Przy okazji zaczęłam się zastanawiać, czy nie stworzyć jakiejś osobnej strony na shoty. Prawa strona zaczyna się zapełniać, niedługo nie będzie wyglądać to tak fajnie. Na rok 2016 zaplanowałam już kilka osobnych opowieści.
Co do rozdziału. Tak dawno nie pisałam WCN, że jest mi z tym aż dziwnie. Wszystko zrobiło się tu nagle takie umarłe. Jakby fakt, że Laura domniemanie umarła, zirytował wszystkich. No, ale przecież żyje. Poniekąd. Huehue. No, nic. Dla mnie pisanie jest formą ćwiczenia i zapomnienia, więc nawet jeśli czyta to jedna osoba i tak będę pisać <3.
21 rozdział małym misz-maszem. Nie takim znowu długim. Pojawi się Laura, pojawią się la bonne fée (przynajmniej dwie z nich) i Nathiel. Miłego czytania!
***
"Ludzie,
którzy nie płaczą, pozbawieni są uczuć". Były to słowa, które wypowiedział
kiedyś Hugh. Nie pamiętał już dokładnie w jakiej sytuacji i do kogo, wiedział
tylko tyle, że nie zwracał się do niego. Był wtedy młody. Przysłuchiwał się
jakiejś beznadziejnie ckliwej rozmowie dorosłych. Nie dostrzegał sensu w
podsumowaniu Hugha. Przecież nikt nie powinien płakać, płacz to oznaka słabości,
wrażliwości, podatności na wewnętrzne zranienie. Nikt nie powinien wylewać łez!
I sam ich nie wylewał. Może to dlatego, że nie jest człowiekiem i nie wzrusza
się tak łatwo jak oni?
Żył na tym
świecie już całkiem sporo czasu, ale nigdy nie czuł się do końca jak zwyczajny
obywatel ziemski. Gdzieś w środku zawsze pozostawała myśl, że jest demonem,
który po prostu zamieszkuje tą ludzką rzeczywistość. A demony rzeczywiście nie
płakały. Demony nie okazywały słabości.
Gdzieś w
tle, rozbrzmiewał głośny, dziewczęcy płacz i przyciszone, jękliwe szepty. To w
pełni ludzka i uczuciowa Amy rozpaczała nad losem swojej drogiej przyjaciółki.
Sorathiel tylko starał się ją uspokoić. A co robił Nathiel? Siedział i to w
bezruchu, już od godziny. Tępo wpatrywał się w podłogę, rozmyślał o głupotach, próbując
zapomnieć o tym, co miało dziś miejsce. Czuł się bardzo zmęczony. Miał
wrażenie, że w przeciągu kilkunastu godzin, jego życie gwałtownie
przyspieszyło, a lata, które miał na karku, skoczyły wysoko w górę. Czuł się
jak starszy pan, wspominający odległe zdarzenia, zrzędzący nad własnym losem.
Ale czy ktoś mógł mu zabronić zrzędzenia? Nie, bo był już stary. Nathiel wciąż
czuł się młody ciałem, ale dusza powędrowała gdzieś na skraj grobu.
Nie było
już Laury. Nie było bliźniaków. Czy to oznaczało koniec? Koniec wszystkiego?
Jeszcze niedawno, bo kilka lat temu, gdy był nastolatkiem, jego jedynym sensem
życia było zabijanie demonów i zemszczenie się na ojcu. Teraz to wszystko
zeszło na drugi plan. Najważniejsza stała się dla niego Laura - jej
bezpieczeństwo, jej życie, jej osoba. Z chwilą narodzin, najważniejsze stały
się też bliźniaki. A potem tak nagle stracił sens istnienia, bo wszystko, co kochał, zniknęło bez śladu. Stracił wiarę w to, że
jeszcze kiedykolwiek będzie tak, jak było kiedyś. Jego marzenia o oświadczynach
i zmianie nazwiska Laury z Collins na Auvrey legły w gruzach, tak samo jak
pragnienie wykazania się w ciężkiej sztuce ojcostwa. Wiedział, że Laura mogła
się obudzić, ale został ostrzeżony o nikłej szansie na to. Wszystko zależało
przecież od niej i od tego, w jakiej fazie snu się znajduje. Jeżeli w
ciemnościach - nie miała szans na przebudzenie. To samo było z bliźniakami. Mimo,
że gdzieś zaginęły, istniało prawdopodobieństwo, że wciąż żyją i na niego
czekają. Jednak nie mógł nic poradzić na to, że wszelka nadzieja go opuściła.
