niedziela, 8 listopada 2015

[TOM 2] Rozdział 15 - "Ethan Parthenai"

Rozdział może być odrobinę suchy. Miał wyjść fajnie, paliłam się do jego pisania, a jednak wszystko wyszło inaczej, niż zamierzałam. Mimo tego te wspomnienia Ethana... Aż nabrałam ochoty na napisanie "W cieniu ognia". Wydaje mi się, że ma całkiem dobrą rozpiskę. Może przy odrobinie czasu (5 lat później, kiedy skończę 3/4 demona i tysiąc innych shotów?) w końcu zacznę pierwszy rozdział. No, nic. Rozdział 15 poświęcony w całości Ethanowi i jego przeszłości. Miło wraca się do takich chwil. Tylko wydaje mi się, że facet ma jakąś chorobę umysłową. Może przesiąkłam Dziadami i Mickiewiczami *jeszcze trochę i wielkie improwizacje będę tworzyć*.
P.S. Wow, 400 wyświetleń to całkiem fajna liczba! Skąd te ludzie?

Poprawione [17.08.2020]
***
Nadszedł maj. Słoneczny, ciepły miesiąc, który powoli zmierzał ku latu. Z mojej niewielkiej szafy mogłam nareszcie wyjąć sukienki z krótkim rękawkiem. Nathiel niesamowicie cieszył się z tego, że mógł bezczelnie wgapiać się teraz w mój dekolt oraz zaglądać mi pod spódnicę. Gdy kończyła się zima, a nadchodziło lato, Nathiel zrzucał skórę grzecznego demona i niesiony przez gorącą falę, przebudzał w sobie wszystkie swoje najgorsze cechy podrywacza. Zaczynało się od okularów przeciwsłonecznych, przez które mógł wpatrywać się w co tylko chciał. Znów mógł nosić krótkie koszulki z głupimi napisami albo chodzić bez nich i świecić gołą klatą na osiedlu. Każdej dziewczynie przechodzącej obok puszczał oczko, wywołując tym samym piski podniecenia. Gdy podlewał kwiaty, niby przypadkowo polewał się wodą, ażeby jego ciało promieniało w słońcu i napawało się omdleniami starszych pań. Gdy kupował lody albo cokolwiek na mieście, jadł to z takim seksapilem, jakby pozował do magazynu porno dla kobiet. Nathiel na lato przyprawiał mnie o nerwicę, choć muszę przyznać, że ze względu na nadchodzący poród, wyjątkowo starał się wstrzymywać – czasem z trochę gorszym skutkiem, ale jednak. Miałam wrażenie, że jego wstrzemięźliwość spowodowana jest nowym trybem życia. Nathiel od jakiegoś miesiąca pracował w nocnym barze. Podejrzewałam, iż to właśnie tam, pod moją nieobecność, był bożyszczem tłumów. Po całej nocy świecenia oczami i uśmiechania się w seksowny sposób, zapewne miał już dosyć podrywania przedstawicielek płci żeńskiej na mieście.
Auvrey całkiem nieźle znosił pracę w trybie nocnym. Ja znosiłam ją o wiele gorzej. Nie lubiłam, gdy szedł do pracy akurat wtedy, gdy ja kładłam się spać. Dopiero nad ranem wchodził zmęczony do łóżka i zabierał mi kołdrę (co niezwykle mnie irytowało). Lubiłam jednak momenty, kiedy zaspanym głosem witał się ze mną i bliźniakami. Przynajmniej jedną lub dwie godziny mogłam nacieszyć się ciepłem demonicznego ciała.
Mój brzuch był już tak wielki, że nie byłam w stanie się pochylać i podnosić cokolwiek z podłogi. Nie byłam nawet w stanie spojrzeć na własne stopy. Czasami młody Auvrey musiał pomagać mi przez to z ubieraniem skarpetek.
Bliźniaki buntowały się na wszelkie możliwe sposoby, jakby chciały oznajmić swoje nadejście w najbliższym czasie. Nieraz zginałam się z bólu i przeklinałam swoje własne dzieci, które utrudniały mi codzienne życie. Ukradkiem cieszyłam się, że nikt mnie wtedy nie słyszał, bo zapewne czułby się zgorszony.
Ułożenie młodych Auvreyów wskazywało na to, że mogłam urodzić lada dzień. Czy się bałam? Sama nie wiem. Raczej cieszyłam z tego powodu, że moje męczarnie dobiegną końca. Z drugiej strony miałam świadomość, że fizyczny ból zamieni się w najbliższym czasie w psychiczny. Już po samych kopnięciach podejrzewałam, że bliźniaki będą małymi, płaczliwymi diabłami, które nie będą dawały mi spać po nocach. 
Jedną z niewielu zalet mojej ciąży było to, że od szóstego miesiąca ani razu nie zemdlałam, dzięki czemu skończyło się ciągłe dopytywanie, jak się czuję i czy coś mi przypadkiem nie dolega. Nabrałam nawet kolorów i, rzecz jasna, wagi. Wszystkie obawy Nathiela okazały się bezpodstawne. Byłam pewna, że wszystko pójdzie tak, jak należy. Już same badania na to wskazywały.
Ze zdziwieniem musiałam przyznać, że nie mogłam doczekać się przyjścia moich dzieci na świat. Czułam podekscytowanie, ciekawość i niepodobną do mnie radość. To lepsze niż zeszło zimowe doły i złe samopoczucie. Miałam wrażenie, że to la bonne fée maczały w tym palce. Madlene zaczęła mi podrzucać już nie tylko mikstury na lepsze samopoczucie. Dołączyła do tego jakiś nowy lek, którego nazwa i kolor były co najmniej podejrzane. Za każdym razem pytałam, czy aby na pewno w „Czterolistnej koniczynie” o barwie szmaragdowych oczu demona nie znajdowała się żadna ciężka chemia. Przecież bez niej niemożliwością byłoby otrzymanie tak intensywnej barwy. Jednak Madlene wyraźnie broniła lekarstw tworzonych przez jej matkę. Twierdziła, że la bonne fée używają tylko wyspecjalizowanych ziół i naturalnych środków, które nie są chemiczne. Nie chciałam w to wnikać.
