niedziela, 22 maja 2016

[TOM 2] Rozdział 39 - "Bracia Auvrey"

Myślę, że tytuł nie pozostawia wątpliwości. Pierwsze spotkanie Nathiela i Soriela nadeszło! Wydarzenia z balu będą się opierać głównie na nich. To, co działo się u reszty zostanie przekazane w rozdziale 40. Przy okazji... pojawia się kilka znaczących, nowych postaci.
Nie obiecuję, że rozdziały będą pojawiać się w czerwcu regularnie, ponieważ sesja is coming, ale... mam nadzieję, że dam radę! Rozdział trochę późno wstawiony, ale jednak opublikowany w niedzielę ;3.
***

                Bal miał się rozpocząć lada moment. Pierwszy punkt uroczystości to przemówienie organizatorki, która miała pozornie zwyczajne imię. Sapphire Farris. Wiedziałam o kim mowa. Miałam dobrą pamięć. Brat Soriela wspominał o swojej koleżance, która rozdawała wraz z nim ulotki. Czy to nie dziwne? Wszystko zmierzało ku jednemu rozwiązaniu, którego wszyscy się baliśmy. Czyżby bal miał nas przybliżyć do departamentu?
                W słuchawce rozbrzmiał głos Sorathiela, sprawdzającego pomiędzy nami łączność. Odpowiedziała mu Martha, która zatwierdziła obecność całej czwórki la bonne fee. Powiedziała, że czeka na resztę swoich przyjaciółek pod filarem, gdzie miały się spotkać. Zrobiły już wstępne rozeznanie i oprócz tego, że wkoło roi się od cienistych demonów, zmieszanych w tłumach ze zwykłymi ludźmi, napotkały również różowowłosą demonicę. Powitała je niskim ukłonem i doskonale zdawała sobie sprawę z tego kim były. Tak, to była Sapphire, którą tytułowano główną organizatorką balu. W przeciwieństwie do la bonne fee nie mieliśmy tak miłego powitania. Wpuścili nas zwyczajni ochroniarze, niewyróżniający się niczym z tłumów. Nie mieli nawet szmaragdowych oczu.
                 Martha powiedziała, że czekają już tylko na Patricię. Reszta również nie dostrzegła niczego dziwnego. W razie czego będzie na bieżąco informować o tym, co się dzieje. Ja również potwierdziłam swoją obecność i zgłosiłam brak dodatkowych spostrzeżeń. Miałam dziwne przeczucie, że bomba zegarowa niedługo wybuchnie. Na razie zachowywałam jednak zimną krew.
                 Moim zadaniem była obserwacja. Nathiel, który stał obok mnie poprawiał nerwowo czarny krawat. Robił to raczej dlatego, że nie znosił eleganckiego ubioru. Nie był przyzwyczajony do noszenia dusiciela na szyi. Chmurzył się jak dzieciak, któremu nie pozwolono wyjść na dwór i pograć w piłkę. Uśmiechnęłam się w jego kierunku, a on odwzajemnił uśmiech, choć niezmiernie się przy tym krzywił.
                – Nie rozumiem po co mi garniak, jak i tak go rozedrę w walce – prychnął.
                – Dla zasady – stwierdziłam. – Również nie jestem zwolenniczką balowych sukni, a jednak musiałam ją założyć. – Spojrzałam na niego znacząco.
                – Ale mnie to nie przeszkadza. Lubię, gdy nosisz sukienki – zachichotał demon. Zmierzył mnie od góry do dołu w taki sposób, jakby chciał mnie pożreć wzrokiem. Przewróciłam oczami. Kiedy sytuacja wymagała od nas powagi, Auvrey oczywiście musiał zachowywać się jak przystało na niedojrzałego demona. Czy on naprawdę niczego się nigdy nie bał i każdą misję traktował jak błahostkę? Rozumiem, że zabijanie demonów było jego hobby od dziecka, ale na jego miejscu bałabym się tego, czego nie znam. Zazwyczaj wszystkie jego misje były ukierunkowane. Zabij demona, który zawładnął czyimś cieniem, zabij demony, które mieszkają na skraju miasta w jaskini, zobacz czy w opuszczonym budynku znajduje się siedziba cienistych potworów. Dziś było inaczej. Nie mieliśmy żadnych wskazówek poza tym, że coś się wydarzy. Tylko co będzie się działo? Wkoło roiło się od nienawistnie spoglądających na nas szmaragdowych oczu. Miałam przedziwne wrażenie, że robili tylko za tło tego, co ma się stać. Czyżby Vail Auvrey chciał pokazać swoim sprzymierzeńcom z Reverentii, że nie mają się czego bać, bo w mig się z nami rozprawią? Może i byliśmy słabi, ale  to nie oznaczało, że tak łatwo ulegniemy wrogom. Było coś, co nas różniło od mieszkańców Reverentii. Nie polegaliśmy wyłącznie na mocy i nie byliśmy zbyt pewni siebie. Nie popełnialiśmy tych samych błędów dwa razy, wyciągaliśmy z nich wnioski.
                – Stresujesz się – stwierdził Nathiel, przyglądając się uważnie mojej twarzy. Chwycił mnie za dłoń i ścisnął uspokajająco. To nie tak, że byłam zestresowana. Zbyt wiele myśli kłębiło się w mojej głowie i nie miałam pojęcia czego się spodziewać. W przeciwieństwie do młodego Auvreya nie znosiłam niespodzianek z całego serca. Wolałam mieć zaplanowany z góry scenariusz zdarzeń. Rozumiem, że departament rządził się innymi zasadami i niestraszny był im zawał serca, w końcu to ludzka dolegliwość.
                – Jest w porządku – odpowiedziałam. Nie miałam pojęcia ile zostało nam jeszcze czasu do rozpoczęcia. 