Nikt nie mógł go teraz pocieszyć, nie znalazłby na to słów.
Nathiel
spojrzał z irytacją na uśmiechnięte, bliźniaczo białe misie, które siedziały
objęte na stoliku. Między sobą miały wielkie, czerwone serce, które zapewne
biłoby dla nich, gdyby miało swoją drugą, pogrążoną we śnie połówkę. Misie były
prezentem od Andi. Zapewne musiała wydać wszystkie swoje skromne oszczędności
na ten szajs. Swoim pokrętnym, bazgrolącym pismem, zapisała na jakiejś karteczce:
"Oby bliźniaki Auvrey, nie były jak ich tatuś!" i podpisała na dole:
"Andi" z serduszkiem. Owszem, był to miły prezent, pomijając te
okrutne słowa, ale teraz... wzbudził w Auvreyu czystą nienawiść.
Wydając z
siebie cichy warkot, podobny do auta, chwycił bezbronne misie i rzucił nimi o
ścianę. Po tym sam podniósł się z sofy i wyszedł z domu.
Wieczór był
chłodny, ale zimno tylko koiło jego nerwy. Zresztą był demonem, nie potrzebował
żadnej bluzy, żeby go grzała i tak był maj - miesiąc zaczynający podróż po
letniej krainie. Miesiąc narodzin jego dzieci.
Auvrey
przeszedł obok drzewa bukowego i kopnął w nie z całej siły. Nawet nie ugięło
się pod jego gniewem. Skopał więc następne, tym razem chwiejną i biedną
brzózkę. Kolejne drzewo wcale nie miało z nim lepiej - z cichym warknięciem
zaczął uderzać w nie pięściami. Zapewne gdyby był człowiekiem, z jego palców
już dawno polałaby się krew. Zamiast tego, miał tylko zdartą skórę na kościach - rany były
zbyt płytkie, aby zaczął z nich ulatywać demoniczny dym.
Po kilku
minutach bezradnego uderzania w drzewo, nareszcie oparł się o nie dłońmi.
Ciężko dysząc, spoglądał w trawę. Nie mógł rozładować emocji, które nim
targały. Chociaż starał się z całej siły wyżyć, to nic nie dawało. Wciąż miał
ochotę bić niewidzialny ból na oślep. Ale ból tylko śmiał mu się w twarz.
Bezradny
Auvrey, rzucił się plecami na trawę. Dłuższą chwilę wpatrywał się w niebo.
Próbował złapać oddech.
Chociażby
chciał, nie mógł uronić ani jednej łzy, która miałaby poświadczyć o jego
ludzkiej naturze. Wewnątrz cierpiał, ale nie potrafił wydać tego wszystkie co
miał w sobie na świat. Całe cierpienie kumulowało się w nim, wzbudzając jego
gniew. Miał wrażenie, że lada moment zabije pierwszego, lepszego przechodnia. Na
szczęście było już dosyć późno, a więc ludzie nie raczyli tędy przechodzić.
Dlatego też między innymi Nox miał tutaj bazę. Brak świadków ich działań nocą,
oznaczał swobodę.
Nathiel z
głośnym jękiem, przetoczył się na brzuch. Jego twarz zanurkowała w trawie. Czuł
zapach świeżo skoszonego zielska, nie znosił tego. Uznał jednak, że
wdychanie go, będzie znakomitą karą za te przejmujące nad jego ciałem nerwy.
