Miałam lekki problem z tym rozdziałem. Ledwo go skończyłam, a pisałam od 11 do 15. Nie miałam pomysłu i chwilami naprawdę ciężko mi się pisało, na końcu jednak na coś wpadłam. Wydaje mi się, że to dobre rozwiązanie, ale jak z całym rozdziałem? Nie wiem. Od teraz bardziej skupię się na pisaniu WCS, bo skończyła się sesja. Mam nadzieję, że praktyki mi nie przeszkodzą. Chciałabym w te wakacje zakończyć WCS, choć bardzo się boję tego momentu :o.
***
Ból był niewyobrażalnie wielki. Nawet jeśli próbował krzyczeć, żaden dźwięk nie wydobywał się z jego ust.
Zastanawiał się, kiedy to wszystko dobiegnie końca, kiedy wreszcie będzie mógł
zatracić się w otchłani nieświadomości i raz na zawsze zniknąć z tego świata. Zdążył
się już pogodzić ze swoim losem. Jego rodzina będzie musiała dać sobie radę
sama.
Po co sam się tutaj pchał? Dlaczego nie potrafił wybudzić Sapphire z
transu? Może gdyby był tutaj kto inny, wtedy by się udało, ale… nie było.
Umierali razem.
Zanim ogień pochłonął ich
ciała, Dean dostrzegł błysk szmaragdowych oczu swojej przyjaciółki i poczuł jej
uścisk na ramieniu. To nie miało najmniejszego znaczenia. Nawet, jeśli się
obudziła, to od całkowitego spłonięcia dzieliły ich sekundy. Ogień trawił ich
powoli, wolniej niż działoby się to w normalnym świecie, to nie zmieniało jednak faktu, że
dostarczał im realnych oparzeń.
W powietrzu czuć było spaloną skórą i włosami.
Dean uznał, że to najgorsza i najpowolniejsza tortura pod słońcem, nie życzyłby
jej najgorszemu wrogowi. Zaciskał powieki i usta, próbując wytrzymać jeszcze
chwilę dłużej, z drugiej strony kusiła go śmierć. Przez
swoje skupienie się na własnym cierpieniu, początkowo nie dostrzegł, że
płomienie zmieniły swój kolor na niebieski. Myślał, że to jakiś wyższy etap, że
za chwilę spłoną w ułamku jednej sekundy, ale tak się nie stało. Nawet
dojmujący ból zamienił się w delikatne szczypanie wywołane szkodami, które
ogień zdążył już wyrządzić. Ogień stał się zimny. Jedyną odmianą wśród tego
lodowatego klimatu były ciepłe dłonie Sapphire, które teraz obejmowały jego
szyję. Spojrzał jej w oczy zaskoczony.
Uśmiechała się. Delikatnie i ze
zmęczeniem, ale i radością. Jej twarz widział tylko przez kilka sekund, potem
ukryła ją w jego ramieniu.
– Teraz będzie już dobrze – usłyszał
cichy głos.
Ogień zniknął, a w jego miejsce
pojawiły się drobne, białe kwiaty pachnące wiosną, które smagały ich skórę
podczas niekończącego się lotu. Spadali coraz wolniej i wolniej aż w końcu Dean
dotknął stopami ciemnej powierzchni usłanej milionami białych płatków. W
ramionach trzymał słabe i wątłe ciało Sapphire, która ledwo utrzymywała się w
pionie. Przyciskał ją do siebie delikatnie, żeby nie zrobić jej dodatkowej krzywdy,
i tak była nieźle poraniona.
Odetchnął z cichą ulgą, choć wiedział, że to jeszcze nie koniec, w końcu wciąż tutaj tkwili.
– Wracajmy już, Sapphire –
szepnął.
Dziewczyna kiwnęła głową.
Ostatkami sił uwolniła ich z wnętrza własnego umysłu, który odpoczywał po katorgach zafundowanych mu przez truciznę oraz Vaila Auvreya.
Przebudzenie było gwałtowne.