                Kiedy mój demoniczny chłopak trzymał mnie za dłoń, spoglądałam w dół na swoje buty. Dla większego komfortu ubrałam czarne, płaskie baleriny. Nie wypadało pójść na bal w trampkach, nieważne czy organizatorami były demony. Sukienka również nie była zbyt radująca. Zupełnie jak podczas podróży do Reverentii, musiałam pożyczyć ją od Amy. Tym razem była to zwiewna, limonkowa kreacja pod kolor moich oczu. Sięgała za kolana i miała ramiączka. Materiał marszczył się na piersiach i opadał w dół przeźroczystą zasłoną jak krzyżujące się po środku okna firanki. Sukienka nie miała żadnych zbędnych dodatków i nie była przebojową kreacją. Raczej została skazana na śmierć, ponieważ Amy jej już nie nosiła, a demony nie zamierzały najwyraźniej nas oszczędzać.
                W słuchawkach rozległ się głos Sorathiela mówiący, że mamy być czujni, bo bal rozpocznie się lada moment. Po jego słowach zgasły wszystkie świece. Chwilę staliśmy w egipskich ciemnościach. Sparaliżował mnie strach. Ścisnęłam mocniej dłoń Nathiela. Mieliśmy walczyć po ciemku? Na szczęście chwilę potem zapłonęły sztuczne reflektory, kierujące wstęgi świateł na organizatorkę balu. Tam gdzie staliśmy, mieliśmy idealny widok na młodą Sapphire. Jak ktoś, kto wyglądał jak nastolatka, mógł być organizatorem balu? To śmieszne. A może w rzeczywistości była starsza nawet ode mnie i Nathiela? Demony rządziły się przedziwną genetyką. Przecież ojciec Nathiela nie wyglądał na mężczyznę w wieku średnim, a jednak.
                Martha wspominała wcześniej, że przed wejściem, Sapphire przebrana była za ochroniarza, a włosy splecione miała w koka. Teraz wyglądała zupełnie inaczej. Długie różowe włosy upięte były po lewej i prawej stronie, tworząc niesforne, dziecięce kucyki, zwisające aż do kolan. Skręcały się nienaturalnie u samych końcówek, stanowiąc swoje własne, lustrzane odbicie. Były za perfekcyjne, podobnie jak cała postać dziewczyny. Na boku głowy miała mały cylinder z białą wstęgą, opadającą jej na postrzępioną grzywkę. Sukienka, która przylegała do jej ciała była w całości czarna, plisowana u dołu. Sięgała jej ledwo do kolan. Zdobiły ją białe elementy w postaci dwóch guziczków przy dekolcie, koronek przy czarnych bufkach, pasie oplatającym talie, który zapewne kończył się na plecach wstęgą oraz dwie warstwy koronek u dołu sukienki i odrobinę wyższej, gdzie tworzyła się kolejna, plisowana warstwa czerni. Na nogach miała długie, czarne zakolanówki, na stopach białe, lśniące lakierki, w ręku trzymała drewnianą laskę, zagiętą na końcu. Opierała się o nią na scenie. W rękach przystrojonych koronkowymi rękawiczkami trzymała mikrofon bezprzewodowy. Trzeba było przyznać, że demony zadbały o odpowiednie efekty specjalne i sprzęt.
                Zanim Sapphire przemówiła, w słuchawce rozległ się głos Marthy. Wraz z nim pojawiły się zakłócenia, które uniemożliwiały odczyt jej słów. Mówiła coś o Patricii, która spotkała Soriela. Więcej jednak nie zrozumiałam. Połączenie pomiędzy nami zostało zawieszone. Nie pomogło nawet nawiązanie kontaktu z Sorathielem. Tak, rozważaliśmy ewentualne problemy w kontaktowaniu się. Demony mogły to w końcu przewidzieć. Nie było problemu z wprowadzeniem zakłóceń.
                Westchnęłam ciężko. Zostało mi być czujną i obserwować.
                – Witam państwa na pierwszym, największym w mieście demonicznym balu! – wykrzyknęła dziewczyna, dobrze mi już znanym, irytująco wysokim, słodkim głosem małej dziewczynki. Wzniosła teatralnie ręce ku górze. Ludzie i demony zaczęli klaskać i wydawać okrzyki radości. Chyba jeszcze nie wiedzieli co ich czeka.
                Przyjrzałam się uważniej postaci Sapphire. Była niska, szczupła i blada, ale nie w takim stopniu jak ja. Chyba nikogo nie zaskoczę spostrzeżeniem na temat jej oczu – były szmaragdowe. Przemawiając do nas, wykonywała zestaw wyćwiczonych i zgrabnych ruchów. Miałam wrażenie, jakbym była w cyrku. Jej radosnej i energicznej postaci towarzyszył przerażająco kpiący uśmiech i złowieszczy błysk w oczach.
                – Zgromadziliśmy się tutaj, aby uczcić pewną ważną dla nas okazje – kontynuowała demonica. Widziałam, że kieruje swoje diabelskie spojrzenie na mnie. Wiedziała w końcu kim jestem. Pytanie tylko, dlaczego nie popatrzyła na przykład na Nathiela? 
                – Nasi goście specjalni, organizacja Nox i la bonne fee, zapewne domyślają się cóż to za piękna chwila. Tak, tak, moi mili! – zaśmiała się i zastukała laską o posadzkę. Wszystkie światła reflektorów nagle zgasły. – Przybyliśmy tu, aby uczcić… – tu nastąpiła długa cisza, którą wypełniły zaciekawione szepty. W tej przerażającej ciszy czułam, jak serce tłucze mi się o pierś. Tajemnica nie mogła być wiecznie tajemnicą. Sapphire rozwiała wszystkie niepewności, dręczące nas od kilku dni. – Odrodzenie departamentu kontroli! – wykrzyknęła.
                Oczami wyobraźni widziałam jak łowcy i la bonne fee przybierają pozy bitewne. Z trudem powstrzymałam Nathiela od nieprzewidzianych w skutki czynów. Przytrzymałam go za rękę, aby nie uciekł. Widziałam jak krzywi się z obrzydzeniem. Był wściekły. Nasze obawy się sprawdziły.