Precz, gniewie, precz.
Długo leżał
tak bez ruchu, przypominając martwego zwierza lub pijaka po nocnej schadzce.
Obok siebie słyszał jakieś kroki, chichoty i rozmowy na jego temat - to jacyś
nastolatkowie zbłądzili na drodze życia. Później jednak wszystko ucichło. W
trawie słychać było tylko grające cykady i hukanie sowy. Nathiel poczuł się jak
część natury.
Elisabeth,
matka Sorathiela, powtarzała mu zawsze, że istnieją trzy najlepsze sposoby na
uspokojenie się. Pierwszą z nich było: przytulenie się do osoby, którą się
kocha. Drugą z nich: kawa lub sen. Trzecią: życie w symbiozie z naturą, to
znaczy przysłuchiwanie się jej, bycie nią. Czy teraz właśnie tego nie robił? W
końcu leżał w trawie. Po części mógł się poczuć jak ona. Miał nawet oczy w
podobnym kolorze. Słyszał też wszystkie dźwięki nocy, rozlegające się po
parku. Zwierzęta, szum liści, szuranie papierków, które wirowały na delikatnym
wietrze. Zaraz. Czy papierek mógł być częścią natury? Co w ogóle było częścią
natury? Tylko i wyłącznie rośliny i zwierzęta, czy wszystko co istniało na Ziemi? Nie miał pojęcia. Te rozważania były co najmniej głupie.
Już po
chwili, Nathiel uniósł do góry głowę i spojrzał przed siebie. To rzeczywiście pomagało. Nieważne w co się wsłuchiwał, czy
wczuwał, czy może udawał, że jest trawą. Małe drobinki nerwów, przypominające
bakterie, własnie uciekały z jego uszu, ust i nosa, wędrując z białymi flagami
po ziemi. Elisabeth miała racje. Wystarczyło tylko znaleźć równowagę w świecie.
Auvrey
nareszcie usiadł pod drzewem. To prawda, że wciąż miał nieobecne spojrzenie i
niezbyt wesołą minę, ale teraz nie miał już przynajmniej ochoty, skopać
wszystkie drzewa w parku. Przynajmniej częściowo poczuł się wolny od zmartwień.
Teraz nie myślał już o Laurze i bliźniakach jak o czymś, co go bolało, a po
prostu wzbudzało smutek.
Oparł głowę
o drzewo i spojrzał w puste niebo bez gwiazd. Jedną z nóg zgiął, dłoń położył
luzem na kolanie, dzięki czemu zwisała jak martwa ku dołowi. Jego postać z
oddali przypominała człowieka, któremu złamano właśnie serce. I może nie było
to tak dalekie od prawdy, bo naprawdę czuł się, jakby ktoś mu je złamał. Gdyby
teraz, w tym momencie, stracił kolejną, ważną w jego życiu osobę, nie zniósłby
tego. Dlatego musiał chronić tych, na których wciąż mu zależało.
Szmaragdowe
oczy zabłyszczały niebezpiecznie w ciemnościach.
Tak, to
właśnie tego szukał wśród nocy. Siły. Zawsze, gdy walczył z demonami, czuł, że
jest władcą świata, że nikt nie jest w stanie go zniszczyć. Nocą czuł się jak
ryba w wodzie. Wiedział, że ta pora dnia ma w sobie magię i wiele dla niego
znaczyła.
Nathiel
poczuł chęć zabicia kilku demonów.
Z prawej
kieszeni spodni wyjął exitialis. Wystawił go tak, że światło latarni odbijało
się od jego ostrza. Tak. To doskonała pora na polowanie. Walka z demonami zawsze
go uspokajała. Może dlatego ostatnimi czasy był taki przewrażliwiony?
Podniósł
się z trawy i z nową energią ruszył przed siebie. Czuł potrzebę adrenaliny,
potrzebę zwalczania zła. Wiedział, że dzięki temu zwalczy też cały ból, jaki w
sobie nosił.
