wtorek, 25 grudnia 2018

[TOM 3] Rozdział 68 - "Nadludzka siła"

Ludzie od wieków zastanawiali się, gdzie ich dusze trafiają po śmierci, dotąd nikt z umarłych nie mógł się jednak podzielić tą wiedzą z tymi, którzy jeszcze żyli. Ta niezbadana tajemnica wszechświata miała w sobie coś groteskowego. Wszyscy wiedzieliśmy, że żyliśmy tylko po to, aby zmierzać do końca, a jednak wciąż nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, czym był koniec.
Nathiel był niegdyś pewien, że po drugiej stronie świata, gdzie trafiali wszyscy zmarli, znajdował się Disneyland dla duchów. Utopijna kraina, gdzie zabawie nie było końca, a żołądki magicznie napełniały się wysokokalorycznymi przysmakami, które nie sprawiały, że umarli tyli. W tym świecie można było robić, co tylko się zamarzyło, łącznie z lataniem nago wśród dzieciaków bujających się na karuzelach, ponieważ tutaj nie istniało coś takiego jak wstyd. Po śmierci wszystkie ludzkie uczucia, choroby i zmartwienia znikały, by dusze na nowo mogły cieszyć się swoją niezmąconą czystością. Kraina wiecznej radości oraz zabawy. Kraina, która była daleka od prawdy.
Kiedy się obudził, dookoła panowała ciemność. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w swoje pobladłe dłonie, próbując zrozumieć, co takiego właśnie się wydarzyło i gdzie do cholery się znalazł. Czuł się całkiem trzeźwy i świadomy, a jednak przeżywał coś na wzór mocnego zjazdu alkoholowego. Wszystko dookoła było czarne jak noc, zaś jego ciało świeciło się jak odwłok robaczka świętojańskiego. O co tu chodziło? Przecież nie mógł umrzeć.
Nathiel zesztywniał.
Nie. On naprawdę mógł umrzeć.
– Hej, czy jest tu ktoś jeszcze?! – wykrzyczał w pustą przestrzeń, po której jego głos poniósł się echem. – Laura? Sorath? Mój niedoruchany braciszek Soriel? Eee… wiedźmo-czarodziejki? Różowa pinda? – Rozejrzał się wkoło, oczekując, że kogoś dostrzeże lub ktoś odpowie na jego wezwanie. Nic takiego się jednak nie stało. – Dajcie spokój. Przecież nie mogę być tutaj zupełnie sam!
Niepokojąca cisza zawładnęła pustą i zimną krainą, w której znajdowała się tylko jedna, pozostawiona samemu sobie istota. Nathiel nie wierzył jednak w przypadki. Skoro wszyscy inni zniknęli, dlaczego on sam miałby tutaj zostać? Przecież ojciec nie chciał go uratować, wręcz przeciwnie – zamierzał się go pozbyć tak samo jak i jego starszego brata. I udało mu się to. Jakimś dziwnym sposobem przeniósł do ich świata reverentyjski, szkarłatny nieboskłon. Czy to oznaczało, że ich świat od tej pory miał być światem demonów? Vail Auvrey nie był wylewny, jeżeli chodziło o jego plany, jednak spektakularne, zagadkowe zakończenia były bardzo w jego stylu.
Zaraz. Jeżeli Ziemia stała się Reverentią, to czy oni nie trafili przypadkiem do otchłani? A przecież z otchłani nie dało się uciec. Nie z tej prawdziwej, niezmąconej chaosem (jak ta, do której trafiła wcześniej Laura z demonami). To mogła być ziemska otchłań. Pytanie tylko, dlaczego w takim razie był tutaj sam?
– Tak mi przykro, Nathielu…
Chłopak obrócił się gwałtownie w tył. Zanim zobaczył twarz osoby, która do niego przemówiła, już wiedział, kto to był. Tego głosu nigdy by nie zapomniał, nawet gdyby usłyszał go jako dwustuletni, rozpadający się na kawałki demon.
Przed nim, w całej swojej urodziwej i wiecznie młodej okazałości, stanęła jego matka. Zamiast się jednak cieszyć z tego niespodziewanego spotkania, padł bezwładnie na kolana, wgapiając się tępo w ciemność, którą miał pod nogami. To miejsce, te słowa i ta zaskakująca obecność… To wszystko znaczyło, że Nox przegrało, a on został tutaj sam na sam ze swoją zmarłą matką. Ona stanowiła ostatni dowód na to, że wszystko przepadło.
