Początkowo
nie wiedziałam, gdzie jestem. Miałam zawroty głowy i mdłości. Kręciły się przy
mnie jakieś pielęgniarki, które próbowały przywrócić mnie do porządku. Wtedy
dopiero dotarło do mnie, że znajduję się w szpitalu. Sama myśl o tym wykrzywiła
moje usta w grymasie. Jak tym razem się tu znalazłam?
Powoli
zaczęłam sobie przypominać cały dzisiejszy dzień. Poczynając od Nathiela, który
wrócił nad ranem i rzucił się na łóżko, mało nie przyprawiając mnie o zawał,
cztery mocne kopnięcia bliźniaków, sprzątanie domu i ostatecznie kończąc na
spotkaniu z Ethanem, przyjacielem mojej matki. Niestety, z całej tej historii
pamiętałam tylko urywki naszej rozmowy i to, że nagle zrobiło mi się słabo. Nie
mam pojęcia, jak się tu znalazłam. Spytałam o to pielęgniarki.
–
Przyniósł tu panią jakiś napity pan. Twierdził, że wywróciła się pani na ulicy
i prosił o pomoc – stwierdziła.
Zdziwiłam
się. Naprawdę mnie tu przyniósł? Szpital znajdował się daleko stąd. Musiał
przejść naprawdę spory kawał. Przez myśl mi przeszło, że mógł przecież
zadzwonić, ale Ethan poza piersiówką schowaną w bluzie nie posiadał niczego, co
mogłoby przynajmniej przypominać telefon.
Westchnęłam
bezradnie i potrząsnęłam głową. Calanthe miała rację. Nie zrobiłby mi krzywdy.
Zamiast tego mi pomógł. Czy miałam to wziąć za dobry znak? Nie chciałam o
niczym przesądzać. Tylko od Ethana zależy, czy pojawi się w progach Nox.
Zostało nam po prostu czekać.
Pielęgniarka
pokręciła się jeszcze chwilę obok mnie, po czym wyszła, oznajmiając uprzednio,
że powinnam tu już zostać do końca ciąży. Lekarz stwierdził, że mogę urodzić
lada dzień. Zdziwiło mnie to. Ten czas tak szybko zleciał. A jeszcze niedawno
klękałam przed porcelanowym tronem, zwracając resztki lichego śniadania i
zerkając złowrogo na Nathiela, który pilnował mnie, jakby był psem policyjnym,
powtarzając: „dalej, maleńka, jeszcze ten kawałek bekonu z dzisiaj!”.
Z jednej strony się cieszyłam, w końcu bliźniaki przyjdą na świat, z drugiej
strony dołowałam. Nienawidziłam szpitali. Muszę się uzbroić w miliony książek i
cierpliwość.
Ledwo
wyszła pielęgniarka, a do pokoju wpadł zdyszany i roztrzepany demon. Chciałam
przywitać go radośnie, z uśmiechem na twarzy, ale jego ostrzegawcza mina
zabrała mi cały optymizm sytuacyjny. Był zły i doskonale wiedziałam dlaczego.
Wykorzystałam jego nieobecność, żeby uczestniczyć w misji, która mogła
zakończyć się tragicznie, a on musiał urwać się z nocnej zmiany, żeby zobaczyć
czy wszystko ze mną w porządku. Nagrabiłam sobie i doskonale wiedziałam, że
czeka mnie długa, nieprzyjemna rozmowa.
Gdy
młody Auvrey usiadł na krześle, posłał mi mordercze spojrzenie. Jego oczy
błyszczały diabelsko w sztucznym świetle.
–
Chcesz, żebym dostał zawału? – spytał chłodno.
–
O ile mi wiadomo, demony nie chorują, a zawał to niewątpliwie ludzka dolegliwość
– odpowiedziałam, posyłając mu tak samo lodowate spojrzenie.
–
Dlaczego znowu chodzisz gdzieś na własną rękę? I to po nocach! – zagrzmiał, co
trochę mnie przestraszyło. – To się w głowie nie mieści! Zaraz będziesz rodzić,
a w ogóle o siebie nie dbasz!
– Nathiel.
– Westchnęłam bezradnie. – Nie jestem niczyją niewolnicą.
–
Nie widzisz, co się z tobą dzieje?! – wykrzyknął, bo najwyraźniej wytrąciło go
to z równowagi.
Chcę, żebyś dożyła tego cholernego porodu! Chcę, żebyś
wychowała ze mną dzieci! Nie chcę być sam, rozumiesz to?!
W
przeciwieństwie do temperamentnego Nathiela, który nie potrafił trzymać swoich
nerwów na wodzy, umiałam się powstrzymać. Naprawdę bardzo rzadko wybuchałam,
nawet jeżeli byłam w ciąży.
–
Dlaczego miałabym zginąć? – spytałam spokojnie, unosząc brew. – Wszystko ze mną
w porządku. Po prostu utraciłam przytomność, a to chyba nic nowego.
–
Nic nowego, no właśnie. – Prychnął i założył ręce na piersi. – Czy ty naprawdę nie
widzisz, co się z tobą dzieje?
–
Wszystko jest pod kontrolą.
–
Laura! Nic nie jest pod kontrolą! Chodzisz i czujesz się dobrze tylko dlatego,
że la bonne fée faszerują cię tymi swoimi dziwnymi miksturkami!
Gdybyś odstawiła je choć na moment...
–
Nie drąż tematu, Nathiel. Wszystko idzie tak, jak powinno iść. Jestem w szpitalu,
nic mi tu nie grozi. Niedługo urodzę. Przestań się zamartwiać bez celu, to robi
się naprawdę irytujące.
Uważnie
obserwowałam Auvreya. Wiedziałam, że jeszcze moment i wybuchnie, dlatego po
prostu dodałam:
–
Skończmy temat.
Chłopak
ciężko westchnął. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.
–
Laura, nie mogę sobie wyobrazić, że zostawiasz mnie z dwójką dzieci. Boję się o
ciebie – szepnął, sięgając dłonią do moich włosów. Zaczął je delikatnie
gładzić.
Zamknęłam
oczy i wzięłam głęboki wdech. Zirytowanie powoli zaczęło ustępować. Wystarczył jeden
magiczny dotyk.
–
Będzie dobrze. Obiecuję, że będzie dobrze. Czuję się świetnie – powtarzałam te
słowa jak mantrę, przy okazji się zastanawiając, czy nie okłamuję samej siebie.
Każdy stan przypominający złe samopoczucie zrzucałam na ciążę, a może to nie
było normalne? Może gdybym przestała brać mikstury la bonne fée, naprawdę
nie dożyłabym narodzin własnych dzieci?
–
Jesteś drobna i niska. Chuda i słaba fizycznie. Bliźniaki zabierają ci energię.
Bledniesz i chudniesz, nie masz siły robić zwyczajnych, codziennych rzeczy. Nic
nie jest dobrze – szepnął Nathiel.
Zdziwiłam
się. Cały czas miałam wrażenie, że nabierałam kolorów i tyłam. Że od szóstego
miesiąca ciąży czułam się sto razy lepiej. Czy ludzie wokół mnie naprawdę
dostrzegali coś zupełnie innego? A może to ja starałam sobie wmówić, że jest
dobrze?
–
Będzie dobrze – powtórzyłam. – Nie ruszam się ze szpitala przez następne dni.
Wymawiając
te słowa, sama już nie wierzyłam w ich prawdziwość. W głowie pojawiło się to ciche
pytanie, które przez ostatnie dni bałam się zadawać: a co, jeśli coś poszłoby
nie tak?
***
Niedobrze, niedobrze, niedobrze!
Spanikowana
dziewczyna przekopywała w panice stertę papierów. Już zbyt długo zwlekała,
mając nadzieję na zmiany. Przeznaczenie było nieuchronne. Doskonale zdawała
sobie sprawę z tego, że nie wszystkie mikstury są w stanie pomóc, w dużej
mierze zależy to też od osobistych predyspozycji człowieka, ale nikt nie broni
jej przecież próbować. Już nie raz igrała z losem i z nim wygrywała. Jeżeli
ktoś miałby jej wmówić, że Bóg istnieje i mieszka sobie w niebie, obserwując
wszystkich ludzi – wyśmiałaby go. Dla niej to los był Bogiem. Chytrym,
nieznośnym, kapryśnym i wrednym Bogiem, który był wszędzie. W legendach o la
bonne fée często wspomina się, że po śmierci wszystkie czarodziejki
stają się pyłem i znikają w nicości z powodu walki z losem, której
dopuszczają się przez całe życie. Los zabiera po śmierci tylko tych, którzy mu
się nie sprzeciwiali i żyli zgodnie z jego wolą. La bonne fée były
dobre, ale gdzieś w legendach zawierała się prawda o tym, że mają swą złą
stronę. Czarodziejki były buntowniczkami walczącymi z życiem.
–
Co robisz, Mad? – dosłyszała za swoimi plecami.
Podskoczyła,
nie spodziewając się czyjejś cichej obecności. Odetchnęła z ulgą, gdy
dostrzegła obok siebie Patricię. Trzymała różowego Chupa Chupsa w buzi i
przyglądała się chaosowi, który opanował drewniane panele. Natychmiastowo
przybrała podejrzliwą minę.
Madlene
cieszyła się, że to nie Martha lub Alexandra pojawiły się w salonie. Zapewne
domyśliłyby się, co knuje i surowo jej tego zabroniły. Pomimo, że Patricia była
od niej młodsza, dogadywały się idealnie. Jeżeli jedna coś kombinowała, druga
jej w tym bez sprzeciwów pomagała. Trzeba było przyznać, że obydwie były często
mało rozważne podczas swoich szalonych misji, dlatego Martha i Alex zawsze
musiały robić w ich zespole za głosy rozsądku.
–
Pomożesz mi? – spytała Madlene, posyłając przyjaciółce niepewny uśmiech.
–
Ale w czym? – zdziwiła się tamta.
W
tym samym momencie Mad wydała z siebie okrzyk zachwytu. Ze sterty papierów
wygrzebała tę jedną, najstarszą recepturę. Bardzo trudną do sporządzenia.
Doskonale wiedziała, że samej ciężko będzie jej działać.
Patricia
widząc minę przyjaciółki, która z nagła umilkła i nie odpowiedziała na pytanie,
pochyliła się nad nią i spojrzała w kartkę. Natychmiastowo wydała z siebie
oddźwięk zaskoczenia. Lizak, którego trzymała w buzi, upadł na podłogę.
–
Nie! – pisnęła. – Nie chcesz tego zrobić!
–
Chcę – odpowiedziała stanowczo Madlene, podnosząc się z ziemi. Czujnym wzrokiem
śledziła każde słowo w tekście.
–
Mad, p-po co ci to?
–
Zaufasz mi? – spytała z powagą śpiewająca czarodziejka. – Zaufasz i pomożesz,
cokolwiek miałabym zrobić?
Złotowłosa
nie wahała się nawet przez chwilę.
–
Jesteśmy przyjaciółkami. Jeżeli chcesz kogoś zabić, zrobię to z tobą. Jeżeli
chcesz zakopać zwłoki, pomogę ci. Jeśli chcesz zapobiec rozwijaniu się pomidorom
na świecie, to...
Madlene
zaśmiała się radośnie, kładąc dłonie na jej ramionach.
–
Spokojnie, to nie jest aż na taką skalę światową. Po prostu po raz kolejny
pobawimy się z losem.
–
Uwielbiam bawić się z losem.
Obydwie
spojrzały na siebie z uśmiechami godnymi najgorszych kryminalistów. W takich
sytuacjach rozumiały się prawie bez słów.
–
Pomogę, cokolwiek chcesz zrobić.
***
Grzyby.
Świecące w ciemnościach, cholerne grzyby znajdujące się na skraju lasu. I nie,
nie chodzi tu o borowiki, maślaki, muchomorki czy inne halucynki. Grzyb, po
którego miała pójść, świeci na niebiesko tylko o drugiej w nocy i to przez całe
dwie minuty. Ważnym momentem jest zerwanie go w chwili, gdy jeszcze błyszczy,
wtedy jego magiczna moc zostaje zachowana. Gdy gaśnie, po prostu staje się
zwykłą purchawką. Zabawne jest to świecenie na niebiesko. Wtedy grzyb wygląda,
jakby odbywał dziką, taneczną orgię ze swoimi przyjaciółmi. Brakowało tylko
hawajskich kwiatów, banjo i okularów przeciwsłonecznych.
Patricia
ziewnęła głośno, nawet nie przejmując się tym, żeby zasłonić usta. W końcu i
tak była tutaj sama, a przynajmniej taką miała nadzieję. Czuła się w tej
sytuacji jak czerwony kapturek, ale w wersji dla dorosłych, bo w
przeciwieństwie do niego nie miała zawieszonej na plecach czerwonej pelerynki,
a zwykłą, granatową bluzę. Zgadzał się tu tylko wiklinowy koszyczek. Madlene
stwierdziła, że grzyby są spokojne, gdy leżą w koszyku. Patricię trochę to
przerażało, bo brzmiało, jakby nagle miały zacząć uciekać, a przecież nie
chciała zarywać kolejnej nocki w ich poszukiwaniu. Chodzenie spać nad ranem
nieszczególnie jej się służyło.
Krążąc
między drzewami, zaczęła nucić jakąś piosenkę. To dziwne, że Mad nie chciała z
nią pójść do lasu. Rzeczywiście, bała się ciemności, ale przecież byłyby razem.