Powoli,
powolutku, gdzieś w głębi duszy, zaczęła rodzić się nadzieja na to, że nie
będzie tak źle. Przecież nikt nie powiedział, że Laura nigdy więcej nie otworzy
oczu, a bliźniaki zniknęły bez śladu. Szczęście wciąż wyciągało do niego dłoń,
tym razem było jednak pod peleryną niewidką.
Co się z
nim stało? Naprawdę przez chwilę sądził, że nie jest w stanie niczego zrobić?
Jeszcze nigdy nie zwątpił w siebie. Nie zwątpił też w Laurę i w nikogo, kto był
mu bliski. Dziwny pesymizm zaczął władać nad jego ciałem. Koniec. Czas go stąd
wygonić.
Laura
jeszcze wróci, tak samo jak i bliźniaki. Musi w to wierzyć, musi być cierpliwy:
nieważne ile będzie to trwało, w końcu dosięgnie upragnionego szczęścia. Dom
musi zapełnić się na nowo kobiecym śmiechem i nabyć nowych dźwięków:
dziecięcego płaczu. Tego będzie się trzymał jako niepoprawny optymista. W
trawie zostawił już cały pesymizm i złe myśli jakie miał, teraz znów rusza
przed siebie, by stawić czołu złu. Na przekór wszystkiemu.
Szalony
śmiech rozległ się po parku, pogrążonym w ciemnościach. Liście, trawa, drzewa,
niebo - to wszystko przewidywało rewolucję, którą przeprowadzi Nathiel Auvrey.
***
Zrywam się
z łóżka i krzyczę. Nie wiem dlaczego to robię. Coś mnie przestraszyło? Coś
zaniepokoiło? Czuję się dziwnie. Jakbym wciąż śniła, jakbym wcale nie zerwała
się ze snu. Niepokojące uczucie.
Ciężko
dysząc, rozglądam się po pomieszczeniu. To mój własny pokój, tylko co ja tu
robię? Byłam przecież w szpitalu.
Dotykam brzucha i nic nie czuję, jest tak samo
płaski, jak był dziewięć miesięcy wcześniej. Lekko się przeraziłam. Co z
bliźniakami?
Słyszę
płacz. Przejmujący płacz dwójki dzieci. Oddycham z ulgą. To na pewno bliźniaki.
Moje serce zalewa nagłe ciepło. Uśmiecham się. Naprawdę się udało. I pomyśleć,
że miałam wrażenie, iż umieram.
Do pokoju
wchodzi załamany Nathiel z dwójką dzieciaków na rękach. Nie mam pojęcia jak w
tak szybkim tempie wyspecjalizował się w dzierżeniu ich dwóch na raz. Głośne wycie
uderza mi do głowy tak, że zaczyna mnie boleć. Krzywię się.
- Nareszcie
się obudziłaś - odzywa się i
natychmiastowo chmurzy - Weź te potwory i uspokój je. Nawet śpiewanie kołysanek
nie pomaga.
- Śpiewasz
kołysanki? - spytałam zdziwiona. Auvrey nie znał przecież żadnych kołysanek.
No, chyba, że sam je wymyślał i brzmiały jak: "oczka zmruż, mury zburz,
demony zadźgaj nożykiem, jesteś moim małym kucykiem", wtedy się zgodzę.
- Jak widać - burknął nachmurzony
Auvrey, przekazując mi jednego z bliźniaków do rąk. Przeszły mnie ciarki.
Czułam się obco i nie wiedziałam co robić. Miałam wielką dziurę w pamięci.
Przecież powinnam przynajmniej pamiętać, jak tu trafiłam. Na pewno musiałam już
karmić dzieciaki albo trzymać je w ramionach. Musiałam też spędzić kilka dni w
szpitalu, zanim puścili mnie do domu. O co tutaj chodzi? Dostałam nagłej amnezji?
