego przeciętny
człowiek nie był w stanie zrozumieć. Może to jakaś bariera ochronna? A może
rytuał? Kobieta twierdziła, że nie powinnam się stresować, bo to co zrobi
będzie całkowicie bezbolesne. Powinnam jednak uważać na swoje emocje – mogą być
moim wrogiem podczas tego treningu. Główne zadanie to nauczyć się nad nimi
panować, żeby mieć przynajmniej częściową kontrolę nad moją chaotyczną mocą.
Pandora
nie zalecała mi jej używać, gdy już ją opanuję. Mimo wszystko byłam pół
demonem, któremu brakowało zdolności magicznych. Nasze treningi służyły temu,
aby moja moc nie uwalniała się bez mojej zgody.
Gdy
skończyłam już pić herbatę i odłożyłam kubek na drewnianą tackę, ze zdziwieniem
spostrzegłam, że moje serce powraca do dawnego trybu pracy. Wciąż się
stresowałam, ale udało mi się odrobinę uspokoić. Moje zmysły wydawały się teraz
otępiały, zupełnie, jakbym zażyła jakiś kojąco-łagodzący narkotyk. Spojrzałam
ze zmrużonymi podejrzliwie oczami na Pandorę. Mimo tego, że była ślepa,
wyczuła, że na nią patrzę. Przeniosła swoje zgarbione plecy do pozycji prostej
i spojrzała przed siebie z uśmiechem.
–
Nie masz się o co martwić, Lauro. Nie podałam ci żadnego narkotyku –
powiedziała spokojnie.
Skrzywiłam
się na boku. No, tak, zapomniałam, że moje myśli ulatniają się w tym
pomieszczeniu. Mogłam ją tym delikatnie urazić, a przecież nie miałam takiego
zamiaru.
–
W porządku. Rozumiem twój niepokój, w
końcu nie powiedziałam ci jak będą wyglądać nasze ćwiczenia. – Kobieta
podpierając się laską ruszyła w stronę swojego sanktuarium, zbudowanego z kilku
poduszek. To w tym miejscu napotkałyśmy ją z Aurą, kiedy po raz pierwszy zjawiłyśmy
się w progach jej domu.
Żałowałam,
że nie ma tu ze mną ani moich dzieci, ani Nathiela, im więcej czasu z nimi
spędzałam, tym trudniej było mi potem znieść pewne sytuacje w samotności. Może
to śmiesznie zabrzmi, ale rodzina odebrała mi poniekąd zdolność do
samodzielnego działania.
Pandora
zasiadła na swoich poduszkach i posłała mi delikatny, pokrzepiający uśmiech.
–
Rodzina to siła – powiedziała tajemniczo, zupełnie, jakby nie wspominała o moim
mężu czy dzieciach. Może mówiła o własnej rodzinie? Albo o wszystkich la bonne
fee, z którymi była przecież spokrewniona. – Powtórzę to jeszcze raz: nie masz
się czego bać. To, co teraz zobaczysz z pewnością cię zszokuje, ale nie zrobi
ci krzywdy. Trafisz do świata, który nie do końca jest rzeczywisty i spotkasz
się tam z osobą, która wiele może powiedzieć ci na temat twojej mocy.
Kiwnęłam
głową, choć nie mogłam sobie wyobrazić jak to wszystko będzie wyglądać, a tym
bardziej co mnie spotka w tej innej rzeczywistości.
–
Nie martw się, w odpowiedniej chwili przywołam cię z powrotem. Będę tu na
ciebie czekać.
Znowu
kiwnęłam głową, choć doskonale wiedziałam, że Pandora nie widzi tego gestu.
Mogła się go jednak domyślić – w końcu rozczytywała wszystko, co działo się w
tym pokoju.