Naprawdę dużo wydarzyło się podczas ostatnich miesięcy. Po długich negocjacjach między szefem naszej organizacji a starszą, zgarbioną la bonne fée nareszcie nawiązaliśmy współpracę. Sojusz niósł ze sobą nowe obowiązki, a więc i co tygodniowe spotkania dobrych czarodziejek z łowcami. Początkowo miały polegać na wzajemnym poznawaniu się i dzieleniu wiedzą. Szybko jednak uznaliśmy, że to bardzo ciężka misja.
Z ironicznym uśmiechem wspominałam dzień próby przyrządzania mikstur, podczas której Nathiel spowodował wybuch, ogłuszając i osmalając tych najbliżej niego stojących ludzi, a Andi zamiast leczniczej mikstury stworzyła truciznę, która wypaliła dziurę w ulubionym dywanie Amy. Sztuka dokładnego odmierzania była trudna nawet dla takiego perfekcjonisty jak Sorathiel. Kolor jego mikstury uzdrawiającej był o jedną tonację za mocny, co już spisywało ją na straty. Z pewnością bardzo musiał przeżyć tę perfekcyjną porażkę.
Wcale nie lepiej przedstawiała się nauka władania exitialis. Madlene jako osoba z największym stopniem nierozgarnięcia wbiła sobie nóż w stopę, wywołując tym ogólne zamieszanie. Reszta czarodziejek także nas nie zawiodła. Alex groziła nożem Nathielowi, Patricia zgubiła gdzieś swoją broń, a Silvia stwierdziła, że exitialis lepiej sprawuje się przy krojeniu mięsa, niż zabijaniu demonów. 
Dogadanie się między łowcami a la bonne fée było ciężkie nie tylko ze względu na różnice działań – w końcu one posługiwały się magią, my energią potencjalną. Było ciężko, bo obie strony nie potrafiły sobie zaufać.
Nathiel nie lubił czarodziejek. Szydził z nich, kpił, wyzywał i groził. Alex nie milczała przy takich sytuacjach i zawsze kłóciła się z nim, nieraz mało nie uszkadzając swoją mocą demona. Martha też wydawała się być niepewna – nie chciała, żeby któreś z nas przyrządziło jej herbatę ani ruszało jej rzeczy. Silvia zawsze obserwowała nasze ruchy czujnym okiem. Tylko Madlene oraz Patricia były otwarte i to właśnie z nimi dogadywałam się najlepiej. 
Naszcza współpraca trwała już miesiąc. Nie mieliśmy jeszcze żadnych większych akcji, poza kilkoma wypadami na demoniczne polowania czy pomoc la bonne fée przy znajdywaniu dziwnych roślin. Czułam, że prawdziwe misje szybko jednak nadejdą. Departament Kontroli Demonów czaił się przecież gdzieś za rogiem. 
Nox wciąż rozpaczliwie potrzebowało nowych członków. Nathiel skutecznie odstraszał potencjalnych kandydatów, zupełnie jakby robił to specjalnie. Wygodnie było mu z obecnym składem organizacji, to dlatego rekrutacją zajął się Sorathiel, a po części i ja, choć nie miałam obecnie zbyt wielkich możliwości, chodząc z wielkim brzuchem po mieście. Była jednak rzecz, którą mogłam zrobić. Coś, co planowałam od kilku miesięcy: odwiedzenie Ethana Parthenai. Byłego łowcy, przyjaciela mojej biologicznej matki.
Stając przed wielkim, zrujnowanym budynkiem z czerwonej cegły, zerknęłam w kartkę, którą trzymałam w dłoniach. Nie miałam wątpliwości co do tego, że to właściwe miejsce. Przyprawiało mnie ono o dreszcze. Bałam się, że gdy już tam wejdę, natrafię na jakiegoś psychopatę z siekierą lub ćpuna, który zaatakuje mnie strzykawką. Sceneria przypominała kiepski horror klasy B, gdzie łatwo było umrzeć.
Wzięłam głęboki wdech i ruszyłam w stronę drzwi wejściowych.
Nie miałam ustalonego planu działania. Zresztą... czy mogłam przewidzieć, jak zareaguje obcy mężczyzna, który lubił się odurzać alkoholem? Nie. Byłam jednak dobrej myśli, choć równocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że czeka na mnie niełatwe zadanie. 
Weszłam w wąski, wręcz klaustrofobiczny korytarz wyłożony kostką z szachownicy. Moje kroki odbijały się głuchym echem od ścian, nawet jeśli nie byłam głośna. Ponownie spojrzałam w kartkę z adresem. Wskazywała na drzwi z numerem cztery. To przy nich się zatrzymałam.
Zapukałam i odczekałam dłuższą chwilę, spodziewając się, że Ethan nie otworzy mi drzwi. Był w końcu wieczór. Albo leżał upity w rogu pokoju, albo nie było go w domu, gdyż szukał taniego trunku na mieście.
Poruszyłam klamką, przyglądając się, jak drzwi ustępują pod moim naporem. Po cichu i bez większego zastanowienia weszłam do środka. Nie była to na pewno rozsądna decyzja, ale wątpiłam w to, aby mężczyzna, który mi ostatnio pomógł, wyrządził mi teraz krzywdę.
Mieszkanie okazało się być tak samo obskurne jak cały budynek. Tynk sypał się z sufitu, stary dywan leżący na przedpokoju najwyraźniej nie był prany od dwudziestu lat i zamiatany od jakichś dwóch miesięcy, a zapach stęchlizny i alkoholu przyprawiał o mdłości. Byłam pewna, że Ethan gdzieś tu jest.
Kobieca intuicja oczywiście mnie nie zawiodła – leżał pod starym kocem w rogu mieszkania, chrapiąc głośno po swojej libacji alkoholowej.