Niemowlak, którego trzymałam w ramionach
machał piąstkami, jakby chciał mnie uderzyć, bo byłam złą matką. Miał
purpurową, ściśniętą w płaczliwym grymasie twarz, bezzębną buzię i czarny puszek
na głowie. Nie miałam wątpliwości. To będą mali Auvreye.
Spojrzałam na Nathiela lekko
zdezorientowana.
- Co się stało? Niczego nie pamiętam.
- Byłaś chora - usłyszałam w odpowiedzi.
Zdziwiłam się. Chora? Na co? - te
pytanie ugrzęzły gdzieś w moim gardle. Kręciło mi się w głowie od nowości.
Wciąż wpatrywałam się w twarz niemowlaka, który płakał coraz głośniej i
głośniej. Nie byłam w stanie niczego z nim zrobić.
- Czemu patrzysz się na Nate'a, jakbyś
chciała go zjeść? - zaśmiał się Nathiel.
Nie odpowiedziałam na to pytanie,
uznając je za bezsensowne. Teraz miałam inne rozterki.
- Nathiel - zaczęłam, marszcząc czoło -
Czuję się, jakbym była w zupełnie innym świecie. Jakbym nie była tu, gdzie
powinnam być. Jeszcze niedawno rodziłam i... - spojrzałam w okno, doznając
szoku. Zanim dokończyłam swoją myśl, zerwałam się z łóżka i podeszłam do
zasypanej białym puchem szyby. Śnieg? O co tutaj chodzi?
- Nathiel? - znów zaczęłam niepewnie.
Nie odrywałam oczu od prószącego na dworze śniegu - Jest przecież maj.
Bliźniaki urodziły się 10 maja. Dlaczego na dworze pada śnieg? Co to za
śmieszne zjawisko atmosferyczne? - zaśmiałam się niemrawo.
- Co? - spytał zdziwiony chłopak, przez
co na niego spojrzałam. W rękach wciąż trzymałam swojego syna, rozpłakanego
Nate'a. Nawet nie zadałam sobie trudu, aby go ukołysać do snu - Jest styczeń,
Laura - usłyszałam w odpowiedzi.
Zamrugałam kilka razy oczyma, czując,
jak grunt osuwa mi się pod nogami. Musiałam z powrotem usiąść na łóżku. Miałam
wrażenie, że coraz bardziej blednę. Nawet dziecko, które trzymałam w ramionach,
zaczęło milknąć i wpatrywać się we mnie swoimi szmaragdowymi oczkami
małego demona. Chciałam coś powiedzieć, ale byłam w takim szoku, że nie
wiedziałam co.
- Może ty dalej jesteś chora?
Auvrey usiadł obok mnie z Aurą, którą
kołysał z wprawą.
- Nie wiem. Ja naprawdę nie wiem co się
dzieje, Nathiel.
- Hej, spójrz na mnie.
Demon położył naszą córkę, a także i
syna na łóżku obok siebie. Przestał przejmować się tym, że wciąż beczą. Dziwnie
mi z tym było, chyba powinniśmy ich uciszyć, a nie zostawiać samemu sobie.
Posłałam dzieciakom krótkie, niepewne spojrzenie, ale one zaczęły powoli
milknąć i to same z siebie. Najwyraźniej bliźniaków nie można było rozdzielać.
Nathiel chwycił mnie nagle za ramiona i
nakazał patrzeć sobie prosto w oczy. Nawet on, wydawał mi się być w tym
momencie obcy. Jakby nie był tym Nathielem, który powinien przy mnie
być. Co za absurd. Czy ze mną naprawdę było coś nie tak? Nigdy w swoim życiu
nie czułam się tak dziwnie.
- Wszystko jest w porządku - zaczął
powolnym, wyraźnym głosem chłopak - Wróciłaś ze szpitala dwa dni temu. Nie
wiedziałaś co się z tobą dzieje, byłaś w ciężkim stanie. Ciągle gorączkowałaś i
majaczyłaś. Codziennie przychodził do ciebie lekarz. Mówił, że możesz się tak
czuć, ale to przejdzie.