– To jakiś żart, prawda? – spytał cicho, wgapiając się w swoje świetliste, nierealne dłonie. – Powiedz mi, że to tylko jakiś wyjątkowo głupi sen, który wywołał mój ojciec, myśląc, że mnie pokona.
Bezgłośne kroki zaprowadziły matkę do załamanego syna. Ona sama padła przed nim na kolana. Nathiel nie mógł uwierzyć, że kiedy wystawiła w jego kierunku dłoń, naprawdę mogła unieść jego podbródek. Teraz patrzył zdziwiony w jej twarz, nie dowierzając temu, że matczyne ciepło było dla niego odczuwalne.
– Musisz mnie posłuchać, synku. – Eirinn Auvrey wyglądała na wyjątkowo poważną. Kiedy zdjęła dłoń z jego twarzy, Nathiel mało nie wyrwał się do przodu, aby ją odzyskać. Bał się, że się rozpłynie i znów pozostawi go samego. Strata tych, których kochał, była już wystarczająco szokująca i przytłaczająca. – To prawda, że umarłeś. To prawda, że twoi przyjaciele podzielili twój los, a Vail dopiął swego, przenosząc Reverentię na naszą planetę.
Potrząsnął niedowierzająco głową. Domyślał się tego, że nie żył, ale gdzieś w podświadomości wciąż kryła się nadzieja na to, że to tylko głupi sen, z którego lada moment się zbudzi.
– Nie załamuj się – powiedziała twardo Eirinn, przywołując go do porządku, nim na trwale pogrążył się w żałobie. Bladymi dłońmi objęła chłopięce policzki i ponownie uniosła jego twarz ku sobie. Teraz oboje patrzyli sobie prosto w oczy. – Pomogę ci, Nathiel. Słyszysz? Pomogę ci tam wrócić. Jeszcze nic nie jest stracone.
Kiedy gładki palec pogładził powolnie jego policzek, chwycił delikatnie za dłoń matki i zamknął ją w swoim uścisku. W szmaragdowe oczy rodzicielski wpatrywał się w jak najpiękniejszy obraz namalowany pastelami. Eirinn Auvrey obdarzyła go szczerym, choć nieco smutnym uśmiechem. Jeszcze nie wiedział, co się za nim kryło, ale domyślał się, że to prawdopodobnie ich ostatnie spotkanie.
– Chcesz cofnąć czas? – spytał z westchnięciem Nathiel. – Przecież jesteśmy tutaj sami. Ty i ja. Oboje nieżywi. Nie mamy mocy, prawda? Poza tym nie ma tutaj Dale’ów.
– Owszem, nie ma tutaj członków naszego rodu, ale z jednym nie mogę się zgodzić.
Szczery, kryjący w sobie jakąś tajemnicę uśmiech rozszerzył oblicze Eirinn. Właśnie taką zapamiętał ją Nathiel. Żywą i prawdziwą. Zanim jednak utonął we wspomnieniach, w porę się otrząsnął. I chociaż czysto hipotetycznie nie miał w sobie teraz żadnej krwi, przez moment poczuł się, jakby ta przestała w jego ciele krążyć, mrożąc go prawdą.
– Ty cały czas tutaj byłaś. – Jego głos był cichy jak u małego dziecka, które boi się zbudzić śpiące rodzeństwo. – Byłaś tutaj i pomagałaś mi z nimi wszystkimi. Ty też należysz do Dale’ów, nieważne czy żyjesz, czy nie. – Natłok myśli z nagła zaatakował jego głowę. – Do cholery! Już wiem, dlaczego tutaj wylądowałem! Już wiem, dlaczego jestem tutaj tylko z tobą! Mój popieprzony ojciec zdobył twoją duszę, a teraz zdobył też moją! Nie udało mu się jednak zapieczętować naszych mocy, a więc możemy…
Eirinn przyłożyła palec wskazujący do ust syna, które wyrzucały z siebie całe potoki słów. Oprócz Laury nie istniała osoba, która uciszyłaby go wyłącznie jednym gestem. Zapomniał jednak, że w dzieciństwie taką osobą była dla niego mama.
– Twoje przypuszczenia są słusznie, jednak nie możemy dłużej czekać. Im więcej czasu tutaj stracimy, tym trudniej będzie nam wrócić do punktu wyjścia.