Nie
chciałam nawet myśleć co mnie czeka. Z trudem powstrzymywałam się od
tragicznych wyobrażeń na temat mojej podróży w nieznane. A jeśli nie wrócę? A
jeśli spotkam kogoś, kto zrobi mi krzywdę? A jeśli…
Spojrzałam
na starszą la bonne fee, która zamknęła oczy i zaczęła wypowiadać ciąg dziwnych, skomplikowanych
słów. Jej blada, pomarszczona dłoń wykonywała w górze gesty, które w życiu
codziennym zapewne niewiele znaczyły. Tak skupiłam się na tym co robi, że
buchający za moimi plecami ogień ze świeczki wprowadził mnie w stan paniki.
Odskoczyłam na bok i spojrzałam za siebie. Płomienie wszystkich świeczek
wędrowały teraz ku górze, tworząc ogniste sklepienie, które w pewnym momencie
przybrało barwę delikatnego, nierobiącego nikomu krzywdy błękitu. Zamiast
poczuć gorąco, poczułam chłód. Musiałam pomasować zmarznięte ramiona.
Kopuła
z ognia stopniowo zaczęła ciemnieć aż w końcu zamieniła się w przerażającą
pustkę. Przymknęłam oczy dosłownie na chwilę, ponieważ niespodziewany podmuch
wiatru postanowił zaatakować moją twarz. Gdy otworzyłam oczy ujrzałam pustkę.
Czarną, niezmierzoną pustkę.
Najpierw
zastygłam w bezruchu wstrzymując dech. Nie słyszałam niczego podejrzanego.
Panowała tu cisza i spokój. Dopiero wtedy powróciłam do zwyczajnych czynności
życiowych. Oddychałam, a nawet podniosłam się z podłogi, żeby rozejrzeć się, co
jest grane. Spojrzałam na swoje dłonie. Pomimo wszechobecnej ciemności
widziałam je. Były bledsze niż zwykle i otoczone dziwną, księżycową poświatą.
Poczułam się przez chwilę jak ktoś, kto właśnie umarł.
–
Nie wiesz co to śmierć – usłyszałam zaskakująco niski, ale dobrze mi znany
głos. Odbijał się echem od niewidzialnych ścian.
Potrząsnęłam
głową z niedowierzaniem. Wszystkie porozrzucane po podłodze elementy układanki
zaczęły się ze sobą łączyć. „Rodzina to siła” – tak właśnie powiedziała Pandora.
I nie mówiła o mojej najbliższej rodzinie. Stwierdziła również, że spotkam
kogoś, kto być może mi pomoże z tego powodu, że zna moc, którą władam. Nie
znałam innej osoby, która władałaby tą magią. Tylko mój przerażający,
demoniczny ojciec potrafił opanować chaos.
Odwróciłam
się gwałtownie w tył, wprawiając swoje włosy i poły czarnej narzuty w ruch.
Tuż przede
mną stał nie kto inny jak Aiden Vaux. Miał złożone na piersi ręce i niechętną
minę, patrzył na mnie z góry, nawet nie poruszając powiekami. Ta sama księżycowa
poświata, która go otaczała, raziła mnie w oczy. Miał białe włosy, a więc
światło działało niekorzystnie dla moich tęczówek.
W
moim ojcu zawsze przerażał mnie wzrost. Może i był chudy, ale za to
przeraźliwie wysoki. Nie sięgałam nawet stu sześćdziesięciu centymetrów, Aiden
tymczasem mierzył blisko dwa metry. Nie wiedziałam czy płakać, czy się cieszyć z tego powodu,
że wzrost odziedziczyłam po Calanthe.
Już
raz się pojawił, żeby mi pomóc. Nie wiedziałam tylko czy był omamem, czy realną
postacią. Teraz przynajmniej miałam
pewność, że demon, który przede mną stał był prawdziwy. Przez myśl mi przeszło,
że Pandora mogła mnie posłać do świata, w którym obecnie żyła Calanthe. Mina
mojego ojca świadczyła bynajmniej o tym, że nie jest zadowolony z naszej
wizyty. Chyba byłam głupia, skoro myślałam, że były szef departamentu, uzna mnie po śmierci za swoją prawowitą córkę.
