niedziela, 23 października 2016

[TOM 2] Rozdział 58 - "Mentalna pułapka"

Już dawno nie miałam tak wielkiego zapału do pisania rozdziałów WCN. Wydaje mi się, że ten jest napisany całkiem dobrze. Siedzi i czeka na blogu już od tygodnia, za to następny jakoś nie chce się napisać! Okazuje się, że do końca 3/4 demona zostały jednak... 3 rozdziały. Jakoś się ta rozpiska dziwnie skróciła, ale równie dobrze może się jeszcze wydłużyć, bo niektóre pomysły wchodzą mi do głowy nagle. Z tego co widzę, to tom 3 nie będzie miał więcej niż 40 rozdziałów. Rozpiska wciąż się pisze, ale nie jest najgorzej, bo wychodzi na to, że cały czas coś się dzieje. 
Czuję, że tak łatwo się z tą serią nie rozstanę. Dobrze operuje się światem, który się zna jak własny! Gorzej tworzy się te nowe, bo potem znów się musisz do czegoś długo przyzwyczajać. 
Mamy Sapphire, mamy nawet Raidena i Riela, których wątek raczej rozwinę w 3 tomie, no i mamy też jęczącego Sorathiela! Więc...
***
                Reverentia.               
                Miałam przedziwne wrażenie, że niedługo stanie się moim drugim domem. Zaczynałam już kojarzyć poszczególne drzewa, a co było najbardziej niepokojące: one również zdawały się mnie kojarzyć. Na nasz widok zaczęły kołysać się i wyciągać w naszą stronę konary. Nie wyglądały, jakby chciały zrobić nam krzywdę. Wyglądały, jakby się cieszyły, że nas widzą. A może to tylko moja chora wyobraźnia? Może po prostu chciałam poczuć, że w tej zimnej i opustoszałej krainie jest coś, co nas wesprze a nie zabije? O to akurat było bardzo trudno.
                Nasz skład był nieliczny. Wielu po prostu zrezygnowało z udziału w tej samobójczej przeprawie. Miałam jednak nadzieję, ze nasz właściwy skład nie ukróci się o tak wielką liczbę członków i nie wrócimy do punktu wyjścia. Trudno jest działać mając w składzie tylko: Sorathiela, Nathiela, Ethana, Arena, Andi, niedoświadczonego jeszcze w walce Aleca, którego podziwiam za zapał i kilku innych początkujących członków. Nasz szef stwierdził, że mniejsza ilość osób wzbudzi mniej podejrzeń w Reverentii i być może przekradniemy się do pół demonów niezauważeni, ale mnie to w żadnym stopniu nie pocieszało. Nawet nie wiedzieliśmy gdzie w tym momencie znajdują się nasi przyszli sojusznicy. Potrafili się dobrze ukrywać. Co prawda Andariel – brat Andi – przekazał im informacje na temat tego, że dziś będziemy ich szukać, ale czy zadadzą sobie trud, żeby wyjść nam naprzeciw? Za bardzo się bali, że zostaną odkryci. Martwiłam się, że ta misja może nie skończyć się dobrze. Nathiel natomiast był lepszej myśli. Jak zawsze bezstresowo podchodził do wykonywanego zadania. Czy on naprawdę nigdy się niczym nie przejmował? Nieraz umierał ze strachu o mnie, kiedy wychodziłam do sklepu na dziesięć minut, ale kiedy wykonywał niebezpieczne misje – był jak w siódmym niebie. Nathiel to istota stworzona do bycia łowcą cienia. Nie wyobrażam sobie co mógłby robić poza walką z demonami. Na pewno nie pracować jak zwyczajny człowiek – w tym się nigdy nie sprawdzał.
                Strategię mieliśmy ustalić na miejscu, niestety, nijak nam to wychodziło. Panowała między nami niezgoda, co nie sprzyjało współpracy. Doszliśmy w końcu do tego, że jest nas bardzo mało i dlatego nie ma sensu się rozdzielać – przecież i tak nie mieliśmy jak skontaktować się z resztą w Reverentii – wszelakie urządzenia pochodzenia ludzkiego nie działały tutaj, a flary mogły nas tylko zdradzić. Musieliśmy być niewidzialni.
                Istniało prawdopodobieństwo, że nie znajdziemy pół demonów. Groziło nam to nieudaną misją. Sorathiel stwierdził, że jutrzejszego dnia ludzkiego znowu możemy tutaj wyruszyć. On naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielkiego ryzyka się podejmowaliśmy. Sam nigdy nie był w Reverentii. Przydałby mu się jakiś mocny cios w tył głowy, który przywróciłby go do ładu. Z takim szefem daleko nie zajdziemy. Nikt ślepo nie będzie za nim podążał. Wciąż wierzyłam, że zmądrzeje, ale zdążyłam już zauważyć, że potrafi być uparty i trzymać się mocno swoich racji. Pod pewnym względem przypominał mi Hugha. Może starał się być taki jak on?
                – Przywołuje wspomnienia – odezwała się cichym głosem Andi. Spojrzałam na nią ukradkiem. Była zamyślona, może niezbyt zadowolona z powodu tej podróży. Kiedyś wspominała, że nie chce tu więcej wracać. Bała się, że znów stanie się osobą, którą kiedyś była. Przyzwyczaiła się już do ludzkiego życia. Żyła wśród ludzi i jak człowiek się zachowywała. Wizyta w Reverentii mogła trochę namieszać w jej głowie.
                – Jakie wspomnienia? – spytał nachmurzony Alec.
                Nastolatka na dźwięk jego głosu skrzywiła się znacząco.
                – Mieszkałam tu przez sześć lat, debilu.
                – Widać.
                Dwójka czternastolatków zmierzyła się groźnie. Ostatnim co chciałam tutaj słyszeć i widzieć to ich kłótnie. Nikt nie będzie ich rozdzielał, gdy się pobiją. Czy naprawdę tak trudno było im ze sobą współpracować? Byli w tej samej drużynie.
                – Kto się kłóci, ten się młóci – mruknął Nathiel od niechcenia. Raczej zainteresowany był podrzucanym do góry exitialis niż codzienną dawką kłótni najmłodszych członków Nox.
                Andi i Alec słysząc tekst Auvreya, zarumienili się soczyście i odwrócili od siebie głowy. To prawda, że z tekstu Nathiela można było wyciągnąć wiele dziwnych wniosków, ale chyba nie byli aż tak zażenowani jego głupią wypowiedzią? Przecież to już codzienność. Może jednak było między nimi coś, co wykraczało poza sferę nienawiści? Wstyd wiele mógł powiedzieć o dwójce młodych ludzi.
                – Bezmózgi drań! – odezwała się zbulwersowana demonica. Zacisnęła pięści i spiorunowała wzrokiem Auvreya, oczekując od niego odpowiedzi. Ten jednak milczał. Uśmiechał się do siebie, jakby był teraz we własnym świecie. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby marzył o długonogich blondynkach z wielkimi przednimi walorami. Już raz byłam w świecie jego wyobraźni i nie chciałam tego powtórzyć.
                Rozmowy ucichły. Andi szła w bezpiecznej odległości od Aleca i pochylała głowę ku dołowi w taki sposób, aby jej czerwone włosy zasłaniały całą prawą stronę twarzy. Alec również na nią nie patrzył. Udawał, że interesują go kołyszące się dziwnie drzewa. Jego zawstydzenie zdradzał nerwowy gest w postaci drapania lewego policzka. Obydwoje wyglądali jak z pięknego obrazka przedstawiającego preludium zakochania. Co prawda nie sądzę, aby kiedykolwiek mieli stworzyć z tymi charakterami jakiś związek, ale może dojdzie do tego, że zaczną się w końcu dogadywać.
                – Czujecie ten dziwny zapach? – spytał po pewnym czasie Nathiel, marszcząc czoło. W chwili gdy o tym mówił, nie wyczuwałam żadnego nowego zapachu. Dotarł do moich nozdrzy z małym opóźnieniem.
                Siarka. Delikatny zapach siarki wymieszanej z krwią. To bardzo niepokojące wrażenie węchowe.
                Każdy z nas chwycił dyskretnie za nóż i ścisnął go w dłoni. Wstrzymaliśmy również dalszą wędrówkę i zaczęliśmy się czujnie rozglądać. Akurat przechodziliśmy przez las. Szum liści kołyszących się drzew zagłuszał jakiekolwiek inne dźwięki.
                – To nie jest dobry znak – odezwał się szeptem Aren. Spojrzałam na niego pytająco, a on odwzajemnił moje spojrzenie. – La bonne fee kiedyś o tym wspominały.
                Gdy uświadomiłam sobie co ma na myśli, moje serce stanęło w miejscu. W tym samym momencie coś dotknęło mnie w ramię i szybko odwróciłam głowę w tył. Przed oczami mignęły mi tylko różowe pasma włosów. To nie był dobry znak. Istniała w Reverentii tylko jedna osoba, której moc mogła nieść za sobą zapach siarki. To charakterystyczne dla osób, które używały mocy mentalnych. Kiedy chciało się wyczuć intrygę, należało użyć nozdrzy.
