wtorek, 19 maja 2015

Rozdział 68 - "Jesteś moją jedyną miłością"

Myślę, że po tym rozdziale niektórzy będą się cieszyć <3.
Nie obiecuję, że następny pojawi się w niedzielę. Możliwe, że nie zdążę go napisać.
P.S. Rozpiska WCN podpowiada mi, że do końca opowiadania zostało... 6 rozdziałów!

POPRAWIONE [23.04.2019]
Nie zdążyłam z publikacją, a szkoda, bo wczoraj Nathiel miał urodziny, a to był idealny rozdział, żeby złożyć mu życzenia. Wszystkiego najlepszego, świrze!
***
– Nathiel!
Zerwałam się z łóżka, zrzucając kołdrę na podłogę. Mój oddech był przyspieszony, a ruchy boleśnie nieprzyjemne. Momentalnie przed oczami stanęły mi fioletowe cienie.
– Laura, uspokój się – usłyszałam znajomy głos. To była Amy. Zawsze przy mnie stała, gdy jej potrzebowałam. Nawet teraz trzymała mocno moje ramiona i próbowała zmusić do ponownego położenia się do łóżka. Byłam pewna, że nie robiła tego bez powodu. Coś musiało mi dolegać.
Z cichym jękiem bólu opadłam na poduszki. Chwilę potem zostałam przykryta szczelnie i nazbyt dokładnie miękką kołdrą. Gdy patrzyłam w pobielany sufit, w głowie wirowało mi tak, jakby ktoś siłą wrzucił mnie na rozpędzoną karuzelę i nie pozwolił z niej wychodzić przez kolejne minuty, sprawiając mi tym samym prawdziwą torturę. To niezbyt miłe uczucie sprawiło, że dostałam mdłości.
– Źle się czujesz? – usłyszałam troskliwy głos przyjaciółki.
Chciałam się uśmiechnąć, próbując ją tym samym przekonać, że wcale nie czuję się jak potrącona przez traktor osoba, na mojej twarzy pojawił się jednak tylko krzywy grymas. Zazwyczaj kłamanie nie sprawiało mi problemu. Amy była na tyle naiwna, że uwierzyłaby mi nawet w istnienie jednorożców zbawiających świat, tym razem musiałam jednak dobrowolnie oddać się w ręce prawdy. Naprawdę czułam się źle.  
Zmarszczyłam czoło, próbując przypomnieć sobie jakąkolwiek kluczową sytuację, która pomogłaby mi w rozszyfrowaniu mojego obecnego, niezbyt stabilnego stan, w głowie tkwił mi jednak wyłącznie obraz roześmianego Nathiela. Jęknęłam załamana, przykładając w bezradnym geście dłonie do czoła. Miałam już dosyć jego twarzy. Mógłby się tu w końcu zjawić. Pewnie nawet się nie domyślał, w jak bardzo krytycznej sytuacji obecnie się znajdowaliśmy.
– Co się stało? – jęknęłam boleśnie.
– Cóż – zaczęła niepewnie Amy, nie dokańczając myśli.
Odzyskując trzeźwość umysłu i właściwą ostrość obrazu, spojrzałam na nią ukradkiem. Dopiero teraz dostrzegłam, że obok niej siedzi nieprzejęty sytuacją Sorathiel.
– Widzisz – starała się kontynuować. Żeby uratować własny język, spojrzała przymilnie w stronę chłopaka, który najwyraźniej spodziewał się, że w pewnym momencie przejmie rolę tłumacza. Przyjął to jako coś oczywistego.
– Zostałaś zraniona podczas walki przez szefa Departamentu Kontroli Demonów – wyjaśnił spokojnie.
Urywki wspomnień powoli zaczęły łączyć się w całość. Już pamiętałam. Wszystko zaczęło się od śmierci Hugh. Amanda i Andrew rozkazali mi uciec wraz z Andi do Northem Park. Gdy już tam byłyśmy, wyrósł przed nami Deaniel, który wrócił z otchłani. Zabiłam go, trafiając nożem prosto w jego serce. Zaraz po tym przybył mój ojciec. W międzyczasie, z powodu trucizny krążącej w moich żyłach, straciłam świadomość tego, co się wokół mnie dzieje. Przyszła Calanthe, która zaczęła walczyć z Aidenem. Ostatecznie przegrała i została ranna. Stanęłam w jej obronie, dlatego nóż zatopił się najpierw w mojej piersi.
Na samo wspomnienie zadanej rany, znacząco się skrzywiłam. Niepewnie dotknęłam miejsca, w którym powinien znajdować się ślad po ostrzu, napotkałam jednak na swojej drodze bandaż. Ktoś musiał mnie opatrzyć.
– Co z Amandą, Andrew, Andi i moją matką? – spytałam, patrząc niepewnie na Sorathiela.
– Amanda została poważnie zraniona i przez co najmniej tydzień będzie musiała wypoczywać, Andrew złamał rękę, ale poza tym ma się całkiem dobrze, Andi jest cała i zdrowa, a Calanthe zdążyła już stanąć na nogi.
Odetchnęłam z ulgą. Zastanawiało mnie tylko jedno. Czy to, że Calanthe stanęła już na nogi, nie oznaczało przypadkiem, że wreszcie przebywała z resztą łowców? Miałam taką nadzieję. Nie chciałam, by kolejny raz wpakowała się w jakieś kłopoty. Mojej matce zdecydowanie przydałby się zespół, który pomógłby jej w walce z demonami, w końcu ile można radzić sobie samej z problemami? Tęsknota za ludźmi w końcu dopadnie każdego człowieka, nieważne jak długo będzie żył w samotności.
Rozglądnęłam się po pomieszczeniu. Już na początku zdołałam przyuważyć, że miejsce, w którym przebywałam, było mi całkowicie obce. Uznałam, że to tymczasowa kryjówka Nox, która znajduje się w piwnicy jakiegoś obcego domu. Było tu tylko jedno małe okienko, które zasłonięte zostało prowizoryczną zasłoną w postaci starego i poszarzałego koca. Wszędzie stały zakurzone meble niepasujące do siebie pod względem estetycznym; stare, mroczne obrazy o zabrudzonych ramach wisiały nad komodą i stolikiem w nierównym rzędzie. Najbardziej w oczy rzuciła mi się wielka biblioteczka stojąca pod ścianą. Dookoła płonęły woskowe świece.
– Gdzie jesteśmy? – spytałam po dłuższej obserwacji.
– W piwnicy starego domu Hugh, która została ochrzczona tymczasową siedzibą Nox – wytłumaczył Sorathiel. – Nasza stara siedziba została zniszczona.
Kiwnęłam głową. Pomieszczenie, w którym się znajdowałam, ani trochę mnie nie obchodziło. Ważne, że wszyscy byli bezpieczni. No dobrze, prawie wszyscy. Skąd miałam wiedzieć, co się działo z Nathielem? Zanim zemdlałam, wydawało mi się, że widzę jego oczy. Domyślałam się jednak, że to tylko iluzja. Nie mogło go tam przecież być. Jedyną osobą posiadającą szmaragdowe tęczówki był Aiden Vaux, który starał się mnie zabić. Trucizna musiała opanować mój zmęczony umysł, więc zwyczajnie wyobraziłam sobie osobę, przy której czułam się zawsze bezpieczna.
– Nathiel – zaczęłam niepewnie i cicho. Postanowiłam zaryzykować. Mimo wszystko. – Wydawało mi się, że go widzę. Nie było go tu, prawda?
Widząc bezwyrazową twarz Sorathiela natychmiastowo spojrzałam na Amy, której mina mówiła sama za siebie. Nathiela naprawdę tu nie było, to tylko moje omamy.  
– Widzisz, Laura... – zaczęła przyjaciółka. Nim jednak dane było jej dokończyć zdanie, usłyszałam za plecami cichy, dobrze mi znany głos:
– Nathiel? Co za gość?
Wstrzymałam dech. Miałam wrażenie, że to jakieś słuchowe halucynacje, że to, co tak naprawdę usłyszałam, nie było prawdziwe. To mój umysł musiał mnie oszukiwać. Nie dość, że słyszałam głos tego skretyniałego demona, to jeszcze kiedy spojrzałam w stronę, skąd dochodził, zobaczyłam go w całej okazałości. Chyba nie byłam jeszcze w tak ciężkim stanie, aby widzieć zmaterializowaną postać o czarnych roztrzepanych włosach, szerokim, łobuzerskim uśmiechu i szmaragdowych błyszczących oczach.
Szalone serce przyspieszyło swoje bicie. Tuż nad moją głową, wsparty łokciem o sofę, z dłonią, która podpierała podbródek, stał nie kto inny, jak Nathiel Auvrey.

Myślałam, że to jakiś wyjątkowo realistyczny sen, z którego lada moment się zbudzę. Nie wiedząc, co powiedzieć, zaczęłam potrząsać z niedowierzaniem głową. Moje usta były lekko rozwarte, ale nie chciały wydać z siebie choćby cichego dźwięku.