Westchnęłam i zapaliłam światło w pokoju. To go najwyraźniej rozbudziło. Zmrużył oczy, burknął coś pod nosem i ostatecznie spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem.
Usiadłam na zakurzonej, fioletowej poduszce i wbiłam w niego chłodne spojrzenie. Patrzył się na mnie przez dłuższą chwilę, jakby nie dowierzał temu, co widzi. Domyśliłam się, że znowu dostrzegł we mnie kogoś innego.
– Calanthe? – spytał zachrypniętym głosem, tak jak kilka miesięcy temu, gdy zetknęliśmy się ze sobą na mieście. Tym razem nie dostrzegł jednak tego, że mam zielone, a nie niebieskie tęczówki jak moja matka. Natychmiastowo przeniósł się do pozycji siedzącej i zmrużył groźnie oczy. Widziałam, że patrzy na mój brzuch.
– Masz zamiar urodzić tego diabła? – spytał groźnie, wskazując chwiejnym palcem na bliźniaki. – Nie rób tego, to przecież demon. My walczymy z demonami. Nienawidzimy ich.
Uniosłam brew. Czyżby nieświadomie powrócił myślami do czasów, gdy był jeszcze młody? Do czasów, gdy Calanthe była ze mną w ciąży. 
Postanowiłam, że podejmę się tej dziwnej gry.
– A jeśli chcę to zrobić? – spytałam spokojnie.
– Zabiję tego skurwysyna, przysięgam – warknął wyjątkowo trzeźwym jak na siebie głosem, wręcz piorunując mnie wzrokiem.
– Kocham go. Zrobiłbyś to?
– To złe – odpowiedział zrezygnowanym głosem. Brzmiał tak, jakby lada moment miał się popłakać. – On cię nie kocha. Nie może cię kochać. To demon. Demony nie kochają, demony nienawidzą, demony zabijają ludzi...
– Ale ja go kocham i mam z nim dziecko – mówiąc to, położyłam dłoń na swoim brzuchu. – Nie zamierzam go zabijać.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że staram się tymi słowami spełniać własne życzenia. W końcu Calanthe starała się mnie pozbyć. Po prostu byłam zbyt silna, żeby ulec tym próbom. Zapewne gdyby była tutaj moja matka, ta rozmowa wyglądałaby inaczej.
Ethan umilkł, zaciskając usta w wąską kreskę. Teraz prędzej zachowywał się jak nastolatek, a nie dorosły mężczyzna. Nic dziwnego, w końcu zjawy przeszłości do niego wróciły. Jego zmęczone, nieobecne oczy świadczyły o tym, że jest w zupełnie innym miejscu.
Załamany z trudem podniósł się z podłogi. Ciężkim, kulawym krokiem przeszedł obok mnie i dopadł się do zlewu, gdzie wisiało małe, zakurzone lustro. Przemył wodą twarz, po czym spojrzał w zwierciadło, najwyraźniej szukając tam mojego odbicia. Zdawało mi się, że jego świadomość powoli wraca, zupełnie jakby wcześniej znajdował się pod wpływem jakiegoś nierealnego snu.
– Córka Calanthe – przypomniał sobie z westchnięciem. – Masz zielone oczy jak on – dodał, wyraźnie się krzywiąc.
– Mam imię – burknęłam, spoglądając na niego kątem oka. – Nazywam się Laura. Laura Collins.
– Collins? – zdziwił się Ethan. Uniósł brwi i odwrócił się ostrożnie w moją stronę.
Kiwnęłam głową.
Tak, też sądziłam, że o wiele lepiej i mniej pospolicie brzmiałoby: Laura Clerinell lub Laura Vaux, ale nie miałam wpływu na wybór nazwiska.
– Calanthe nigdy się mną nie zajęła. Próbowała mnie zabić, nim się jeszcze narodziłam. Gdy nie przyniosło to pożądanego skutku, nie miała wyboru, jak po prostu mnie urodzić. Zaraz po porodzie uciekła i zostawiła mnie na pastwę losu – opowiedziałam spokojnym, ale chłodnym głosem. – Poznałam ją dopiero, gdy miałam siedemnaście lat.
Nie chciałam go obwiniać o to, co się stało, choć byłam przeświadczona o tym, że gdyby Ethan został przy mojej matce, zapewne nie próbowałaby uciekać przed własną córką. Przeszłości jednak nie dało się zmienić, a ludzie uchodzili za istoty popełniające liczne błędy.
– Calanthe żyje? – spytał ożywionym głosem mężczyzna, kompletnie ignorując to, co powiedziałam.
– Umarła – powiedziałam bezlitośnie. – Walczyła z Aidenem. Oboje polegli.
Mój rozmówca spoglądał na mnie przez dłuższą chwilę z miną bez wyrazu. Jego ciemne oczy zapełniły się jakimś dziwnym smutkiem. Oparłszy się o ścianę, zjechał po niej plecami. W akcie bezradności przyłożył ręce do twarzy.
– Wiedziałem, że to się tak skończy – powiedział zbolałym głosem. – Po co jej to było?
– Nie cofniemy czasu – powiedziałam z westchnięciem, z trudem przenosząc się do pionu.
Zanim mój rozmówca cokolwiek odpowiedział, zaczęłam zbierać stare butelki i śmieci z podłogi. Nie mogłam patrzeć na ten przeklęty bałagan.
– Powinieneś wziąć się w garść i przestać zadręczać się czymś, czego już nie odzyskasz. Minęło sporo czasu, odkąd byłeś nastolatkiem. Czas ruszyć do przodu.
Czułam, że Ethan dokładnie przygląda się mojemu działaniu. Śledził każdy mój ruch.
– Jesteś w ciąży – stwierdził mądrze.
– Boisz się, że poronię? – spytałam, udając zdziwienie. – A nie życzysz mi tego samego, co mojej matce? W końcu też urodzę dzieci demonowi.
