Tak, to już ostatni rozdział całej serii. Przeżywam to jak debil od tygodnia. Dobrze, na początku 2019 roku pojawi się jeszcze epilog, ale jednak... Smuteg, żal, rozpacz. Ale dobra. Nie narzekam teraz. Pojęczę jeszcze trochę w epilogu i rzucę garstką informacji na temat przyszłości bloga!
Jak to powiedziała Laura: "Wszystko zaczęło się w cieniu nocy i na nim się kończy". Oczywiście to nie taki znowu koniec, bo każdy koniec zapowiada nowy początek!
***
Od kilku dni nie mogłam spać.
Kiedy tylko udało mi się przymknąć powieki i zapaść się w płytki sen, nagle
budziłam się zalana potem z koszmaru, w którym traciłam Nathiela. Nie mogłam
się pozbierać, choć od czasu ostatecznej wojny minął już jakiś czas. Moje serce
wciąż toczyło niespokojną bitwę, którą można było przyrównać do tej prawdziwej,
niedawno odbytej. Moje uczucia od tamtej chwili nie uległy zmianie. Byłam na
siebie zła, ponieważ wygrana i śmierć Vaila Auvreya ani trochę mnie nie
cieszyły. Nie w okolicznościach, w których pozostałam zupełnie sama. Wolałabym
już, aby świat rozpadł się na kawałki, niż żeby zabrakło w nim mojego męża. Być
może patrzyłam na to przez pryzmat swoich egoistycznych pragnień, ale miałam do
tego pełne prawo. Bo nigdy nie kochałam nikogo ani niczego bardziej, niż tego
niepoprawnego, szalonego optymisty o małym móżdżku i wielkim sercu.
Przetarłam suche i samoczynnie
opadające w dół powieki. Starałam się nie opuścić kubka wypełnionego gorącą
herbatą. Być może okrywał mnie koc, ale nie był wystarczająco dobrą osłoną od
oparzenia. Myślałam, że rozgrzewający napój przynajmniej da mi motywację do
tego, abym nie usnęła. Musiałam bowiem czuwać.