                Morderczy chichot trafił do moich uszu, zagłuszając myślenie. Miałam wrażenie, że tym razem demonica przeniosła się na przody. Gdy tam spojrzałam ujrzałam jednak pustkę. Byłam lekko zdezorientowana. Przecież jeszcze przed chwilą stali tutaj członkowie Nox. Czy to efekt działania mentalnej siły? Byłam pod wpływem iluzji? Czy moja drużyna mnie widziała, czy oni również stali sami i zastanawiali się co się dzieje?
                Tuż nad sobą dosłyszałam głośne klaskanie. Spojrzałam do góry, gdzie na gałęzi siedziała Sapphire. Nim zdążyłam zareagować, zeskoczyła na dół i zagrodziła mi drogę. Wciąż klaskała w dłonie. Ten dźwięk wydawał mi się dziwnie nużący. Przez chwilę miałam wrażenie, że usnę, ale szybko pozbyłam się tego uczucia, gdy zamachnęłam się nożem wprzód. Roześmiana Sapphire zniknęła z mojego pola widzenia i przeniosła się za mnie. Czułam się otępiała. Moje ruchy dziwnie zwolniły a ręce i nogi stały się jak z waty. Nie czułam, że wykonuję jakikolwiek gest. Byłam jak sparaliżowana.
                Cały świat zaczął wirować mi przed oczami. Nie wiedziałam czy to kwestia mojego dziwnego stanu zdrowia, czy może Sapphire zaczęła obezwładniać mnie swoją mocą. Nie podobało mi się to. W głowie próbowałam odszukać słowa la bonne fee, które wytłumaczyłyby mi jak walczyć z mocą mentalną. Niestety, nic takiego nie pamiętałam. Czy przeciętny człowiek był w stanie jakkolwiek z nią walczyć? Chyba tylko inna moc mentalna mogła ją zwalczyć. Moją śladową ilość siły chaosu odziedziczonej po Aidanie nie można było nazwać siłą umysłu. Nie potrafiłam jej nawet użyć, żeby się obronić.
                Upadłam na kolana, a potem przewróciłam się na bok jak kłoda. Starałam się walczyć z ogarniającą mnie słabością, ale moje starania nic nie dały. Utonęłam we mgle przypominającej mi cienisty dym. Wiedziałam, że to co się dzieje nie jest przypadkiem. Popełniliśmy wielki błąd.
                – To pułapka – szepnęłam w pustkę. W odpowiedzi usłyszałam głośny śmiech dochodzący do z oddali. Nie byłam już w stanie walczyć. Dałam się wciągnąć w otchłań reverentyjskich wizji. Tak naprawdę nie wiedziałam co się ze mną działo. Czułam się jak podczas koszmaru, który ukazuje wszystkie najgorsze wizje mojego strachu. Moje serce kuły cieniutkie i niewidzialne szpilki – przez nie nie mogłam złapać oddechu. Raz z moich ust wydobył się krzyk bólu, potem nie wiedziałam już czy jęczę, czy milczę, czy szepczę. Głosy znajomych mi ludzi zlewały się w jedną chaotyczną myśl. Teraz już nie tylko serce błagało o śmierć – głowa pękała na miliony kawałeczków – miałam wrażenie, że ją obejmuję, ale nie byłam tego pewna. Moje ciało było pod kontrolą losu, który rzucał mną w ciemnościach jak chciał.
                Czułam, że moja nieświadomość mogła trwać nawet całe wieki. Cały czas błagałam w duchu, żeby to się wreszcie skończyło. Nie chciałam umierać w taki sposób. Nie chciałam oszaleć, a byłam od tego bliska.
                – Jesteś słabsza niż twoja matka – usłyszałam szept, który przerwał cały chaos i pozwolił mi przynajmniej częściowo wrócić do siebie. Teraz już wiedziałam co się dzieje. Leżałam na ziemi cała spocona i zdyszana, moje serce wystukiwało szaleńczy rytm, a ciało drżało jak ugodzone prądem. Po policzkach ściekały słone łzy. Byłam roztrzęsiona.
                Starałam się zbadać teren, ale widziałam tylko ciemność i różowe włosy Sapphire, które wisiały tuż nad moją twarzą – zasłaniały mi widok na czerń.
                – Matka? – spytałam drżącym głosem. Nie rozumiałam nic z wypowiedzi młodej demonicy. Na dodatek wciąż miałam problem z poruszaniem się. Chociażbym chciała, nie mogłam jej nawet drasnąć – po pierwsze byłam bezwładna, po drugie moje exitialis gdzieś zniknęło.
                – Ach, współczuję twoim znajomym z Nox, wiesz? – zaśmiała się dźwięcznie dziewczyna. Podniosłam z trudem głowę i spojrzałam w jej szmaragdowe oczy, które płonęły złośliwością.
                – Dlaczego? – zachrypiałam.
                – Są w gorszej sytuacji niż ty. Muszą walczyć z… – Sapphire przerwała i zaśmiała się krótko. – Nie zgadniesz z kim!
                – Pół demonami – szepnęłam sama do siebie. Tak, teraz cała historia nabierała sensu. Andariel wspominał nam o tym, że jakiś pół demon znajduje się w departamencie. Albo chciał nas ostrzec, albo ktoś, kto w rzeczywistości nim był namówił resztę do sprzeciwienia się nam. To od początku była pułapka. Prawdopodobnie już od chwili, kiedy Nathiel zjawił się tutaj z la bonne fee, żeby ocalić Aurę i Amy. Nie bez powodu spotkali wtedy pół demony. Departament to zaplanował. To dlatego wrócili wtedy cali, zdrowi i nie spotkali na swojej drodze nikogo poza samą Sapphire, która była konspiratorem tej misji.
                Spojrzałam na nią i wstrzymałam dech.
                – Brawo! – wykrzyknęła i klasnęła w dłonie. – Szybko kojarzysz fakty! Naprawdę jesteś mądra! Jak na pół człowieka i pół demona – mówiąc to podniosła się z klęczek. Zaczęła zataczać wokół mnie koła. Miała skrzyżowane na plecach ręce i wydłużone, zabawne kroki małego dziecka. Miałam wrażenie, że lada moment zacznie tutaj tańczyć.
                Otarłam pot i łzy z twarzy. Choć moje ciało wciąż drżało z emocji i niepokoju, byłam w stanie się poruszać. Na oślep starałam się wymacać czarne podłoże – wciąż wierzyłam w to, że natknę się na exitialis i dzięki temu będę mogła zaatakować demonicę. Chyba tylko w taki sposób będę mogła uwolnić się spod kontroli jej mocy.
                – Cieszę się, że mogę cię bliżej poznać, wiesz? – spytała wesoło, jak dziecko. Błysk w jej szmaragdowych oczach świadczył o tym, że nie kłamie. – Czy nie wspominałam ci, że mamy ze sobą wiele wspólnego? – Spojrzała na mnie z szerokim uśmiechem dzikiego węża, którego miało się ochotę chwycić za szyję i udusić. Rzeczywiście. Wciąż słyszałam w głowie jej słowa. To było podczas naszego pierwszego bliższego starcia w galerii handlowej. Wtedy, kiedy zabiła Jamie, a moja moc dała o sobie znać. Nie chciałam wówczas wiedzieć co mamy ze sobą wspólnego i nawet nie kierowałam swoich myśli na ten tor. To był mój błąd. Myślałam wtedy, że Sapphire chce mnie sprowokować, a ona po prostu dała mi podpowiedź.
                Była tak samo pół demonem pół człowiekiem jak ja.
                Demonica zaśmiała się gładko i znów klasnęła w dłonie. Cały czas przypominała mi małe dziecko, które nie wyszło jeszcze z kołyski. Bawiła się ludzkimi umysłami jak gumowymi zabawkami, które mogła w dowolnej chwili przerzucić przez szczebelki łóżeczka. Czytała w moich myślach. Nawet, jeżeli bym chciała, nie ukryję swoich zamiarów. Byłam w świecie, który wykreowała i grałam w przedstawieniu, które miało z góry ustalony scenariusz. Nie mogłam niczego zrobić.
                – Jak to możliwe? – spytałam cicho. Nie mogłam bowiem pojąć jednej rzeczy. Jak Sapphire mogła być pół demonem pół człowiekiem, skoro posługiwała się potężną mocą i miała szmaragdowe oczy, jak reszta cienistych demonów?
                – To proste. – Sapphire zatrzymała się w miejscu i wzruszyła ramionami. Miałam wrażenie, że jej krótka czarna sukienka zmieniła się nagle w kolorowy kombinezon przypominający cyrkowy strój. Teraz nie miała dwóch kucyków u szczytu głowy, a jedną kitę związaną wstążką na boku. Wyglądała na trochę młodszą i bardziej… niewinną, bardziej ludzką.