– Nie – burknął niezaskoczony tym faktem Ethan. – Nie życzę ci źle – dodał cicho, chwytając za pustą butelkę po wódce. Z uporem zaczął się jej przyglądać. Domyślałam się, że jego głowę zaprzątała teraz Calanthe. Nie mogłam mu pozwolić, żeby znów się w sobie zamknął i oddał dołującym myślom.
Zebrane butelki wrzuciłam do wora, który znajdował się w kącie pokoju. Po tym podeszłam do umywalki i zaczęłam zmywać brudne naczynia, które pewnie nie były szorowane od tygodnia. Świadczyły o tym zeschłe kawałki jakiegoś śmierdzącego mięsa z puszki.
– Podoba ci się takie życie? – spytałam z nutą obrzydzenia w głosie. – Mieszkanie w pokoju, gdzie grzyb urządził sobie posiedzenie? Picie alkoholu od rana do nocy, spanie pod brudnym kocem, będąc na wiecznym kacu? Dręczenie swoich myśli w kółko tym samym? – zadając pytania, spoglądałam na niego ukradkiem. Odrobinę go zirytowałam, o czym poświadczył jego skrzywiony wyraz twarzy.
– Skoro żyję tak przez lata i wciąż nie zrezygnowałem, zapewne cholernie mi się to podoba – stwierdził ironicznie, głośno prychając.
– Uwierz mi, nie ma osób, które chciałaby prowadzić takie życie – odpowiedziałam obojętnie. – Zawsze jest jakieś wyjście z sytuacji. Tobie nadarzyła się właśnie okazja. Powinieneś przyjąć pomocną dłoń ze strony Nox. Będziesz miał dach nad głową, znajdziesz sobie przyzwoitą pracę i nie będziesz żył sam. 
Ethan gorzko się zaśmiał.
– Że niby mnie potrzebujecie? – spytał, posyłając mi złowrogie spojrzenie. – Nie byłem wybitnym łowcą. 
– Ale wiesz, jak funkcjonuje Nox. Ponoć kochałeś swoją pracę w organizacji.
Mężczyzna przez chwilę się wahał.
– Wiem, nie przywrócę twoich przyjaciół, nie przywrócę ci też młodości, ale wciąż możesz wiele zrobić. Twoje doświadczenie bardzo nam się przyda, tak samo jak tobie przyda się inny tryb życia – kontynuowałam.
To go najwyraźniej rozwścieczyło.
– Nie będę niczego zmieniać! Nie chcę niczego zmieniać! – wykrzyknął zbulwersowany.
Oderwałam się od naczyń i spojrzałam na niego z powagą. Wiedziałam przecież, że nie będzie łatwo. Nie sądziłam jednak, że będzie zachowywał się jak pięciolatek, który nie chce zjeść gotowanej marchewki na obiad.
– Boisz się – zaczęłam spokojnie – a nie masz czego. Calanthe nie ma już na tym świecie, tak samo jak twoich przyjaciół. Nie musisz ich wiecznie opłakiwać. Calanthe przed śmiercią życzyła sobie, żebym cię odnalazła i z powrotem uczyniła członkiem Nox. Była pewna, że ci tego brakuje. 
– Niczego mi nie brakuje – warknął ostrzegawczo.
– Gdyby ci nie brakowało, nie zaprzeczałbyś w tak nerwowy sposób. Kogo próbujesz okłamać? Siebie? – spytałam, unosząc brew i zakładając ręce na piersi. – Twoi przyjaciele na pewno chcieliby tego samego, co Calanthe. Twojego powrotu do Nox. To nie przypadek, że wciąż żyjesz. Masz cel. Masz szansę, żeby naprawić swoje życie. Wiem, że zapomnienie o tym, co przeżyłeś jest trudne, ale wciąż możesz iść do przodu.
– Zamknij się! – krzyknął Ethan, próbując zatkać uszy. 
– Tchórzysz – powiedziałam chłodno, patrząc na niego z góry. – Nawet nie potrafisz odwiedzić grobu własnych przyjaciół. Boisz się i to na dodatek trupów.
Mężczyzna warknął groźnie i podniósł się gwałtownie z podłogi. Stanął naprzeciw mnie z butelką w dłoni.
Poczułam ukłucie strachu w sercu. A jeżeli naprawdę zrobi mi krzywdę? Jeżeli jest nieobliczalny? Calanthe twierdziła, że Ethan to osoba o łagodnym usposobieniu, ale przecież mógł się zmienić przez te wszystkie lata.
Patrzył na mnie z góry ciemnymi jak noc oczami. Pierwszy raz widziałam jednak, że były żywe.
Postanowiłam grać odważną, choć mogłam tym sporo zaryzykować. Podjęłam się taktyki atakującej, co nie było podobne do moich sposobów działania, jednak stosowałam się w tym przypadku do wskazówek Calanthe, która kiedyś powiedziała, że na Ethana nic tak nie działa, jak porcja obwiniania czy kpiny dająca mu później powód do udowodnienia wszystkim, że się mylili. Miałam nadzieję, że ta strategia pomoże.
– Przemyśl to. Drzwi Nox są zawsze otwarte – powiedziałam, ponieważ uznałam, że właśnie tutaj powinnam skończyć naszą konwersację.
Ethan łypnął na mnie groźnie. Naprawdę zaczynałam się go bać. Był przecież pijany, a człowiek nietrzeźwy to człowiek nieobliczalny. Mimo tego stałam odważnie, patrząc mu prosto w oczy bez zawahania.
– Nie zamierzam tam wracać – syknął mi prosto w twarz.
Poczułam nieprzyjemny odór taniego alkoholu. Jak na zawołanie zrobiło mi się słabo. Zachwiałam się lekko, co najwyraźniej przestraszyło Ethana. Zaczął sądzić, że to on zrobił mi krzywdę. Momentalnie przybrał zaniepokojony wyraz twarzy.
Zrobiłam krok w tył, położyłam dłoń na brzuchu i wzięłam głęboki wdech.
– Rodzisz? – zapytał ledwo słyszalnie Ethan, blednąc.