                Choć ludzie nie wiedzieli kim są członkowie departamentu dręczącego nas od zarania dziejów, zaczęli głośno gwizdać i klaskać. Gdyby tylko wiedzieli z kim mają do czynienia…
                – Pragniemy powitać was naszym cudownym przedstawieniem! Szczególne podziękowania należą się naszym gościom specjalnym: organizacji Nox oraz la bonne fee – rozległ się donośny głos w ciemnościach.
                Światło reflektorów zapaliło się gwałtownie i padło na siedzącą na barierce dziewczynę. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to jej przerażająca, trupia bladość – nie mogłam się z nią równać. Długie nogi zwisały w dole i bujały się na przemian jak dziecku w piaskownicy. Stopy miała bose. W przeciwieństwie do większości zgromadzonych gości, wyróżniała się ubiorem. Założony miała na siebie czarno-żółty sweter sięgający jej ledwo do ud, jego rękawy wychodziły daleko poza dłonie – zwisały w dole jak kaftan bezpieczeństwa. Na szyi dziewczyna miała zawiązaną skromną, żółtą wstążkę, nie pasującą do całości. Miałam przedziwne wrażenie, że nie założyła żadnych spodenek, bo o nich po prostu zapomniała. Nie wiedziałam czy to co miała na sobie, mogłam nazwać po prostu częścią bielizny. Nie chciałam w to wnikać. Najdziwniejsze w jej osobie zdawały się być jej puste, szmaragdowe oczy, które nie patrzyły w scenę, a poza nią. Dziewczyna zdawała się być w innym świecie. Leciutki uśmiech na jej twarzy był jak przylepiony i niepasujący do całości. Jej długie, brudno-zielone włosy przerastały jej postać – wirowały jeszcze daleko poza jej zwisającymi z barierki stopami. Były lekko poskręcane i sprawiały wrażenie żywych. Drgały przy każdym, nawet nieznacznym ruchu dziewczyny. Demonica gładziła je czule. Brakowało tylko, aby zaczęła do nich szeptać. Na czubku głowy miała przekrzywiony pod artystycznym kątem, czarny beret.
                – Lamiere Matheney! – wrzasnęła Sapphire, ukryta w ciemnościach.
                Zapłonął kolejny reflektor, tym razem oświetlając chłopaka stojącego pod kolumną, nieopodal demonicy nazwanej Lamiere. Na pierwszy rzut oka nie było w nim nic dziwnego. Opierał się luzacko o filar ze skrzyżowanymi nogami i ramionami. Włosy miał brązowe, w nieładzie, sterczały na wszystkie strony. Ubiór był całkiem zwyczajny – szara bluza z kapturem, czarny podkoszulek i granatowe spodnie przetarte w kilku miejscach. To co wydawało się być w nim dziwnego to to, że jedno oko miał zabandażowane. Z lekkim uśmieszkiem i błyskiem w szmaragdowym ślepiu, mierzył publiczność.
                – Raiden Shirey! – wykrzyknęła znowu Sapphire. Młody demon pomachał do nas ręką. Po sali rozeszły się głośne piski nastolatek.
                Światło padło tym razem na innego demona. Niepozornego, małego i kruchego. Był nawet niższy niż ja. Z wyglądu przypominał raczej dzieciaka, a nie nastolatka. Stał z boku, trzymając się kurczowo zwisającej z góry, czerwonej kotary. Najwyraźniej chciał się ukryć. Bardzo zdziwił mnie fakt, że ktoś taki mógł należeć do Departamentu Kontroli Demonów, z drugiej strony nie należy oceniać ludzi po wyglądzie. Być może to tylko jego przykrywka.
                Włosy miał szare, co wobec genetyki demów wcale nie było dziwne, gładko przylegały do jego polików. Nie było nawet jednego włoska, który odstawałby od swoich towarzyszy. Oczy miał wielkie, szmaragdowe i przestraszone. Ustka blade, zaciśnięte. Założoną miał na siebie luźną, nawet za dużą białą koszulę z krótkim rękawkiem i proste, czarne spodnie. Dochodziła do tego niepasująca do całości peleryna, przypominającą wampirzą.
                – Riel Talley!
                Kolejny reflektor padł na znajomą mi już postać na widok której przeszły mnie ciarki. Tak, doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że żyła. Przecież spotkałam ją podczas ciąży. To od jej pojawienia zaczęła się nowa przygoda z departamentem. Przeżyła wraz z ojcem Nathiela.
                Długie, czarne włosy upięte były u góry głowy – spadały falami na jej ramię. Kilka kosmyków było luźno puszczonych w dół. Usta rozszerzały się w diabelskim, przerażającym uśmiechu, szmaragdowe oczy błyszczały nieludzko w świetle reflektorów. Jej kusy ubiór nie był dla mnie nowością, a wszystko to w kolorze czerni – zarówno krótka bluzka sięgająca jej do pępka, jak i krótkie spodenki, opinające demoniczne nogi. Jej dłonie odziane w rękawiczki, trzymały znajome wstęgi, każące wrogów z mocą bicza. Stała tak, unosząc władczo podbródek i patrzyła prosto w moje oczy, jakby pragnęła przekazać mi całą swoją nienawiść do rasy ludzkiej. Miałam wrażenie, że cała krew odpłynęła mi z głowy. To przecież demonica, która po części wciągnęła mnie w to wielkie bagno bez dna.
                – Gabrielle Adair! – usłyszeliśmy. Nathiel prychnął głośno i skrzywił się na widok dziewczyny z którą walczył już przecież długi czas. Można powiedzieć, że znali się od dziecka.
                Następny reflektor wyjątkowo długo zwlekał z ujawnieniem kolejnego członka departamentu. Miałam co do tego złe przeczucia. Odruchowo ścisnęłam mocniej dłoń Auvreya. Przecież wiedziałam, że prędzej czy później zbudowany przez niego, bezpieczny mur się rozsypie. Nie chciał nikomu wierzyć, że jego brat żyje, choć tak w rzeczywistości było. Bałam się o jego reakcję i chyba słusznie. Gdy tylko zapłonął kolejny reflektor, spojrzałam niepewnie w twarz Nathiela. Pierwszy raz widziałam go w tak wielkim szoku. Rozdziawił lekko usta, a jego oczy rozszerzyły się, tworząc dwa, wielkie spodki. Ściskał moją dłoń tak mocno, że skrzywiłam się z bólu.