Dean otworzył oczy i zerwał się do góry, co spowodowało, że ciernie mocniej się
wokół niego owinęły. Nie wiedział co się dzieje, był przerażony. Dopiero po
chwili dostrzegł w pobliżu członków Nox – natychmiastowo rzucili mu się na
ratunek. Kilka noży poszło w ruch, choć kroiły ciernie bez skutku. Dean nie wiedział,
co ma robić. Im bardziej ranili ciernie, tym bardziej zaciskały się wokół
niego. Już po chwili stracił dech.
***
– Musimy znaleźć inny sposób – odezwał się
Sorathiel.
– On się dusi, do cholery! –
powiedziała oburzona Andi, nie poddając się w swoim ataku na ciernie. – Nie możemy
czekać! Może to dziadostwo da się jakoś pociąć!
Zaczęłam rozglądać się wkoło.
Co mogłoby nam w tym momencie pomóc? Mieliśmy przy sobie tylko noże, na które
ciernie niezbyt entuzjastycznie reagowały. Żałowałam, że nie było tu Alex czy
Patricii, one z łatwością pozbyłyby się tych cierni – Martha w przeciwieństwie
do nich używała mocy mentalnej, co przydawało się przy wszystkich żywych istotach,
nie przy roślinach, które nie posiadały umysłu.
To nie mogło się skończyć
śmiercią Deana. Przecież niczego złego nie zrobił.
– Tam – usłyszeliśmy słaby
głos.
Spojrzeliśmy w stronę ledwo
żywej Sapphire, która wciąż wisiała w górze owinięta przez ciernie – na szczęście nie próbowały jej dusić – wskazywała drżącą dłonią
w miejsce, które niewiele nam mówiło.
– Łodyga. Kwas – wyrzuciła z
siebie.
Mimo słabej składni zdania,
zrozumiałam w czym rzecz. Podbiegłam do rośliny, na którą wskazywała młoda
demonica i ucięłam ją nożem. Nie spodziewałam się, że sok wyleje się z niej jak
woda z kranu – kilka kropel wylądowało na moim bucie i przeżarło materiał, na
szczęście kwas ominął moją skórę.
Kiedy wracałam, nie biegłam,
żeby przypadkiem nie narobić sobie większych szkód. Łodygę dziwnej rośliny
trzymałam przed sobą, gotowa w razie czego opuścić ją na trawę. Na
szczęście udało mi się dotrzeć na miejsce bez dodatkowych problemów.
Wszyscy się
odsunęli, a ja uklęknęłam przed cierniami. Łodygę przechyliłam delikatnie w
dół. Wystarczyły dwie krople kwasu, aby ciernie zaczęły się roztapiać.
Początkowo bałam się, że będę musiała użyć kwasu na wszystkich kujących
odnogach, ale cierń postanowił się poddać i zostawił Deana w spokoju –
wszystkie oddaliły się na wschodnią część lasu, opuszczając go na ziemię.
Dean brał szybkie i płytkie
wdechy oraz wydechy. Patrzył na mnie z wdzięcznością. Ze względu na to, że nie mógł z siebie
wyrzucić żadnego słowa, skinął mi dziękująco głową. Kilka sekund później
czołgał się już po trawie, żeby dostać się do Sapphire, która leżała teraz
nieruchomo na ziemi.
Potrząsnęłam głową z
niedowierzaniem. Ten chłopak miał w sobie więcej sił, niż początkowo
przypuszczałam. Ukradkiem widziałam minę Sorathiela, który zapewne rozważał w
myślach przyjęcie Deana do Nox. Cóż, może to nie byłby taki zły pomysł. Działał
nierozsądnie, ale nawet jako niedoświadczona osoba świetnie poradził sobie w
tej krainie. Zdecydowanie lepiej niż ja i Nathiel za pierwszym razem. Możliwe,
że chodziło tutaj jednak o miłość – napędzała do działania.
– Hej, Sapphire, powiedz mi, że
żyjesz – odezwał się Dean. Ją ciernie również zostawiły w spokoju, upadek demonicy nie należał jednak do najlżejszych.
Dean szturchał ją, ale bez skutku. Jego mina wskazywała na to, że lada moment wpadnie w panikę.