Aiden
uśmiechnął się krzywo kącikiem ust, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z tego o czym myślę. Cóż, wcale bym się nie zdziwiła, w końcu wcześniej wspomniał o śmierci,
kiedy akurat o niej myślałam.
–
Po co mnie przywołałaś? – spytał, unosząc brew do góry.
W
jego twarzy nie dostrzegłam nawet maleńkiej rysy, która należałaby do mnie.
Łączyło nas tylko chłodne nastawienie do życia. Całą sobą byłam młodszą wersją
Calanthe.
–
To nie ja cię przywołałam – odpowiedziałam ostrożnie. – Nie spodziewałam się,
że spotkam akurat ciebie. – Wszystkie moje słowa brzmiały tak niepewnie, że
wręcz śmiesznie. Nie bałam się Vaila Auvreya, nie bałam się żadnego z
departamenckich demonów, a bałam się osoby, która mnie spłodziła i na dodatek
była nieżywa. W wyglądzie mojego ojca było coś tak przerażającego, że nie
mogłam do tego przywyknąć. Może to ten przeszywający chłód emanujący z jego
szmaragdowych oczu? Ani razu nie mrugnął i nawet przez chwilę nie spuścił ze
mnie wzroku.
–
A więc mogę odejść – powiedział z lekką ironią w głosie mężczyzna. Wyraźnie ze
mnie kpił. Przecież nawet nie poruszył się o centymetr, wciąż stał w tym samym
miejscu.
Wzięłam
głęboki wdech.
–
Chciałabym, żebyś mi pomógł – wyrzuciłam z siebie. Dopiero potem zdałam sobie
sprawę z tego jak to głupio brzmi. Aiden Vaux chciał mnie zabić. Jak mógłby
chcieć mi pomóc? Rzeczywiście, już raz się spotkaliśmy, ale wciąż byłam skłonna
uwierzyć w to, że nie był rzeczywistym obrazem, to moja wyobraźnia go
przywołała.
–
Nie, to Calanthe mnie przywołała – odpowiedział z westchnięciem Aiden. –
Nakazała mi wówczas ratować swoją córeczkę, żeby nie dokonała autodestrukcji. –
Mężczyzna wzruszył obojętnie ramionami. Wredny uśmieszek nie znikał z jego
twarzy. Przez chwilę wyglądał jak dwudziestolatek, który droczy się z moją
matką, a nie ze mną.
–
Nawet, jeśli tego nie chcesz, jestem też twoją córką – odpowiedziałam z cichym
westchnięciem. – Pomożesz mi czy nie? – Uniosłam brew w tym samym momencie, w
którym Aiden to zrobił. Chyba naprawdę byliśmy do siebie podobni, nawet jeżeli
tego nie chcieliśmy.
–
Podejdź – odpowiedział ojciec po dłuższej chwili. Wystawił przed siebie dłoń,
jakby chciał sięgnąć do mojej głowy. Zbliżyłam się do niego ostrożnie. Rękę
zgodnie z moimi oczekiwaniami położył na moich włosach. Nie zdążyłam nawet
otworzyć buzi, a zaczęły dziać się ze mną dziwne rzeczy. Ból rozsadzał moją
głowę od środka, a różne emocje splatały się ze sobą w takim stopniu, jakby
miały za chwilę wywołać burzę nie tylko w mojej głowie, ale i w przyciemnionym
pokoju. Kiedy otworzyłam oczy, widziałam jak każdy skrawek materiału ubrania
Aidena i mojego faluje, podobnie jak włosy. Mój ojciec patrzył na mnie
obojętnie.
Odepchnęłam
jego rękę gwałtownie, bo nie mogłam już wytrzymać tego, co się ze mną działo.
–
Co zrobiłeś? – spytałam ostrożnie, stawiając krok w tył. Kiedy uwolniłam się z
jego uścisku poczułam się dziwnie lekka.
–
Sprawdziłem przyczyny – odpowiedział mężczyzna.