                – Jest we mnie więcej demona niż człowieka. Bardziej mogłabym przypominać w tym momencie twoją córkę, niż ciebie, w końcu używam magii i mam szmaragdowe oczy – uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. – Prawda jest jednak taka, że pochodzę od demona i ludzkiej kobiety. Znasz to, prawda? – spytała i zaśmiała się dźwięcznie. W jej ręce zmaterializowała się czarna laska, a na głowie ułożył się mały, czarny cylinder, dłonie zostały owinięte przez nieskazitelnie białe rękawiczki, a twarz została pomalowana w dziwnie niepasujące do siebie kolory. Wyglądała jak klaun. – Podobnie jak ty żyłam w świecie ludzi. Pracowałam w cyrku pod okiem surowej matki. Chyba nigdy mnie nie lubiła – mówiąc to, wzruszyła obojętnie ramionami. – Miała mi za złe, że w ogóle istnieję, że musiała mnie urodzić. Dostrzegała we mnie demona, nie człowieka. Wiedziała, że ćwiczę swoje moce na innych pracownikach i jeżeli tylko ktoś mnie zdenerwował, kończył zaraz w domu wariatów. Wiecznie dostawałam baty. – Machnęła laską, a wtedy czerń zaczęła zmieniać się w jakąś zupełnie mi obcą wizję. Teraz nie leżałam już na czarnym skrawku ziemi a w trawie przed czerwono-białym namiotem cyrkowym. Przed wejściem do niego siedziała mała różowowłosa i obrażona dziewczynka. Miała wielkie łzy w oczach i zaciśnięte, obrażone ustka. Była ubrana w tęczową sukienkę, poszarpaną lekko u dołu. Wydaje mi się, że nie miała łatwego życia. Za jej plecami odbywało się cyrkowe przedstawienie. Przez uchylone tylne wejście namiotu widziałam wykonującego rozkazy treserki lwa.
                Z trudem zaczęłam przenosić się do pionu.
                Obok mnie stanęła starsza wersja Sapphire. Uśmiechała się w dziwnie nostalgiczny, udawany sposób. Miała założone na piersi ręce. Teraz jej ubiór znów był taki jak wcześniej. Czarna gotycka sukienka z białymi koronkami i wstążki zawiązane wokół kucyków.
                – Urocza byłam, co? – spytała rozbawiona.
                Za nami pojawił się przerażająco wysoki mężczyzna – rzucał przed nas szeroki cień kojarzący się z potworem, który mógł być skrzyżowany z człowiekiem. Przeszły mnie ciarki, ale gdy spojrzałam w tył, okazało się, że to tak naprawdę zwyczajny… demon? Czyżby jego cień był po prostu iluzją?
                Mała Sapphire zamrugała oczkami i otarła piąstką łzy. Spojrzała nachmurzona na mężczyznę, który przed nią stanął. Był ubrany w dziwnie pasiasty garnitur i przystrojony kolorowymi wstążkami jak dziwak. Co najdziwniejsze – miał zaszyte w uśmiechu usta. Tak, to na pewno był cienisty demon, ale o wiele bardziej przerażający niż Vail Auvrey czy mój ojciec. On nie miał w sobie nawet krzty normalności. Zdawał się patrzeć dalej niż na Sapphire. Zupełnie, jakby zaglądał do jej umysłu, a nie w jej twarz.
                – Trafne spostrzeżenie – odezwała się nastoletnia demonica. Stanęła obok przerażającego demona i uśmiechnęła się uroczo w stronę jego pustego oblicza. – Widzisz, to jest właśnie mój ojciec. Jak się idzie domyślić,  moc mentalną odziedziczyłam po nim, tyle, że on był w niej mistrzem. Ja potrafię zrobić tylko połowę z tego, co on potrafił. Nazywał się Delrith i należał do departamentu kontroli demonów, którym rządził niegdyś Dante Vaux.
                Dante Vaux. Założyciel departamentu, mój dziadek, którego nigdy nie poznałam. Ojciec Aidena Vauxa. 
                – Wiesz, kto go zabił? – Sapphire spojrzała na mnie z rozbawieniem. – Niepozorna, niska blondynka, która wojowała kiedyś w Nox. Całe szczęście, już nie żyje – mówiąc to, wzruszyła obojętnie ramionami.
                Wcale nie zaskoczyło mnie to, że Sapphire wspominała o mojej matce. Już wielokrotnie słyszałam o tym, że wybiła połowę członków dawnego departamentu. Nigdy jednak nie słyszałam o kimś takim jak Delrith. Jeżeli będę miała okazję, muszę o niego dopytać Ethana, musiał go znać, skoro to Calanthe go zabiła.
                Spojrzałam w stronę wizyjnego demona, który podał rękę małej Sapphire. Ta przyjęła ją z uśmiechem. Zupełnie, jakby poczuła, że coś ich łączy. Ta wielka odmienność, objawiająca się w mentalnej sile. Tylko oni widzieli dalej, niż mógł spoglądać jakikolwiek człowiek. Taka moc wyglądała jak przekleństwo.
                – Tatuś zabił moją mamusię i wszystkich ludzi, którzy akurat znajdywali się w cyrku, a potem zabrał mnie do Reverentii i pokazał całkiem odmienny świat. Byłam taka szczęśliwa, że się tu znalazłam – rozmarzyła się demonica.
                Cała wizja zniknęła, ustępując miejsca widokom prosto z krainy demonów. Teraz widziałam małą Sapphire zafascynowaną nowym światem. Delrith trzymał ją za rękę. Nie mogłam patrzeć mu w twarz. Był jak kukła. Przez zaszyte, uśmiechnięte usta przypominał mi stracha na wróble, jego przydługa marynarka dopełniała tylko ten przerażający efekt.
                – Twoja matka to oczywiście zepsuła, ale  spokojnie, wciąż się świetnie bawię – odpowiedziała demonica. Spojrzała prosto w moją twarz i uśmiechnęła się leniwie. Teraz bardziej przypominała mi swojego ojca niż prawdziwą wersję siebie. Miała dziwnie zmrużone oczy. – Wiesz, że Calanthe mogła nie przeżyć? – spytała powolnie. – Mój ojciec zabawiał się jej umysłem przez całe trzy dni. Więził ją w Reverentii. Uwierz, gdybyś ją zobaczyła po powrocie, zapewne byś jej nie poznała. To Aiden wszystko zepsuł – westchnęła z zawodem i wzruszyła ramionami. – Pomógł jej wrócić do siebie. Gdyby nie on, zapewne nie zwałaby się feniksem, który powstaje z popiołów. Chociaż był chłodny i niedostępny, podtrzymywał ją na duchu. Jak myślisz, kochali się? – spytała i przekręciła głowę w bok jak porcelanowa lalka z horroru.
                Czy moi rodzice się kochali? Nigdy się tego nie dowiedziałam. Miałam wrażenie, że usłyszałam tylko część historii z ust Calanthe. Zakochana bez pamięci nastolatka i chłodny demon, który doskonale ukrywał swoje uczucia. Co tak naprawdę ich łączyło? Tego się już raczej nie dowiem.
                – Racja. To nie jest już ważne. – Dziewczyna pokiwała głową ze zrozumieniem. – Ważne jest to, jak świetnie będziemy się dzisiaj bawić! – zanuciła dźwięcznie i podskoczyła wesoło do góry, klaszcząc w dłonie. Na dźwięk jej radosnego głosu, przeszły mnie ciarki.
                Wizja Reverentii uległa rozproszeniu – cienisty dym porwał ją ze sobą i utworzył ciemny krajobraz przerażającej pustki.
                – Jak myślisz, będziesz w stanie znieść trzy dni umysłowych tortur jak twoja matka? – Sapphire postawiła krok w moją stronę. Chciałam się od niej odsunąć, ale zastygłam w bezruchu. Wciąż zapominałam, że to ona mną rządziła w tym świecie. Moje ciało i umysł będą grały tak jak im rozkaże. Byłam bezradna.
                – Sądzę, że jesteś słabsza niż ona – szepnęła demonica i uśmiechnęła się szeroko w taki sposób jak jej ojciec miał zaszyte usta. Przez chwilę miałam wrażenie, że i ona przybiera formę przerażającego strachu na wróble, ale wystarczyło, że zamrugałam oczami, a wizja zniknęła.
                Sapphire stanęła w odległości kilkudziesięciu centymetrów ode mnie. Wyciągnęła w moją stronę rękę. Chociaż chciałam się wyrwać, moje próby okazały się daremne. Byłam bezwładna. Wiedziałam, że mogę liczyć już tylko na osoby z zewnątrz. Tyle, że nie miał mnie kto uratować. Nikt z naszej grupy nie umiał używać mocy mentalnej, a wątpiłam w to, że istniał inny sposób na ocalenie mnie z tego piekła.
                Moje serce znów zaczęło wybijać dziki rytm. Patrzyłam jak ręka Sapphire powolnie zbliża się do mojego czoła. Doskonale wiedziałam, że nie przeżyję trzech dni umysłowych tortur. Moja matka była silniejsza niż ja. Zniszczyła połowę departamentu już jako nastolatka, na dodatek nie bez przyczyny nazwano ją feniksem. Nawet po chwili słabości potrafiła się wznieść. A czy ja to potrafiłam? Wiedziałam, że byle głupia rzecz jest w stanie mnie załamać. Wsparcie rodziny mogło tu niewiele pomóc.
                Blada i chłodna dłoń spoczęła na moim czole, a ja poczułam, że znów zapadam się w przerażającym śnie pełnym chaotycznych głosów, błagających mnie o ocalenie. Już wiedziałam skąd się wzięły.