Podeszłam do nich, uklęknęłam
na ziemi i sprawdziłam puls demonicy. Był słaby. Gdyby ktoś mi powiedział, że
Sapphire jest demonem, nie uwierzyłabym w to, widząc ją w takim stanie. Wyglądała aż nadto niewinnie. Wszystkie jej głębokie
rany i poparzenia sprawiały, że człowieka przechodziły dreszcze. Musiała mieć
naprawdę wysoki próg wytrzymałości – z drugiej strony, miała przecież w sobie
cząstkę demona. Tak samo jak i ja. Wbrew pozorom byłyśmy do siebie podobne.
– Dean, ona żyje, po prostu zemdlała – powiedziałam
spokojnie, kładąc rękę na ramieniu spanikowanego chłopaka. – Teraz musimy ją
wziąć do naszego świata.
– I co jej tam zrobicie? –
spytał, patrząc podejrzliwie na moją rękę. Natychmiastowo ją wzięłam, nie powinnam się z nim spoufalać w tym momencie. Był wobec nas nieufny.
– Weźmiemy do szpitala –
odezwał się Sorathiel, który stanął za naszymi plecami. – Jest w połowie
człowiekiem, a więc ma ludzkie rany, tam najlepiej się nią zajmą.
Dean pokiwał niepewnie głową.
Dopiero teraz dostrzegłam, że on również nie wyszedł z tej misji bez szwanku.
Na jego ciele znajdowały się liczne oparzenia. Połowa z nich zostawi po sobie
blizny do końca życia. To prawie jak pamiątka po wojnie.
– Wezmę ją – odezwał się szybko
dwudziestolatek. Wystawił ręce po demonice, ale powstrzymałam go przed jej
dotknięciem.
– Jesteś w kiepskim stanie –
mruknęłam.
– Ja ją wezmę – odezwał się
Sorathiel. Wyglądał na spokojnego i nieprzeniknionego jak zawsze, ale
wiedziałam, że niezbyt chce to robić. Nie uśmiechało mu się pomaganie komuś,
kto wyrządził naszemu zespołowi tyle krzywd.
Wątpiłam w to, żeby Sapphire
zrobiła krzywdę komukolwiek z nas w takim stanie, dlatego byliśmy bezpieczni.
– Musimy się spieszyć –
odezwała się Martha za naszymi plecami. – Nie bez powodu Trujący Las ma taką nazwę, jaką ma.
Kiwnęliśmy zgodnie głowami.
***
Kiedy znaleźliśmy się pod umówionym drzewem,
nie było tam nikogo z naszej drużyny. Zaczęliśmy się niepokoić ich
nieobecnością, zdążyliśmy już nawet rozdzielić nasz zespół po to, aby połowa z
nas ruszyła do zamku, a połowa opuściła krainę demonów, żeby odpowiednio zająć
się Deanem i Sapphire, na szczęście zanim to zrobiliśmy, pojawiła się reszta.
Byłam zaskoczona, kiedy zobaczyłam, że Nathiel niesie własnego brata na
plecach. Do tej pory byłam przekonana, że pragnie jego śmierci. Nie miał co
prawda zadowolonej miny, ale nawet kiedy do nas dotarli, nie narzekał na
to, że musi go nosić.
Okazało się, że dłuższa podróż
była spowodowana zbieraniem po drodze roślin, które miały służyć za odtrutkę
dla Soriela i Patricii. Szybko się dowiedzieliśmy, że Sapphire i Dean również
jej potrzebują. Nie sądziliśmy, że Dean, który do tej pory szedł spokojnie obok
nas, nagle padnie w trawę. To wywołało wśród naszej drużyny chaos. Nie
mieliśmy wystarczającej liczby roślin do sporządzenia aż czterech odtrutek, Soriel
był już w naprawdę kiepskim stanie i ledwo oddychał, a Riel, który był specem
od reverentyjskich roślin, nie mógł się rozdwoić – tylko on wiedział jakich
roślin użyć, a na ponowne zbieractwo nie było już czasu. Na pomysł ostatecznie
wpadła Martha. Z użyciem swojej mocy zebrała informacje na temat roślin prosto
z umysłu Riela. Zobowiązała się znaleźć je wszystkie z pomocą Raidena, który
zdążył się już rozbudzić – w końcu znał się na Reverentii. Do tego zespołu
dołączyliśmy Andi i Aleca (którzy na czas misji dostali zakaz na romansowanie,
a przede wszystkim na kłócenie się) oraz Ethana – mieli być obstawą Marthy, w
końcu nie ufaliśmy Raidenowi.