– Stęskniłaś się? – usłyszałam wesoły głos. Zielonooki demon wyszczerzył swoje białe zęby. Jeszcze nigdy nie wyglądał tak przystojnie jak teraz, gdy opierając się na dłoni, spoglądał na mnie z góry. Przyznaję, początkowo dałam się omamić jego czarowi. Łzy kryjące się za powiekami mało nie ujrzały światła dziennego, a usta nie wykrzyknęły radosnych słów, ostatecznie zdołałam się jednak powstrzymać od wylewnego przywitania. Uczucie wzruszenia bardzo szybko zastąpiła złość.
– Ty kretynie! – wykrzyknęłam tak potężnie, że sama Amy podskoczyła przestraszona na krześle. – Ty zidiociały, masochistyczny baranie z masą mieloną zamiast mózgu! – Razem z moimi słowami w ruch poszła poduszka, na której jeszcze niedawno leżałam. Zaskoczony Nathiel nie zdołał się uchronić. Dostał nią prosto w twarz. – Ty przemądrzały, narcystyczny, demoniczny debilu!
Powoli zaczynało brakować mi powietrza w płucach. Ból w klatce piersiowej wyraźnie dawał się we znaki, wciąż jednak utrzymywałam się w pozycji siedzącej i patrzyłam na Nathiela z iskrami złości w oczach. Przez moment naprawdę miałam ochotę go udusić.
Amy dostrzegając mój nagły gniew, postanowiła usunąć się w kąt.
– Chodź – szepnęła do Sorathiela i pociągnęła go w stronę drzwi. Posłała mi spojrzenie w stylu „pogadajcie sobie w spokoju”, a potem wraz ze swoim chłopakiem wyszła z pokoju.
W pomieszczeniu zapadła cisza. Nathiel wpatrywał się w moją twarz z nachmurzoną miną, a ja ciężko dyszałam, próbując opanować nerwy.
– Myślisz, że tęskniłam? – wyrzuciłam z siebie, prychając niczym rozjuszony kot.
– Sądząc po twoim miłym powitaniu, kilku zgrabnych komplementach i łzach w oczach… – zaczął Auvrey, wpatrując się w udawanym zamyśleniu w sufit. – Tak, na pewno tęskniłaś – zakończył, śmiejąc się radośnie.
Cała złość opuściła moje ciało, jakby ktoś przebił ją igłą. Nie przejmowałam się już bólem i nie przejmowałam osłabieniem, liczył się dla mnie fakt, że cenna dla mnie osoba, której mogłam zawierzyć cały swój świat, nareszcie wróciła.
Przeniosłam swoje chwiejne ciało na kolana i objęłam dłońmi szyję Nathiela. Głowę oparłam na jego ramieniu, momentalnie zalewając je litrami łez. Starałam się płakać bezgłośnie, choć nieco z marnym skutkiem. Nawet idiota zorientowałby się, że właśnie wypłakuję całą swoją tęsknotę.
Zielonooki nie wydawał się być zaskoczony. Sam objął mnie mocno w pasie i przyciągnął do siebie tak, jakby nigdy więcej nie chciał mnie wypuścić. Gdyby nie fakt, że byłam pokiereszowana, zapewne nie przeszkadzałby mi jego niedźwiedzi uścisk.
– Moje żebra – jęknęłam.
– Żebra? Co mnie twoje żebra?! – wykrzyknął chłopak, śmiejąc się wesoło. – W końcu wpadłaś w moje objęcia! Teraz nie zamierzam cię z nich wypuszczać!
Mimo głupiego żartu zmniejszył siłę uścisku, ciepły policzek wtulił zaś w moją szyję. Czułam, jak jego usta rozszerzają się w uśmiechu.
– Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele, kretynie – warknęłam żartobliwie, zaciskając dłonie na jego koszulce. – Ja po prostu się stęskniłam – dodałam ledwo słyszalnie, padając na łydki. Ukryłam głowę w jego piersi.
– To bardzo odważne stwierdzenie jak na królową chłodu – powiedział rozbawiony.
– Każdy ma uczucia. Nawet królowa lodu.
– Mylisz się – prychnął. – Każdy leci na takiego przystojniaka jak ja, nawet królowa lodu.
Uśmiechnęłam się mimowolnie, nie komentując jego wypowiedzi. Zamiast tego odchyliłam się i spojrzałam prosto w szmaragdowe oczy, w których kryły się iskierki radości. Uśmiech nawet przez moment nie zszedł z tej ucieszonej buzi. Ja sama miałam ochotę śmiać się i skakać, ze względu na swój stan, wolałam jednak nie nadużywać sił.
Długo patrzyliśmy sobie w oczy, milcząc. Zupełnie jakbyśmy nie mogli uwierzyć w to, że los na nowo nas ze sobą złączył. Musieliśmy wyglądać jak dwójka stęsknionych kochanków, niemogąca się sobą nacieszyć. Oczywiście do kochanków było nam daleko. Tak samo jak do bycia parą.
Byłam świadoma tego, że działam na własną niekorzyść. Nie chciałam jeszcze odpowiadać na wyznanie, którym podzielił się ze mną Nathiel, a tymczasem bez słów udowadniałam mu, że byłam w nim zakochana. Czułam, że to zbyt wczesna pora na ckliwe i miłosne deklaracje. Chciałam oddalić się od krawędzi przepaści, która w każdej chwili mogła posłać mnie prosto w ramiona otchłani. Uznałam, że wobec tej romantycznej sytuacji, czas zastosować groźniejszy i bardziej dosadny chwyt.
Nie szczędząc sił, uderzyłam Nathiela prosto w twarz.
– Za co?! – wykrzyknął oburzony Auvrey, od razu się ode mnie odrywając. Położył dłoń na policzku i spojrzał na mnie z wyrzutem.
– Za to, że zniknąłeś i nie dawałeś znaku życia – warknęłam, z powrotem siadając na łóżku. Szczerze powiedziawszy, dłużej nie wytrzymałabym w takiej pozycji. Byłam już zmęczona.
Demon przewrócił oczami. Myślałam że nie odpowie na to pytanie, jednak się myliłam. Przeskakując przez oparcie sofy, wylądował zgrabnie obok mnie. Nie patrzył mi w twarz. Wzrok utkwiony miał w jakimś odległym punkcie daleko poza nami. Był nachmurzony i najwyraźniej niezbyt zadowolony z powodu tego, co zamierzał mi przekazać.
– Musiałem to wszystko przemyśleć – mruknął od niechcenia.
– Ty? – udałam zdziwienie. – To nieprawdopodobne. Nie sądziłam, że Nathiel Auvrey i myślenie idą ze sobą w parze.
– Tak jak ja prawie dałem się oszukać, że Laura Collins i uczucia są najlepszymi przyjaciółmi – odparował chłopak, obdarzając mnie wrednym uśmiechem.
Prychnęłam cicho, nie powstrzymując się od ironicznego uniesienia kącików ust do góry. Wciąż nie mogłam zgasić w sobie uczucia niewiarygodnego szczęścia. Jego poziom był tak wysoki, że miałam ochotę rzucić w ciemny kąt wszystkie moje uprzedzenia i wpaść prosto w ramiona tego niemożliwego demona. Szybko stłumiłam w sobie jednak to przerażające uczucie.
– Widzisz – zaczął na nowo Nathiel, odwracając ode mnie wzrok – wyrzucenie z Nox trochę mnie dobiło. Miałem ochotę coś rozpieprzyć. Z trudem powstrzymałem się od kopnięcia niewinnego kota, kryjącego się w śmietniku, czy uduszenia upitego w cztery flaszki typa, wołającego do mnie z ławki: „Hej dziewczyno, napij się ze mną jabola!”. Serio, czy ja wyglądam jak kobieta?
Uśmiechnęłam się pod nosem.
– Miałem świadomość, że jest coś ze mną nie tak, dlatego chciałem ochłonąć i wyzbyć się demoniczności, aby nikomu przypadkiem nie wyrządzić krzywdy.
– Nie wierzę, ze trwało to tak długo.
– Proces człowieczenia jest sto razy wolniejszy, niż proces mający na celu zrobić z ciebie demona.
– Gdzie w takim razie byłeś?
– W burdelu.
– Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby cię tam przyjęli, i to z otwartymi ramionami.
Nathiel znienacka przybliżył się do mnie, sprawiając, że o mało nie wylądowałam na plecach, próbując się od niego odsunąć. Był zdecydowanie zbyt blisko. Patrzyłam lekko zdezorientowana w jego błyszczące tajemniczością oczy. On tymczasem wsparł się dłonią o sofę na wysokości mojego prawego boku i uśmiechnął się diabelsko niczym wilk pragnący pożreć niewinną owieczkę. Był zdecydowanie za blisko moich ust.
– A więc sądzisz, że jestem kimś godnym uwagi – szepnął, wgapiając się w moją twarz.   
– Uwagi? – spytałam cicho, wpatrując się twardo w jego oczy. Nie zamierzałam dać się zawstydzić. To nie było w moim stylu. – Chyba psychiatry, który i tak zbytnio by ci nie pomógł.