                Przed nami stał nie kto inny jak Soriel Auvrey. Ubrany w luźną, białą koszulę z czarnym krawatem, wyglądał jak kopia własnego brata. Mogliby w tym momencie uchodzić za bliźniaków. Dwójka Auvreyów patrzyła sobie prosto w oczy po wielu latach życia w kłamstwie.
                – Soriel Auvrey! – wykrzyknęła przesłodzonym głosem Sapphire.
                Starszy brat Nathiela włożył ręce do kieszeni i stanął w lekkim rozkroku. Dzieliło go od nas zaledwie kilka metrów.
                – Skurwysyn – syknął Nathiel. Nie spodziewałam się, że nagle wyrwie się z mojego uścisku i pogna na scenę z nożem w ręku. Zdążyłam tylko krzyknąć jego imię, to jednak nie pomogło. Niezrównoważony, demoniczny łowca po raz kolejny zareagował nierozważnie i tak, jak podpowiadało mu serce. Przecież to było jasne, że gdy tylko zobaczy Soriela, rzuci się na niego z bronią. Z drugiej strony: czy to miało jakieś znaczenie? Departament pojawił się tu z jakiegoś powodu i na pewno nie po to, by przedstawić nam swoich członków. To tylko pierwsza część wielkiego, demonicznego przedstawienia.
                – Ostatnim członkiem departamentu jestem ja! – wykrzyknęła na zakończenie Sapphire, machając w górze ręką. – Sapphire Farris. – Po tych słowach ukłoniła się, unosząc rogi sukienki do góry. Przysięgam, w tym momencie wyglądała jak zaprogramowana lalka. – Niestety nasz kochany szef, Vail Auvrey, nie mógł się to zjawić – dodała chwilę potem. – Ale kazał pozdrowić swojego najmłodszego syna i wszystkich członków Nox – zaśmiała się dźwięcznie. – Dziękujemy za przyjście, drodzy goście! – krzycząc, machnęła dłonią w górze, jakby rysowała tęczę. – A teraz zapraszamy na rzeź. – Ostatnie słowa wymówiła zadziwiająco niskim i mrocznie brzmiącym głosem. Gdy klasnęła w dłonie reflektory zgasły, a ciemność opanowała salę. Nie minęła nawet minuta, a wśród tłumów rozległy się okrzyki przerażenia. Ktoś szturchnął mnie mocno w ramię, przez co upadłam na podłogę i zostałam podeptana przez kilkanaście stóp, panikujących w ciemnościach. Z trudem podniosłam się z podłogi. Domyślałam się, że to demony będące gośćmi tego balu dobrały się do energii potencjalnej zwykłych ludzi. Po ciemku nic nie mogliśmy zdziałać.
                Z trudem podniosłam się z podłogi. Po omacku zaczęłam szukać noża, który wytrąciło mi z rąk stado pędzących ludzi. Znalazłam go. W tym samym czasie, w sali zapłonęły świece. Zrobiłam szybkie rozeznanie. Nathiel gdzieś zniknął, za to nieopodal mnie stał Sorathiel wraz z Arenem – ratowali ludzi przed demonami, które niczym wygłodniałe hieny wchodziły do ich cieni. Członkowie departamentu całkowicie zniknęli mi z oczu. Czyżby bal miał się obejść bez walki z nimi? Narodziła się we mnie cicha nadzieja na to, że wszyscy wyjdziemy stąd cali.
***
                – Soriel!
                Demoniczny łowca biegł w stronę swojego brata, ściskając nerwowo nóż. To, co działo się z jego duszą ciężko było opisać słowami. Wszystkie chaotyczne myśli składały się w jeden, poplątany kłębek agresji. Emocje buchały w nim jak ogień. Nie było w nim sprzeczności, wszystkie uczucia dążyły ku temu samemu: nienawiści do własnego brata. Złość, agresja, zawód, smutek, niedowierzanie, niepewność, chęć mordu. Gniew niósł go jak na diabelskich skrzydłach.
                Nathiel nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Wciąż wmawiał sobie, że to jakiś cholerny sen z którego za chwilę się zbudzi. Jak to było możliwe, żeby Soriel żył? Przecież doskonale pamiętał jak ich ojciec zabił całą rodzinę Auvreyów. Soriel nie oddychał, tak samo jak jego matka i siostra. Zmartwychwstał? Zdarzył się jakiś cholerny cud? A może to było celowe zagranie Vaila Auvreya? Może od samego początku chciał zostawić Soriela przy życiu po to, aby w późniejszym czasie stał się jego wrogiem? Musiał pogratulować ojcu pomysłowości. Nie dość, że był zdenerwowany to jeszcze miał ochotę zabić własnego brata. Normalny człowiek zapewne by się ucieszył na widok członka swojej rodziny, ale nie on. Soriel Auvrey powinien nie żyć. Dla Nathiela wciąż był martwy, nie powinno go tutaj być.
                – Kochany braciszku! – Donośny głos starszego brata poniósł się echem po sali. Z uśmiechem godnym psychopaty rozłożył ręce na bok. Ten gest straszliwie przypominał Nathielowi ich ojca, robił dokładnie tak samo. Gest fałszywego przywitania. Soriel niczym nie różnił się teraz od Vaila Auvreya, to po prostu jego młodsza wersja. Od zawsze chciał się zemścić na ojcu za to, co zrobił, dziś będzie musiał podzielić chęć zemsty na dwoje.
                – Ty skurwysynie – warknął Nathiel. Z nienawiścią w oczach i rękach rzucił się z nożem na swojego brata. Ten w ostatniej chwili wyjął z kieszeni swoją broń – również exitialis – i odparował atak. Spojrzał Nathielowi prosto w oczy, uśmiechając się jak postać z koszmaru, którym straszy się dzieci. Młodszy Auvrey wciąż nie mógł uwierzyć, że widzi przed sobą Soriela. Próbował sobie wmówić, że to kłamstwo.