Kiedy palec wskazujący opuścił jego usta, on kiwnął znacząco głową. Najpierw podniosła się jego matka, potem on sam. W tym czasie nawet przez moment nie spuścił oczu z jej urodziwej twarzy. Aura bardzo przypominała swoją babcię – to wywołało na jego twarzy drobny uśmiech. W końcu Eirinn nie zostawiła go bez niczego. Wciąż miał jej domieszkę w kimś, komu sam dał życie.
– Podaj mi ręce. – Matka wystawiła przed siebie dłonie, które natychmiastowo uchwycił.
Gdzieś wewnętrznie czuł się zawiedziony, że właśnie tak wyglądało ich spotkanie. Soriel zupełnie inaczej opowiadał o ich matce, którą mógł ujrzeć tylko dlatego, że jego wiedźma mu w tym pomogła. Zgodnie z tym, co mówił, Eirinn powiedziała mu przynajmniej, że za nim tęskni i go kocha. Dlaczego ich spotkanie było tak wzniosłe, a jego... jego przepełnione pośpiechem? I dlaczego to jemu nigdy się nie ujawniła? Przecież nawet Laura miała okazję zajrzeć do jej wspomnień, usłyszeć jej głos… Nie dość, że on był ostatni z nich wszystkich, to jeszcze nie dostał tego, czego oczekiwał.
– Nathiel. – Eirinn spojrzała na niego bezradnie, najwyraźniej rozczytując z wyrazu jego twarzy to, co czuł. Kto wie, może również słyszała jego myśli, w końcu to ona tutaj mieszkała przez te wszystkie lata. – Wiem, że wolałbyś mnie spotkać w innych okolicznościach, wiem, że wolałbyś ze mną porozmawiać, ale nie mamy na to…
– Dlaczego ukazałaś się najpierw Sorielowi, a potem Laurze? – przerwał jej. – Dlaczego pokazałaś im tak dużo, powiedziałaś im tak dużo, a mnie… mnie ominęłaś? Przecież gdybym tutaj nie trafił, nigdy byś się ze mną nie spotkała. – Jego głos wypełniał teraz gniew. Wyrwał swoje dłonie z matczynego, ciepłego uścisku, który teraz wydawał mu się być niezwykle obcy. – Nie zasłużyłem na to?
– Nathiel, musisz zrozumieć, że kocham cię tak samo, jak Soriela i Anne. – Eirinn wyglądała teraz na niezwykle poważną. – Również tak samo mocno za tobą tęskniłam. Musisz jednak wiedzieć, że to ostatni raz, kiedy ktokolwiek mnie widzi. Chciałam, żebyś to właśnie ty był ostatnią osobą, którą zobaczę, bez względu na to, czy będę musiała ci pomóc cofnąć się w czasie, czy po prostu jeszcze raz się z tobą spotkać. – Widząc nieufność w twarzy syna, westchnęła bezradnie. – Soriel potrzebował mojej pomocy, ponieważ w przeciwieństwie do ciebie nigdy nie pogodził się z tym, że odeszłam. Chciał mnie przywrócić do życia i doskonale wiesz, do czego go to doprowadziło. Ty od początku nie popierałeś tego pomysłu, prawda? Wiedziałeś, że to się nie uda. Soriel potrzebował to dopiero zrozumieć, dlatego to jego odwiedziłam jako pierwszego. – Sztywność ramion Nathiela zaczęła nieco odpuszczać, a jego harda mina zdecydowanie złagodniała. – Laura potrzebowała mojej pomocy, aby przerwać efekt szkarłatnej soczewki. Tylko ona mogła wówczas zrozumieć, czego od niej oczekuję. Ostatecznie to ty wypełniłeś zadanie. I pomimo łez wiedziałam, że jesteś jedyną osobą, która jest na tyle silna, aby sobie beze mnie poradzić. – Eirinn pogładziła policzek swojego syna wierzchem dłoni. – Teraz jednak mnie potrzebujesz, dlatego nie możemy dłużej zwlekać.
Nathiel pokiwał powolnie głową, a potem chwycił dłonie swojej matki tak, jak wcześniej mu nakazała. Teraz rozumiał, dlaczego to jemu ukazała się jako ostatnia. Z całego rodzeństwa to właśnie on miał najwięcej wspólnego z matką. Soriel bywał bardzo niestabilny emocjonalnie – potrzebował najwięcej rodzicielskiej uwagi. A on, pomimo tego, że był najmłodszy i mocno przywiązany do matki, zawsze świetnie sobie radził. Miał w sobie coś z Eirinn Auvrey – nigdy się nie poddawał i walczył do końca.