Chłopak pstryknął mnie w czoło i oddalił się na bezpieczną odległość. Bezczelny uśmiech nie zniknął jednak z jego twarzy. Miałam ochotę jeszcze raz porządnie mu przywalić, stłumiłam jednak w sobie to silne pragnienie. Jeszcze chwila, a zatraciłabym się w jego spojrzeniu i mogłabym zrobić coś, czego nie zamierzałam. To naprawdę stawało się niebezpieczne. Serce nakazywało mi rzucić się w ramiona chłopaka, jednak rozum zdecydowanie to odradzał. Nie, to nie był czas na romantyczne wyznania. Prawdopodobnie byliśmy teraz w trakcie wojny z demonami.
– Wiesz już co się stało, prawda? – spytałam cicho, wbijając spojrzenie w podłogę.
Nathiel ciężko westchnął. Swawolne dłonie włożył do kieszeni, a głowę wsparł o oparcie sofy. Spojrzenie skierował ku sufitowi.
– Ta. Hugh umarł, a Gabrielle porwała tę śmieszną książkę od demonów, której nazwy nie mogę zapamiętać.
Nie wierzę, że to stwierdzam, ale tak, brakowało mi jego głupoty.
– Coś się zmieniło podczas mojej – przerwałam na chwilę, marszcząc czoło – nieobecności?
– Dużo. Nasze miasto wygląda jak podczas apokalipsy zombie. Na dodatek dziwnie opustoszało. Przerażeni ludzie po prostu stąd uciekli. Można powiedzieć, że zostaliśmy w tym demonicznym bagnie sami.
– A więc demony wciąż się rozprzestrzeniają?
Auvrey kiwnął głową.
– Na dodatek za cel obrali sobie łowców cienia. Jeżeli nie odbijemy księgi, zwyczajnie zginiemy.
Zdobycie jej graniczyło tak naprawdę z cudem, na dodatek oznaczało ponowną podróż do Reverentii, gdzie czekała już cała chmara demonów gotowa nas zabić. Co poradzą na magię zwyczajni ludzie o przeciętnej energii potencjalnej?
Westchnęłam bezradnie, opierając głowę na ramieniu Nathiela, który nie był zaskoczony moją bliskością. Swój pusty i narcystyczny łeb oparł na moim.
– Co zrobimy? – spytałam cicho.
– Jest jeden szalony plan – mruknął chłopak. Jego ręka objęła mnie za ramię i przyciągnęła mocniej do siebie. Czy nasza poważna rozmowa musiała kolidować z czynnościami, jakie wykonywaliśmy? Ta niewymuszona bliskość wcale nie pomagała mi się skupić.
– Zebranie łowców z innych miast i podróż do Reverentii, gdzie odbierzemy księgę wrogom.
Wiedziałam, że takie rozwiązanie mu nie odpowiada. Nathiel wolał bardziej drastyczne sposoby rozstrzygania konfliktów. Wyrzucenie go z organizacji najwyraźniej nic nie pomogło. Już na zawsze pozostanie tym narcystycznym i zbyt pewnym siebie, demonicznym kretynem.
– To trudna misja.
– Trochę – odpowiedział obojętnie Auvrey. – Na szczęście nie będziesz w niej uczestniczyć.
Zamrugałam oczami, próbując rozszyfrować sens tych słów.
– Co? – spytałam, zaraz odrywając się od chłopaka. Nathiel wyglądał na lekko zawiedzionego.
– Nie będziesz brać udziału w misji – powtórzył.
– Niby dlaczego? – prychnęłam.
– Tak ci się do niej pali? Myślałem, że romans z demonami ci się nie spodobał.
– Nie spodobał, co nie znaczy, że nie chcę wam pomóc.
– Zginiesz. – Chłopak posłał mi ostre, ostrzegawcze spojrzenie. – A ja tego nie chcę.
– Nathiel – zaczęłam spokojnie, choć powoli traciłam cierpliwość – nie zachowuj się jak egoista. Nie możesz mi zabronić tam pójść. To będzie tylko i wyłącznie moja decyzja.
– To decyzja nas wszystkich – warknął Auvrey. W jego oczach pojawiły się ostrzegawcze błyski świadczące o zbliżającej się burzy.
– Dlaczego wszyscy decydują za mnie? – spytałam, unosząc brew.
– Wciąż jesteś ranna.
– Poradzę sobie.
Chłopak patrzył na mnie przez dłuższą chwilę z miną bez wyrazu, aż w końcu uśmiechnął się ironicznie pod nosem.
– Nie poradzisz – stwierdził szeptem, patrząc na mnie z wyższością.
– Mam ci to udowodnić? – spytałam wyzywająco.
Nie odpowiedział, za to całkowicie znienacka pchnął mnie na sofę i nachylił się tuż nade mną, ograniczając moje ruchy. Byłam zaskoczona takim obrotem sytuacji. Czułam jak moje policzki przybierają rumianą barwę. O co mu chodziło? Chciał mnie tu uwięzić?
– Udowodnij – szepnął, przejeżdżając palcem wskazującym po moim nosie.
Rozwarłam lekko usta, nie wiedząc, co mogę odpowiedzieć. To nie pierwszy raz, kiedy zamykał mi swoimi czynami usta. Doskonale wiedział, co zrobić, żebym przestała z nim walczyć.
– Co jest? – spytał rozbawiony, nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Co jest? – prychnęłam, patrząc nieprzerwanie w jego oczy. – Wyglądasz jak gwałciciel niewinnych nastolatek.
– Nie gwałcę zamrażarek. Już samogwałt jest przyjemniejszy – zaśmiał się.
– Szczególnie gdy dopuszczasz się go w chwili oglądania baloniastych dziewczynek o wielkich oczach, które w twojej wyobraźni nazywają cię paniczem Nathielem. – Skrzywiłam się na boku. Doskonale pamiętałam podróż w głąb umysłu mojego przyjaciela. Nigdy więcej nie chciałam tam wracać. To był dla mnie prawdziwy koszmar.
– Sugerujesz, że interesuję się tylko animowanymi postaciami? – spytał oburzony. – Przecież to ty jesteś moją jedyną miłością – dodał, posyłając w moją stronę uroczy uśmiech.
Umilkłam. Przyznaję, po raz kolejny tego dnia Nathiel sprawił, że nie potrafiłam odpowiedzieć na jego atak słowny. Moje serce znowu zaczęło bić jak oszalałe.  Miałam dosyć tej bliskości.
Nie wiedząc, co uczynić, postąpiłam w iście desperacki sposób. Kopnęłam Nathiela tam, gdzie żaden mężczyzna nie chciałby zostać kopnięty. Przez to chłopak, który się tego nie spodziewał, jęknął z bólu i przetoczył się z sofy wprost na podłogę, po której zaczął tarzać się jak zraniony pies.
– To niesprawiedliwe – jęknął.
– Życie nie jest sprawiedliwe – odpowiedziałam, podpierając się na dłoniach i patrząc na niego z poczuciem zwycięstwa.
– Niech cię wszystkie kostki lodu świata zmrożą – warknął, patrząc na mnie nienawistnie.
Zaśmiałam się cicho. Nie podejrzewałam, że następny gest chłopaka łatwo strąci mnie z wygranej pozycji. Pociągnięta za rękę, wylądowałam na nim, wydając z siebie jęk bólu. Obraz przed oczami wyraźnie mi pociemniał.
– Widzisz? – spytał z westchnięciem Auvrey. – Chwila nieuwagi i już nie żyjesz. – Spróbowałam go zaatakować pięścią, ten jednak twardo trzymał mnie za ręce. – Nie puszczę cię do Reverentii – powiedział z przedziwnym spokojem, patrząc prosto w moje oczy.
– Nie musisz. Sama się tam wybiorę.
Zielonooki nie wytrzymał. Natychmiastowo zepchnął mnie na podłogę, sprawiając mi przy tym jeszcze większy ból, i podniósł się z podłogi. Nawet przez moment nie spojrzał mi w twarz. Wiedziałam, że rozzłościłam go swoim zachowaniem. Miałam to jednak daleko w poważaniu.
Z trudem przeniosłam się do pozycji siedzącej. Próbowałam zamrugać kilka razy oczyma, aby mroczki odeszły w siną dal, nie było to jednak łatwe.
– Rób co chcesz – usłyszałam na zakończenie, bez słowa przyglądając się oddalającemu Nathielowi, którego niósł gniew, czy może raczej powinnam powiedzieć: foch. Czasem zachowywał się gorzej niż dorastająca nastolatka podczas okresu. I to taka nastolatka, którą właśnie rzucił chłopak. Dodać do tego brak jej ulubionych lodów w supermarkecie i mamy wybuchową mieszankę w postaci zielonookiego demona. Może przydrożny żul wcale nie mylił się co do jego płci?
Mimo irytacji, wciąż cieszyłam się z jego powrotu. Odzyskałam Nathiela, więc wszystkie moje zmartwienia odeszły na bok. Nieważne, czy się obraża, czy świruje z powodu miłości, ważne, że wciąż był gdzieś obok mnie.