                Dlaczego nie uwierzył la bonne fee? Nie miały powodu by kłamać. Czwórka dziewcząt przychodząca w gości z poważną informacją nie mogła sobie żartować. Potraktował je jak gbur. Wychodzi na to, że po skończonej akcji będzie musiał je przeprosić.
                – Tak się wita brata po latach? – zapytał nagle Soriel, odrzucając kolejny atak Nathiela. Na razie leniwie odpierał jego ataki prawą dłonią, lewa spoczywała w kieszeni, za nic mając swojego wroga.
                – Nie żyłeś! – wykrzyknął wkurzony nie na żarty Nathiel. Zmrużył groźnie szmaragdowe oczy przepełnione chęcią zemsty i wbił je w Soriela. Ostatnim razem widział go, gdy był pięciolatkiem. Od tego czasu minęło 20 lat. Czy się zmienił? Nieznacznie, choć wiadomą rzeczą było, że urósł i zmężniał, tak samo jak i on. Nie widział między nimi podobieństwa, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że inni je widzieli. Każdy Auvrey był taki sam. Zarówno z charakteru jak i wyglądu. Na szczęście każdego z nich różniły priorytety. Nathiel oddawał się walce ze złem, pełniąc rolę łowcy cienia, Soriel walczył po stronie demonów jako jego wróg, Vail Auvrey wszystkim sterował, patrząc z boku na to, co się dzieje i nie ruszając nawet palcem, wydawał rozkazy. Małą Aurę, która też przecież była Auvreyem, interesowało tylko jedzenie i ojciec. Ciekawe jaki byłby Nate?
                – Żyłem – odpowiedź Soriela była prosta i przepełniona obojętnością. W chwili przerwy na odparcie ataku, wzruszył ramionami. To jeszcze bardziej zdenerwowało Nathiela. Zaczął napierać nożem na swojego brata szybciej i mocniej.
                – Dlaczego się nie odezwałeś?! Dlaczego mnie nie szukałeś?! – krzyczał coraz bardziej zbulwersowany demon. – Śmiesz nazywać się moim bratem?! Byliśmy rodziną! Zawsze sobie pomagaliśmy!
                – Zacząłem nowe życie z dala od wszystkiego, a już szczególnie od mojego braciszka-wybrańca, który został oszczędzony w dniu rodzinnej egzekucji. – Soriel prychnął głośno i spojrzał złowrogo na brata. Przestał odpierać ataki, teraz sam zaczął atakować swojego przeciwnika. – Doskonale wiedziałem, że mój kochany, maleńki braciszek sobie poradzi – zaironizował. Exitialis przejechało po żebrze Nathiela, który na chwilę stracił czujność. Skrzywił się na tą ranę, ale mimo tego wciąż atakował. Miał jeszcze dużo sił i nie spocznie, dopóki nie zabije tego gnojka.
                – Jak pięciolatek mógł sobie poradzić sam?! – wrzasnął zbulwersowany Nathiel, oddając cios bratu.
                – Poradził sobie – prychnął Soriel. – Poszedł do łowców, czyli tam, gdzie ja nie chciałem się pchać. Mały tchórz. – Jego głos zabrzmiał chłodno.
                – Jesteśmy braćmi, do cholery!
                – Byliśmy, sam to stwierdziłeś.
                Soriel zaśmiał się głośno i powalił brata na podłogę. Nathiel z trudem uniknął ciosu w ramię – w ostatniej chwili odsunął się w bok.
                Walka zaczęła się na poważnie. Nie miał nawet czasu oglądnąć się do tyłu. Ukradkiem widział innych członków departamentu, którzy walczyli z jego przyjaciółmi. Cywile zapewne zostali już wyprowadzeni na zewnątrz. Miał tylko nadzieję, że Laura jest bezpieczna.
                Nathiel z trudem odpierał ataki brata – miał w sobie zdecydowanie więcej siły i refleksu niż on. Czy to kwestia tego, że przez długi czas był w Reverentii? Bardziej przypominał teraz demona niż człowieka. Ich oczy były takie same, a jednak była między nimi jedna, istotna różnica – Soriela oczy pałały gniewem i chęcią mordu, wyglądał jak najprawdziwszy psychopata, który wyszedł z więzienia na wolność, żeby zabić kilka niewinnych dusz. Młodszy Auvrey wiedział, że długo tak nie wytrzyma. Demony żyjące w Reverentii i pożerające energię potencjalną miały większą moc. Postanowił zrobić coś, co uskutecznia naprawdę rzadko. Rozmowa, która rozproszy wroga.
                – Dlaczego akurat departament? – spytał z prychnięciem. – Wiesz, jest tyle organizacji i towarzystw, do których byś się nadawał. Na przykład do burdelu. – Nathiel starał się uśmiechnąć wrednie, ale wyszedł mu tylko krzywy uśmieszek. – Dotąd nie słyszałem o przypadku, kiedy ktoś przeszedł na stronę osoby, która wybiła mu całą rodzinę – syknął przez zęby. – Jesteś wielkim, cholernym ewenementem.
                – Miałem swoje powody. – Głos Soriela przybrał chłodny ton. Nie dał się zmanipulować. Doskonale wiedział o co chodzi Nathielowi. Może większość życia przeszli bez siebie, za to te pięć lat przeklętego dzieciństwa wystarczyło, żeby nauczył się wszystkich sztuczek brata. Byli podobni, więc robili podobne rzeczy. Może właśnie taka była jego przewaga? Myślał głową, nie pięściami.
                – Pamiętasz nasze bitwy, braciszku? – Tonacja głosu Soriela zmieniła się na ironicznie przesłodzony. Teraz to on postanowił zastosować sposób Nathiela.
                – Jak mógłbym zapomnieć? – prychnął w odpowiedzi demoniczny łowca.
                – A pamiętasz kto zawsze wygrywał?