                To wszystkie osoby, które Sapphire zabiła.
***
                Co tu się do cholery działo? W jednej chwili był wśród swoich kompanów z Nox, a w następnej znalazł się na jakimś dzikim zadupiu, gdzie z każdym następnym krokiem drzewa się przerzedzały. 
               Wystarczyło, że zamrugał oczami, a wszystko zniknęło, jak w jakimś pieprzonym filmie science fiction. Brakowało tylko kosmitów, którzy zaczną do niego przemawiać w obcym języku z zamiarem zjedzenia jego mózgu. Laura zapewne by stwierdziła, że inwazja mu nie grozi, bo jest zbyt inteligentny. Takiej wersji powinien się trzymać.
                Nathiel przedzierał się dzielnie przez chaszcze Reverentii i klął pod nosem na wszystkie demony tego świata. Od początku wiedział, że ta podróż nie jest dobrym pomysłem. Każdy powtarzał Sorathielowi, że powinni wybrać się w inny dzień i w innym składzie. A teraz nie dość, że mają niedobór członków Nox to jeszcze prawdopodobnie każdy z nich jest w tej bezdusznej krainie sam. Nie wyobrażał sobie tego, żeby świeżaki przeżyją. Kompletnie nic nie wiedzą o demonach, departament pozbędzie się ich bez litości. 
               Jak mieli siebie teraz odnaleźć? Jak mieli wrócić w kompletnym składzie do świata ludzi? Nie ustalili żadnej konkretnej strategii, nie ustalili nawet tego co zrobić w takich sytuacjach. Zebrać na powrót cały zespół graniczy z cudem.
                Istniało prawdopodobieństwo, że to Sapphire znowu bawiła się ich umysłami. La bonne fee mówiły, że trzeba wyjść za sferę działania mocy mentalnej, czyli zostało mu podążanie przed siebie. Tyle, że nie każdy wiedział jak radzić sobie w takiej sytuacji.
                Nathiel walnął w drzewo zwiniętą pięścią. Był zdenerwowany. Cholernie zły. Jeżeli wrócą do świata ludzi, nie odpuści tego Sorathielowi. Zachowywał się jak kretyn. Rozumiał to, że się boi, że chciał zapewnić swojej przyszłej żonie i dziecku bezpieczeństwo, ale niczego nie przyspieszy na siłę! Nie wybiją całego departamentu z dnia na dzień! Chcąc nie chcąc będzie musiał wychowywać córkę w świecie, który nie jest do końca bezpieczny. Był szefem organizacji, to jego demony będą chciały zabić w pierwszej kolejności. Musiał się z tym pogodzić i starać się przeżyć, racjonalnie podejmując decyzje. Prawda była taka, że jeszcze przez kilka lat będą użerać się z demonami. Nathiela również to nie cieszyło. Przecież miał córkę i żonę, wiedział co to znaczy martwić się o własną rodzinę. Nie był jednak typem osoby panikującej. Przyzwyczaił się już do takiego życia i starał się po prostu bronić osoby, które kocha w miarę możliwości. Sorathiela również nie zamierzał zostawić. Mimo tego, że zachowywał się ostatnio jak dupek to jednak wciąż był jego przyjacielem i zawsze będzie zanim podążał, nawet na koniec Reverentii – bo koniec świata to tak naprawdę nic w porównaniu z krainą demonów.
                Nathiel przystanął i zmarszczył czoło. Co rusz słyszał jakiś podejrzany szelest. Ilekroć się jednak zatrzymywał, niczego nie dostrzegał. Wcale by się nie zdziwił, gdyby to jakiś członek departamentu go śledził. Nie, on doskonale wiedział, że ktoś z nich go śledził. I nawet domyślał się, kto to mógł być.
                Demon wyprostował się z dumą i uśmiechnął kpiąco.
                – Ile jeszcze zamierzasz się kryć? – spytał głośno. – Myślałem, że powitasz swojego brata uściskiem – dodał ironicznie.
                Przez dłuższą chwilę panował spokój, ale potem rozległy się zdecydowane kroki. Nathiel zacisnął w dłoni exitialis, starając się ukryć swoje zamiary. Wciąż grał nieprzejętego sytuacją luzaka, który czekał na ruch wroga. W rzeczywistości napiął wszystkie mięśnie i wytężył wzrok.
                Wśród drzew przekradał się cień. Ręce trzymał w kieszeniach, plecy miał lekko zgarbione. Nie starał się już ukryć swojej obecności. Prawdopodobnie chciał, żeby Nathiel go wykrył.
                – Uściskiem to może nie – zaczął znudzonym głosem demon, wychodząc zza drzewa. Stanął w całej swojej okazałości w lekkim rozkroku. Nie uśmiechał się jednak jak miał to w zwyczaju. Wyglądał na zmęczonego i zirytowanego sytuacją. Nathiel znał ten wyraz twarzy. Tym razem nie będzie mowy o zabawie. Ta walka będzie szybka i bezlitosna.
                – To może przynajmniej nożem? – spytał młodszy brat, unosząc brew do góry.
                – Z całą moją braterską przyjemnością – powiedział niskim głosem Soriel, skłaniając się w ironicznym geście ku dołowi. – Zdechniesz.
                Bracia Auvrey rzucili się na siebie i rozpoczęli walkę na śmierć i życie.
***
                To była pułapka. Żaden członek organizacji nie miał już co do tego żadnych wątpliwości. Cała ta misja okazała się być z góry zaplanowaną porażką łowców. Dla szefa Nox był to ogromny cios. Miał sobie za złe, że nie rozważył wszystkich za i przeciw. Miał sobie za złe, że nie posłuchał żadnego z członków organizacji, tylko pędził jak na złamanie karku, byleby szybko zawrzeć sojusz i zniszczyć departament. Rozpaczliwie trzymał się tej iskierki nadziei, która pozwalała mu wierzyć w to, że są w stanie zniszczyć demony od zaraz. To nie było możliwe. Strach sprawił, że przestał racjonalnie myśleć. Działał jak zaprogramowana siła, która dąży do określonego celu, nie zważając na otoczenie. Teraz bardziej niż kiedykolwiek czuł się bezradny. Zhańbił stanowisko szefa organizacji Nox, zhańbił dobre imię Hugha – najlepszego wodza łowców wszech czasów. Zachował się jak niedorosły człowiek, egoista, który patrzy tylko na swoje dobro. A przecież tak bardzo chciał być dobrym przywódcą. Nie despotycznym i zimnym draniem, który stawiał dobro swoich ludzi na niższym poziomie niż ryzyko niewiadomej sytuacji. To wszystko go przerosło. Nie był jeszcze gotowy na rządzenie tak sporą ilością osób. Bardziej nadawałby się do tego Ethan niż on. Miał większy staż, więcej doświadczenia, więcej ogłady… Nie ulegał tak łatwo emocjom jak on. Jeżeli żywo wyjdą z całej tej farsy, odda mu swoje stanowisko. Odda je komukolwiek, kto nie będzie prowadził ludzi na rzeź.
                Sorathiel czuł się zagubiony jak mały chłopiec. Łzy same cisnęły mu się do oczu. Był perfekcjonistą. Bolał go każdy błąd, a już szczególnie tak poważny jak ten. Bliski był od tego, żeby się poddać. Przy życiu utrzymywała go tylko myśl, że w domu czeka na niego zmartwiona Amy z dzieckiem. Zaciskał usta tak mocno, że po pewnym czasie całkowicie mu zbielały. Walczył już nie tylko z porażką, ale i z pękającymi w nim uczuciami, które przez tyle lat skrywał. Gdyby jego rodzice żyli, na pewno czuliby się zawiedzeni…
                Ranny blondyn dotarł do pobliskiego drzewa i wsparł się o nie plecami. Rękę trzymał na brzuchu z którego lała się krew. Minę miał skrzywioną i zbolałą. Walczył ze słabością.
                W ciągu kilku sekund znalazł się obok niego Aren. Na szczęście nie był tak pokiereszowany jak on. Na skórze widniało tylko kilka drobnych nacięć, Madlene będzie mu to w stanie wybaczyć. Oczywiście, jeżeli Aren przeżyje. Jeżeli ktokolwiek z nich przeżyje.
                – Nie możemy się tutaj zatrzymać – odezwał się pół demon. Zarzucił rękę Sorathiela na swoje ramię i oderwał go ostrożnie od drzewa. Wraz z nim zaczął się przekradać pomiędzy drzewami. Co rusz oglądał się do tyłu, czy ktoś za nimi nie podąża.
                Laura i Nathiel gdzieś zniknęli. Andi, Alec i Ethan jeszcze niedawno walczyli przy ich boku. Po serii ognistych wybuchów wywołanych przez zdradliwe demony wszyscy się rozbiegli. Sorathiel nie musiał wydawać żadnego rozkazu, członkowie Nox doskonale wiedzieli, że muszą teraz ratować siebie.