Pokiwałam niepewnie głową, patrząc
prosto w jego demoniczne, szmaragdowe oczy. Mimo jego zapewnień, że wszystko
jest dobrze, nic się nie zmieniło. Świat wydawał się być dziwnie rozmazany,
dziwnie... nie mój. Może to wina tej dziwnej choroby?
- Już, wszystko dobrze? - spytał
troskliwie chłopak, unosząc do góry brew.
Pokiwałam niepewnie głową w obawie, że
ten przedziwny sen za chwilę stanie się koszmarem, gdzie Nathiel będzie
próbował mnie udusić. Wolałam się mu w takiej sytuacji nie sprzeciwiać.
- No, dobra. Tu masz ciuchy - mówiąc to,
wskazał palcem na oparcie krzesła, znajdującego się obok łóżka, gdzie wcześniej
leżałam - Ubierz się. Twoja matka zaraz tutaj będzie.
Oniemiałam. Matka? To jakiś żart?
Przecież zarówno Joanne, jak i Calanthe nie żyły. Tego byłam w stu procentach
pewna! Joanne zginęła broniąc mnie właśnie w tym domu, a Calanthe została
zabita przez Aidena, podczas bitwy w Reverentii. Przecież mi się to nie śniło,
niczego takiego bym nie wymyśliła!
- Nie żartuj sobie - odpowiedziałam,
śmiejąc się nerwowo. W głębi duszy modliłam się o to, aby rzeczywiście Nathiel
głupio sobie zażartował. Ale on był na to zbyt poważny.
- No, przecież idzie - zaczął niepewnie,
marszcząc czoło i wskazując palcem za okno.
Moje drżące ciało podniosło się z łóżka.
Moim krokom prowadzącym do szyby, towarzyszył głośny płacz obcych
dzieci. Na moje plecy patrzył nie ten Nathiel co zawsze, a za oknem, po
ośnieżonej ścieżce, szedł ktoś, kto był przecież martwy. Joanne. Nie mogła mi
przecież machać ręką z dołu. Co za chory sen! Niech ktoś mnie uszczypnie!
- Zaraz zemdleję - szepnęłam, z trudem
zaciskając dłonie na parapecie. Miałam wrażenie, że kolor mojej twarzy zmienił
się na kolor ściany.
Nathiel zareagował natychmiastowo.
Zerwał się z łóżka, chwycił mnie za ramiona i troskliwie zaprowadził do łóżka.
Usiadłam. Ręce mi drżały. Drżałam cała ja.
- Co się z tobą dzieje? - spytał
nachmurzony chłopak, gdy patrzyłam w pustą przestrzeń. Powoli zaczynałam się
czuć jak wariatka. Może to moja głowa sama stworzyła sobie alternatywny świat?
Może Joanne i Calanthe nigdy nie zginęły, a bliźniaki nie urodziły się latem,
tylko zimą?
- Moja matka nie żyła - szepnęłam, wciąż
patrząc się przed siebie jak w transie - A ja... powinnam pamiętać wszystko.
Bliźniaki nie urodziły się w styczniu. Urodziły się 10 maja - zaśmiałam się
niemrawo, a mój głos drżał. Na raz zrobiło mi się zimno i gorąco. Przeczuwałam,
że mogę utracić przytomność.
Zaniepokojony Auvrey, przyłożył mi
chłodną dłoń do czoła. Zaraz. Chłodną? Nathiel nigdy nie miał chłodnych dłoni,
zawsze były ciepłe.
Odrzuciłam jego rękę w spanikowanym
geście. Patrzyłam na niego jak na potwora.
- Masz gorączkę - stwierdził niepewnie
chłopak.
Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem i
odsunęłam się pod samą ścianę. Bliźniaki płakały jeszcze głośniej, demon
przyglądał mi się zdziwiony, bo nie wiedział co wyprawiam.