                Nathiel nie odpowiedział. Skrzywił się z niezadowolenia. Jego myśli przywołały pewną scenę. Odbyła się tuż przed śmiercią ich matki i siostry. Siedzieli w kuchni i stukali sztućcami w stół, wołając o jedzenie. Pamiętał, że matka zamówiła wtedy pizzę. Wielką, mięsną, pachnącą. Razem z Sorielem robili wyścigi. Oczywiście zrozumiałe było to, że posiadając mniejsze ustka, Nathiel miał problem z prześcignięciem brata. Ich siostra, Anne, patrzyła na nich z pobłażaniem i wyrażała swoje oburzenie z powodu ich świńskiego jedzenia. Obydwoje mieli ubrudzone keczupem buzie. Nieprzerwanie patrzyli w swoje oczy, tak jak dziś, gdy ze sobą walczyli. Ich matka myła wtedy naczynia – w przeciwieństwie do siostry śmiała się wesoło i mówiła, aby jedli wolniej. Oczywiście bracia Auvrey nikogo nie słuchali. Uwielbiali rywalizację. Gdy walczyli, byli w zupełnie innym świecie i nic do nich nie docierało poza odgłosami na polu bitwy – w tym przypadku żucia pizzy. Nathiel nadgonił w ostatniej rundzie. Został im ostatni kawałek. Rzucili się na niego jak wygłodniałe demony, żądne salami. Jeden Auvrey tłukł drugiego po twarzy i żebrach, drugi starał się ugryźć brata. Siostra nawet nie próbowała ich rozdzielić, po prostu odeszła od stołu. Przecież takie akcje zdarzały się na co dzień, po co się przejmować? Raczej się nie pozabijają.
                – Oddawaj to, kretynie! – krzyczał mały Nathiel, szarpiąc brata za koszulkę i okładając go pięścią po twarzy.
                – Siad, kmiotku! Starsi mają pierwszeństwo! – śmiał się Soriel, odgryzając kawałek pizzy, którą dzierżył w dłoni. Oburzony malec zaczął skakać do góry, żeby ją dosięgnąć. Gdy to robił, starszy brat podstawił mu nogę i powalił na ziemię. Bezlitośnie usiadł mu na plecach i patrzył prosto w oczy, spożywając ostatni, zwycięski kawałek jedzenia.
                – I co, mały gnojku? – zaśmiał się. – Ze mną nigdy nie wygrasz.
                – Kiedyś cię pokonam! – piszczał mały Nathiel. Uderzał rękami i nogami w ziemię jak rozkapryszone dziecko, a to wszystko po to, aby się uwolnić i zdobyć choć trochę zwycięskiego kawałka pizzy. Niestety, Soriel był silniejszy. – Mamo! – dziecięcy okrzyk zawodu rozległ się po pokoju.
                Jak było dziś? Czy naprawdę nic się nie zmieniło? Musiało się zmienić. Gdy miał pięć lat był zdecydowanie mniejszy niż jego brat, stąd ta przewaga. Dziś nie było pomiędzy nimi wielkiej różnicy. Nie podda się tak łatwo. Obiecał Laurze, że przeżyje, a sobie, że zemści się na ojcu i bracie. Jeżeli to miało wytrącić go z równowagi, to niestety jego brat nie zastosował zbyt dobrej taktyki. Auvreyowie zawsze byli pewni siebie.
                – Teraz jesteśmy dorośli, braciszku – odpowiedział z ironią w głosie, uśmiechając się do niego wrednie.
                – Sądzę, że nic się nie zmieniło. – Soriel zaśmiał się głośno i przeniósł się za plecy brata. Nathiel odskoczył w ostatniej chwili i tylko dzięki temu uniknął poważnego ciosu. Nóż tylko drasnął go w ramię. Było blisko. Musi bardziej uważać, inaczej straci życie. Demony owładnięte żądzą mordu nie patrzyły na to czy zabijają członka swojej rodziny, liczyła się dla nich po prostu krwawa śmierć.
                – No, dalej, co jest, grzybku? – Starszy brat nie przestawał śmiać się jak szaleniec.
                Nathiel skrzywił się wyraźnie. Jego matka nazywała go zawsze „grzybkiem”, ale Soriel również miał swoje przezwisko.
                – Chcesz się ze mną zabawić, kurko? – zaironizował Nathiel.
                Gdyby ktoś spojrzał w tym momencie na braci Auvrey z boku, mógłby pomyśleć, że nie walczą na poważnie, a bawią się jak dzieci. Niewątpliwie w ich bitwie było coś z dziecięcych czasów. Obydwoje tęsknili za tymi pełnymi sielanki dniami, kiedy to matka się nimi zajmowała. Wtedy wszystko wydawało się być proste.
                Ciosy były coraz ostrzejsze. Teraz żaden z nich nie był w stanie ich uniknąć. Sam Nathiel dostał kilka razy w ramię czy okolice klatki piersiowej, nie były to jednak poważne rany, był w stanie walczyć dalej.
                – Soriel! – Dziewczęcy głos przedarł się przez odgłosy walki, toczącej się wokół braci Auvrey. Młodszy brat nie dał się wytrącić z równowagi, za to starszy mimowolnie spojrzał w tył na osobę, która go wołała. Stała tam Patricia. W podartej już, niebieskiej sukience, z roztrzepanymi, złocistymi włosami, zakrwawionym policzkiem po którym ktoś musiał przejechać nożem i ze łzami w oczach. Zaciskała usta, jakby powstrzymywała prawdziwą falę płaczu. To, że na nią spojrzał to błąd. Nathiel wbił mu exitialis w ramię z całą nienawiścią jaką w sobie miał. Cienisty dym zaczął ulatniać się z rany. Soriel syknął z bólu, mało nie opuszczając swojego noża w dół. Nathiel znów zamachnął się bronią w jego stronę. On jednak zdążył zareagować. Może to dobrze, że Patricia go zawołała? Musiał kończyć tą przeklętą zabawę z młodszym braciszkiem.