Zgodnie orzekliśmy, że jeżeli
młode demony sobie na to zasłużą, damy im spokój i będą mogły mieszkać na
Ziemi. Oczywiście pod warunkiem, że nie będą pożerać ludzkiej energii, w końcu
mogli bez tego żyć. Nie wierzyliśmy im na słowo, ale doskonale wiedzieli, że ich działania będą pod naszą kontrolą i w razie czego nie zawahamy się ich zniszczyć.
Wraz z resztą zespołu udaliśmy
się do świata ludzi. To tam zaczęła się wielka akcja ratunkowa wymieszana z
chaosem. Riel sprawnie jak na bojaźliwego nastolatka wydawał nam rozkazy.
Okazało się, że potrzebne były dwa rodzaje odtrutki, ponieważ człowiek mógłby
nie przeżyć dawki przeznaczonej dla demona. Kiedy ja miażdżyłam w moździerzu
rośliny przeznaczone dla Patricii, Riel zajmował się tymi dla Soriela. Do
naszego zespołu ratowniczego dołączyła Madlene, której widok wywołał u nas po
pierwsze zdziwienie, po drugie ulgę. Dowiedziała się, że trzeba nam pomóc
oczywiście z kart, w innym razie nikt z nas by jej nie powiadomił. Przewidziała
również to, że jeżeli przyjdzie z wielkimi reklamówkami przepełnionymi
miksturami, nie skończy się to dobrze, dlatego postanowiła ukraść wózek z
marketu i wjechać nim do siedziby Nox. Widok la bonne fee z zabawnie poważną
miną, rumieńcami wysiłku na twarzy, z wielkim brzuchem i wózkiem, który ledwo
zmieścił się w drzwiach, wywołał u nas rozbawienie. To rozluźniło nieco ciężką
atmosferę. Dzieci, które ze sobą przyprowadziła zaprowadziliśmy do pokoju, Nate i
Aura dostali za zadanie pilnowania młodszej części swojej grupy.
Podejrzewaliśmy, że po wszystkim zastaniemy zniszczony pokój, ale nic z tym nie
mogliśmy zrobić, nawet Amy nie mogła się w tym momencie nimi zająć – przybiegła
prosto z domu rodziców i wraz z la bonne fee pełniła rolę tymczasowych
pielęgniarek, które zajmowały się Deanem i Sapphire.
– Nie zdążę – padło nagle
zdanie.
Wszyscy zamarliśmy i
spojrzeliśmy na Riela, który starał się miażdżyć czerwone kulki w moździerzu,
co niezbyt mu wychodziło, wyglądał jakby się mocno zmęczył. Nathiel bez słowa
wyrwał mu z rąk cały zestaw i przyspieszył tryb działania. Widziałam na jego
twarzy dziwne skupienie. Pierwszy raz starał się nie żartować, pierwszy raz
widziałam go takiego poważnego, pierwszy raz uznałam, że mam przed sobą
mężczyznę, a nie młodego chłopaka, którego wzięłam za męża. Zmienił się nawet
jego stosunek co do brata. Próbował go uratować.
– Jeżeli potrzebujesz pomocy,
musisz o nią prosić, Riel – odezwała się karcącym głosem Amy. – Poza tym nie można być takim pesymistą.
Zdziwiłam się jej zachowaniem,
ale zrozumiałam o co chodzi. Traktowała tego demona jak dziecko, bo właśnie tak się zachowywał, a Amy
była przecież dobrą matką.
Młody demon spojrzał na nią
takim wzrokiem, jakby ją po raz pierwszy zobaczył i bardzo się zszokował jej
obecnością. Chrząknęłam znacząco. Dopiero wtedy dosypał do mieszanki Nathiela i
mojej nowe rośliny.