Zresztą od czego mają magię? Służyła nie tylko pomocy innym, ale też i własnej
obronie. Jej lodowe karty zawsze przy niej są. Gdyby teraz pojawił się tu jakiś
wilk, zapewne skończyłby z jedną z nich w tyłku. O dziwo nie było tu jednak nawet
śladu po zwierzętach. Jakby się pochowały. Cisza przed burzą? Chyba że całe
stado wilków na czele z jeleniami obserwowało ją gdzieś z tych krzaków i tylko
czyhało na jej zły ruch. Ponoć wiele zwierząt wędrowało na skraj lasu w
poszukiwaniu świecących grzybów. Ich zjedzenie dodawało energii i potrafiło
postawić na nogi nawet najbardziej styraną istotę. Ponoć miały też właściwości
afrodyzjaków. Alex przyznała kiedyś z chichotem, że po nich wszystkie banany
stają. Ale Patricia nigdy nie widziała stojących bananów. Wydawało jej się, że
one zawsze są postawione na baczność.
Z
prawej kieszeni wyjęła telefon z niebieskim pokrowcem pingwina i spojrzała na
godzinę. Pierwsza pięćdziesiąt siedem. Miała jeszcze chwilę, a była już prawie
na miejscu. Idealnie.
W
tym samym momencie nadepnęła na coś ukrytego w krzakach. Pewnie nie zwróciłaby
na to uwagi, gdyby owa rzecz nie wydała z siebie bolesnego oddźwięku. To
sprawiło, że z głośnym piskiem przerażenia odskoczyła, mało nie potykając się o
korzeń drzewa.
–
K-kto tu jest?! – spytała przestraszona, próbując dostrzec kogokolwiek w
trawie.
Niestety,
nikt jej nie odpowiedział. Przez dłuższą chwilę bała się podejść do miejsca, w
którym napotkała przeszkodę. Do jej wyobraźni zaczęły trafiać przerażające
obrazy. Jakiś mężczyzna, ewentualnie zombie, łapie ją za nogę, ciągnie w dół
i... no, właśnie. Tu już szerokie pole do popisu osobnika płci męskiej. Mógł ją
na przykład zaprosić na mroczną herbatkę, ewentualnie spytać czy lubi prostować
banany.
Patricia
potrząsnęła gwałtownie głową, próbując pozbyć się tych dziwnych myśli. Może
leżał tam ktoś, kto potrzebował pomocy? Postawiła krok w jego stronę i
spojrzała w górę. Mógł na przykład spaść z tej wielkiej góry. Ale w takim razie
to dziwne, że wciąż żyje i wydaje jakieś dźwięki. Albo miał wyjątkowe szczęście,
albo był kimś szczególnym.
Nagle
nabrała pewności siebie. La bonne fée miały obowiązek pomagać
ludziom, nieważne kim byli.
Postawiła
jeszcze kilka ostrożnych kroków, aż w końcu uklęknęła i odgarnęła liście
krzewów. Nie pomyliła się. Ze zmartwieniem zaczęła przyglądać się ciału
jakiegoś obcego chłopaka. Najpierw chciała się rozeznać w tym, co mu dolega. Zdziwiło
ją, kiedy nie dostrzegła żadnych zadrapań ani śladów krwi. Może ten człowiek po
prostu zemdlał na leśnym spacerku? Ta opcja była całkiem możliwa.
Patricia
chwyciła za kij znajdujący się w pobliżu i zaczęła nim szturchać policzek
nieznajomego. Widziała tylko kawałek jego twarzy. Resztę zasłaniały czarne,
splątane włosy i trawa. Chłopak nawet nie zareagował na dotyk. Uznała więc, że
jest bezpieczna i może podejść bliżej. Pierwsze co zrobiła, to sprawdziła jego
tętno. Było w normie. Nawet jego ciało było dziwnie ciepłe.
Co mu więc dolegało?
Chmurząc
się, chwyciła nieznajomego za rękę i z trudem przewróciła go na plecy. Z jego ust
znów wyrwał się cichy jęk. Obejrzała go z każdej strony. Dalej nie dostrzegała
żadnych ran. Dopiero potem skierowała oczy na męską twarz. Chłopak, który tu
leżał, był naprawdę uroczy. Ostre rysy wyraźnie zaznaczały jego piękno. W jej
oczach uchodził za przystojnego diabła. Nie powstrzymała się od odgarnięcia
czarnej grzywki z jego czoła. Była nim zafascynowana.
–
Zabiję – jęknął nieznajomy, co prędzej rozbawiło, niż przestraszyło Patricię.
–
Wszystko w porządku? – spytała, nachylając się tuż nad jego twarzą.