–
I? – Spojrzałam na niego pytająco, poprawiając rozczochrane włosy.
–
Twoja moc nie mieści w twoim ciele, więc próbuje znaleźć z niego ujście. Stąd
twoje rozchwianie emocjonalne. Nie uda ci się jej opanować w obecnym ciele. –
Aiden powiedział to tak spokojnie, że miałam ochotę się na niego rzucić z
pazurami. Go to tak naprawdę w ogóle nie poruszyło. Wciąż patrzył na mnie z kamienną miną. –
Będzie coraz gorzej.
–
Więc… kiedyś mogę po prostu wybuchnąć, zabijając przy tym siebie i innych? –
zapytałam przez zaciśnięte zęby. Byłam zła, choć nie wiedziałam na co. W końcu to
nie wina Aidena, że moja moc zareagowała w taki sposób. Jego winą było to, że
spłodził mnie z ludzką kobietą i przekazał mi w genach tę głupią magię.
–
Tak – odpowiedział beznamiętnie ojciec. – Musisz znaleźć sposób, żeby pozbyć
się przynajmniej połowy ze swojej mocy.
Łatwo
było to powiedzieć. Skąd miałam wiedzieć jak to zrobić?
Zbierała
się we mnie coraz większa irytacja. Zdałam sobie jednak z czegoś sprawę.
–
Zrobiłeś coś z moją mocą, prawda?
Aiden
Vaux uśmiechnął się krzywo na boku.
–
Gdybym tego nie zrobił, musiałbym się uporać z potężniejszą mocą – mruknął na
boku. Powiedział to z dobrze mi znanym sarkazmem. Mniemam, że miał na myśli
moją matkę. – Po śmierci zależy mi na spokoju – mówiąc to, machnął obojętnie
dłonią i odwrócił się do mnie plecami. Jego czarna peleryna przeleciała mi tuż
przed nosem, ocierając się o niego kantem materiału.
–
Powiedz mi przynajmniej co takiego zrobiłeś – powiedziałam twardo.
–
Założyłem blokadę. Chwilową. Tylko tyle mogłem zrobić. – Zanim zdążyłam
otworzyć usta, Aiden Vaux rozpłynął się w ciemnościach. Gdybym miała na sobie
buty, zapewne chwyciłabym teraz za jednego z nich i rzuciła w jego plecy.
Cóż,
przynajmniej wiedziałam już co muszę zrobić z własną mocą. Oprócz tego
uspokoiłam swoje wnętrze, które było przerażone bezinteresownością ojca. Aiden
Vaux nie był i nigdy nie będzie bezinteresowny. Robił to wszystko dla spokoju.
Dla siebie i… Calanthe.
Spodziewałam się, że spotkanie Soriela z matką tak się skończy. I w sumie ta ostatnia scena nie jest jakoś zadziwiająca. Już od jakiegoś czasu można było dostrzec, że Soriel ma problem z dorośnięciem. Nie było nikogo, kto by się nim zaopiekował po śmierci matki, więc pozostał gówniarzem. Nathiel miał przynajmniej jakieś wzorce.
OdpowiedzUsuńDomyśliłam się też, że to Vail się pojawi. Bo kto inny? Chociaż chyba to za wiele nie pomogło na problem Laury. Ciekawe, jak to się dalej rozwinie.
Pozdrawiam
Hej :)
OdpowiedzUsuńOd lutego nadrabiam blogi, wpadłam więc i tutaj.
Ach, jak mnie Soriel wkurza. Naprawdę zachowuje się jak dziecko, które myśli, że po latach należy mi się powrót matki do żywych, jakby był jedyną doświadczoną istotą na świecie, jak gdyby poza nim nikt nigdy nikogo nie stracił. Dobrze, że tak się to skończyło, i na niego przyszła pora, by dorosnąć.
Ohoho, Aiden. Jakby się Cal nie mogła zjawić. Mam nadzieję, że jego blokada coś da, inaczej znajdę go i to ja rzucę w niego butem.
Pozdrawiam.