Zdecydowałam. Gdy wojna dobiegnie końca, wyznam mu swoje uczucia. Oczywiście jeżeli przeżyjemy.

niedziela, 10 maja 2015

Rozdział 67 - "Zabiorę cię na drugą stronę"

Matury rozszerzone napisane, wolność, swoboda i... nie, jednak nie, bo w poniedziałek do pracy. Bynajmniej teraz będę mogła pisać, kiedy chce i nie muszę przejmować się nauką. Może uda mi się nadgonić rozdziały. 
Do 67 rozdziału miałam pewne... obawy. Istnieją takie postacie, których za wszelką cenę nie chce się zepsuć. Mam takie dwie w WCN. Darzę je szacunkiem, tak jakbym się bała, że spotkam je w realnym świecie. Mam nadzieję, ze ich nie schrzaniłam.
Wiem, że niektóre osoby czytając końcówkę, wzniosą triumfalnie pięści ku górze >D. Bo oto po 67 rozdziałach...

POPRAWIONE [16.04.2019]
***

– Przykro mi z powodu twojego przyjaciela.
Głos przepełniony chłodem poniósł się w powietrzu echem, docierając wprost do moich uszu. Doskonale wiedziałam, z kim mam do czynienia i wcale nie byłam z tego powodu szczęśliwsza. Mogłam zginąć, i to dosłownie za kilka sekund.
Moje ciało chwiało się na wietrze. Zimne, ostro zacinające krople deszczu drażniły moją skórę. Ciche grzmoty i zachmurzone nocne niebo nadawały sytuacji odpowiedniej dramatyczności. Nie mogłam już dłużej ustać. Trucizna zaaplikowana przez Deaniela oraz cios zadany w bok zaczęły mi zbyt wyraźnie doskwierać, to dlatego wylądowałam kolanami w błocie. Nie miałam siły, by walczyć z nowym wrogiem. To był mój limit.
Przeniosłam spojrzenie na grzmiące groźnie niebo. Wiedziałam już, o czym mówiła Naira, półdemonica, którą spotkałam w Reverentii. Moc chaosu, czyli potężne wichry, grzmoty, deszcz i nieporządek. To właśnie była magia szefa Departamentu Kontroli Demonów, Aidena Vauxa. Nie posiadałam nawet połowy siły ojca, który najwyraźniej dopiero się rozkręcał.
– Ciężki jest żywot słabego człowieka – usłyszałam tuż nad uchem. Białe włosy smagały moją twarz przyprawiając mnie o gęsią skórkę. Zadziwiająco zimny oddech owiewał moją szyję, wywołując na mojej skórze dreszcze. Nie było już dla mnie ratunku.
Szef Departamentu Kontroli Demonów, najbardziej przerażający demon, jakiegokolwiek spotkałam, chwycił mnie gwałtownie za włosy i przeniósł do pionu. Jęknęłam z bólu z trudem powstrzymując się od ponownego upadku, który mógłby się okazać podwójnie bolesny. Moja głowa została gwałtownie odchylona do tyłu, co ograniczyło ruchy, jakie jeszcze niedawno mogłam wykonywać. Nie miałam siły, by protestować. Za zasłoną mdlącego fioletu zapowiadającego mój upadek, widziałam chłodne szmaragdowe oczy wyrażające wyłącznie nienawiść. Właśnie tak wyobrażałam sobie postać Śmierci. Nikogo nie powinno zdziwić to, że moim katem okazał się mój własny ojciec.
W przeciwieństwie do Deaniela, Aiden nie starał się zwodzić mnie przydługim monologiem. Patrzył mi tylko w oczy, nie wyrażając przy tym żadnych emocji. Wiedziałam, co we mnie widzi. Calanthe. To odczucie było błędne. Łączyło nas podobieństwo opierające się wyłącznie na wyglądzie. Musiał sobie z tego zdawać sprawę, w końcu poznał zarówno moją matkę, jak i mnie.  
Szef departamentu uśmiechnął się chłodno, jakby wyrwał się nagle z długiego transu, i już po chwili rzucił mną prosto w kałużę. Próbowałam podeprzeć się dłońmi o ziemię, ale z trudem poruszałam kończynami. Z cichym pluskiem wylądowałam twarzą w trawie. Przez chwilę miałam wrażenie, że całe moje ciało tonie. Chciałam pogrążyć się w tym bezdennym, ogarniającym mój umysł uczuciu, ale zanim to zrobiłam, przed oczami zamigotała znajoma czerń. Kiedy zmusiłam siebie do wyostrzenia zmysłów, spostrzegłam, że to damskie buty. Obok nich o trawę opierała się parasolka, w powietrzu zaś wirował długi płaszcz. Wyżej nie byłam stanie spojrzeć, to mi jednak wystarczyło. Moje ciało dziwnie się rozluźniło, choć doskonale wiedziałam, że to jeszcze nie czas na radość. Teraz jednak miałam przynajmniej szansę na to, aby przeżyć.
– A zapowiadano na dziś spokojną noc – usłyszałam kobiecy głos. Wypowiedź została zakończona ciężkim westchnięciem.
– Nie można ufać pogodzie, Calanthe – odpowiedział obojętnie Aiden.
– Szczególnie gdy w pobliżu znajduje się sam pan chaosu.
Ciche odgłosy stąpających po mokrej trawie butów zniknęły tuż obok prawego ucha. Domyślałam się, że moja matka nie okaże chociażby cienia troski wobec mnie. Nie była jedną z tych kobiet, które chwytał za serce instynkt macierzyński. Prawdopodobnie wystarczyło jej jedno spojrzenie w moją stronę i stwierdzenie, że żyję. Nie miałam jej za złe, że przeszła obojętnie obok mojej głowy. Aby zająć się właściwą sferą uczuć, trzeba było najpierw zlikwidować największe zagrożenie.
– Wciąż uważasz, że demony mają jakiekolwiek uczucia? – usłyszałam przepełniony spokojem i obojętnością głos.
– Gdyby nie miały, nie pomógłbyś Laurze mnie uratować – odpowiedziała lekko rozmówczyni.
Demon w odpowiedzi prychnął.
– Jesteś ślepo przeświadczona o dobroci każdej żyjącej istoty. Nie dajesz sobie przemówić do rozsądku najistotniejszych kwestii – szeptał powolnym i równie przerażającym głosem Aiden.
– Jesteś ślepo zapatrzony w nienawiść do całej ludzkości. I w przeciwieństwie do mnie próbujesz walczyć z rozsądkiem – zripostowała moja matka.
– Naprawdę sądzisz, droga Calanthe, ze zrobiłem to z sentymentu do twojej osoby? – spytał kpiąco demon. – Poddałem cię próbie, którą miałaś przejść bez szwanku. Właściwą śmierć zaplanowałem na inną walkę. Zawiodłaś mnie.
– To rzeczywiście rozwiązanie godne samego Aidena Vauxa. Demona, który od zawsze bawił się życiem.
– Nie zaprzeczę.
Po słowach przepełnionych względnym chłodem, wrogowie zdawali się ustawić w określonych pozycjach bojowych. Świadczył o tym oddźwięk wysuwanej broni i ciche stąpnie po mokrej trawie, mające ustalić ich pozycje. Z trudem odwróciłam głowę w ich stronę.
– Czyżby to dziś miały przesądzić się nasze losy? – dosłyszałam sarkastyczne brzmienie głosu Calanthe.
– Jeśli nastąpi to dziś, na pewno przeznaczenie nie będzie dla ciebie zbyt łaskawe.
– Przeznaczenie nie istnieje. To ja kieruję własnym losem.
– Wyręczę cię i pokieruję nim za ciebie.
Wrogowie rozpoczęli bitwę. Przez zamglone oczy starałam się dostrzec ich ruchy, miałam z tym jednak niebywały problem. Nie wiedziałam czy to kwestia przemęczonego umysłu i otępiałego stanu, w jakim się znalazłam, czy może to przeciwnicy poruszali się zbyt szybko, byłam jednak pod wrażeniem. Miałam świadomość tego, iż Calanthe jest znakomitą łowczynią cienia, widziałam ją już w końcu w akcji; nie sądziłam jednak, że tak świetnie będzie sobie radzić z samym przedstawicielem departamentu. Już w samym prostym zestawieniu: człowiek kontra demon, można było jednoznacznie określić wygraną stronę, jednak nie w obecnej sytuacji. Ośmieliłabym się nawet stwierdzić, że moja matka była kimś więcej, niż zwyczajnym człowiekiem, skoro bez strachu mierzyła się z tak potężną mocą.
Patrząc na Aidena miałam wrażenie, że doskonale się bawi. Jego twarz rozszerzała się co rusz w usatysfakcjonowanym, mrocznym uśmiechu. Byłam pewna, że gdyby chciał, już dawno użyłby swoich mocy, żeby zniszczyć przeciwniczkę. Nie zrobił tego jednak. Chciał ją pokonać w równej walce.