                Sojusz z pół demonami w Reverentii. Cóż za głupi pomysł. Przecież to logiczne, że nie podejmują takich decyzji jak inne demony żyjące w świecie ludzi. Tu działali na zupełnie innych zasadach. Każdy troszczył się o siebie i nie chciał ryzykować życiem. To dlatego całkowicie poddali się departamentowi kontroli demonów. Vail Auvrey wraz ze swoją leniwą „trupą” obiecał im, że zostawią ich w spokoju, jeżeli pomogą im pozbyć się łowców. To dlatego przystali na ostatnią propozycję Nathiela dotyczącą sojuszu. A wystarczyło przypomnieć sobie jak zareagowali kilka lat temu na słowa Laury, która również chciała ich do niego przekonać. Stwierdzili, że za bardzo się boją i żyje im się lepiej tak jak jest, czyli uciekając. Nie mogli tak nagle zmienić zdania. Dlaczego o tym nie pomyślał? Przecież to było banalne zagranie ze strony departamentu! Mogli to przewidzieć. Mogli, ale tego nie zrobili. Najwyraźniej ich wrogowie zdawali sobie sprawę z bezradności, która ogarnęła łowców. Wiedzieli, że rozpaczliwie będą szukać rozwiązania w walce z nimi i chwycą się każdego tonącego odłamka statku, który jeszcze dryfował na wodzie.
                Sorathiel spowalniał Arena, ponieważ rana, którą miał w brzuchu nie była jedyną. Z trudem mógł się poruszać, kiedy jego kolano odmawiało współpracy. To całkiem logiczne, że pół demony w pierwszej kolejności zaatakowały jego. Doskonale wiedzieli, że jest szefem organizacji, a to właśnie przywódców wykańcza się najpierw, bo wtedy powstaje chaos i reszta nie wie co robić. To nieprawda. W Nox się to nie sprawdzało. Jego ludzie zawsze wiedzieli co robić, nawet, gdy nie dostawali żadnego rozkazu. To mądrzy łowcy. Żałował, że ich nie docenił. Powinien bardziej o nich dbać.
                – Płaczesz? – spytał Aren, unosząc brew do góry. Nie wyglądał jednak na zdziwionego. Domyślał się co Sorathiel teraz przeżywał. Na pewno obwiniał siebie o całą tę sytuację.
                Szef Nox zakrył dłonią twarz. Już nie wiedział czy krzywi się z bólu, czy z powodu zażenowania, jakie go ogarnęło. Rzadko wyrażał swoje emocje w taki sposób. Łzy czyniły ludzi słabymi.
                – Nie wybaczę sobie tego co zrobiłem – szepnął. – Z mojej winy zginęli niewinni ludzie.
                Aren odwrócił od niego wzrok i skupił się na drodze. Zachował zimną krew nawet w tej sytuacji. Sorathiel był pewien, że również sprawdziłby się jako szef organizacji.
                – Nie będę niczemu przeczył – odezwał się pół demon. – Nie mam też zamiaru potwierdzać. Musisz wziąć ten ciężar na barki, Sorathielu. Bycie przywódcą nie jest łatwe. Nie zawsze wszystkie misje będą kończyć się tak, jakbyś tego chciał. Czasem po prostu trzeba zrezygnować. Zadbajmy o siebie i uciekajmy stąd, nim pół demony wykończą nas wszystkich. Wciąż mamy szansę, żeby się podnieść. Nim całkowicie się poddasz, pamiętaj o tym, że ktoś na ciebie czeka – powiedział Aren, cicho wzdychając.
                Sorathiel nie odpowiedział. Kiwnął lekko głową i skupił się na tym, aby nie utracić przytomności. Wszystko co powiedział Aren było prawdą. Nie mogą rozpaczać nad rozlanym mlekiem – teraz to ich życie było ważniejsze. Jeżeli oni nie przeżyją, to kto powstrzyma departament?
                Miał tylko nadzieję, że reszta członków również ma się dobrze i że Nathiel nie rozdzielił się z Laurą.
                Do Sorathiela i Arena dołączyła Andi, Alec i Ethan. Alec wspierał się na nastoletniej demonicy, ale wciąż uśmiechał się z dumą i starał wysoko zadzierać głowę. Sorath był pod wrażeniem jak świetnie sobie radził. To była jedna z jego pierwszych misji, a jako jedyny z nowych ludzi Nox przeżył. Być może była to kwestia tego, że Andi znajdowała się w pobliżu. Może się nienawidzili, ale w końcu byli kompanami w tej samej walce. Panna Tourlaville nigdy nie zostawiłaby żadnego członka na pastwę losu, nawet, gdyby nienawidziła go z całego serca. Teraz użyczyła swojego ramienia Alecowi i choć nie była z tego powodu zadowolona, szła przed siebie bez narzekania. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego w jak wielkiej czarnej dziurze się znajdują. W takich sytuacjach potrafiła postępować jak dorosła osoba.
                Ethan szedł obok młodych kulejąc. Trzymał się za zranione ramię i mrużył oko, które zalane zostało krwią. Na jego twarzy malował się ból, ale dzielnie parł do przodu. Sorathiel znów miał ochotę zapłakać. Z trudem wstrzymał kolejną walę rozpaczy w sobie. Nie był już małym chłopcem, który przytuli się do rodziców i wypłacze. Pomimo swoich błędów wciąż był szefem organizacji i to on powinien podtrzymywać innych członków na duchu, nie oni jego. Mimo tego nie potrafił się nawet odezwać. Pałeczkę przejął wciąż trzeźwo myślący Aren. Był pół demonem. Nikogo nie dziwiło to, że wyszedł z tej jatki najmniej uszkodzony. Doskonale wiedział jak działają podobne mu istoty i posiadał taką samą moc jak one.
                – Nie ma szansy, żeby ktokolwiek poza nami oraz Nathielem i Laurą przeżył – odezwał się donośnym głosem. – Powinniśmy uciekać jak najdalej od miejsca zdarzenia.
                – Co w takim razie z Nathielem i Laurą? – spytała zaniepokojona Andi. Zmarszczyła czoło, zdradzając swój niepokój o jedne z najważniejszych osób w jej życiu.
                – Jeżeli są razem, powinni dać sobie radę. Laura nie jest głupia, domyśli się, że muszą uciekać, bo to pułapka – odezwał się zmęczonym głosem Ethan.
                – A jeżeli nie są razem?
                Zapadła cisza.
                Każdy z nich wiedział, że Laura bez Nathiela niewiele jest w stanie zdziałać. Była łowcą od kilku dobrych lat, ale nie sprawdzała się w bezpośrednich walkach. Lepsza była w rekrutowaniu i układaniu planu. Mogli mieć tylko nadzieję na to, że nie przyjdzie jej walczyć z kimś z departamentu.
                Grupa ocalałych łowców przedzierała się przez las, który nie umożliwiał im ucieczki. Drzewa były bardzo gęsto porozstawiane i nieraz chwytały kogoś za nogę czy rękę, próbując przyciągnąć go w swoją stronę. Florze Reverentii bardzo nie podobało się to, że ktoś próbuje zbezcześcić las i przerwać spokój, który od zawsze tutaj panował. Odpychanie nożem roślin i ranienie ich tylko pogarszało sytuację. Dopiero po kilku dobrych minutach znaleźli się na otwartej przestrzeni. Drzewa tworzyły tutaj idealny okrąg. Po środku nie znajdowało się nic poza ściółką ułożoną z bordowej trawy, wpasowującej się idealnie w ludzką krew. Żaden z łowców nie czuł się tutaj bezpieczny. Było w tym miejscu coś, co kazało im uciekać.
                – Nie chcę nic mówić, ale to trochę wygląda jak miejsce jakiejś egzekucji – mruknął Ethan. Ścisnął nóż w dłoni i rozglądnął się zaniepokojony wkoło. Bo czy to nie dziwne, że drzewa nagle przestały się kołysać? W okręgu panowała przejmująca cisza.
                – Nie możemy tutaj zostać – szepnęła Andi. – Coś tu jest nie tak. Czuję to.
                – Tak, ja też to czuję – dodał Aren, marszcząc czoło. – Ta ciężka atmosfera…
                Nikt z nich nie był się w stanie ruszyć. I to nie z powodu strachu czy przejęcia sytuacją. Po prostu utknęli w bordowej trawie. Małe roślinki owinęły się wokół ich stóp i nie pozwoliły na żaden ruch.
                – Szlag – syknął Ethan. Spróbował potraktować te małe czerwone więzy nożem, ale żywe rośliny nie pozwoliły na zranienie się. Zaczęły owijać się również wokół jego rąk.
                – To również była pułapka – powiedział Aren i wyprostował się wraz z Sorathielem. Spojrzał przed siebie, jakby przeczuwał, że ktoś znajduje się za drzewami. – Nie ruszajcie się. Tylko pogorszycie sytuację. Mamy tu do czynienia z kimś, kto jest władcą reveretyjskiej flory – mówiąc to, skrzywił się znacząco.