– To chwilowe – powiedziałam cicho, krętym krokiem zmierzając ku ścianie. Wsparłam się o nią i pochyliłam głowę, starając się powoli oddychać.
– Potrzebujesz chyba pomocy – stwierdził przestraszony mężczyzna.
Teraz wyglądał tak, jakby cały alkohol wyparował z jego organizmu w ciągu sekundy. A więc adrenalina znakomicie wypierała procenty. Podeślij mężczyźnie kobietę w zaawansowanej ciąży, a natychmiastowo wytrzeźwieje.
I tyle z mojej misji. Miałam jeszcze sporo argumentów, ale oczywiście bliźniaki musiały dać się we znaki akurat w tym momencie. Tak, zemdlej Lauro! Na środku obleśnego pokoju, gdzie napity żul zdepcze cię butem!
Mężczyzna zaczął się do mnie ostrożnie przybliżać. Miał wystawione przed siebie dłonie i niepewną, zatroskaną minę. Bardzo zdziwił mnie ten widok. Jak widać, nastroje Ethana zmieniały się z każdą upływającą minutą.
– Zabiorę cię do szpitala – oznajmił spokojnie.
Nie zdołałam nic odpowiedzieć. Pierwszy raz od szóstego miesiąca ciąży poczułam tak wielką słabość, że nie byłam w stanie utrzymać się na nogach. Kolana po prostu się pode mną ugięły. Bałam się, bardzo się bałam, że bliźniaki ucierpią od mojego upadku, ale na szczęście w porę zostałam złapana. A potem zgasłam.
***
Śmierć. Czasami sam marzył o tym, żeby oddać się jej w długie, kościste szpony i zniknąć raz na zawsze ze świata, który niósł ze sobą tylko ciąg szarych dni i ból. Tyle razy przeklinał siebie za to, że nie potrafił uratować najważniejszych dla niego osób. Nie dość, że nie obronił ich przed śmiercią, to jeszcze uciekł jak zwyczajny tchórz. Doskonale wiedział, że gdyby został, mógłby ocalić przynajmniej kilkoro z nich. Ale tego nie zrobił. Zachował się jak egoista. Schował się we własnej bezpiecznej skorupie, zatopił smutki w alkoholu, uznał siebie za pokrzywdzonego przez los. To śmieszne. Cały czas wiedział, że robił źle, a mimo tego nie potrafił tego zmienić. A potem pojawiła się ta mała, zielonooka dziewczyna, córka Calanthe i Aidena. Chciała nie tylko przyjąć go z powrotem do Nox, ale także wypełnić wolę swojej matki. Nie wydawała się być zła, choć chłodny charakter z pewnością odziedziczyła po demonicznym ojcu. Znał ją tylko przez chwilę, a zdążyła przewrócić jego życie do góry nogami.
Ethan otulił się wymiętoloną, czarną bluzą. Mimo że był maj, wieczory bywały chłodne. Odrobinę zimna jeszcze nikomu na szczęście nie zaszkodziła.
Przechodząc między grobami, zaczął wyszukiwać znanych mu imion. W ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat tylko dwa razy pojawił się na cmentarzu. Wtedy, kiedy podczas tragicznej misji zmarła dwójka jego przyjaciół, oraz gdy dowiedział się, że Elisabeth i Arthur osierocili swojego małego syna, Sorathiela. Niedawno zmarła Calanthe. Będzie to więc jego trzeci i ostatni raz, kiedy tu wchodzi. Nie ma na świecie już nikogo z jego bliskich. Został sam jak palec. I nikogo z wyjątkiem siebie za to nie winił.
Cicho wzdychając, spojrzał w stronę lichego bukietu róż, który znalazł gdzieś na ulicy. Ktoś musiał po nich przejechać autem, ale jego zdaniem wciąż wyglądały ładnie. Niestety, nie stać go na kupno jakichkolwiek kwiatów. Nie starczało mu na życie, a co dopiero na takie nietrwałe, nędzne rośliny. To tylko symbol. Czerwone róże od zawsze kojarzyły mu się z miłością, jakkolwiek ckliwie by to nie brzmiało.
Ethan czuł, że wciąż coś ciężkiego leży mu na sercu. Bardzo chciał zmienić swoje nastawienie, odrzucić przeszłość i zacząć nowe życie, ale to nie było łatwe zadanie. Jakaś mroczna zjawa bawiła się jego uczuciami, nie chcąc go wypuścić ze szponów wspomnień już od kilkudziesięciu lat. Zawsze powracała w snach, dręczyła go, gniotła i dusiła. Nieraz myślał, że zginie, sam nawet wielokrotnie próbował się zabić, ale bezskutecznie. Coś wciąż trzymało go przy tej marnej egzystencji. Może właśnie tak miało być?
Czuł, jak ogarnia go coraz większy chłód. Niewiele zniczy paliło się między marmurowymi posągami. Lato nie było najprzyjemniejszą porą do odwiedzania na cmentarzu swoich bliskich. Ludzie raczej zajmowali się popijaniem drinków w barach i opalaniem się na plaży. Okolica była pogrążona niemalże w egipskich ciemnościach. Bardzo żałował, że nie wziął ze sobą latarki. Na szczęście miał dosyć dobrą orientację w terenie. W życiu przecież wiele się nabłąkał, zdawało mu się, że zna już wszystkie możliwe trasy. A może nie? Może gdzieś kryła się złota ścieżka, której jeszcze nie odnalazł?