Deszcz, który jeszcze niedawno królował nad niebem, nagle ustał. Porywczy wiatr zamienił się w delikatny zefirek, a ciemne burzowe chmury rozpłynęły się na boki. Mimo powrotu do starych warunków pogodowych, nie czułam się ani trochę uspokojona. Coraz bardziej mrużyłam oczy, by móc skupić się na rozgrywanej walce, przychodziło mi to jednak z ogromnym trudem. Wobec własnej słabości mogłam tylko i wyłącznie liczyć na zwycięstwo właściwej strony.
– Cóż się stało, Calanthe, czyżby macierzyństwo cię zmęczyło? – rozbrzmiał nagle prześmiewczy ton. – A może ludzki syndrom starzenia dotknął twoje ciało?
– Obydwie teorie są omylne – odparła obojętnie kobieta. – Nigdy nie starałam się być dobrą matką, a ciało wciąż mam sprawne. Dopiero się rozkręcam.
Jej twarz rozjaśnił tajemniczy uśmiech. Nie kłamała. O ile wcześniejsza walka była na wysokim poziomie, tak teraz nie miałam wątpliwości co do równych szans obydwu stron. Wcale nie zdziwiło mnie, gdy moja matka wbiła nóż w ramię Aidena, który na chwilę stał się nieuważny – a przynajmniej tak sądziłam. Jego chłodny uśmiech i obojętność rysująca się na twarzy wskazywały na triumf, Podejrzewałam, iż dał odczuć swojej ofierze, że choć na chwilę przejęła kontrolę nad sytuacją. Coś mi podpowiadało, że celowo dał się zranić.
– Rozpiera mnie duma – odezwał się sarkastycznym tonem głosu mężczyzna, podejmując ostrzejszą próbę walki. – Zawsze uważałem, że jesteś doskonałym materiałem na uczennicę, czego niestety nie mogę powiedzieć o twojej córce.
Uśmiechnęłam się krzywo pod nosem. Rzeczywiście, byłam dosyć kiepskim przykładem osoby, która mogła z kimkolwiek i czymkolwiek walczyć. Po rodzicach nie odziedziczyłam żadnej cechy mogącej pomóc mi przy zawodzie łowcy. Byłam tchórzem, ofiarą, którą zawsze trzeba było ratować z opresji, zwyczajnym człowiekiem używającym wyłącznie siły własnego rozumu. Gdyby los mnie do tego nie zmusił, z pewnością nie trafiłabym do organizacji Nox.
– Przypominam, że nie zostałam zapłodniona przez wiatr – warknęła kobieta. – Idąc śladami genetyki, jesteś jej biologicznym ojcem, a więc jest również twoją córką.
– Coś, co było efektem chwilowego zatracenia, nie może zwać się moją córką.
Z pozycji nędznego człowieka niegodnego uwagi, najwyraźniej spadłam na pozycję nic niewartej rzeczy. To na pewno określenie godne demona. Aiden nie przebierał w słowach. Może to dlatego tak bardzo pasował do mojej matki.
– A więc otwarcie przyznajesz się do własnej słabości? – zakpiła Calanthe.
– Zatracenie niekoniecznie musi być słabością. Może być częścią zabawy.
– Zatracenie to utrata kontroli nad sobą.
– Na rzecz przyjemności, która wcale nie musi być zniewalająca.
Kobieta prychnęła głośno, pokazując tym samym swoje oburzenie. Zazwyczaj wyglądała na opanowaną, teraz widziałam jednak, że powoli traci nad sobą kontrolę. A co, jeśli to był jeden z planów Aidena? Wytrącić ją z równowagi? Przecież doskonale znał jej słabości.
W moim przekonaniu utwierdził mnie nagły, ostry cios, który sprawił, że ostrze ciemnej laski zatopiło się w brzuchu Calanthe. Moja matka nie zdążyła nawet odzyskać kontroli nad ciałem, gdy bezwzględny władca demonów chwycił ją za płaszcz i podniósł do góry. Nóż łowcy niespodziewanie wypadł z jej dłoni. Cios nie należał w końcu do najlżejszych.
– Nawet w krytycznych sytuacjach nie jestem w stanie pozbyć się wyrazu zaciętości w twoich oczach – powiedział chłodno mężczyzna, wlepiając w nią swoje szmaragdowe oczy pozbawione emocji. Uśmiech triumfu nie znikał z jego twarzy.
– Nie jestem kimś, kto łatwo się poddaje. Powinieneś to wiedzieć.
– Owszem. Jedną z wad naszej znajomości jest to, że dosadnie poznaliśmy nie tylko swoje ciała, ale także i dusze.  
– Przykro mi to stwierdzić – zaczęła przesadnie sarkastycznym tonem głosu kobieta – ale odnoszę wrażenie, że przez lata bardzo się zmieniłeś. Wręcz bym powiedziała: radykalnie.
Demon przekręcił głowę w bok, co wyglądało przerażająco. Szatańskości nadawał mu uśmiech, który coraz bardziej się rozszerzał. Jeśli ktoś nakręciłby film z jego udziałem, ta produkcja mogłaby uchodzić za horror klasy B. Aidenem straszono by wtedy dzieci.
– A może ja nigdy się nie zmieniłem? Może wciąż jestem tą samą osobą? – spytał szeptem, który ledwo usłyszałam.
– Nie sądzę – prychnęła Calanthe.
Szef Departamentu Kontroli Demonów niespodziewanie, jednym prostym ruchem dłoni, odrzucił swoją przeciwniczkę kilka metrów dalej. Niefortunnie na jej drodze stanęło drzewo, od którego odbiła się boleśnie plecami. Upadek nie należał do łagodnych. Słyszałam jej kaszel, a przez rozmazany obraz ujrzałam, jak łapie się za ranę. Wyglądała jakby więcej miała się nie podnieść z ziemi. Może Aiden miał rację? Może nie była już tak waleczna i silna jak kiedyś? Calanthe to nie demon, przechodziła przez proces starzenia się z taką samą prędkością jak przeciętny człowiek, i choć wciąż wyglądała naprawdę młodo, nie była już tą samą nastolatką o niespożytkowanej energii i zapale.
Aiden Vaux powolnie zaczął kierować się w jej kierunku. W dłoni wciąż dzierżył ostrze ukryte w czarnej lasce. Mogłam się tylko domyślać, jaki miał teraz wyraz twarzy. W mojej wyobraźni wyglądał jak skończony psychopata.
W głowie niespodziewanie pojawił się obraz stojącego przede mną Nathiela, który oznajmia zaskakującą dla mnie rzecz: „Mimo tchórzostwa i bezradności zawsze bronisz swoich bliskich”. Nie wiedziałam, czy to wspomnienie szmaragdowookiego demona sprawiło, że byłam w stanie podnieść się i stanąć na chwiejnych nogach, czy może to moja własna siła i świadomość tego, że przede mną mogła odegrać się scena, którą przeżywałam już niezliczoną ilość razy. Po prostu nie mogłam pozwolić na to, aby z mojego życia zniknęła również Calanthe. Może nie zdobyłaby nagrody na matkę roku ze względu na swoją specyficzność i pozbawioną matczynej natury duszę, ale na pewno nie była kimś, kto zostawiłby mnie w potrzebie.
Trzymając się za ranę w boku, chwiejnym, niepewnym krokiem, który z daleka mógł przywodzić na myśl osobę będącą pod wpływem alkoholu, ruszyłam w stronę moich rodziców. Wiedziałam, że swoim czynem mogę przypłacić życie, mój umysł był jednak zbyt przyćmiony tą jedną rozpaczliwą myślą. Chciałam ją uratować, nieważne za jaką cenę.
Aiden Vaux stanął przed moją matką i spojrzał na nią z góry. Mogłam się tylko domyślać, jak bardzo pogardliwy wyraz zdobił teraz jego twarz. Calanthe dalej patrzyła mu w oczy z niekrytą wrogością, jakby nie zamierzała się poddawać.
– Myślisz, że tak łatwo się mnie pozbędziesz? – spytała kpiąco.
– Owszem – przyznał obojętnie szef departamentu. – Może i jesteś najlepiej walczącą łowczynią, jaką poznałem, ale niestety, wciąż jesteś człowiekiem. Irytującą, beznadziejną istotą polegającą na ludzkich uczuciach.
– W takim razie kim jest demon? Ciemną masą egzystencji dręczącą ludzkość?
– Kimś, kto tę ludzkość zniszczy – syknął, po czym zamachnął się na nią ostrzem.
– Nie! – zdążyłam wykrzyknąć. Nie sądziłam, że Aiden Vaux zareaguje na mój krzyk. Po raz pierwszy nie potraktował mnie jak rzeczy, która nie miała prawa głosu. Jego twarz rozszerzyła się w znaczącym, chłodnym uśmiechu, kiedy spojrzał na mnie przez ramię. Swoją broń przyciągnął z powrotem do siebie.
Chwiejnym krokiem udało mi się dotrzeć do walczących. Nie minęła jednak chwila, a upadłam na kolana przed samym Aidenem, zasłaniając tym samym moją matkę. W geście obronnym rozłożyłam na bok drżące ręce. Utrzymywanie ich w górze sprawiało mi niezwykły trud, tak samo jak patrzenie prosto w twarz przerażającego mnie demona.
Mężczyzna długo milczał, nie spuszczając ze mnie chłodnych, nieprzeniknionych oczu. Cały czas tkwił w bezruchu, jakby był posągiem. Z tyłu dochodził mnie szept matki, pytającej o to, czy chcę zginąć, jednak nic poza szmaragdowymi oczami przepełnionymi obojętnością mnie teraz nie obchodziło.
– Wciąż zaskakujesz – stwierdził oschle po dłuższej chwili milczenia demon. Ostrzem swojej laski uniósł mój podbródek do góry. Czułam jak krew spływa mi po szyi, wsiąkając powolnie w koszulkę.
– Nie chodzi tutaj o zaskakiwanie. Po prostu nie chcę, żebyś zrobił jej krzywdę – warknęłam, nie dając się presji, jaką starał się na mnie wywrzeć.
Namiastka odwagi, która się we mnie ujawniła, najwyraźniej zaskoczyła nie tylko moją osobę. Sam szef departamentu uniósł brew.
– Jeżeli tego pragniesz – zaczął powolnym, leniwym głosem, oddalając ode mnie swoje ostrze – na drugą stronę zabiorę również ciebie – zakończył niskim tonem, wyzbywając się z twarzy wszelakich oznak uczuć.
Od samego początku wiedziałam, że to się stanie. Miałam tego świadomość już wtedy, gdy rozkładałam ramiona w obronnym geście, aby zasłonić własnym ciałem matkę, nie sądziłam jednak, że nastąpi to tak nagle i niespodziewanie.
Z przerażeniem przyglądałam się ostrzu, które wbite było w moją klatkę piersiową. Opanowało mnie dziwnie obezwładniające uczucie. Nie trafił w serce, ale miałam wrażenie, że cudem się z nim rozminął.
Do moich uszu doszedł kobiecy okrzyk. Domyślałam się, że to Calanthe wykrzykuje imię swojej jedynej córki. Fakt ten sprawił, że na moich ustach pojawił się niemrawy uśmiech. Być może było to kwestią omamów poprzedzających omdlenie, byłam jednak dumna, że choć raz okazała się być człowiekiem pełnym uczuć, a nie zwykłą kostką lodu, tak jak ja. Cóż, w takich sytuacjach ludzie powiadali: co w rodzinie, to nie zginie.
Ciemny obraz przysłonił mój umysł. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłam, były szmaragdowe oczy. Nie należały jednak do ojca. Te akurat doskonale znałam.
Może nadszedł mój czas? Przecież nie było tu nigdzie Nathiela. Zniknął, a mimo tego słyszałam jego głos. Wypowiadał łagodnie dobrze mi znane imię, tuląc mnie do swojej piersi. Miałam wrażenie, że mimowolnie się uśmiecham. Jeżeli właśnie teraz miałam umrzeć, mogłam to przynajmniej zrobić ze świadomością, że w moim sennym świecie był ktoś, kogo przecież kochałam.

niedziela, 3 maja 2015

Rozdział 66 - "Wbrew sobie"

Myślałam, że nie uda mi się skończyć tego rozdziału na czas. Po pierwsze praca mi na to nie pozwalała, po drugie zmęczenie, po trzecie dużo w nim kreśliłam, bo mi nie odpowiadał. Nie do końca wiedziałam, co Deaniel mógłby powiedzieć i jak miałaby się potoczyć fabuła (mimo że znałam jej zakończenie).
Ogólnie to mam w pracy takiego gościa, który nazywa się Daniel. Ba. Ma brązowe oczy i brązowe włosy. Na dodatek niezbyt za nim przepadam. Przypadeg? NIE SONDZE! Pracuję z demoniczną wersją Deaniela ;____;

POPRAWIONE [01.04.2019]
***

Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Szok był tak wielki, że nawet nie dostrzegłam, kiedy zabójcze korzenie gwałtownie zaczęły sunąć w moją stronę. Wzrok wciąż miałam utkwiony w przepełnionych nienawiścią, tak dobrze mi niegdyś znanych, orzechowych tęczówkach. We wspomnieniach widziałam jego ciepły uśmiech, słyszałam radośnie niosący się w dal śmiech oraz głos, który wypowiadał moje imię w sposób, jaki nikt tego nie robił. Deaniel, który był tchórzliwy, przerażony perspektywą zniknięcia z powierzchni ziemi, a mimo tego dobry, oddany i przepełniony nadzieją na lepsze jutro. Nie tkwiło w nim zło. Był po ludzku zwyczajny, jak każdy nastolatek. Ten, kto przede mną stał, nie mógł nim być. Deaniel Matthers już dawno umarł.
– Spodziewałem się cieplejszego powitania – usłyszałam bardzo niepodobny do niego głos przepełniony mrokiem. Jego tonacja była obniżona, przez co brzmiał zdecydowanie bardziej przerażająco.
Chłopak uśmiechnął się diabelsko, kierując w moją stronę powolne kroki. Stary Matthers miał w sobie nietypowy urok, który widoczny był nawet w jego chodzie. Wyglądał przy nim jak nieśmiała dziewczynka wchodząca niepewnie w dorosłość. Jego klon był pewny siebie pod każdym względem, co uwidaczniało się nie tylko w chodzie.
– Milczysz? Cóż, nie tego się spodziewałem.
Półdemon próbował udawać zasmuconego, co mu niestety nie wyszło. W końcu smutek to ludzkie uczucie, którego przepełnione po brzegi złem demony nie mogły odczuwać.
W panice zdołałam postawić tylko jeden krok w tył, potem potknęłam się o korzeń wystający z ziemi i upadłam w okowy zniszczonej trawy. Mój upadek okazał się być przesądzający. Korzenie dostrzegły ofiarę, więc oplotły się wokół nadgarstków, talii, nóg, a nawet szyi, ograniczając tym samym pole mojego ruchu. Stojąca obok Andi zaczęła rozpaczliwie głośno krzyczeć. Chciałam jej powiedzieć, żeby uciekała, ale korzenie coraz mocniej zaciskały się wokół mojego gardła, nie pozwalając mi na wypowiedzenie nawet jednego słowa.  
Deaniel spojrzał z pogardą w stronę małej demonicy.
– Andi Tourlaville – odezwał się z kpiną w głosie. – Za zniewagę wobec własnej rasy powinnaś natychmiastowo zginąć – warknął, po czym pstrykając palcami prawej dłoni sprawił, że czerwonowłosa dziewczynka została uwięziona. Nie zdążyła nawet wydać z siebie żadnego dźwięku, gdy korzenie oplotły jej usta. Miałam ochotę krzyczeć, widząc przerażenie w oczach małej, zapłakanej dziewczynki, nie wydałam z siebie jednak żadnego dźwięku. Zamiast tego zaczęłam się krztusić. Korzenie w szybkim tempie uczyniły z małej demonicy zastygły w bezruchu kokon. Bałam się, że będąc w takim więzieniu, długo nie pożyje.
Spojrzałam z niedowierzaniem na Deaniela, który właśnie uklęknął przede mną i wbił swoje bezczelne spojrzenie prosto w moją twarz. Diaboliczny uśmiech zniknął z jego twarzy, ustępując miejsca wyimaginowanemu smutkowi. Cóż, demoniczna wersja mojego przyjaciela była całkiem niezłym aktorem, z powodzeniem udawała ludzkie emocje.
– Kochałem cię – przyznał swoim dawnym głosem, przez co zaczęłam się czuć niepewnie. A co, jeśli w tym ciele wciąż krył się prawdziwy Deaniel? – Co mi z tego przyszło, Lauro? Cały czas mnie odrzucałaś i na dodatek obdarzałaś chłodem. To dziwne, ale zupełnie inaczej traktujesz teraz Nathiela, który jest moim wrogiem. To twoja wina, że cierpiałem z powodu głupiego, ludzkiego uczucia, jakim była miłość – mówiąc to, zniżył znacząco głos. Zacisnął mocniej pięść, zmuszając korzenie do tego, aby jeszcze mocniej mnie ścisnęły. – Jak mogłem uratować kogoś takiego, poświęcając własne życie? – dodał szeptem, pochylając się tuż nad moją twarzą. W tym momencie znów wydawał się być sobą. Chciałam wierzyć  w to, że jeszcze nie wszystko było stracone i mogłam go odzyskać. Nie jako moją miłość, a przyjaciela, którego mi brakowało.
– Nie poradzę nic na to, że wciąż coś do ciebie czuję. – Pogładził mnie powolnie po policzku, jakby chciał w ten sposób ukazać szczerą tęsknotę. Ja jednak w nią nie wierzyłam. Chciał mnie omamić czułością, która już nie istniała. – Czekałem z upragnieniem, aż ktoś uwolni mnie z sideł otchłani, gdzie istnieje tylko to, czego człowiek nie pojmie rozumem. Ale moje czekanie się opłaciło. – Psychopatyczny uśmiech rozszerzył twarz chłopaka. Przysiadł na trawie w pozycji tureckiej i odchylił się w tył, opierając leniwie podbródek na dłoni. Nawet przez chwilę nie spuścił ze mnie wzroku, na dodatek ani razu nie mrugnął, jakby bał się, że mogę się rozpłynąć w powietrzu.
– Nasz świat mógł wyglądać tak pięknie, gdybyś chociaż dała mi szansę. – Westchnął ciężko.
W Northem Park wszystkie pnącza zaczęły naraz wydawać na świat kwitnące pąki. Różnobarwne płatki owiały okolice swoją piękną, zwodniczą magią, którą dopełniała noc. W powietrzu niósł się zapach wiosny. Zdołał on na chwilę otumanić mój umysł.
– Niestety – kontynuował Deaniel – wybrałaś inną ścieżkę, a mój świat stał się do bólu zgniły.
Kwiaty zaczęły nagle tracić swoje kolory. Nie niosły już ze sobą wielobarwnej i pachnącej wiosny. Zgniłe płatki zaczęły opadać na ziemię. Wkoło niósł się nieprzyjemny zapach rozkładających się roślin wymieszanych z kwaśną ziemią. Miałam wrażenie, że magia Deaniela uzależniona była od jego nastroju. Kiedy zdawał się być zdenerwowany, korzenie dusiły mnie mocniej. Gdy na chwilę się uspokajał, wszystko wracało do normy.
– Och, przepraszam – zaczął ironicznie chłopak. – Gdzie moje maniery? Nie dałem ci nawet dojść do słowa, a tak stęskniłem się za twoim głosem.
W każdej literze zawierającej się w jego słowach tkwiła przesadna ilość sarkazmu. Ironia od zawsze była moją bronią, Deaniel naprawdę rzadko się jej chwytał. Wciąż jednak zapominałam, że to nie ta sama osoba, którą poznałam prawie rok temu.
Uścisk korzeni na mojej szyi zdecydowanie zelżał. Ręce, nogi i talię wciąż miałam jednak silnie obwiązane. Złapałam kilka głębokich wdechów z trudem powstrzymując się od niechcianego kaszlu. Czułam, że jeszcze chwila i pożegnałabym się z życiem. Deaniel najwyraźniej wiedział, kiedy przerwać tortury. W końcu nie mógł mnie jeszcze zabić.
– Czyżbyś nie była w stanie mówić? – spytał rozbawionym.
– Zgiń – warknęłam ochrypłym głosem, spoglądając prosto w jego oczy z niekrytą nienawiścią.
Półdemon uniósł brew, przyglądając mi się uważnie.
– Nareszcie zaczęłaś walczyć o swoje i przestałaś udawać ofiarę? – zaśmiał się, podnosząc się z ziemi. Spojrzał na mnie z góry, jakby chciał podkreślić swoją wyższość. Jego spojrzenie było pełne pogardy.
– Coś w ten deseń – mruknęłam od niechcenia, nie spuszczając z niego czujnych oczu.
– Cudownie. – Chłopak uśmiechnął się w taki sposób, w jaki nie uśmiechał się żaden człowiek chodzący po tej ziemi. Chwilę potem uniósł dłoń i pstryknął palcami, dzięki czemu moje ciało stało się wolne od korzeni. Ten fałszywy przejaw dobroci zdziwił mnie w niemały stopniu, podejrzewałam jednak, że był częścią planu, który uknuł w swojej głowie.
Nie spuszczając z niego oczu, powoli zaczęłam podnosić się z ziemi. Czułam się bezsilna. Zupełnie jakby mordercze korzenie powoli zaczęły wysysać ze mnie energię życiową. Czerwone, krwawe ślady na nadgarstkach dawały o sobie znać silnym, pulsującym bólem.
– Wiesz, co oznaczają rany na twoich dłoniach? – spytał Deaniel, unosząc brew. – To, że nie przeżyjesz dzisiejszej nocy – dodał, zanosząc się dzikim śmiechem. – Widzisz, jedną z zalet przebywania w otchłani jest to, że twoja moc staje się potężniejsza. Tak samo działa długotrwałe przebywanie w Reverentii.
To wiele wyjaśniało. Nathiel sam wspomniał, że nie mógł z siebie wykrzesać upragnionej mocy, ponieważ zwyczajnie jej w sobie nie czuł. W świecie demonów spędził zaledwie trzy dni, jak więc mógł ją kiedykolwiek poczuć? 
– Pobawić się z tobą czy patrzeć jak umierasz w męczarniach z powodu trucizny, która już krąży w twoich żyłach? – spytał chłopak, spoglądając w niebo z udawanym zamyśleniem. Doskonale wiedziałam, że chce mnie nastraszyć. To nie był Deaniel, którego znałam. Przestałam go już spostrzegać jako dawnego przyjaciela, który oddał za mnie życie. Jego dobra strona zniknęła w otchłani i nigdy więcej nie powróci. Złą postać, która przede mną stała, powinnam potraktować jak zagrożenie, którego nie mogę łączyć z sentymentem. Nie była to prosta rzecz, szczególnie, gdy urywki wspomnień pokazywały mi jego radosną i uśmiechniętą twarz, musiałam to jednak zwalczyć. Demon, który raz trafił do otchłani, już nigdy nie będzie taki sam, nieważne jak bardzo był dobry, zanim się tam znalazł.
Drżącą dłonią sięgnęłam do kieszeni po exitialis. Ten czyn najwyraźniej zdziwił Matthersa, który na moment uniósł do góry brew.
– Myślisz, że ty i twój nóż wygracie z mocą ziemi?
– Nie – mruknęłam w odpowiedzi, ściskając w dłoni exitialis – ale lepsza próba walki, niż bezczynne stanie w miejscu.
Deaniel uśmiechnął się pod nosem.
– Zmieniłaś się.
W jednym momencie korzenie zaczęły znikać z powierzchni ziemi. Northem Park powróciło do stanu sprzed tej masakry, zupełnie jakby wcześniejsze użycie magii było tylko i wyłącznie iluzją. Andi także została uwolniona. Jej blade ciało leżało teraz omdlałe na trawie. Na szczęście wciąż oddychała.
Cudem powstrzymałam się od westchnienia wyrażającego ulgę. Deaniel mógł to w końcu zauważyć i wykorzystać przeciwko mnie, a tego nie chciałam. Całą swoją uwagę powinien skupić teraz na mnie, nie na Andi, która tego dnia przeszła więcej, niż powinna.
– Proszę – zaczął chłopak, rozkładając ręce w bok. – Droga wolna. Chcę zobaczyć, jak bardzo bezwzględna jesteś. Zaatakuj mnie. Spróbuj zabić. W końcu nie jestem tą samą osobą, co kiedyś, prawda? – zaśmiał się głośno.
Wyciągnęłam nóż w jego stronę, szykując się do ataku, coś wciąż trzymało mnie jednak w miejscu.
Nie potrafiłam go zabić. Wciąż dręczyło mnie dziwne uczucie, że tkwiła w nim jakaś cząstka dawnego Deaniela, którą da się jeszcze odzyskać. Dotykało mnie wręcz śmieszne wrażenie, że jego zachowanie to czysty żart, a przecież mój przyjaciel lubił sobie żartować. Z trudem zaciskałam zęby, starając się nie poddać w swoim mocnym postanowieniu. Powoli jednak słabłam.
– Co jest? – zakpił Matthers, krzywiąc się w pogardliwy sposób. – Czyżbyś nie była w stanie mnie zabić? Sądzisz, że wciąż jestem twoim ukochanym przyjacielem, który nie zrobi ci krzywdy?
Potrząsnęłam głową, nie mogąc nic z siebie wydusić. Cała odwaga, jaką w sobie miałam, umknęła między drzewa.
– Boisz się – syknął chłopak, kierując swoje kroki w moją stronę. – Strach cię paraliżuje. Czuć go w powietrzu.
– Nie zbliżaj się – warknęłam, próbując grać twardą. Z trudem powstrzymywałam się od wycofania swoich kroków w tył. Odległość między mną a Deanielem powoli stawała się przerażająco mała.
– Bo co? Krzywdę mi zrobisz? – zaśmiał się głośno.  
Już tylko metr dzielił go ode mnie. Moje serce biło coraz mocniej, a umysł spowijała coraz gęstsza mgła. Nagle mój oddech stał się dziwnie płytki. Nie wiedziałam, czy była to kwestia działającej już trucizny, czy wielkich pokładów adrenaliny, która nade mną panowała. Powoli zaczynałam tracić nad sobą władzę. Czułam, że dłużej nie zniosę tej presji.
Deaniel postawił w moją stronę kolejny krok, a ja w panice zamachnęłam się na niego nożem. Moje oczy mimowolnie powędrowały w drugą stronę, jakbym bała się efektu tego słabego ciosu. Wiedziałam, że taki sposób walki nie jest najkorzystniejszy i pokazuje tylko strach. Wiedziałam też, że nie zrobi krzywdy mojemu przeciwnikowi.
– Słodka, bezradna Laura – zaczął pogardliwie Deaniel. Dopiero teraz skierowałam w jego stronę spojrzenie. Zdziwił mnie widok dłoni zaciskającej się na ostrzu noża. Gdyby się nie obronił, prawdopodobnie dostałby prosto w serce. Ręka, która okalana była przez ciemny dym zastępujący mu krew, przypomniała dzień, w którym próbował mi udowodnić, że demony istnieją. Nie chciałam mu wtedy uwierzyć i stwierdziłam, że to prawdopodobnie jakaś magiczna sztuczka.
– Spójrz mi w oczy – syknął zdenerwowany chłopak. Mimowolnie uczyniłam to, co mi rozkazał. Jego twarz była zbyt blisko mojej, a to jeszcze bardziej mnie zdezorientowało. Wciąż widziałam w nim cząstkę starego Deaniela, której rozpaczliwie starałam się bronić.  
Zacisnęłam usta, aby nie dać się ogarniającemu mnie uczuciu rozpaczy.
– A mówiłaś, że nie potrafisz ufać – szepnął Matthers, mrużąc oczy z rozkoszą, która świadczyła o napawaniu się moim strachem.
Krzyknęłam z bólu i skuliłam się na ziemi, wypuszczając exitialis z dłoni. Dopiero po chwili zdołałam się zorientować, że mój wróg użył własnego noża. Wbił go brutalnie w mój bok. Spod dłoni, która uciskała ranę, zaczęła wyciekać krew. Ból był niesamowicie silny. Nie mogłam powstrzymać łez, a tym bardziej jęku bólu, który mimowolnie wyrwał się z moich ust.
– Myliłem się – prychnął chłopak, kucając przy mnie. – Wciąż jesteś tą samą słabą i tchórzliwą Laurą, co kiedyś. Jedyna różnica w twoim zachowaniu, to próba rozpaczliwej walki, i to, że – tu przerwał, uśmiechając się ironicznie – za bardzo zaczęłaś ufać ludziom. Twoja twarda zasada stała się twoją własną słabością, droga przyjaciółko.
Deaniel miał rację. Przez to, co przeżyłam w dzieciństwie, nie chciałam nikomu ufać. Wszyscy ludzie byli dla mnie wrogami, którzy chcieli mnie zranić. Miałam jedną przyjaciółkę, ale i jej nie mówiłam o wszystkim w obawie przed nagłą zdradą. Nie bałam się być sama. Tak było wygodniej. Wszystko zmieniło się w chwili, gdy wkroczyłam w świat demonów. To Deaniel otworzył przede mną nieznaną dotąd bramę uczuć, a Nathiel nauczył mnie, jak obdarzać nimi ludzi.
– Masz rację – mruknęłam, przenosząc wzrok na swojego dawnego przyjaciela.
Deaniel uniósł brew, przyglądając mi się z zainteresowaniem.
– Zaufanie stało się moją słabością, ale nie można zapominać, że to cecha każdego człowieka.
Chłopak milczał, wciąż przyglądając mi się w skupieniu. Uśmiech zniknął z jego twarzy.
– Ty już nie jesteś człowiekiem – dodałam, sięgając po nóż leżący nieopodal mnie. – Płakałam za tobą, wiesz? Przeklinałam siebie w duchu za to, że pozwoliłam ci odejść. Nie chciałam, żebyś właśnie tak zakończył swoje życie: ratując mnie i odchodząc w zapomnienie. Twoje poświęcenie szło za mną każdego dnia, nie dając mi spokoju. Nie zdążyłam ci nigdy powiedzieć, jak wiele dla mnie znaczyłeś, bo byłam zbyt chłodną i zamkniętą w sobie osobą. Wciąż nią jestem, ale teraz przynajmniej potrafię wyrazić to, co czuję. – Spojrzałam prosto w jego oczy, przybierając smutny wyraz twarzy. Dłoń chwyciła nareszcie exitialis. Starałam się to robić w taki sposób, aby Deaniel tego nie zauważył. – Przepraszam, że w ciebie zwątpiłam. Byłeś moim przyjacielem, który mimo własnego tchórzostwa starał się mnie chronić. Nie kochałam cię w taki sposób, jak ty mnie, niewątpliwie byłeś jednak jedną z najważniejszych osób w moim życiu. – W moich oczach pojawiły się łzy. – Chciałam ci podziękować. Za to, że byłeś i podarowałeś mi swoje cenne życie. Dzięki tobie wiem, że warto było po raz pierwszy komuś zaufać.
Półdemon patrzył na mnie oczami pełnymi obojętności. Mimo że milczał, a moje słowa najwyraźniej go nie wzruszyły, wiedziałam, że uważnie mnie słucha i nie zwraca uwagi na otoczenie. To była moja szansa.
– Dziękuję – szepnęłam, siląc się na łagodny uśmiech. W następnym momencie zamachnęłam się nożem i wbiłam go prosto w serce demona. Z moich ust momentalnie wyrwał się nieopanowany szloch. Nie chciałam tego robić, ale wiedziałam, że nic innego mu już nie pomoże. Deaniel Matthers zniknął z mojego życia już wtedy, gdy trafił do otchłani.
Demon spojrzał na mnie zszokowany, nie dowierzając temu, co zrobiłam. Chwile potem przeniósł swoje oczy na pierś, z której ulatniał się ciemny dym.
– I przepraszam – dodałam cicho. Łzy spływały po moich policzkach potokiem, a uśmiech drżał z rozpaczy. Zrobiłam coś, co było koniecznie, nie to, co chciałam zrobić. Właśnie takie czyny bolały w najbardziej.
Zdziwienie szybko zniknęło z twarzy mojego przyjaciela. Jego usta rozszerzyły się w delikatnym, łagodnym uśmiechu, którym zawsze witał mnie z rana. Jego oczy zostały pozbawione jakiejkolwiek nienawiści. Byłam pewna, że w ostatnich chwilach życia stary Deaniel powrócił do świata ludzi. Ten fakt zabolał mnie ze zdwojoną siłą i wywołał jeszcze większą falę rozpaczy.
Mój przyjaciel, dzięki któremu wciąż żyłam, zaledwie wystawił w moją stronę dłoń, nie zdążył mnie jednak dotknąć ani wymówić żadnego słowa. Jego postać rozpłynęła się w powietrzu, pozostawiając po sobie szary dym. Deaniel zniknął, ponownie zostawiając po sobie przerażającą pustkę.
Pochyliłam głowę w taki sposób, że dotykałam nią trawy. Jedną dłonią trzymałam krwawiący bok, a drugą uderzałam bezradnie o podłoże. Nie potrafiłam powstrzymać szlochu, który rozdarł moje płuca.
Wszyscy ważni ludzie odchodzili z mojego życia. Najpierw Deaniel, potem moja matka, następnie Hugh, a na końcu sam Nathiel. Nie mogłam już więcej znieść.
Silny wiatr poruszany emocjami opanował okolicę. Miałam wrażenie, że namiastka mojej chaotycznej mocy właśnie próbuje przejąć kontrolę nad otoczeniem. Nie wiedziałam wówczas, jak bardzo się myliłam.
Potężny powiew wiatru poniósł za sobą potężny grzmot. Uniosłam załzawione oczy, dziwiąc się nagłą zmianą atmosferyczną. Przecież nic nie zapowiadało burzy. Jeszcze przed chwilą niebo było czyste, bezchmurne, a powietrze lekkie, rześkie i chłodne. Co takiego się działo? Czy to efekt otwarcia otchłani?
Przetarłam rękawem oczy i usiadłam na trawie. Złe efekty pogodowe coraz bardziej zaczęły przypominać burzliwą walkę przyrody z nieznanymi mocami. Silny wiatr i grzmienie nabierały siły, zupełnie jakby zło było tuż, tuż. Liście zerwane siłą z drzew zaczęły krążyć wokół mnie, próbując mnie zranić. Mimowolnie zmrużyłam oczy.
Zmusiłam się do powolnego, choć ciężkiego i chwiejnego podniesienia się z ziemi. Jeszcze nie wiedziałam, co się działo, ale miałam wrażenie, że powinnam stąd jak najszybciej zniknąć. Postawiłam w stronę omdlałej Andi zaledwie kilka kroków, potem usłyszałam powolne klaśnięcia przedzierające się szturmem przez wiatr. Bałam się odwrócić w tył, wiedziałam bowiem, że czeka mnie tam coś, co może pozbawić mnie życia.
– Brawo – usłyszałam niski, męski głos. – Nie sądziłem, że okażesz się osobą, która jest w stanie mnie zainteresować. Osobą godną choćby domieszki mojego podziwu.
Nie musiałam się odwracać, aby dowiedzieć się, kto wraz ze swoją mocą zawitał w progi Northem Park. W końcu sama posiadałam namiastkę tej przerażającej siły.
– Witaj ponownie, Lauro.