                – Odejdź stąd – warknął w tył, robiąc unik przy kolejnym ataku. Musiał zmienić dłoń, którą operował. Lewa co prawda była mniej sprawna, ale działała.
                Patricia nie dała za wygraną. Nie chciała, żeby Soriel walczył ze swoim bratem. Przecież tak nie mogło być. Byli braćmi, rodziną! Na rodzinie się polega, a nie próbuje ją zabić! Czy chcą pójść w ślady swojego ojca?
                – Soriel, przestań – jęknęła dziewczyna, podchodząc powoli do walczących.
                Nie słuchał jej. Wykorzystując chwilę nieuwagi Nathiela, wbił mu nóż w brzuch. Patrzył przy tym w jego oczy z nieukrywaną nutą triumfu i władzy. Chciał, żeby poczuł ból. Chciał go zabić. Zabić, ale jeszcze nie dziś.
                Soriel wyjął nóż z brzucha brata, który ze zdziwieniem malującym się w oczach upadł na kolana. W tle słyszał krzyk przerażenia swojej małej przyjaciółki. Nawet się nie oglądnął. Pchnął brata butem i brutalnie przygniótł go nim do podłogi. Nathiel jęknął z bólu. Wszystkie siły opuściły go w jednej chwili. Gdyby dostał zwyczajnym nożem, może nie czułby tak wielkiego bólu, ale exitialis było podwójnie groźne dla demonów. Od jednego ciosu można było zginąć.
                – Zostawię cię przy życiu – powiedział chłodno Soriel, patrząc na niego z góry. Bezlitośnie poprawił nożem ranę, którą już zadał bratu. Chciał mu zadać jeszcze większy ból, ale nie mógł tu dłużej zostać. Sapphire dała mu znak, że czas się zbierać. Na do widzenia kopnął swojego brata w żebra i oddalił się. Patricia chciała za nim pobiec, ale wiedziała, że Nathiel bardziej potrzebuje teraz pomocy.
                – To już koniec naszego cudownego przedstawienia! – odezwała się w tym samym momencie Sapphire, stojąca na schodach. – Mam nadzieję, że się podobało! Widzimy się na poprawinach! – Jej wypowiedź została zakończona gromkim, przerażająco słodkim śmiechem. Członkowie departamentu zniknęli, pozostawiając po sobie tylko spustoszenie.
***
                Na sali zapanowała cisza. Zostali tylko członkowie Nox i la bonne fee. Cywile zostali wyprowadzeni przez zorganizowaną przez nas grupę, nikt z nich nie ucierpiał w wielkim stopniu, na czas udało się wyplenić demony z cieni ludzi. Cały zamek królewski wyglądał jak pobojowisko. Podarte szmaty sukienek, kawałki gruzów, wosk od świec, które oświetlały nas podczas bitwy, śladowe ilości ludzkiej krwi i inne, zniszczone, niezidentyfikowane bliżej obiekty. Wydawało się, że nikt z nas nie został poważnie zraniony, a przynajmniej jeszcze o nikim takim nie wiedziałam. Rozglądałam się za Nathielem. Chciałam się dowiedzieć jak wypadła jego walka z Sorielem i opowiedzieć mu o własnej. Miałam okazje walczyć z małym, przerażonym chłopcem o imieniu Riel. Przy nim bardzo dobrze sprawdziło się powiedzenie: nie oceniaj książki po okładce. Początkowo tylko unikał moich ciosów, zalewając się łzami, w rzeczywistości była to jego taktyka. Gdy moje ciosy osłabły, ponieważ nie miałam w zwyczaju atakować osób, które tylko się broniły, zasłonił się swoją wampirze peleryną i natychmiastowo zmienił wyraz twarzy na zabójczy. W tym momencie zaczęłam zastanawiać się czy ma rozdwojenie jaźni, czy jest po prostu świetnym aktorem. Jego szmaragdowe oczy przepełnione niewinnością znienacka zmieniły się w pełne nienawiści. Byłam przerażona tą nagłą zmianą. Mały chłopiec już się nie bronił, a atakował mnie ze wszystkich stron. Nie uniknęłam kilku ran, ale doskonale wiedziałam, że Riel Talley mnie oszczędzał. Bawił się ze mną, chciał mnie przestraszyć, zdezorientować. Sądząc po tym, że wszyscy wyszliśmy żywi z tej bitwy – departament po prostu chciał nas przestraszyć. Mały Riel na zakończenie uśmiechnął się do mnie w uroczy sposób i powiedział grzecznie, że niedługo znów się spotkamy – na nowo stał się przykładnym chłopczykiem. Walka z nim była przedziwna. Wiedziałam, że jeśli kiedykolwiek się z nim zmierzę, nie będzie już tak łaskawy jak dziś. To oznaczało, że musiałam zacząć trenować. Ciąża i śpiączka wyssały ze mnie wszystkie siły.
                Zaczęłam uważnie lustrować wzrokiem poszkodowanych w walce. Widziałam jak Aren pomaga Madlene wstać z podłogi, a Martha prowizorycznie opatrywała ranę na nodze Alex. Na salę weszli nowi członkowie, którzy mieli za zadanie wyprowadzić stąd cywili. Zdawało się, że są zadowoleni. Nie pasowało mi tylko jedno. Dlaczego wciąż nie słyszałam dzikich okrzyków Nathiela? Już dawno powinien zacząć drzeć się za mną, w końcu był przewrażliwiony.
                – Laura! – usłyszałam płaczliwy krzyk. Nie należał do Nathiela, a do Patricii. Widziałam, że nachyla się nad jakimś ciałem. Jakimś?
                Moje serce zamarło. Przecież to Nathiel leżał na zimnych kafelkach. Nie zastanawiałam się nad tym dłużej. Opuściłam exitialis w dół i podbiegłam do Auvreya. Natychmiastowo przy nim uklęknęłam. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to jego nienaturalnie blada twarz – przecież demony nie bledły! Drugą były jego zwyczajne, szmaragdowe oczy pozbawione radosnego blasku – spoglądały na mnie znad przymkniętych powiek, jakby widziały mnie pierwszy raz. Usta były skrzywione. Ostatnie co zobaczyłam to wielka dziura w brzuchu Nathiela, z której z prędkością światła ulatniał się dym. Cała krew odpłynęła z mojej głowy i gdyby nie fakt, że klęczałam, zapewne upadłabym na ziemię. Nie mogłam mdleć. To Nathiel potrzebował teraz pomocy.