Długo
czekała na odpowiedź, w końcu ją jednak dostała. Nie potrzebowała słów, wystarczyło
jej to, co zobaczyła.
Oczy
chłopaka otworzyły się na chwilę. Wgapiały się w dziewczynę, mrugając nierozumnie
w ciemnościach. Nieznajomy wyglądał tak, jakby nie do końca wiedział, co się
dzieje.
Patricia
zbladła i zesztywniała. Tak, to prawda, że la bonne fée pomagają
ludziom, ale... nie było mowy o demonach!
Z
głośnym piskiem odskoczyła od niego jak oparzona, przypadkiem kopiąc go stopą w
głowę.
Szmaragdowooka bestia na nowo zamknęła oczy, nie wydając z siebie już żadnego
dźwięku.
–
D-demon! – wykrzyknęła przerażona dziewczyna. – Co tu robi demon?!
Z
niepokojem zaczęła rozglądać się po okolicy.
A
jeżeli to pułapka i za chwilę zza drzew wyjdą jego poplecznicy? Nie. To
niemożliwe. Ten zielonooki potwór zdawał się być naturalnie w stanie... nie do
życia. Co miała zrobić? Przecież la bonne fée zawarły pakt z łowcami,
obiecując im, że będą walczyć z demonami. Nie mogła mu pomóc! A może
musiała mu pomóc?
Patricia
jeszcze raz spojrzała niepewnie w stronę chłopaka. Był taki piękny, a w jego
oczach wcale nie czaiło się zło, raczej bezradność. Dlaczego miała mu nie
pomagać? Nie mógł być wrogiem. Wystarczy tutaj trochę logiki. Co nagle miałby
robić w lesie jej wróg? Spać? Bez przesady.
Decyzja
była ciężka do podjęcia. Zacisnęła usta, marszcząc czoło. Rozważała za i
przeciw. W końcu jednak dobroć przeważyła. Nieważne czy to demon, czy człowiek.
Każdemu należała się bezinteresowna pomoc.
Biorąc
głęboki wdech, podniosła się z ziemi i jeszcze raz nachyliła się nad
nieprzytomnym chłopakiem. Dopiero teraz dostrzegła, że z jego ciała gdzieniegdzie
ulatniał się cienisty dym. Musiał być ranny, ale na swój własny demoniczny
sposób. Pozostawało pytanie: jak go przeniesie?
W
tym zamyśleniu mało nie przegapiła momentu, kiedy magiczne grzyby zaczęły tańczyć
i świecić na niebiesko. W ostatniej chwili, przed upływem drugiej minuty
grzybowej imprezy, zerwała jednego z nich i wsadziła do koszyka. Chwilę
patrzyła na niego, zastanawiając się, czy nie ucieknie, ale najwyraźniej nie
zamierzał. Tak samo jak ten szmaragdowooki demon.
Patricia
przybrała twardą minę i podciągnęła rękawy. Droga była długa, możliwości
niewielkie, ale przecież jakoś musiała go zaciągnąć do swojego domu. Tylko tam
będzie się w stanie nim zająć.
Szaleństwo,
czyste szaleństwo. Jeżeli któraś z la bonne fée się o tym dowie,
zginie na miejscu.
Cześć :)
OdpowiedzUsuńGdy dowiedziałam się, że będzie kłótnia Lauriel, jarałam się. Tak samo było przy czytaniu. Nathiel brzmi odrobinę egoistycznie, ale to pokazuje, jak bardzo kocha Laurę, skoro nie chce żyć i wychowywać dzieci w pojedynkę. Czyżby 'przepowiednia' Isabelle jakoś do niego dotarła (btw. Twoja Isabelle zawsze przypomina mi moją, bo ciemne włosy i niebieskie oczy)?
W szpitalu do końca ciąży? Przeczuwam bliźniaki - już takie żywe i płaczące - w następnym rozdziale, huehuehue.
Madlene, o czym ty myślisz? Rozumiem chęć pomocy, ale czy przy tym trzeba możliwie postąpić źle? Jestem ciekawa.
Specjalne grzyby? Serio? Brzmi jak z jakieś narkodelicznej krainy.
Soriel! Oddychaj! Albo Patricia zrobi usta-usta, co może jej się spodobać.
La bonne fee i demon. Bo nie ma to jak zapowiedziana para wśród śmiertelnych wrogów.
Rozdział może i krótki, ale mnie się podoba ;) Bo troskliwy Nathiel, odrpbinę przerażająca Mad i Sorcia. Mnie wiele do radości nie trzeba.
Czekam na nn ^^
Ściskam mocno! :*