Ariana Falaise i Andreas Tournai. Odnalazł ich. Przysiadł na ławeczce, spoglądając w dwa płonące znicze. Najwyraźniej ktoś wciąż o nich pamiętał. To oczywiste. Ariana i Andre mieli rodziny. To nie przypadek, że ich groby znajdowały się obok siebie. Oni nawet umarli razem. Co smutne, wyznali sobie miłość dopiero przed śmiercią. Calanthe bardzo przeżyła ich śmierć, przeklinała siebie za to, że nie zdążyła dotrzeć do nich na czas. Czuł się tak samo. Jednak nie byli w stanie niczego zrobić. To po prostu się wydarzyło. Śmierć w wieku nastoletnim to piekielna niesprawiedliwość, szczególnie kiedy walczyło się przeciwko złowrogim siłom pokroju cienistych demonów…
Od śmierci Ariany i Andreasa ciągiem zaczęły dziać się nieszczęścia. To wtedy dowiedział się o ciąży Calanthe i podjął natychmiastową decyzję o ucieczce z Nox. Zachował się jak gówniarz. W sumie wciąż zachowywał się, jakby nigdy nie dorósł.
– Przepraszam – bąknął, kładąc dwie róże na ich groby. – Musieliście naprawdę cierpieć, patrząc na nas. Ale już jest dobrze – mówiąc to, uśmiechnął się do siebie niepewnie.
W jego głowie Ariana o płomiennych włosach i wesołym usposobieniu do życia oraz Andre, blondyn o leniwym charakterze, zostaną na zawsze jego przyjaciółmi. Ich śmierć nie zostanie zapomniana.
Ethan z trudem przeniósł się do pionu. Zaczęły powracać do niego wspomnienia. Teraz znów był siedemnastoletnim, przystojnym chłopakiem o chłodnych, brązowych oczach i kruczoczarnych, postawionych na żel włosach. Dziewczyny ze szkoły oglądały się za nim, nawet jeżeli nie miał zbyt pochlebnej opinii. Obok niego ramię w ramię szła Ariana wraz z Andreasem.
– Dziwnie się ostatnio zachowujesz, wiesz? – spytał blondyn, oglądając ze znudzeniem swoje paznokcie. Rzucił tylko przelotne spojrzenie na rozweselone dziewczyny, które niezwykle go irytowały swoimi chichotami. W przeciwieństwie do Ethana nie był tak rozchwytywany. – Zazwyczaj przynajmniej rzucałeś im pogardliwe spojrzenie. A teraz przechodzisz obok nich dziwnie zamyślony.
– Masz maślane oczy, Ethan – powiedziała Ariana, podejrzliwie się uśmiechając. – I ja chyba wiem, z jakiego powodu – dodała, cicho się chichocząc.
– Wszystko ze mną w porządku. Tylko trochę się martwię – mruknął w odpowiedzi, marszcząc czoło.
– O Calanthe – powiedzieli chórem przyjaciele, zanosząc się od razu śmiechem. Oboje przybili sobie w górze piątki.
Na policzkach Ethana pojawił się delikatny rumieniec. To aż tak było widać?
Marszcząc czoło, podrapał się w tył głowy. Chciał jakoś ukryć swoje zażenowanie, choć nie było to łatwe, szczególnie kiedy przyjaciele badawczo mu się przyglądali.
– Na moje oko to ty się w niej bujasz – powiedział Andre, wzruszając obojętnie ramionami. – Chociaż wiesz co? Zmieniam zdanie. Jesteś jak jej ojciec. 
– „Przestań spotykać się z tym demonem, Calanthe!”, „Przestań siebie narażać!”, „Nie wypełniaj misji sama!”, „Nie powinnaś jeść po nocach!”, „Załóż coś na siebie i nie świeć cyckami!” – powtarzała niskim i poważnym głosem Ariana, wystawiając surowy palec wskazujący ku górze. Wyglądało to tak, jakby komuś groziła.
– „Pokochaj mnie, Calanthe” – dodał udawanym, dramatycznym głosem Andreas, wspierając się w uwodzicielskiej pozie o ramię Ethana.
Chłopak po prostu przewrócił oczami. Przecież nigdy w życiu nie powiedziałby jej czegoś takiego… Prędzej zamieniłby się w kamień, niż wyznał dziewczynie, co do niej czuje.
– Wiesz co, staruszku? – zapytał wesoło blondyn, obejmując go po przyjacielsku ramieniem. – Pomożemy ci.
Ariana chwyciła Ethana pod ramię i uśmiechnęła się do niego promiennie.
– Jeszcze Calanthe ulegnie twojemu urokowi – rzuciła wesoło.
– Lepiej zajmijcie się sobą, bo to od was wali miłością – odparł wrednie brązowooki nastolatek i ruszył przed siebie, pozostawiając zaskoczoną i zarumienioną dwójkę przyjaciół na środku korytarza.
Na jego twarzy pojawił się blady uśmiech. Za to właśnie ich lubił. Byli szczerzy, pomocni i godni zaufania, jednak nigdy nie potrafili się do siebie odpowiednio zbliżyć, a wyraźnie coś do siebie czuli. Nie obwiniał ich o to. W końcu sam nie potrafił zabrać się odpowiednio do sprawy. Naprawdę zachowywał się jak ojciec Calanthe. Wiecznie ją upominał, irytował się jej zachowaniem i narzekał na wszystko, co robiła, nawet jeżeli wiedział, że jego upomnienia niczego nie zmienią. Calanthe była jak bezpański pies, czy może raczej kot, zważając na jej charakter.
Mężczyzna przeszedł obok kolejnych grobów. Elisabeth i Arthur spoczywali całkiem niedaleko od Ariany i Andreasa. Szybko do nich dotarł. Klękając przy ich wspólnym nagrobku, przetarł go dłonią, usuwając zbędne gałązki oraz zeschłe liście. Musiał przyznać, że w porównaniu do pobliskich pomników, ten wyglądał naprawdę porządnie. Był pewien, że to sprawka syna Blythe'ów. Musiał tu często przychodzić.
– Elisabeth Reviers-Blythe i Arthur Blythe – przeczytał ochrypłym głosem, przepełnionym smutkiem. – Najbardziej niesprawiedliwa była wasza śmierć.