Byłam pewna, że wariowałam. Nic się tu
nie zgadzało, nic nie było takie, jak w mojej głowie. Nawet mój chłopak, ojciec
dzieci, zachowywał się jak nie on. Był za troskliwy, nie ironizował, nie udawał
głupiego, zupełnie, jakby przez moją nieobecność wydoroślał.
Przeszły mnie ciarki. Zbliżającego się
do mnie Nathiela, rzuciłam w obawie poduszką.
- Nie zbliżaj się - powiedziałam przestraszona. Miałam wrażenie, że jeszcze chwila i ten dziwny sen przerodzi się w
istny koszmar. Dobrze, niech się zmienia, przeżyję takich strasznych snów
jeszcze kilka. Ale po tym wszystkim, chce znaleźć się w miejscu, w którym żyję.
Nie w tym dziwnym świecie, gdzie wszystko jest inne niż powinno być.
Ze łzami w oczach, podkuliłam nogi.
Głowę z roztrzepanymi blond włosami, ukryłam w kolanach. Niby czułam na sobie
dotyk Nathiela, a jednak wydawał się być chłodny i obcy.
Odtrąciłam dłoń i zapłakałam cicho.
Nieświadomość zaczęła mnie przerastać.
***
Jeden kubek
z niedopitą herbatą malinową. Drugi kubek z resztkami kawy sypanej na dnie.
Trzeci kubek z kroplami ciepłego mleka. Czwarty kubek z wodą.
Patricia
przyglądała się temu z uniesionymi brwiami. Ile jej przyjaciółka musiała już tu
siedzieć? Zazwyczaj nie pijała tylu napojów na raz. Zazwyczaj nie pijała mleka,
w końcu miała na nie uczulenie. Powoli wpadała w jakąś manię.
Dziewczyna
usiadła w kuchni na krześle i oparła podbródek na złączonych dłoniach. Tym razem
utkwiła wzrok w rozłożonych na stole czarno-czerwonych kartach tarota. Nie
znała się na wróżeniu. Potrafiła tylko przeczytać jak się nazywają poszczególne "cegiełki" z błyszczącego papieru.
- Mad -
zaczęła niepewnie, przenosząc wzrok na swoją towarzyszkę. Ta jednak nie zareagowała.
Z nachmurzonym wyrazem twarzy wgapiała się w swoje karty.
Była już
13, a ona wciąż siedziała w piżamie z roztrzepanymi włosami i podkrążonymi
oczami, na które założyła czarne oprawki. Różowy szlafrok wlókł się po
podłodze, wciągając kurze niestartej podłogi. Zapewne wciąż nie zjadła
śniadania, bo często o tym zapominała.
Gdy nie
zareagowała na jej zaczepkę, Patricia westchnęła głośno.
- Dlaczego
tak ci zależy, żeby pomóc Laurze i Nathielowi? - spytała, przekręcając głowę w bok.
Madlene nareszcie
podniosła wzrok do góry. Jej nachmurzony wyraz twarzy, momentalnie uległ
zmianie. Teraz znów się uśmiechała. Ten uśmiech był jednak co najmniej
podejrzany.
- Dlaczego
tak ci zależy, żeby pomóc Sorielowi? - spytała.
Patricię
lekko zatkało. Otwarta buzię, żeby coś odpowiedzieć, ale wciąż milczała. Poczuła,
jak z zawstydzenia palą ją poliki. Zakłopotała się.
Madlene
uniosła do góry brew, uważnie się jej przyglądając. Jej uśmiech stawał się
coraz to bardziej szeroki i diabelski. Zupełnie, jakby przeczuwała romans.
Zresztą... gdzie ona nie przeczuwała romansu? Najchętniej zostałaby swatką. No,
może niekoniecznie jej i Soriela, w końcu to głupi demon, ale kogoś innego by
jej mogła znaleźć.
- Lubię
pomagać - wyrzuciła z siebie dziewczyna, spoglądając w stół.