Wśród jęków bólu otrutych osób,
dziwnych pomruków naszej skupionej organizacji, przeklinania Alex i cichego
śpiewu Madlene, która starała się użyć swojej mocy po to, aby załagodzić ból poszkodowanych,
panowała dziwna atmosfera. Praktycznie ze sobą nie rozmawialiśmy, skupieni na
własnej robocie. Mieszanina emocji była tutaj tak ciężka, że wszystkich nas przytłoczyła.
Cierpienie, dezorientacja, nadzieja, niepokój, determinacja, załamanie i
niepewność. Chaos uczuć, chaos myśli i działań.
– Nie zdążymy – odezwał się raz
jeszcze jękliwym głosem Riel.
Miałam ochotę przewrócić oczami.
– Zamknij się w końcu – syknął
zdenerwowany Nathiel, przyspieszając swoje ruchy. – Wyskakuj z tych swoich
ziółek.
– Mówię prawdę – dodał ciszej
Riel. – On nie wytrzyma już dłużej – mówiąc to, wskazał palcem na Soriela,
który wyraźnie osłabł. Jego oddechy były krótkie i świszczące, odpłynęły z
niego wszystkie kolory.
– Ma na nazwisko Auvrey, a
Auvreyowie nie umierają tak łatwo – odpowiedział złowrogo Nathiel. Z jego oczy
sypały się iskry gniewu. Jeszcze chwila i mógłby wybuchnąć. – Wystarczy spojrzeć na
mojego pieprzonego ojczulka – zironizował. – Trzyma się jak ten stary grzyb w
lesie i jeszcze śmieje się nam prosto w twarz. Niech ja go w końcu dorwę, a
nogi mu z dupy powyrywam i nie będzie już tak cwaniaczył. Brata mi będzie zabijał.
I to po raz drugi!
Uśmiechnęłam się pod nosem,
choć nie był to uśmiech zadowolenia.
– Nie żeby mi na tym słabym gnojku
zależało, ale niech już będzie. Skoro raz przeżył, to teraz też przeżyje –
prychnął na zakończenie.
Słowa Nathiela rozluźniły lekko
atmosferę i odjęły z niej trochę negatywnych emocji. Jednak życie Soriela wciąż
przeciekało nam między palcami – to on w tym momencie był w najtragiczniejszym
stanie.
– Niczego nie obiecuję –
mruknął załamany Riel. – To nie moja wina.
– Jak będziesz tak pierniczył i
nic nie robił, to będzie twoja wina, a wtedy wsadzimy cię za kratki na
następnych tysiąc lat, żebyś tam w końcu zdechł.
Młody demon zesztywniał od tej
groźby. Od razu wziął się do roboty.
Kiedy Martha i reszta załogi
wróciła do domu, utworzył się kolejny zespół do sporządzania odtrutek. Sapphire
również nie była w najlepszym stanie. Choć dziewczyny zdążyły się zająć jej
powierzchownymi ranami, trucizna naznaczyła już piętno w jej organizmie.
Nic dziwnego, znajdowała się w Trującym Lesie od kilku dni. Dawka tej
złowrogiej substancji była zdecydowanie słabsza niż to, co Vail w krótkim czasie
zafundował Sorielowi i Patricii, ale ona również potrzebowała szybkiej reakcji.
Dean był w lepszym stanie niż
reszta. Zdołał się nawet obudzić i podnieść z łóżka. Nawet kilka par rąk nie
zdołało go przytrzymać w miejscu, zaraz znalazł się obok młodej demonicy. Miał
gorączkę i nie wyglądał zbyt dobrze, ale twardo przy niej siedział i szeptał do niej, że wszystko będzie w porządku.
Andi, która siedziała z Aleciem
przy Sorielu, sprawdzała czynności życiowe starszego Auvreya. Za którymś razem w końcu
podniosła głowę i zmarszczyła czoła.
– Nie żeby coś, ale wydaje mi
się, że jego tętno jest już ledwo wyczuwalne – mruknęła. W ślad za nią poszedł
Alec. Wyraźnie zbladł.
– To zabrzmi trochę jak w
filmie, ale… tracimy go – powiedział.
