Tak jak wspominałam, wychodzi na to, że publikuję rozdziały co miesiąc! Ha. Chyba jednak powinnam zmienić swoje zwlekanie z zakończeniem WCNa. W końcu jeszcze tylko trzy rozdziały do końca (tak, to już raczej pewne, bo niczego więcej nie wymyślę). Przyznaję, że miło mi się pisało 65-tkę. Podziękowania należą się Oli, która mnie zainspirowała i dla Arusia, który cały czas mi truje, żebym skończyła WCSa (tak poza tym, to też przyczynił się do powstania tego rozdziału swoim pomysłem na kradzież cukierków >D). Enjoy!
***
Bólu, który czułam, nie dało
się opisać żadnymi słowami. Jego natężenie było tak potężne, że byłam gotowa
zemdleć, oddając się w ramiona ciemności. Nie mogłam jednak tego zrobić,
musiałam wypełnić swoją misję do końca.
Przez zamglone bólem oczy
dostrzegałam wymawiające jakieś słowa usta jednej z czarodziejek. Kontury były
jednak tak rozmyte, a kolory pozbawione nasycenia, że nie byłam w stanie
rozróżnić, która z nich przede mną stała. Z trudem uniosłam drżące ręce, które
poruszały się ociężale pod wpływem potężnej, potrójnej mocy czarodziejek
przepływającej przez exitialis.
Czułam się słaba. Nie wiedziałam, jak mam użyć swojej mocy, kiedy ta tłumiona
była przez noże łowców. Wszystko zdawało się we mnie słabnąć.
Nigdy w swoim życiu nie czułam
czegoś tak dziwnego. Patrząc na swoje dłonie dostrzegałam niewidzialną
poświatę, która próbowała oderwać się od mojego bladego ciała – na przemian wracała,
wcielając się w skórę, na przemian ulatywała w górę jak warstwa duszy
wydzierana przez moc. Zaczynałam się zastanawiać, czy to omamy, czy prawdziwy
obraz zdarzeń. Sądząc jednak po uczuciu wewnętrznego obdzierania z mentalnej skóry,
musiała to być rzeczywistość.
Czy to właśnie była moja demoniczna
połowa? Jej przerażająca biel układała się w mgliste kształty, które
przywodziły na myśl krzyczące w bezzębnym uśmiechu czaszki. Ten widok sprawiał,
że miałam ochotę się poddać. Uciec od tego, co właśnie się ze mną działo. Już
wiedziałam, co oznaczała próba pokonania mojej demonicznej połówki – jeżeli
zakończy się z powodzeniem, bo nie zdążę uczynić tego, co obiecałam zrobić,
prawdopodobnie na zawsze pozostanę pustą skorupą człowieka. Nikt nie mógł żyć
bez części swojej duszy. Jeżeli na początku sądziłam inaczej, to musiałam być
naprawdę głupia.
Dopiero gdy usłyszałam wykrzykiwane
przez czarodziejki imię, a biała poświata niemal oderwała się już od mojej
skóry, pobudziłam swoje zmysły do działania. Zdążyłam również opanować ból –
dostrzegłam, że rozdzierał tylko połowę mnie. Musiałam skupić się na tej
części, przez którą moc bezwolnie przepływała, nie czyniąc jej żadnej krzywdy.
Musiałam poczuć się człowiekiem, tłumiąc w sobie demoniczną cząstkę, która
miała zaatakować z całą swoją mocą znienacka.
Gdy próbowałam się skupić, gdzieś
z tyłu głowy słyszałam głośne, kpiące prychnięcie – przez chwilę myślałam, że
to tylko moja wyobraźnia, ale już po chwili dołączyły do niego pobudzające mnie
słowa złączone w dwoistej synchronii: „I ty śmiesz nazywać się naszą córką?”.
Opanował mnie gwałtowny gniew.
Przypomniałam sobie wszystkie chwile z dzieciństwa, które pozbawione były
obecności mojej biologicznej matki, a także ojca. O tym, jak Edward Collins,
który był prawdziwym tyranem, niszczył moją zastępczą rodzinę. O Joanne, która
była mi jedyną bliską osobą, zastępującą prawdziwą matkę. O jej śmierci.
Widziałam znów przed oczami moment, w którym Aiden chciał mnie zabić, a
Calanthe mnie obroniła. W wyobraźni znów pojawili się w moim życiu po
siedemnastu latach, obdarzając mnie wyłącznie chłodem. Ostatecznie zobaczyłam
przed oczami ich wspólną śmierć. To ja śmiałam nazywać się córką Aidena Vauxa i
Calanthe Clerinell, czy to oni moimi rodzicami?
Ognisty gniew wybuchnął we mnie
jak bomba, wydzierając z wnętrza mojego ciała całą moc chaosu, jaką w sobie
miałam od początku swojego istnienia. Widziałam chwiejące się ciała
czarodziejek, które z trudem utrzymywały się na nogach, będąc odpychane przez
moją własną magię. Czułam dziwną, demoniczną satysfakcję. Obce usta, które
trzymały się pozornie mi znanej twarzy, rozszerzały się w szerokim uśmiechu
zadowolonego z siebie potwora, który wreszcie wyszedł z uwięzi i zawojował
światem. Cała płonęłam, jakbym stanęła w niebezpiecznym ogniu, który próbował
mnie strawić od środka. W tym momencie wszystko było mi jedno. Chciałam po
prostu stracić kontrolę i ostatecznie zatracić się w tym szaleństwie mocy.
„Właśnie o to chodziło. Zatrać
się. Wybuchnij. Poddaj się mocy, która w tobie drzemała”.
Nie wiedziałam, kto do mnie
przemawiał. Bałam się, że to mogłam być ja, a raczej moja demoniczna,
nieposkromiona część, która całe życie siedziała gdzieś wewnątrz mnie. Czy
posiadanie w sobie zarówno człowieka, jak i demona, oznaczało, że miałam w
sobie dwie istoty? Już raz utraciłam kontrolę – to było wtedy, gdy byliśmy na
misji w Reverentii. Samo wspomnienie tego pozwoliło mi choć na moment opanować
tę rozszalałą część mnie, która chciała mnie pochłonąć.
Na ramieniu poczułam chłodną,
równocześnie obcą i znaną mi dłoń. Nie musiałam się oglądać, aby zrozumieć, kim
była towarzysząca mi osoba. Istniał tylko jeden demon, który towarzyszył mi,
kiedy uwalniałam swoją moc. Ten sam demon podarował mi ją w genach.