Ethan musiał przyznać, że nigdy w życiu nie spotkał bardziej kochającej się dwójki ludzi. Byli dla siebie stworzeni. To dzięki nim Nox promieniało takim blaskiem. Może i nie uchodzili za wybitnych łowców, ale na pewno nie zasłużyli na śmierć. Nie na taką śmierć. Utracili życie nie podczas misji, a zwyczajnego spaceru. Ich syn naprawdę mocno musiał to przeżyć, szczególnie że na własne oczy widział, jak umierają.
Na ich grób Ethan również położył dwie czerwone róże.
Historia rodziny Blythe była ciekawa. Jak wszyscy jego bliscy przyjaciele trafili do organizacji za pośrednictwem szalonej Calanthe. Gdy oni, czyli ta młodsza sfera przyjaciół, uczęszczali jeszcze do liceum, Elisabeth i Arthur studiowali, praktykując u nich w szkole. Ona uczyła angielskiego, a on chemii. Znali się od lat, ale miłość wyznali sobie na dachu szkolnym. I pomyśleć, że to wszystko dzięki demonom...
Niedługo po zejściu się ze sobą, postanowili wziąć ślub. Było to miłe zaskoczenie dla wszystkich w organizacji.
Przed jego oczami znów stanęła dwójka dorosłych i jakże bliskich mu ludzi. Uśmiechnięta Elisabeth o płonących, brązowych oczach i blond włosach, a także Arthur, który z wyglądu przypominał szarą, zwyczajną osobę, za to spokojem, opanowaniem i inteligencją nadrabiał wszystkie braki.
– Musimy wam coś powiedzieć.
Młoda panna Reviers trzymała mocno za dłoń swojego ukochanego. Na jej twarzy widniały dwa urocze rumieńce. Gdy para spoglądała na siebie niepewnie, reszta zgromadzenia Nox patrzyła na nich z wyczekiwaniem. Wszyscy doskonale wiedzieli, o co chodzi.
– Bierzemy ślub – odpowiedział po dłuższej chwili milczenia Arthur.
W organizacji rozległy się głośne okrzyki zadowolenia i śmiechy. Wszyscy po kolej gratulowali im i życzyli szczęścia. Ariana tuliła z płaczem Elisabeth, powtarzając, że zawsze im kibicowała, a Andreas klepał Arthura po ramieniu. Tylko Calanthe siedziała nachmurzona na sofie i wpatrywała się w nich wyczekująco niczym obrażone dziecko. Ethan siedzący obok, spojrzał w jej stronę i uniósł brew.
– Co ci znowu nie pasuje? – spytał. – Nie cieszysz się?
Dziewczyna przemilczała jego pytanie. Ku zdziwieniu wszystkich podniosła się gwałtownie z siedzenia i podeszła do zaskoczonej Elisabeth, wymierzając w nią palcem wskazującym. Rzuciła czymś, czego nikt się nie spodziewał:
– Jesteś w ciąży!
Wśród organizacji zapadła cisza. Wszyscy byli zaskoczeni tym stwierdzeniem. Wszyscy z wyjątkiem Elis, która podrapała się po poliku i wbiła wzrok w podłogę. Równie zmieszany wydawał się być Arthur.
– Tak, spodziewamy się dziecka – odpowiedziała wtedy nieśmiało przyszła pani Blythe.
To wspomnienie wywołało na ustach Ethana delikatny uśmiech. Radości nie było końca. Jeszcze tego samego wieczoru Hugh zarządził świętowanie. Nawet ich drużyna, w większości jeszcze niepełnoletnia, napiła się wtedy tak, że leżeli potem w czwórkę na jednym łóżku i zanosili się śmiechem z byle powodu. Tak, to były piękne czasy.
Mężczyzna nagle posmutniał. Ciepłe wspomnienia ogarniały jego serce, ale wcale nie było mu z tego powodu lżej. Za bardzo tęsknił za Arianą, Andreasem, Elisabeth, Arthurem, a także... za Calanthe. Gdzie w ogóle znajdował się jej grób? Przecież nawet nie spytał o to jej córki. Nie chciał, żeby wiedziała, że to dzięki niej się tu znalazł.
Miejsca pochówku swojej przyjaciółki szukał kilka godzin. Chłód ogarniał go w coraz większym stopniu. Już po pierwszej godzinie zaczął pociągać nosem i trzeć dłońmi o siebie. Nie zamierzał się jednak poddawać. W młodości tego nie robił. Zawsze parł do przodu, nie zważając na trudności.
Będąc na cmentarzu, zaczął odnosić dziwne wrażenie, że nie jest tu sam. Owszem, miał świadomość, że alkohol wciąż nie wyparował z jego organizmu, ale coś mu podpowiadało, że jakaś niewidzialna dusza podąża jego śladami i wcale nie jest wytworem odurzonej wyobraźni.
Na samą myśl o tym przeszyły go dreszcze. W pewnym momencie zdawało mu się, że ta dusza go wyprzedza, że radośnie się śmieje i biega między nagrobkami. Ze strachem szedł za nią. Nie wiedział dlaczego. Jakaś niematerialna siła pchała go do przodu, nie pozwalając mu zawrócić. Po pewnym czasie zaczął słyszeć męski głos. Cały czas szeptał do niego z boku uspokajające słowa. Nie mógł wyróżnić poszczególnych zdań, zupełnie jakby postać wyrażała się w obcym języku, ale czuł, że chce mu przekazać odwagę. Z czasem dołączyło do niego wyższe, słodsze brzmienie. Zaczął rozróżniać tonacje. Miał do czynienia z męskim i kobiecym głosem.
Szedł tak długi czas, w towarzystwie dusz, które przecież mógł sobie zmyślić, i wcale nie czuł się samotny. Wręcz przeciwnie – jego serce przepełniał teraz spokój. W głowie pojawiła się myśl, że mogli to być jego przyjaciele.
Z uśmiechem brnął przed siebie, nie czując już przerażającego chłodu. Radośnie śmiejąca się zjawa doprowadziła go do grobu. A potem wszystkie naraz zniknęły, znowu zostawiając w jego sercu dziwnie znajomy ból. 