Wybuchła panika. Nie
zorientowaliśmy się, że Patricia od dłuższego czasu patrzy na tę scenę lekko
zmrużonymi oczami. Nie spodziewaliśmy się również, że zacznie krzyczeć i
wyrywać się w stronę Soriela, upadając na podłogę. Moździerz, który trzymałam w ręku upadł na deski, rozlewając odrobinę zawartości. Przeklęłam, ale chwyciłam za ramiona
dziewczyny i przytrzymałam ją w miejscu. Zawodziła jak mało kto, a jej głosowi
wtórowała Madlene, która natychmiastowo pojawiła się obok i pomogła mi ją
przytrzymać.
– Nie płacz, Pat, nic się nie
dzieje, Soriel będzie żył – zawyła, jakby sama w to nie wierzyła.
– Zróbcie coś! – krzyczała lodowa
czarodziejka. Potem zachłysnęła się własną krwią i plunęła nią na dywan.
Zaczęła się dusić. Madlene z uporem klepała ją po plecach.
Jeszcze większy
chaos wybuchł, kiedy do symfonii jęków i płaczu dołączyły krzyki.
Spojrzałam w bok i zobaczyłam
Sapphire, którą przerażony Dean starał się przytrzymać w miejscu – wyrywała się i
szarpała, jakby coś ją rozrywało od środka.
Nie było dobrze. Było cholernie
źle. Nikt z nas nie wiedział co robić. Od wrzasków rozbolała mnie głowa. Czułam
się bezradna i pierwszy raz w życiu po prostu siedziałam na podłodze, nie
wiedząc jak zareagować. Nie chciałam, żeby ta misja była z góry przesądzona, żeby wszyscy umarli, ale... co mieliśmy zrobić? Nie przyspieszymy czasu.
– Zamknąć mordy! – wykrzyknął Nathiel,
który chyba jako jedyny zachował w tej sytuacji zimną krew. Jego krzyk niestety nie pomógł.
– Przestał oddychać – odezwała się
z boku Andi.
– Pat, hej, spokojnie! –
krzyczała z boku Madlene, próbując przywrócić do porządku dławiącą się własną krwią przyjaciółkę.
– Może nam ktoś pomóc, nie
wiemy co zrobić – jęknęła Amy, która siedziała przy Sapphire i starała się ją
przytrzymać wraz z Deanem.
Auvrey wydał z siebie dziwny
pomruk złości.
W tej sytuacji nie było rozwiązania, a przynajmniej tak sądziłam,
dopóki ktoś nie zareagował za mnie. Nathiel użył swojej mocy, wstrzymując czas.
Nie wiem kiedy się tego nauczył, ale nie wstrzymał go w taki sposób, że wszyscy
znaleźli się w obrębie działania jego mocy. Ominął mnie, Andi, Aleca, Riela
oraz Sorathiela. Wszyscy, którzy znajdowali się przy poszkodowanych osobach
tkwiły w bezruchu.
– Na co czekacie? – warknął Nathiel,
krzywiąc się wyraźnie. – Moja moc ma ograniczenia, do cholery!
Dopiero po jego słowach
zaczęliśmy działać. Sorathiel przejął moździerz Nathiela, ja chwyciłam za ten,
który miał posłużyć jako odtrutka dla Patricii, a Martha zabrała się za
sporządzanie odtrutki, która miała posłużyć Sapphire – Riel rozdawał nam
przerażonym głosem rozkazy. Czułam się dziwnie, jak na jakichś magicznych wyścigach,
w którym wygraną było czyjeś życie. Naszym działaniom towarzyszyły bezwolnie
płynące w powietrzu białe drobinki, będące efektem działania mocy Nathiela.
Tylko kilka razy spojrzałam w jego stronę, aby upewnić się, że wszystko z nim w porządku.
Wiedziałam, że utrzymywanie tak długo czasu na wodzy było dla niego nie lada
wysiłkiem. Po czole spływał mu pot.