                – Chyba zostałem rozszyfrowany – usłyszeli cieniutki głosik dochodzący zza drzewa. Wszyscy skierowali spojrzenia w tamtą stronę. Zza szarego wielkoluda wynurzył się niski chłopiec o szmaragdowych oczach. Jego plecy zdobiła czarna szata, która przywodziła na myśl pelerynę Draculi. – Myślałem, że dłużej będziecie się nad tym zastanawiać, ale… Aren, prawda? – Chłopiec przekręcił głowę w bok i spojrzał na blondyna. Z delikatnym uśmiechem niewinnego dziecka machnął ręką, dzięki czemu czerwone rośliny zaczęły oplatać Arena szybciej niż resztę. Pół demon był zmuszony puścić Sorathiela, który upadł natychmiastowo na kolana.
                – Ty też lubiłeś podróżować swojego czasu do Reverentii i zbierać rośliny, prawda? – spytał z błyskiem w szmaragdowych oczach chłopiec.
                Reszta członków Nox spojrzała na niego podejrzliwie. Aren nigdy nie wspominał, że sam wybierał się do Reverentii. Andi pamiętała, że w rozmowie z nimi stwierdził kiedyś, że nigdy tutaj nie był. Najwyraźniej z jakiegoś powodu ich okłamał.
                – Jesteś domyślny – stwierdził krzywo uśmiechnięty pół demon.
                – Riel, przestań się z nimi zabawiać i tak ich nie możesz zabić – odezwał się inny głos. Z drzewa za którego wcześniej wynurzył się szarowłosy chłopiec, zeskoczył teraz inny demon.
                Riel Talley i Raiden Shirey. Dwójka członków departamentu kontroli demonów. Jedyne osoby, których zdolności magiczne nie były dotąd znane łowcom. Obydwoje bardzo rzadko pojawiali się na jakichkolwiek misjach. Teraz stali tu przed nimi i nie zamierzali być litościwi.
                Mały demon zasłonił połowę twarzy czarną peleryną i uśmiechnął się jak prawdziwy diabeł. Teraz nie wyglądał już jak niewinny chłopiec. Zmienił się w ciągu ułamka sekundy w kogoś, kogo można było zwać prawdziwym demonem.
                – Mam nadzieję, że spodoba wam się bycie zakładnikami.
                Członkowie Nox wymienili podejrzliwe spojrzenia, nie rozumiejąc o co chodzi. Zakładnicy? Na kogo?
                Kiedy Raiden zaczął się kierować w ich stronę, rozwiązywał powolnie biały bandaż, który miał zawiązany wokół głowy. Między drzewami zaczęły skradać się cieniste pokraki żądne ludzkiej energii, a wśród nich znajdowały się zdradliwe pół demony – ich oczy emanowały pustką.
                – Zabawmy się – szepnął Raiden i odrzucił bandaż w tył.
                Jego skryte dotąd oko nie było szmaragdowe. Płonęło szkarłatem krwi. 

niedziela, 16 października 2016

[TOM 2] Rozdział 57 - "W obliczu kryzysu"

Rozdział ma niecałe 4 strony. Jest krótki, niewiele wprowadza, nie ma w nim nic ciekawego, ale... przyszły już się pisze i będzie się działo! Z tego co widzę w rozpisce, zostało jeszcze jakieś 6 rozdziałów do końca. Nie wiem czy ta liczba się nie rozszerzy, bo czasem jakieś rozwinięcia przychodzą mi do głowy w trakcie pisania, ale powiedzmy, że jeszcze 6. 
Sorathiel w tym rozdziale trochę mnie przeraża, ale jest dobrym dowodem na to, że każdy, nawet największy perfekcjonista może stracić opanowanie. No i może się czegoś bać. 
Trzeci tom dostał oficjalnie nazwę: "W cieniu strachu", bo strach będzie jednym z głównych jego motywów. Rozpiska wciąż stoi, ale postaram się ją ogarnąć w najbliższym czasie.
***

Nic już nie będzie takie jak dawniej. Wszystko rozsypało się w drobny mak. Zostały tylko słone łzy, słabo gojące się rany i bolesne wspomnienia z tamtej nocy.
                Patricia nie mogła przestać myśleć o tym, co zrobił Soriel. Do tej pory żyła wśród osób, które nigdy jej nie zawiodły. Ufała ludziom, bo nikt jej poważnie nie zranił, ale Auvrey przecież nie był istotą ludzką. Cały czas zapominała o tym, że to demon, a demony potrafiły wyrządzić o wiele więcej krzywdy niż przeciętni ludzie. Niczym się nie różnił od swojego ojca. Ranił, zabijał, nie miał uczuć. Zostawił ją ze złamanym i krwawiącym sercem, którego nie można było skleić.
                Dziewczyna pociągnęła głośno nosem i otarła rękawem szpitalnej koszuli łzy z oczu. Nigdy tak dużo nie płakała. Miała sobie za złe, że się nad sobą użalała. Przecież powinna być teraz przy swoich przyjaciółkach. Jak na złość przydzielili je do osobnych sal szpitalnych. Zawsze były razem. Teraz nie pomogły nawet prośby. Szpital o tej porze roku był przepełniony pacjentami po brzegi – niepotrzebne było robienie zamieszania w postaci przenoszenia chorych do innych sal. To tylko głupi wymysł jakichś zżytych ze sobą dziewczynek, które zostały rozpieszczone przez rodziców. Patricia nie oczekiwała, że ktokolwiek je zrozumie, dlatego milczała. Chwila samotnego cierpienia czasem się przydaje, tyle, że w takich chwilach wolałaby przytulić dziewczyny i poczuć, że nie jest sama.
                Rozległo się ciche i nieśmiałe pukanie.
                – Mogę?
            Patricia wyprostowała się i napięła mięśnie. Zanim odwróciła wzrok od okna, otarła ukradkowo łzy z policzków. Gdy skierowała się ku przyjaciółce, była uśmiechnięta i gotowa do rozmowy. Nie mogła jednak ukryć śladów płaczu, czyli zaczerwienionych policzków, nosa i szklanych oczu.
                – Jak się czujesz? – spytała cicho Madlene, siadając obok przyjaciółki na łóżku.
                Lodowa czarodziejka otworzyła usta, żeby odpowiedzieć krótkie i standardowe „dobrze”, ale zamiast tego zastygła w bezruchu. Wpatrywała się w zmartwioną Madlene i próbowała powstrzymać napływające jej do oczu łzy. Tylko ona wiedziała co naprawdę łączyło ją z Sorielem.
                – Przepraszam! – pisnęła śpiewająca la bonne fee i rzuciła się znienacka na przyjaciółkę. Pat jęknęła cicho – wciąż była ranna, dlatego każdy większy ruch sprawiał jej ból. Ze wszystkich czarodziejek to ona ucierpiała w największym stopniu. Jej leczenie mogło jeszcze trochę potrwać.
                – Ale… za co? – spytała cicho Pat. Teraz i ona się rozkleiła. Objęła delikatnie szyję dziewczyny i próbowała złapać oddech pomiędzy kolejnymi falami rozpaczy.
                – Nie wybiłam ci tego idioty z głowy i… i dlatego zrobił ci krzywdę! I… i tak mi przykro, że okazał się nic niewartym palantem! – zapiszczała niebieskooka, ściskając przyjaciółkę jeszcze mocniej. 
          Dwa płaczliwe głosy niosły się po szpitalu, co wzbudzało podejrzenia u przechodniów. Raz czy dwa pielęgniarki zaglądały do pokoju i pytały co się dzieje, dziewczyny jednak nie miały zamiaru odpowiadać. Były teraz w zupełnie innym świecie – rozpaczy, bólu i zawodu. 
                – Mad, dlaczego ty beczysz? Przecież to nie twoja wina! – zapłakała Patricia.
                – A-ale ty też beczysz, a ja nie mogę patrzeć jak inni beczą! – odpowiedziała ze łzami Madlene.
                – To nie patrz jak beczę!
                – Wystarczy, że słyszę jak beczysz!
                Kolejna fala łez przywitała szpitalne ściany.
                – Wiesz co w tym wszystkim jest najgorsze, Mad?!
                – Nie wiem! Płacz?!
                – Nie! – pisnęła lodowa czarodziejka. – Ja… ja naprawdę…
              Madlene odsunęła się od przyjaciółki i otarła jej łzy własnym rękawem piżamy. Tak naprawdę nie mogła jeszcze chodzić, ale trudno było jej wytrzymać w pokoju pełnym starych, kaszlących babci, kiedy nie miała przy sobie żadnej książki ani laptopa. Kiedy była pora odwiedzin, wolała wykraść się spod kołdry i wykorzystać moment nieuwagi zmęczonych dniem pielęgniarek.
                – Co? – spytała Mad. – Mów o co chodzi.
            Obustronny płacz ucichł. W sali zapanował spokój. Patricia nie była pewna czy chce to powiedzieć na głos. Do tej pory przyznawała się do tego przed samą sobą, teraz musiała stawić czoło rzeczywistości. Tylko wypowiedziane na głos słowa mają moc.
                – Zakochałam się w Sorielu – szepnęła, wbijając spojrzenie w kołdrę. Zacisnęła na niej blade ręce. To głupie, że uświadomiła to sobie dopiero, gdy Auvrey ją zaatakował. Czy naprawdę musiała zostać zraniona, żeby to zrozumieć?
                – No, nie – jęknęła śpiewająca la bonne fee. Po chwili milczącej przerwy wróciła do tulenia przyjaciółki – tym razem robiła to zdecydowanie delikatniej, mając na względzie jej stan zdrowia. Łzy znowu pociekły jej po policzkach. – Nawet po tym, co ci zrobił?
                – Nic na to nie poradzę!
          Rozpaczliwe wycie ponownie ogłuszyło szpital. Teraz już nie tylko pielęgniarki zaglądały do środka. Reszta la bonne fee została przywołana znajomym brzmieniem, znanym im już z dzieciństwa. Stały teraz w drzwiach i trzęsły głowami w milczeniu. Gdy Madlene i Patricia były jeszcze dziećmi, wystarczyło jednej z nich zabrać zabawkę – wtedy włączał się głośny alarm o podwojonej, empatycznej sile. Miśki i lalki szybko zostały zwracane i każdy bał się potem nazywać tę dwójkę beksami – wszyscy mieli na względzie swoje zdrowie, nikt nie chciał wybierać się przedwcześnie do laryngologa lub zakładać aparat słuchowy.
Pewne rzeczy, jak widać, wcale się nie zmieniają. 
Wszyscy patrzyli na to przedstawienie w milczeniu.
***
– La bonne fee nie będą mogły uczestniczyć w naszej sojuszniczej misji z powodu odniesionych ran.
Wiadomość ogłoszona przez szefa organizacji Nox została przemilczana. Nikt z nas nie był zadowolony. To przecież cztery osoby mniej w zespole. Na dodatek to czarodziejki – w przeciwieństwie do nas potrafiły używać magii, a to bardzo przydatna umiejętność wspierająca ludzi, którzy walczyli z nieczystymi siłami gołymi pięściami i nożem.
To nie był koniec złych wiadomości. Sorathiel wymienił również listę osób z organizacji, które wciąż są w opłakanym stanie i nie mogą się ruszyć. Wychodziło na to, że zaledwie dziesiątka z nas podejmie się trudnej misji, jaką może być podróż do Reverentii. Nikogo to nie cieszyło. Pojawiły się głosy przeczące wyprawie. Prawie każdy z nas chciał przesunąć podróż o kilka dni. Sorathiel nie dawał się na to namówić, poganiał nas, a oczy świeciły mu, jakby przedawkował narkotyki i nie spał dwa dni z rzędu. Nie podobało mi się jego postępowanie, nawet, jeżeli wiedziałam w czym rzecz.
Ostatnio dyskutowałam z Amy o Sorathielu. Zaczęła temat słowami: „martwię się o niego”. Wszyscy sądziliśmy, że coś złego się z nim dzieje. Może jest chory, może coś palił, może pił. Coś sprawiało, że nie podejmował racjonalnych decyzji. On, spokojny i wyważony chłopak, który był jak perfekcyjnie wytworzony przez dwójkę przeciętnych ludzi eksperyment. Jego idealność tak nagle wybuchła, jak balon i nikt z nas nie mógł odnaleźć jego strzępków. Amy stwierdziła, że wie o co chodzi. Sorathiel często powtarzał jej przed snem, że to wszystko już niedługo się skończy. Że będą żyli w świecie bez demonów i problemów. Obiecywał jej, że wszystko co złe zakończy się jeszcze przed narodzinami ich dziecka, bo chce, aby było bezpieczne i szczęśliwe. Ma urodzić się w normalnym świecie, a nie w tym, którym my się obracamy. Jego przerażająca chęć wyruszenia po sojusz była spowodowana obietnicą złożoną Amy. Rozpaczliwą chęcią rozwiązania sprawy i stworzenia rodziny, której on sam nigdy nie mógł mieć. Bał się. Nie radził sobie z własną osobą. Był przewrażliwiony, bo w pamięci cały czas tkwił mu obraz śmierci własnych rodziców, którzy walczyli z demonami i polegli. Wmawiał sobie, że łowcom nie jest przeznaczone szczęście. Mylił się.
Wytłumaczyłam Nathielowi w czym rzecz. Chciałam, żeby z nim porozmawiał, bo przecież zawsze świetnie się dogadywali. Ufali w sobie w większym stopniu niż nam – swojej narzeczonej i żonie.
Nie wynikło z tej rozmowy nic dobrego. Obaj mocno się pokłócili i nie rozmawiali ze sobą już od kilku dni. To dziwne uczucie przychodzić do miejsca, które niegdyś tętniło życiem, radością, a które teraz owinięte jest cieniem niezgody i milczenia.
Miałam świadomość, że nic nam nie sprzyja. Zupełnie, jakby ktoś zaplanował ten ciąg nieszczęść, które nam się przytrafiają. Cały czas miałam te głupie, maniakalne myśli, że to wiedźmy tak mieszały. W końcu musiały maczać palce przy ostatnim ataku na la bonne fee. Demonów bezpośrednio nie interesowały.
Czy powinniśmy igrać z losem, który na każdym kroku przekonywał nas do tego, że poniesiemy porażkę? A może to było celowe? Może powinniśmy z nim walczyć, na przekór całemu sytuacyjnemu złu?
– Musimy iść do Reverentii sami.
Słowa Sorathiela wzbudziły oburzenie. Kilka osób wyszło z organizacji, rezygnując z udziału w samobójczej misji oraz w życiu Nox – zapewne więcej tu nie wrócą. Byłam chyba ostatnią osobą, która mogła przemówić szefowi organizacji do rozumu. Nathiel tylko prychał i udawał obrażonego chłopca. Miał założone na klatce piersiowej ręce i patrzył w bok ze ściągniętymi brwiami. Wiedziałam, że chce coś powiedzieć, ale milczał.
– Powinieneś to przemyśleć, Sorathielu – odezwałam się chłodnym głosem.
Spojrzeliśmy sobie w oczy. Wyglądaliśmy teraz jak brat i siostra, ludzie zrodzeni z tej samej krwi. Jednocześnie zdeterminowani i przepełnieni chłodną pewnością siebie.
– Bez la bonne fee ta misja będzie skazana z góry na niepowodzenie. Trzeba zmienić całą strategię do której już przywykliśmy.
Po raz pierwszy widziałam zdenerwowanego Sorathiela. Uderzył pięścią w stół i zmarszczył czoło. Zachowywał się bardzo egoistycznie, przez co sama poczułam lekkie zirytowanie. Miałam ochotę nim potrząsnąć, ale zamiast tego uruchomiłam większe pokłady zimna.
– Nie możemy dłużej czekać – warknął. Z jego oczu sypały się iskry. Amy, która stała w progu kuchni, bała się go przekroczyć w obawie, że jego gniew dotknie i ją. Zaniepokojona gładziła swój sporych już rozmiarów brzuch. – Jutro wyruszamy.
Kolejna fala oburzenia przeszła przez członków Nox. Nathiel był już bliski od tego, aby zabrać głos. Widziałam jak otwiera usta, ale potem szybko je zamknął i prychnął, znowu wcielając się w małego, obrażonego dzieciaka.
– Jeżeli chodzi o strategię, ustalimy ją w drodze do Reverentii – dodał już spokojniejszy, ale przy okazji obojętniejszy blondyn. – Komuś dalej się to nie podoba? Proszę bardzo, może wyjść i więcej tutaj nie wracać. Bycie łowcą to nie zabawa. To obowiązek i jednoczesne ryzyko. Jeżeli nie chcecie wyruszyć, ja pójdę sam – powiedział to zdanie z taką powagą, że przeszyły mnie dreszcze. Sorathiel doskonale wiedział jak grać na psychice ludzkiej, był dobrym strategiem. Wiedział, że Nathiel go nie zostawi, bo mimo wszystko jest jego przyjacielem. Wiedział też, że ja nie zostawię Nathiela i jego również – wtedy cierpiałaby Amy, a ja miałabym wyrzuty sumienia, że mu nie pomogłam. Andi nie miała zamiaru puszczać nas samych do Reverentii – zawsze uczestniczyła w każdej misji, którą wspólnie odbywaliśmy. Kiedyś powiedziała mi, że nie chce, aby stała nam się krzywda, dlatego zawsze jest w pobliżu, kiedy komuś grozi niebezpieczeństwo. Alec, który dołączył do nas stosunkowo niedawno, chciał rywalizować z Andi, dlatego również wybierze się na tę misję. Ethan nie miał niczego do stracenia, poza tym zobligował się wobec mojej matki do ochrony mnie. Aren czuł, że jest ważnym ogniwem tej organizacji i stał przy samym jej szefie – jego duma nakazywała mu iść za generałem.
– Czekam na was jutro o siódmej rano w organizacji – powiedział Sorathiel, a jego chłodny głos przeszył moje ciało odłamkami lodu.
Posiedzenie zostało zakończone, wszyscy bez słowa rozeszli się do domów – rozważania i narzekania zostawiliśmy dla siebie. Nikt już nie chciał poruszać tego tematu.
Pożegnałam się z Amy. Sorathiel w tym czasie gdzieś zniknął, jakby chciał nas koniecznie ominąć. Nawet się cieszyłam – nie musiałam przynajmniej trzymać Nathiela, gdy będzie się chciał na niego rzucić. I tak czułam się dziś okropnie. Za okropnie, żeby kogokolwiek przed czymś powstrzymywać.