Calanthe Clerinell. Odeszła sześć lat temu. 
Nie chciał się rozklejać, ale nie mógł nic poradzić na to, że w jego oczach pojawiły się łzy. Cała żałość, którą w sobie trzymał przez te wszystkie lata, nagle w nim wybuchła. Już po chwili zanosił się głośnym płaczem dziecka, przepraszając i błagając na przemian o wybaczenie.
– Co ja zrobiłem? – załkał, spoglądając załamany na płytę nagrobkową. – Jeżeli bym przy tobie został, może nikt by nie zginął. 
Płakał tak jeszcze długi czas, czując narastający wewnątrz wstyd. Nie chodziło o łzy, które spływały strumieniem po jego polikach. Wstydził się tego, co zrobił, że zachował się jak tchórz, uciekł, zostawił ją, kiedy najbardziej go potrzebowała.
W głowie zaczęły pojawiać się chaotyczne wspomnienia – jej uśmiech, kpiący śmiech, wyprostowana i odważna postawa, ironiczne słowa, płonące błękitem oczy. Nie mógł wyróżnić żadnej konkretnej sceny. Tonął w chaosie własnych myśli. Aż w końcu ktoś za pomocą magicznego dotyku go uspokoił.
Poczuł na ramieniu znajomy uścisk. Umilkł, nawet nie obracając się w tył. Wiedział, co napotka, jeśli to zrobi. Pustkę. To znów jego wyobraźnia bawiła się zmęczonym umysłem.
– Co mam zrobić? – spytał żałosnym głosem. – Zmierzyć się z przeszłością? Znowu walczyć z demonami? Wrócić do Nox? Co mam zrobić, Calanthe? Odpowiedz mi…
Odpowiedziała mu jednak tylko głucha cisza.
Z kieszeni bluzy wyjął piersiówkę i pociągnął z niej soczysty łyk alkoholu.
Czuł się źle. Znów uciekał w swój nałóg, ale nie potrafił w tym momencie inaczej. Potrzebował ratunku. Jeżeli nie mógł mu go dać nikt z żywych ludzi, to mogło dać mu to uzależnienie.
Jak na zawołanie ogarnął go silny, ale ciepły powiew wiatru. Zamknął oczy. Czuł obecność wszystkich swoich przyjaciół za plecami. Delikatna dłoń nie puszczała jego ramienia – wciąż tam spoczywała. Słyszał nad uchem kojące słowa przebaczenia i pocieszenia. A potem gwałtownie otworzył oczy. I wszystko zniknęło. Był tylko on, nagrobek Calanthe i chłodna noc. Ale dostał w prezencie coś jeszcze – odpowiedź na własne pytanie.
– Chcesz abym wrócił – szepnął. 
Bukiet sfatygowanych róż położył delikatnie na nagrobku.
– Daj mi kilka dni.

2 komentarze:

  1. Zobaczymy, ile tym razem Nathiel wytrzyma w pracy. Nie, żebym była złośliwa czy coś.
    Pomijając omdlenie na końcu, Laura nieźle sobie poradziła z Ethanem. Mimo wszystko zmusiła go to ruchu, choć było to dość ryzykowne. Nathiel na pewno się wkurzy, będzie miał pretensje, ale co tam jego zdanie? Ważne, że w pewnym stopniu wykonała to, co sobie założyła.
    Ethan... Tyle czasu uciekał, że byłabym zdziwiona, gdyby szybko się pozbierał. Przy tym byłoby to nierealne. Mimo to ruch jest, więc tyle mnie satysfakcjonuje. Wystarczy iskierka, żeby wrócić.
    Ładny rozdział. Wywołujący uśmiech, ale też trochę smutku i refleksji. Możesz być z niego dumna.
    Pozdrawiam
    Laurie

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć :)

    Może uznasz mnie za dziwną (przecież jestem dziwna! - krzyczy głosik w mojej głowie, a ja każę mu się łaskawie przymknąć), ale uśmiechnęłam się, czytając tytuł. Bo ja od początku mam dla tego człowieka sympatię, którą trudno jest mi wyjaśnić. Po prostu istnieje.
    Matko smocza, Nathiel, co ty wiosną odpitalasz? Z jednej strony chciałabym go widzieć z gołą klatą, z drugiej wiem, że to nie przystoi w miejscu publicznym, trochę kultury trzeba mieć. Nawet demon.
    Mam nadzieję, że nawiązanie sojuszu nie będzie jedynie nieudaną próbą zrozumienia siebie nawzajem, ale pomoże też zmierzyć się z demonami i wiedźmami. Choć szanse na zwycięstwo na razie są bliskie zeru.
    Jestem dumna z Laury :) Poważnie. Poszła do Ethana, powiedziała mu, co myśli o jego zachowaniu. Dała do zrozumienia, że utożsamia się z kierującymi nim motywami, ale dała też takiego wyimaginowanego kopa w tyłek, by mężczyzna rozpoczął akcję "odkopywania się z gruzów przeszłości". Zależy jej na tym, by móc stawić czoła wrogom w dość silnej grupie, jest gotowa werbować Ethana nawet przez długi czas. Brawa dla niej!
    Strasznie podoba mi się retrospekcja byłego łowcy. Jest w nim i śmiech, pewna doza niewiedzy i nieśmiałości, ale też - jak zauważyła Laurie - smutek i refleksja. Scena na cmentarzu przypadła mi do gustu, nawet odrobinę zidentyfikowałam się z Ethanem, gdy szukał grobu Calanthe. Widzę w nim cień dawnego siebie, kiedy to walczył. Teraz też powinien. Przez pamięć dla zmarłej ukochanej i dla dobra świata, w którym przyszło mu żyć.

    Odrobinę krótki komentarz, ale jestem po zajęciach, chcę przeczytać jeszcze jeden tekst, wysłać maila i obejrzeć choć półgodziny Harry'ego. Sama rozumiesz ;)

    Czekam na nn ^^
    Ściskam! :*

    OdpowiedzUsuń