- No, właśnie - westchnęła Mad - To jest właściwa odpowiedź. Taka jest już natura la bonne fée. Poza tym bardzo zżyłam się z Laurą i wiem jak Nathiel cierpi. Nawet
jeśli nie pomogę mu jej wybudzić ze snu, bo to w końcu nie ode mnie zależy, to
chcę przynajmniej zwrócić mu dzieci. Rozumiesz? - mówiąc to, uniosła brew do
góry. Patricia pokiwała nieznacznie głową - Poza tym mamy sojusz z łowcami,
prawda? Pomagamy sobie nawzajem. Może niekoniecznie w sprawach prywatnych,
ale... Tu znowu wracamy do kwestii pomagania la bonne fée.
Dziewczęta
umilkły. Między nimi w tej sprawie wszystko zostało wyjaśnione. Dobre
czarodziejki w naturze miały bycie empatycznymi. Jedne po prostu okazywały to w
mniejszym stopniu, drugie w większym. Wiedźmy nie posiadały raczej takich cech
jak empatia. W ciągu swojego życia, wypierały ją z pomocą chęci władzy i
zniszczenia. Niektóre z la bonne fée wciąż jednak miały nadzieję, że nie są do
końca nieludzkie.
- Jak
Soriel? - spytała nagle Madlene, przekładając zgrabnym ruchem dłoni karty na
drugą stronę. Podczas tej czynności nie spoglądała na swoją rozmówczynię.
Potrafiła robić kilka rzeczy na raz, ale oczu miała jedną parę - Wyzdrowiał już
czy wciąż jęczy, że coś go boli?
- Jęczy i
mnie denerwuje - odpowiedziała nachmurzona Pat - Ale myślę, że jest całkiem w
porządku. Potrafi normalnie rozmawiać i szczypać mnie w tyłek - mówiąc to,
zarumieniła się.
Mad uniosła
oczy do góry.
- Szczypie
cię w tyłek? - spytała iście mrocznym głosem.
-
Powiedziałam coś takiego?
Po kuchni rozległ
się nerwowy śmiech.
- Zadźgam
go tępym tasakiem - burknęła Madlene, rozkładając kolejny rząd kart, w które
wgapiała się bez celu. Bo skoro wróżyła całą noc i poranek, a one jej nie
odpowiedziały to coś się nagle zmieni?
- Mad, on
serio nie jest taki zły. Nawet go polubiłam.
Patricia
uśmiechnęła się w uroczo przekonujący sposób. Madlene jednak puściła to mimo
uszu. Ona i tak się rozprawi z tym gnojkiem. Nie chciała, żeby Pat zadawała się
z kimś takim. Był demonem, żył na Ziemi, ale to nie Nathiel. Nie był łowcą, nie
był dobry. Zależało mu tylko na zarwaniu do kolejnej dziewczyny i zaciągnięciu
jej do łóżka. Miała nadzieję, że Patricia miała na tyle oleju w głowie, aby nie oddać się mu w całości. Inaczej pożre ją jak wilk owieczkę.
- Mad,
przestań już z tym wróżeniem, skoro karty nic ci nie powiedziały, to czy w
ogóle...
Niebieskooka la bonne fée zerwała się z krzesła z głośnym piskiem. Kilka kart tarota
poleciało na podłogę. Ręce, które walnęły z mocą drwala w stół, przestraszyły
lekko Patricię. Spoglądała w swoją przyjaciółkę nie wiedząc jak na to
zareagować. Jej dotąd lekko zmęczone oczy, nabrały teraz radosnego blasku.
Czyżby w końcu uzyskała cenną odpowiedź?
Do
pomieszczenia weszła Martha z kubkiem herbaty w dłoni. Spojrzała na Madlene,
unosząc do góry brew. Co jej znowu odbiło?
- Wyprzedaż
słodkich piżamek na targu, czy japoński tydzień w markecie? - spytała.
-
Bliźniaki! - wykrzyknęła radośnie Mad.
- Co? -
spytała Martha, równocześnie z Patricią.
- Wiem,
gdzie są.