                Poczułam jak łzy cisną mi się do oczu. Płakałam naprawdę rzadko, ale jak mogłam tego nie robić w tej sytuacji? Przecież istniała możliwość, że stracę kogoś, kto jest sensem mojego życia. Kogoś, bez kogo sobie nie poradzę.
                – Nathiel – jęknęłam bezradnie. Nie byłam w stanie nic więcej powiedzieć. Nawet nie wiedziałam co mogę dla niego zrobić, przecież nie znałam się na opatrywaniu demonicznych ran. Zostało mi bezradnie wpatrywać się w jego twarz.
                – Czego jęczysz? – spytał Nathiel, próbując się zaśmiać. Całe to jego przedstawienie było jednak przepełnione słabością. Chciał mi pokazać, że wszystko z nim w porządku, mimo tego, że nie było. Okłamywał samego siebie czy tylko mnie?
                Auvrey wsparł się na łokciach i spróbował się podnieść. Przytrzymałam go i sprowadziłam z powrotem do pozycji leżącej.
                – Nie wstawaj, proszę. Ta rana wygląda naprawdę poważnie – powiedziałam, nie spuszczając z niego oczu. Patricia, która siedziała obok, milczała. Wpatrywała się w nas z wielkimi łzami w oczach. Miałam wrażenie, że wyglądałyśmy w tym momencie podobnie.
                – Lubię, gdy się o mnie martwisz, maleńka. – To była kolejna próba bycia sobą i znowu nieskuteczna. Nie mogłam już powstrzymać łez. Ściekały po moich policzkach, lądując na białej koszuli mojego przyszłego męża.
                – Nie możesz mnie podrywać w takiej chwili – mruknęłam w odpowiedzi.
                – No, tak. Mam całe życie na podrywanie ciebie. Zresztą… niedługo zostaniesz moją żoną. – Nathiel uśmiechnął się szeroko i znów podjął próbę podniesienie się. Ponownie go przytrzymałam przez co skrzywił się z niezadowoleniem. Znałam go, wiedziałam, że nie lubi okazywać słabości. Musiał być naprawdę zły z tego powodu, że ktoś będzie się musiał nim zająć. Przecież to on jest obrońcą wszystkich poszkodowanych. Najsilniejszy i najsprytniejszy. Jak widać – tacy też czasem upadają.
                Widziałam jak jego oczy walczą z sennością. Powieki raz się zamykały, raz otwierały. Nie znałam się na fizjologii demonów, ale domyślałam się, że uśnięcie nie będzie teraz dobrym pomysłem, jak w przypadku zwyczajnych ludzi.
                – Nie zamykaj oczu, Nathiel – powiedziałam twardo, głośno i wyraźnie. Poklepałam go dłonią po poliku i rozglądnęłam wkoło. Sorathiel już pędził w naszą stronę, podobnie jak reszta członków organizacji Nox i la bonne fee. – Pamiętaj, że mi obiecałeś. Przeżyjesz, a potem zmienisz moje nazwisko. Nie będę już Laurą Collins – dodałam z powagą, choć gdyby sytuacja tego nie wymagała, zapewne nawet bym o tym nie wspomniała. Mówienie o takich ckliwych rzeczach nie było w moim stylu.
                – Laura Auvrey – zaśmiał się Nathiel. Jego śmiech był żałosny i słaby. Zaczęłam drżeć ze strachu o jego życie. – Obiecałem. Dotrzymam obietnicy – mruknął ledwo słyszalnie. Znów poklepałam go po twarzy, ale to nic nie dało. Zamknął oczy, a jego głowa przechyliła się w bok. Stał się bezwładny. Wstrzymałam dech.
                To nie mogło się tak skończyć.

3 komentarze:

  1. O... Mój... BOŻE!!!
    1. Mam nadzieję, że masz już wykupioną rezydencję w Bieszczadach, w której Nathiel i Laura w końcu odpoczną z dala od wszystkiego
    2. Soriel raczej powinien zostać ocalony... bo a) Patricia na to zasługuje b) mimo, że kawał z niego gnojka, polubiłam gościa ;)
    3. Trzymam tylko kciuki, żeby Nate w przyszłości nie pracował dla Departamentu...
    Czekam na nn :D

    Dużo weny i żelków życzę
    Żelcio

    OdpowiedzUsuń
  2. Kurczę, naprawdę nie wiem, co myśleć. Vail to jednak sprytny skubaniec jest. Tak sobie pogrywa z Nox, wiedząc, że departament jest silniejszy. Mam nadzieję, że przez to lekceważenie Noxa dostanie nauczkę raz na zawsze.
    Nathiel z początku jak zwykle uroczy. On nie lubi garniaków, ale Laurze to już najlepiej kazałby ubierać sukienki na co dzień.
    Tak myślałam, że dojdzie do walki pomiędzy braćmi. Nathiel, wracaj mi tu w tej chwili. Wystarczy, że Laura rok sobie jaja robiła i nie chciała wracać. Ja nie chcę powtórki albo jeszcze gorszego scenariusza.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Cześć :)
    Dotarłam, uff. To oczywiste, że tak się to nie skończy. Nathiel musi żyć, w końcu złożył obietnicę. Nie wyobrażam sobie, by on i Laura nie byli w końcu małżeństwem, przecież nikogo innego sobie nie znajdą, takie ich przeznaczenie.
    Nowe postaci i ja się jaram. Najbardziej Sapphire - wydaje mi się, że może być bardziej pokręcona od Gabrielle.
    Świetne opisy. Plastyczne, naturalne. Z tekstu wyziera pewna arogancja demonów i lęk łowców. Przypadł mi on do gustu :)

    Czekam na nn ^^
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń