niedziela, 16 października 2016

[TOM 2] Rozdział 57 - "W obliczu kryzysu"

Rozdział ma niecałe 4 strony. Jest krótki, niewiele wprowadza, nie ma w nim nic ciekawego, ale... przyszły już się pisze i będzie się działo! Z tego co widzę w rozpisce, zostało jeszcze jakieś 6 rozdziałów do końca. Nie wiem czy ta liczba się nie rozszerzy, bo czasem jakieś rozwinięcia przychodzą mi do głowy w trakcie pisania, ale powiedzmy, że jeszcze 6. 
Sorathiel w tym rozdziale trochę mnie przeraża, ale jest dobrym dowodem na to, że każdy, nawet największy perfekcjonista może stracić opanowanie. No i może się czegoś bać. 
Trzeci tom dostał oficjalnie nazwę: "W cieniu strachu", bo strach będzie jednym z głównych jego motywów. Rozpiska wciąż stoi, ale postaram się ją ogarnąć w najbliższym czasie.
***

Nic już nie będzie takie jak dawniej. Wszystko rozsypało się w drobny mak. Zostały tylko słone łzy, słabo gojące się rany i bolesne wspomnienia z tamtej nocy.
                Patricia nie mogła przestać myśleć o tym, co zrobił Soriel. Do tej pory żyła wśród osób, które nigdy jej nie zawiodły. Ufała ludziom, bo nikt jej poważnie nie zranił, ale Auvrey przecież nie był istotą ludzką. Cały czas zapominała o tym, że to demon, a demony potrafiły wyrządzić o wiele więcej krzywdy niż przeciętni ludzie. Niczym się nie różnił od swojego ojca. Ranił, zabijał, nie miał uczuć. Zostawił ją ze złamanym i krwawiącym sercem, którego nie można było skleić.
                Dziewczyna pociągnęła głośno nosem i otarła rękawem szpitalnej koszuli łzy z oczu. Nigdy tak dużo nie płakała. Miała sobie za złe, że się nad sobą użalała. Przecież powinna być teraz przy swoich przyjaciółkach. Jak na złość przydzielili je do osobnych sal szpitalnych. Zawsze były razem. Teraz nie pomogły nawet prośby. Szpital o tej porze roku był przepełniony pacjentami po brzegi – niepotrzebne było robienie zamieszania w postaci przenoszenia chorych do innych sal. To tylko głupi wymysł jakichś zżytych ze sobą dziewczynek, które zostały rozpieszczone przez rodziców. Patricia nie oczekiwała, że ktokolwiek je zrozumie, dlatego milczała. Chwila samotnego cierpienia czasem się przydaje, tyle, że w takich chwilach wolałaby przytulić dziewczyny i poczuć, że nie jest sama.
                Rozległo się ciche i nieśmiałe pukanie.
                – Mogę?
            Patricia wyprostowała się i napięła mięśnie. Zanim odwróciła wzrok od okna, otarła ukradkowo łzy z policzków. Gdy skierowała się ku przyjaciółce, była uśmiechnięta i gotowa do rozmowy. Nie mogła jednak ukryć śladów płaczu, czyli zaczerwienionych policzków, nosa i szklanych oczu.
                – Jak się czujesz? – spytała cicho Madlene, siadając obok przyjaciółki na łóżku.
                Lodowa czarodziejka otworzyła usta, żeby odpowiedzieć krótkie i standardowe „dobrze”, ale zamiast tego zastygła w bezruchu. Wpatrywała się w zmartwioną Madlene i próbowała powstrzymać napływające jej do oczu łzy. Tylko ona wiedziała co naprawdę łączyło ją z Sorielem.
                – Przepraszam! – pisnęła śpiewająca la bonne fee i rzuciła się znienacka na przyjaciółkę. Pat jęknęła cicho – wciąż była ranna, dlatego każdy większy ruch sprawiał jej ból. Ze wszystkich czarodziejek to ona ucierpiała w największym stopniu. Jej leczenie mogło jeszcze trochę potrwać.
                – Ale… za co? – spytała cicho Pat. Teraz i ona się rozkleiła. Objęła delikatnie szyję dziewczyny i próbowała złapać oddech pomiędzy kolejnymi falami rozpaczy.
                – Nie wybiłam ci tego idioty z głowy i… i dlatego zrobił ci krzywdę! I… i tak mi przykro, że okazał się nic niewartym palantem! – zapiszczała niebieskooka, ściskając przyjaciółkę jeszcze mocniej. 
          Dwa płaczliwe głosy niosły się po szpitalu, co wzbudzało podejrzenia u przechodniów. Raz czy dwa pielęgniarki zaglądały do pokoju i pytały co się dzieje, dziewczyny jednak nie miały zamiaru odpowiadać. Były teraz w zupełnie innym świecie – rozpaczy, bólu i zawodu. 
                – Mad, dlaczego ty beczysz? Przecież to nie twoja wina! – zapłakała Patricia.
                – A-ale ty też beczysz, a ja nie mogę patrzeć jak inni beczą! – odpowiedziała ze łzami Madlene.
                – To nie patrz jak beczę!
                – Wystarczy, że słyszę jak beczysz!
                Kolejna fala łez przywitała szpitalne ściany.
                – Wiesz co w tym wszystkim jest najgorsze, Mad?!
                – Nie wiem! Płacz?!
                – Nie! – pisnęła lodowa czarodziejka. – Ja… ja naprawdę…
              Madlene odsunęła się od przyjaciółki i otarła jej łzy własnym rękawem piżamy. Tak naprawdę nie mogła jeszcze chodzić, ale trudno było jej wytrzymać w pokoju pełnym starych, kaszlących babci, kiedy nie miała przy sobie żadnej książki ani laptopa. Kiedy była pora odwiedzin, wolała wykraść się spod kołdry i wykorzystać moment nieuwagi zmęczonych dniem pielęgniarek.
                – Co? – spytała Mad. – Mów o co chodzi.
            Obustronny płacz ucichł. W sali zapanował spokój. Patricia nie była pewna czy chce to powiedzieć na głos. Do tej pory przyznawała się do tego przed samą sobą, teraz musiała stawić czoło rzeczywistości. Tylko wypowiedziane na głos słowa mają moc.
                – Zakochałam się w Sorielu – szepnęła, wbijając spojrzenie w kołdrę. Zacisnęła na niej blade ręce. To głupie, że uświadomiła to sobie dopiero, gdy Auvrey ją zaatakował. Czy naprawdę musiała zostać zraniona, żeby to zrozumieć?
                – No, nie – jęknęła śpiewająca la bonne fee. Po chwili milczącej przerwy wróciła do tulenia przyjaciółki – tym razem robiła to zdecydowanie delikatniej, mając na względzie jej stan zdrowia. Łzy znowu pociekły jej po policzkach. – Nawet po tym, co ci zrobił?
                – Nic na to nie poradzę!
          Rozpaczliwe wycie ponownie ogłuszyło szpital. Teraz już nie tylko pielęgniarki zaglądały do środka. Reszta la bonne fee została przywołana znajomym brzmieniem, znanym im już z dzieciństwa. Stały teraz w drzwiach i trzęsły głowami w milczeniu. Gdy Madlene i Patricia były jeszcze dziećmi, wystarczyło jednej z nich zabrać zabawkę – wtedy włączał się głośny alarm o podwojonej, empatycznej sile. Miśki i lalki szybko zostały zwracane i każdy bał się potem nazywać tę dwójkę beksami – wszyscy mieli na względzie swoje zdrowie, nikt nie chciał wybierać się przedwcześnie do laryngologa lub zakładać aparat słuchowy.
Pewne rzeczy, jak widać, wcale się nie zmieniają. 
Wszyscy patrzyli na to przedstawienie w milczeniu.
***
– La bonne fee nie będą mogły uczestniczyć w naszej sojuszniczej misji z powodu odniesionych ran.
Wiadomość ogłoszona przez szefa organizacji Nox została przemilczana. Nikt z nas nie był zadowolony. To przecież cztery osoby mniej w zespole. Na dodatek to czarodziejki – w przeciwieństwie do nas potrafiły używać magii, a to bardzo przydatna umiejętność wspierająca ludzi, którzy walczyli z nieczystymi siłami gołymi pięściami i nożem.
To nie był koniec złych wiadomości. Sorathiel wymienił również listę osób z organizacji, które wciąż są w opłakanym stanie i nie mogą się ruszyć. Wychodziło na to, że zaledwie dziesiątka z nas podejmie się trudnej misji, jaką może być podróż do Reverentii. Nikogo to nie cieszyło. Pojawiły się głosy przeczące wyprawie. Prawie każdy z nas chciał przesunąć podróż o kilka dni. Sorathiel nie dawał się na to namówić, poganiał nas, a oczy świeciły mu, jakby przedawkował narkotyki i nie spał dwa dni z rzędu. Nie podobało mi się jego postępowanie, nawet, jeżeli wiedziałam w czym rzecz.
Ostatnio dyskutowałam z Amy o Sorathielu. Zaczęła temat słowami: „martwię się o niego”. Wszyscy sądziliśmy, że coś złego się z nim dzieje. Może jest chory, może coś palił, może pił. Coś sprawiało, że nie podejmował racjonalnych decyzji. On, spokojny i wyważony chłopak, który był jak perfekcyjnie wytworzony przez dwójkę przeciętnych ludzi eksperyment. Jego idealność tak nagle wybuchła, jak balon i nikt z nas nie mógł odnaleźć jego strzępków. Amy stwierdziła, że wie o co chodzi. Sorathiel często powtarzał jej przed snem, że to wszystko już niedługo się skończy. Że będą żyli w świecie bez demonów i problemów. Obiecywał jej, że wszystko co złe zakończy się jeszcze przed narodzinami ich dziecka, bo chce, aby było bezpieczne i szczęśliwe. Ma urodzić się w normalnym świecie, a nie w tym, którym my się obracamy. Jego przerażająca chęć wyruszenia po sojusz była spowodowana obietnicą złożoną Amy. Rozpaczliwą chęcią rozwiązania sprawy i stworzenia rodziny, której on sam nigdy nie mógł mieć. Bał się. Nie radził sobie z własną osobą. Był przewrażliwiony, bo w pamięci cały czas tkwił mu obraz śmierci własnych rodziców, którzy walczyli z demonami i polegli. Wmawiał sobie, że łowcom nie jest przeznaczone szczęście. Mylił się.
Wytłumaczyłam Nathielowi w czym rzecz. Chciałam, żeby z nim porozmawiał, bo przecież zawsze świetnie się dogadywali. Ufali w sobie w większym stopniu niż nam – swojej narzeczonej i żonie.
Nie wynikło z tej rozmowy nic dobrego. Obaj mocno się pokłócili i nie rozmawiali ze sobą już od kilku dni. To dziwne uczucie przychodzić do miejsca, które niegdyś tętniło życiem, radością, a które teraz owinięte jest cieniem niezgody i milczenia.
Miałam świadomość, że nic nam nie sprzyja. Zupełnie, jakby ktoś zaplanował ten ciąg nieszczęść, które nam się przytrafiają. Cały czas miałam te głupie, maniakalne myśli, że to wiedźmy tak mieszały. W końcu musiały maczać palce przy ostatnim ataku na la bonne fee. Demonów bezpośrednio nie interesowały.
Czy powinniśmy igrać z losem, który na każdym kroku przekonywał nas do tego, że poniesiemy porażkę? A może to było celowe? Może powinniśmy z nim walczyć, na przekór całemu sytuacyjnemu złu?
– Musimy iść do Reverentii sami.
Słowa Sorathiela wzbudziły oburzenie. Kilka osób wyszło z organizacji, rezygnując z udziału w samobójczej misji oraz w życiu Nox – zapewne więcej tu nie wrócą. Byłam chyba ostatnią osobą, która mogła przemówić szefowi organizacji do rozumu. Nathiel tylko prychał i udawał obrażonego chłopca. Miał założone na klatce piersiowej ręce i patrzył w bok ze ściągniętymi brwiami. Wiedziałam, że chce coś powiedzieć, ale milczał.
– Powinieneś to przemyśleć, Sorathielu – odezwałam się chłodnym głosem.
Spojrzeliśmy sobie w oczy. Wyglądaliśmy teraz jak brat i siostra, ludzie zrodzeni z tej samej krwi. Jednocześnie zdeterminowani i przepełnieni chłodną pewnością siebie.
– Bez la bonne fee ta misja będzie skazana z góry na niepowodzenie. Trzeba zmienić całą strategię do której już przywykliśmy.
Po raz pierwszy widziałam zdenerwowanego Sorathiela. Uderzył pięścią w stół i zmarszczył czoło. Zachowywał się bardzo egoistycznie, przez co sama poczułam lekkie zirytowanie. Miałam ochotę nim potrząsnąć, ale zamiast tego uruchomiłam większe pokłady zimna.
– Nie możemy dłużej czekać – warknął. Z jego oczu sypały się iskry. Amy, która stała w progu kuchni, bała się go przekroczyć w obawie, że jego gniew dotknie i ją. Zaniepokojona gładziła swój sporych już rozmiarów brzuch. – Jutro wyruszamy.
Kolejna fala oburzenia przeszła przez członków Nox. Nathiel był już bliski od tego, aby zabrać głos. Widziałam jak otwiera usta, ale potem szybko je zamknął i prychnął, znowu wcielając się w małego, obrażonego dzieciaka.
– Jeżeli chodzi o strategię, ustalimy ją w drodze do Reverentii – dodał już spokojniejszy, ale przy okazji obojętniejszy blondyn. – Komuś dalej się to nie podoba? Proszę bardzo, może wyjść i więcej tutaj nie wracać. Bycie łowcą to nie zabawa. To obowiązek i jednoczesne ryzyko. Jeżeli nie chcecie wyruszyć, ja pójdę sam – powiedział to zdanie z taką powagą, że przeszyły mnie dreszcze. Sorathiel doskonale wiedział jak grać na psychice ludzkiej, był dobrym strategiem. Wiedział, że Nathiel go nie zostawi, bo mimo wszystko jest jego przyjacielem. Wiedział też, że ja nie zostawię Nathiela i jego również – wtedy cierpiałaby Amy, a ja miałabym wyrzuty sumienia, że mu nie pomogłam. Andi nie miała zamiaru puszczać nas samych do Reverentii – zawsze uczestniczyła w każdej misji, którą wspólnie odbywaliśmy. Kiedyś powiedziała mi, że nie chce, aby stała nam się krzywda, dlatego zawsze jest w pobliżu, kiedy komuś grozi niebezpieczeństwo. Alec, który dołączył do nas stosunkowo niedawno, chciał rywalizować z Andi, dlatego również wybierze się na tę misję. Ethan nie miał niczego do stracenia, poza tym zobligował się wobec mojej matki do ochrony mnie. Aren czuł, że jest ważnym ogniwem tej organizacji i stał przy samym jej szefie – jego duma nakazywała mu iść za generałem.
– Czekam na was jutro o siódmej rano w organizacji – powiedział Sorathiel, a jego chłodny głos przeszył moje ciało odłamkami lodu.
Posiedzenie zostało zakończone, wszyscy bez słowa rozeszli się do domów – rozważania i narzekania zostawiliśmy dla siebie. Nikt już nie chciał poruszać tego tematu.
Pożegnałam się z Amy. Sorathiel w tym czasie gdzieś zniknął, jakby chciał nas koniecznie ominąć. Nawet się cieszyłam – nie musiałam przynajmniej trzymać Nathiela, gdy będzie się chciał na niego rzucić. I tak czułam się dziś okropnie. Za okropnie, żeby kogokolwiek przed czymś powstrzymywać.
Aura najwyraźniej wyczuła, że dzisiejszy dzień nie był dla nas łatwy. Podczas wieczornej przechadzki do domu skakała po kałużach w milczeniu. Nie miałam jej nawet sił upomnieć, żeby nie rozpryskiwała wody w promieniu dwóch metrów, bo w końcu zmoczy i nas, a w przeciwieństwie do niej nie mieliśmy płaszczów przeciwdeszczowych i długich kaloszy.
Cała nasza trójka szła milcząco, w pewnym oddaleniu od siebie. Czułam się, jakbym to ja była skłócona z Nathielem. Wciąż miał ten dziwnie obrażony wyraz twarzy i założone na piersi ręce – domyślałam się jednak, że chodziło tu o wieczorny chłód. Nie zabrał ze sobą żadnej bluzy, bo uparcie twierdził, że będzie mu za ciepło. Czasami czułam się, jakbym wychowywała dwójkę dzieci.
Gdy dotarliśmy do domu, atmosfera stała się bardziej ożywiona. Aura ściągnęła grzecznie kalosze i ułożyła je równiutko na półce. Płaszczyk przeciwdeszczowy podała tacie, żeby odwiesił go na wieszak. Obydwoje byliśmy lekko zaskoczeni. Zazwyczaj nie zachowywała się tak przykładnie i pędziła przed siebie jak burza, nieraz skacząc z brudnymi kaloszami po sofie.
Spoglądaliśmy na nią podejrzliwie, gotowi na wieczorne szaleństwo, ale ona tylko grzecznie stała w przedsionku i na nas czekała. Zamrugała zielonymi oczkami, gdy staliśmy w bezruchu z wciąż nieściągniętym obuwiem.
– Dobzie jeśt? – spytała nas.
– No, chyba – stwierdził Nathiel, wzruszając ramionami. Wciąż się nie pozbył podejrzliwego wyrazu twarzy. Teraz po prostu patrzył na córkę ukradkowo, żeby nie wzbudzić podejrzeń i nie zachęcić jej do rozrabiania pod obserwacją.
– Mama dobsie? – spytała raz jeszcze Aura, ciągnąc mnie za koszulkę.
Uśmiechnęłam się słabo i pokiwałam głową. Czyżby wyczuwała, że nie jestem dzisiaj w nastroju i zdrowiu na zabawę?
– Zbladłaś – stwierdził Auvrey, unosząc podejrzliwie brew do góry.
Westchnęłam ciężko i potarłam czoło.
– Trochę źle się czuję – szepnęłam tak, żeby tylko mój mąż mnie usłyszał. Nawet, jeżeli Aura miała dwa lata, nie chciałam, aby przejmowała się takimi rzeczami. Chciałam, aby spała spokojnie.
– Ostatnio chyba często ci się to zdarza.
– Wiem.
Wyminęłam męża i córkę w drzwiach, a potem skierowałam się do kuchni. Na mroźny wieczór najlepsze były gorące napoje. Dla mnie różany Earl Grey, dla Aury szklanka ciepłego mleka, a dla Nathiela mocna kawa zalana sporą ilością mleka i dosłodzona trzema łyżeczkami cukru.
Miałam wrażenie, że cały czas jestem obserwowana.
– Laura – odezwał się Nathiel. Stał w wejściu do kuchni – opierał się o framugę z założonymi na piersi rękoma. Aura stała tuż obok niego i starała się skopiować jego pozycję oraz minę.
– Mama – powiedziała podobnym do niego głosem.
Uśmiechnęłam się do nich i zwróciłam ponownie ku rozłożonym na blacie kubkom. Każdy z nas miał swój własny. Nathiel czarny z napisem: „Jestem łowcą demonów” – sam kazał go sobie kupić na urodziny, Aura mały kubeczek z różową ośmiorniczką, która trzymała w swoich mackach kolorowe kwiatki, a ja zwyczajny, biały ze zdobieniami przypominającymi błękitne koronki.
Byłam trochę rozkojarzona z powodu złego samopoczucia, dlatego pomyliłam kubki. Nathiel, który niepostrzeżenie pojawił się obok mojego ramienia, chwycił mnie za rękę i przeniósł ją razem z łyżeczką pełną kawy do swojego kubka.
Uśmiechnęłam się krzywo. Chociażbym nie wiem jak starała się to ukryć, nie uda mi się zatuszować faktu, że jestem dziś naprawdę słaba. Ledwo ogarniałam rzeczywistość.
– Trzęsiesz się i masz zimne dłonie – stwierdził Nathiel, ściskając w swoich ciepłych, męskich dłoniach moje drobne i blade ręce. Zaczął je o siebie pocierać, żeby przywrócić im ciepło. Doceniałam to, ale niestety wiedziałam, że nie przyniesie to żadnych efektów.
Kiedy Auvrey dmuchał w złożone w swoich dłoniach palce, patrzył mi prosto w oczy. Miałam wrażenie, że dopadła mnie gorączka. Naprawdę było mi chłodno i strasznie kręciło mi się w głowie. Ten stan utrzymywał się już przez kilka dni. Był bardzo niepokojący. Miałam wrażenie, że jeszcze moment i zwymiotuję na podłogę dzisiejszym obiadem.
Wyrwałam delikatnie ręce z uścisku męża i wsparłam się o blat, żeby przypadkiem nie upaść na podłogę. To jednak nie pomogło. Szybko zaczęłam zsuwać się w dół – a to wszystko z powodu bezwładności, która mnie opanowała.
– Hej, nie mdlej tylko – zaczął lekko zaniepokojonym głosem Nathiel. Chwycił mnie w pasie i przywrócił do pionu. Długo jednak nie pozwolił mi stać. Chwycił mnie na ręce i odprowadzony przez milczącą Aurę, zaniósł mnie na sofę.
– Co się ostatnio z tobą dzieje? To przez ten jad demona? Może nie do końca go z ciebie wypędziliśmy – zaczął się zastanawiać.
Zasłoniłam dłonią oczy, ponieważ światło lampy zaczęło mnie razić. 
– Nie, spokojnie, to nie takie uczucie – odpowiedziałam.
– Więc jakie?
– Nie wiem, naprawdę. Po prostu gorzej się czuję. Może to jakaś choroba albo… naprawdę nie wiem – westchnęłam.
– Laura – odezwał się poważnym głosem Nathiel. Chwycił za moje dłonie i odsunął je delikatnie z twarzy. Musiałam zmrużyć oczy, bo światłowstręt był zbyt potężny. – Obiecasz mi coś?
– Co takiego?
– Jak tylko wrócimy z misji, pójdziesz do lekarza.
Miałam ochotę przewrócić oczami. Nigdy nie wierzyłam w lekarzy i rzadko u nich bywałam. Do tej pory byłam okazem zdrowia – a to wszystko dzięki mojej demonicznej połówce. Teraz coś się zmieniło. Czułam się słaba jak zwyczajny, chorujący człowiek. Czyżby moja odporność spadła? Musiało dziać się ze mną coś naprawdę złego. Może to wina demonów? Albo wiedźm? Już sama nie wiedziałam. 
– Dobrze, obiecuję – odpowiedziałam dla świętego spokoju, mając nadzieję, że Nathiel o wszystkim wkrótce zapomni.
Temat został zakończony. Chwilę potem odezwał się z kuchni czajnik. Auvrey musiał mnie zostawić i zrobić nam po gorącym napoju. Niesamowicie troskliwa Aura przyniosła mi koc i uśmiechnęła się do mnie pokrzepiająco. Najzabawniejszy był moment, kiedy stanęła na palcach, poklepała mnie po głowie i powiedziała:
– Nie pać, mama, bęcie dobzie.
Gdybym miała na tyle siły, zapewne zaczęłabym się śmiać.
Byłam szczęśliwa, że efekty przebywania w Reverentii osłabły. Aura powoli stawała się zwyczajną dziewczynką, która była po prostu trochę za bardzo rozpieszczona. To jedyna dobra wiadomość, wśród wielu złych. 
Dostałam dużego cmoka w policzek, żeby wyzdrowieć. Aura lubiła sobie wmawiać, że potrafi używać magii. Jej pocałunki były ponoć uzdrawiające – nie chciałam z tym polemizować. Lepiej, żeby sądziła, że uzdrawia, a nie zabija.
Moje myśli wróciły na tor dzisiejszego spotkania organizacji. Bałam się, że rano znów będę czuć się okropnie, a przecież nie chciałam zostawiać Nathiela i Sorathiela samym sobie. Musiałam im pomóc dotrzeć do Reverentii, a co najważniejsze: byłam kimś ważnym w tej misji. Pół demony mnie znały. 
Martwiłam się jutrem. Cały czas czułam w sercu dziwny niepokój. Byłam przygotowana na najgorsze, ale nigdy nie mogliśmy się spodziewać tego, czym będzie to „najgorsze” ze strony demonów. Oby nie zgotowali żadnej pułapki. Chciałam wrócić do domu cała i zdrowa, a przede wszystkim: żywa.
Nie.
Każdy z nas chciał.

2 komentarze:

  1. Przykro mi z powodu Pat. Została postawiona w najgorszym możliwym położeniu, ale teraz już tylko musi mierzyć się z tego konsekwencjami. Wiem, to brzmi okrutnie, ale ma po swojej stronie dziewczyny. Martha i Alex pewnie się wkurzą, ale nie zostawią jej.
    Sorathiel sam się prosi o kłopoty, ale trudno nie powiedzieć, że to zrozumiałe. Chociaż mam wrażenie, że dopiero po akcji w galerii i porwaniu Amy trochę jakby do niego dotarło, jaka jest stawka. Na pewno wcześniej wiedział, w końcu wychował się w Nox, ale w tej chwili odpowiedzialność go przerasta, a do tego nie chce nikogo słuchać. To może mieć opłakane skutki.
    Zachowanie Aury jest dla mnie dość zaskakujące, ale podoba mi się. Cieszę się, że przynajmniej na ten moment się uspokoiła.
    I mam pewną teorię co do samopoczucia Laury. Czyżby miało to związek z informacją z któregoś tygodnia GPK o trzecim dziecku?
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Najchętniej wyściskałabym Pat i naściemniała jej, że wszystko będzie dobrze, choć to przecież niemożliwe w tych okolicznościach. Głośno nazwała swoje uczucia, teraz musi mierzyć się z tym, że jej serce jest złamane. Mam nadzieję, że reszta czarodziejek mimo wszystko obdarzy ją odpowiednim wsparciem.
    Sorathiel się nam zmienia czy też bardziej pokazuje ukrytą do tej pory skórę. Trochę dziwnie mi się o nim takim czyta, niemniej jest to ciekawa.
    A Laura? Wiem, co jej dolega, nie zmylisz mnie!

    Czekam na nn ^^
    Ściskam! :*

    OdpowiedzUsuń