Aura najwyraźniej wyczuła, że dzisiejszy dzień nie był dla nas łatwy. Podczas wieczornej przechadzki do domu skakała po kałużach w milczeniu. Nie miałam jej nawet sił upomnieć, żeby nie rozpryskiwała wody w promieniu dwóch metrów, bo w końcu zmoczy i nas, a w przeciwieństwie do niej nie mieliśmy płaszczów przeciwdeszczowych i długich kaloszy.
Cała nasza trójka szła milcząco, w pewnym oddaleniu od siebie. Czułam się, jakbym to ja była skłócona z Nathielem. Wciąż miał ten dziwnie obrażony wyraz twarzy i założone na piersi ręce – domyślałam się jednak, że chodziło tu o wieczorny chłód. Nie zabrał ze sobą żadnej bluzy, bo uparcie twierdził, że będzie mu za ciepło. Czasami czułam się, jakbym wychowywała dwójkę dzieci.
Gdy dotarliśmy do domu, atmosfera stała się bardziej ożywiona. Aura ściągnęła grzecznie kalosze i ułożyła je równiutko na półce. Płaszczyk przeciwdeszczowy podała tacie, żeby odwiesił go na wieszak. Obydwoje byliśmy lekko zaskoczeni. Zazwyczaj nie zachowywała się tak przykładnie i pędziła przed siebie jak burza, nieraz skacząc z brudnymi kaloszami po sofie.
Spoglądaliśmy na nią podejrzliwie, gotowi na wieczorne szaleństwo, ale ona tylko grzecznie stała w przedsionku i na nas czekała. Zamrugała zielonymi oczkami, gdy staliśmy w bezruchu z wciąż nieściągniętym obuwiem.
– Dobzie jeśt? – spytała nas.
– No, chyba – stwierdził Nathiel, wzruszając ramionami. Wciąż się nie pozbył podejrzliwego wyrazu twarzy. Teraz po prostu patrzył na córkę ukradkowo, żeby nie wzbudzić podejrzeń i nie zachęcić jej do rozrabiania pod obserwacją.
– Mama dobsie? – spytała raz jeszcze Aura, ciągnąc mnie za koszulkę.
Uśmiechnęłam się słabo i pokiwałam głową. Czyżby wyczuwała, że nie jestem dzisiaj w nastroju i zdrowiu na zabawę?
– Zbladłaś – stwierdził Auvrey, unosząc podejrzliwie brew do góry.
Westchnęłam ciężko i potarłam czoło.
– Trochę źle się czuję – szepnęłam tak, żeby tylko mój mąż mnie usłyszał. Nawet, jeżeli Aura miała dwa lata, nie chciałam, aby przejmowała się takimi rzeczami. Chciałam, aby spała spokojnie.
– Ostatnio chyba często ci się to zdarza.
– Wiem.
Wyminęłam męża i córkę w drzwiach, a potem skierowałam się do kuchni. Na mroźny wieczór najlepsze były gorące napoje. Dla mnie różany Earl Grey, dla Aury szklanka ciepłego mleka, a dla Nathiela mocna kawa zalana sporą ilością mleka i dosłodzona trzema łyżeczkami cukru.
Miałam wrażenie, że cały czas jestem obserwowana.
– Laura – odezwał się Nathiel. Stał w wejściu do kuchni – opierał się o framugę z założonymi na piersi rękoma. Aura stała tuż obok niego i starała się skopiować jego pozycję oraz minę.
– Mama – powiedziała podobnym do niego głosem.
Uśmiechnęłam się do nich i zwróciłam ponownie ku rozłożonym na blacie kubkom. Każdy z nas miał swój własny. Nathiel czarny z napisem: „Jestem łowcą demonów” – sam kazał go sobie kupić na urodziny, Aura mały kubeczek z różową ośmiorniczką, która trzymała w swoich mackach kolorowe kwiatki, a ja zwyczajny, biały ze zdobieniami przypominającymi błękitne koronki.
Byłam trochę rozkojarzona z powodu złego samopoczucia, dlatego pomyliłam kubki. Nathiel, który niepostrzeżenie pojawił się obok mojego ramienia, chwycił mnie za rękę i przeniósł ją razem z łyżeczką pełną kawy do swojego kubka.
Uśmiechnęłam się krzywo. Chociażbym nie wiem jak starała się to ukryć, nie uda mi się zatuszować faktu, że jestem dziś naprawdę słaba. Ledwo ogarniałam rzeczywistość.
– Trzęsiesz się i masz zimne dłonie – stwierdził Nathiel, ściskając w swoich ciepłych, męskich dłoniach moje drobne i blade ręce. Zaczął je o siebie pocierać, żeby przywrócić im ciepło. Doceniałam to, ale niestety wiedziałam, że nie przyniesie to żadnych efektów.
Kiedy Auvrey dmuchał w złożone w swoich dłoniach palce, patrzył mi prosto w oczy. Miałam wrażenie, że dopadła mnie gorączka. Naprawdę było mi chłodno i strasznie kręciło mi się w głowie. Ten stan utrzymywał się już przez kilka dni. Był bardzo niepokojący. Miałam wrażenie, że jeszcze moment i zwymiotuję na podłogę dzisiejszym obiadem.
Wyrwałam delikatnie ręce z uścisku męża i wsparłam się o blat, żeby przypadkiem nie upaść na podłogę. To jednak nie pomogło. Szybko zaczęłam zsuwać się w dół – a to wszystko z powodu bezwładności, która mnie opanowała.
– Hej, nie mdlej tylko – zaczął lekko zaniepokojonym głosem Nathiel. Chwycił mnie w pasie i przywrócił do pionu. Długo jednak nie pozwolił mi stać. Chwycił mnie na ręce i odprowadzony przez milczącą Aurę, zaniósł mnie na sofę.
– Co się ostatnio z tobą dzieje? To przez ten jad demona? Może nie do końca go z ciebie wypędziliśmy – zaczął się zastanawiać.
Zasłoniłam dłonią oczy, ponieważ światło lampy zaczęło mnie razić. 
– Nie, spokojnie, to nie takie uczucie – odpowiedziałam.
– Więc jakie?
– Nie wiem, naprawdę. Po prostu gorzej się czuję. Może to jakaś choroba albo… naprawdę nie wiem – westchnęłam.
– Laura – odezwał się poważnym głosem Nathiel. Chwycił za moje dłonie i odsunął je delikatnie z twarzy. Musiałam zmrużyć oczy, bo światłowstręt był zbyt potężny. – Obiecasz mi coś?
– Co takiego?
– Jak tylko wrócimy z misji, pójdziesz do lekarza.
Miałam ochotę przewrócić oczami. Nigdy nie wierzyłam w lekarzy i rzadko u nich bywałam. Do tej pory byłam okazem zdrowia – a to wszystko dzięki mojej demonicznej połówce. Teraz coś się zmieniło. Czułam się słaba jak zwyczajny, chorujący człowiek. Czyżby moja odporność spadła? Musiało dziać się ze mną coś naprawdę złego. Może to wina demonów? Albo wiedźm? Już sama nie wiedziałam. 
– Dobrze, obiecuję – odpowiedziałam dla świętego spokoju, mając nadzieję, że Nathiel o wszystkim wkrótce zapomni.
Temat został zakończony. Chwilę potem odezwał się z kuchni czajnik. Auvrey musiał mnie zostawić i zrobić nam po gorącym napoju. Niesamowicie troskliwa Aura przyniosła mi koc i uśmiechnęła się do mnie pokrzepiająco. Najzabawniejszy był moment, kiedy stanęła na palcach, poklepała mnie po głowie i powiedziała:
– Nie pać, mama, bęcie dobzie.
Gdybym miała na tyle siły, zapewne zaczęłabym się śmiać.
Byłam szczęśliwa, że efekty przebywania w Reverentii osłabły. Aura powoli stawała się zwyczajną dziewczynką, która była po prostu trochę za bardzo rozpieszczona. To jedyna dobra wiadomość, wśród wielu złych. 
Dostałam dużego cmoka w policzek, żeby wyzdrowieć. Aura lubiła sobie wmawiać, że potrafi używać magii. Jej pocałunki były ponoć uzdrawiające – nie chciałam z tym polemizować. Lepiej, żeby sądziła, że uzdrawia, a nie zabija.
Moje myśli wróciły na tor dzisiejszego spotkania organizacji. Bałam się, że rano znów będę czuć się okropnie, a przecież nie chciałam zostawiać Nathiela i Sorathiela samym sobie. Musiałam im pomóc dotrzeć do Reverentii, a co najważniejsze: byłam kimś ważnym w tej misji. Pół demony mnie znały. 
Martwiłam się jutrem. Cały czas czułam w sercu dziwny niepokój. Byłam przygotowana na najgorsze, ale nigdy nie mogliśmy się spodziewać tego, czym będzie to „najgorsze” ze strony demonów. Oby nie zgotowali żadnej pułapki. Chciałam wrócić do domu cała i zdrowa, a przede wszystkim: żywa.
Nie.
Każdy z nas chciał.