– Dodaj jeszcze niebieskiego
ziela – odezwał się Riel, wybudzając mnie z lekkiego transu. Dorzucił mi
roślinę do moździerza. Po jej zmiażdżeniu zalał roztwór jakimś gęstym płynem. Po zmieszaniu składników przelałam lekarstwo do butelki i wstrząsnęłam nią. Odtrutka
dla ludzi wymagała mniejszego czasu wykonania, dlatego już po chwili ta dla
Patricii była gotowa. Odetchnęłam, choć wiedziałam, że jest jeszcze za
wcześnie na ulgę.
– Szybciej – syknął Nathiel. Świetliste kule, które unosiły się w powietrzu zaczęły bezwolnie płynąć ku górze. Postacie,
które wcześniej były w bezruchu, otoczone niebieską poświatą, teraz powoli
odzyskiwały swoje kolory.
– Nie zdążymy! – zapiszczał Riel,
kładąc ręce na głowie. Szybko dorzucał kolejne składniki do odtrutki, która
była sporządzania dla Soriela. Według jego wskazówek zdążyłam już przechylić
zawartość płynu do ust Patricii. Kiedy czas zostanie przywrócony do ładu, może
być zaskoczona, ale miałam nadzieję, że wszystko będzie z nią w porządku.
Nathiel syknął pod nosem, kiedy właściwy czas zaczął wracać. Starał się wytrzymać, widziałam wysiłek na jego twarzy, ale
nie miał już energii. Tak naprawdę nigdy jej nie spożywał, bo nie chciał nikomu
zrobić krzywdy.
Jeżeli teraz czas wróci, Soriel
nie przeżyje, na dodatek nie wiadomo, co stanie się z Sapphire, która bardzo cierpiała. Co mieliśmy zrobić?
Podjęłam szybką decyzję.
Podeszłam do Nathiela i
uklęknęłam przy nim. Położyłam rękę na jego kolanie i spojrzałam mu prosto w
oczy.
– Zabierz mi energię –
powiedziałam z powagą.
Auvrey spojrzał na mnie
zdziwiony.
– Ogłupiałaś? – warknął. – Nie chcę.
Nigdy tego nie robiłem, poza tym… Nie tobie, głupia.
– Jestem jedyną osobą, której
nic się nie stanie, jeżeli zabierzesz mi energię. Zregeneruję się. Pamiętasz chyba co się stało,
kiedy Andi próbowała to zrobić, prawda?
Prychnął.
– Oczywiście. Byłaś ledwo żywa
i musiałem iść cię uratować! – Teraz już krzyczał, co zwróciło uwagę innych,
dotąd zajętych swoją robotą.
– Przeżyłam, bo nie mogła
wyssać całej mojej energii, nie tej części, która dotyczyła mojej demonicznej połówki. – Zmarszczyłam czoło i objęłam jego rękę. – Zrób to, bo inaczej Soriel
nie przeżyje, a chyba nie chcesz dawać satysfakcji z wygranej swojemu ojcu? –
Próbowałam dotknąć najczulszego punktu Auvreya.
Zmarszczył czoło i przymknął
powieki. Krzywił się już nie z wysiłku, ale z powodu tego, że nie chciał tego
robić. Obiecał sobie, że nigdy, ale to nigdy nie pożre niczyjej energii, a ja kazałam mu złamać to przyrzeczenie.
– Czas ucieka, Nathiel, po
prostu to zrób – powiedziałam z determinacją. Obraz stawał się coraz
jaśniejszy, było widać pierwsze, drobne ruchy ludzi, których obejmowało działanie mocy.
– Przepraszam – powiedział cicho
Nathiel. Nie spojrzał mi w oczy. Pochylił głowę i położył rękę na moim bladym
cieniu, który padał na podłogę. Już po chwili poczułam, jak cała energia mnie
opuszcza. Starałam się siedzieć prosto i nie pokazywać po sobie, że czuję się źle,
gdybym to zrobiła, Nathiel przerwałby ten rytuał. Musiał spożyć całą moją
ludzką energię.
Wyciągnęłam do niego dłoń i
objęłam nią rękę Nathiela.
– Tak jest dobrze – szepnęłam.
Auvrey nie spojrzał na mnie, zupełnie jakby czuł wstyd, jednak wypełnił moją wolę.
Potem nie wiedziałam już co się
dzieje. Upadłam na podłogę bez sił.