Cieszył się, że ją zobaczył. Teraz musiał jednak ruszyć do przodu.
Niebieskie drobinki światła zwiastujące użycie mocy zaczęły unosić się ku pustce. Nathiel czuł jak jednocześnie znajoma i obca moc przepływa przez jego ciało. Nie musiał mieć wybitnie wyczulonych zmysłów, aby zorientować się, że to zupełnie inny poziom magii niż jego. Wcale go to jednak nie dziwiło. Eirinn wychowywała się w Reverentii przy boku swojej rodziny, która przygotowała ją na bycie pełnoprawną przywódczynię rodowej mocy. Nathiel ćwiczył ją dopiero od kilku lat i to na własną rękę. Może kiedyś uda mu się namówić Dale’ów, aby go doszkolili? Nie, nie mógł na razie snuć wizji szczęśliwej przyszłości, skoro w chwili obecnej wszyscy wciąż byli martwi (łącznie z nim).
Mocny uścisk dłoni matki powiadomił go, że powinien się skupić. Przyglądając się ostatni raz jej pięknej twarzy, a więc przymkniętym powiekom otoczonymi czarnymi rzęsami, delikatnie rozszerzonym ustom i falowanym, czarnym włosom, raz na zawsze kazał swojemu umysłowi zapamiętać ją taką, jaką ją teraz widział. Potem sam przymknął powieki i skupił się na swoim zadaniu.
Czas na zepsucie cudownej wizji utopijnego świata Vaila Auvreya.
Błękitne ogniki wzmocnione o nową dawkę mocy gwałtownie wzleciały ku górze, łącząc się ze sobą w wielki wir przypominający tornado. Nathiel starał się skupić na swojej magii, a nie na tym, że jego włosy wraz z koszulką powiewały na ostrym wietrze, jakby chciały je pochłonąć. Kiedy to wszystko się uspokoiło, a on otworzył oczy, okazało się, że był zupełnie sam. Już nie trzymał dłoni matki, a jednak wciąż wyczuwał w powietrzu jej moc.
Faliste, błękitne fale przeszywały pędzące przed siebie wspomnienia. Nathiel wyraźnie widział moment, w którym wszyscy jego przyjaciele wpadli do wielkiej przepaści, a jego ojciec stał na wysokim wzniesieniu, zanosząc się zwycięskim śmiechem. Ten widok sprawił, że w jego wnętrzu zawrzało. Zanim wybuchnął gniewem, przepływ wspomnień nagle zaczął zwalniać.
Nie. To jeszcze nie był ten moment. Dlaczego wobec tego ich moc przestała działać?
Poradzisz sobie, Nathiel.
Głos Eirinn Auvrey, który rozbrzmiał w jego głowie w porę go otrzeźwił. Nim doczekał się właściwego momentu cofnięcia czasu, zrozumiał, że ten znów pędzi powolnie do przodu, jakby dokonał zwrotu w przyszłość. Moc jego matki zniknęła. Zrobiła wszystko, co mogła. Resztę musiał dokończyć sam.
Wystawiając przed siebie dłonie rozszerzył pole mocy, które zatrzymało wspomnienia w konkretnym momencie – kiedy płyty ziemi zaczęły pękać pod ich stopami. Był na dobrej drodze, aby cofnąć się do chwili, gdy Vail wyjmował z kieszeni kamień. Być może starczy mu nawet siły na to, żeby go dorwać, zanim choćby pomyśli o tym cholernym przedmiocie, który stał się przyczyną ich sromotnej klęski. Tym razem nie będzie się zastanawiał – od razu go zabije. Nie obchodziło go to, że Soriel będzie na niego wściekły. Jego szybka reakcja zależała od tego, czy świat będzie istniał takim, jakim go pierwotnie stworzono.
Początkowo był pewien, że to nie będzie wcale takie trudne, jednak gdy zaczął cofać się w przeszłość, napotkał napierającą na niego przeszkodę, która zabierała mu powietrze w płucach. Ledwo zdołał ustać na ziemi, zapierając się nogami. Co to takiego było? Niczego nie dostrzegał.
Przeszłość. Nie chce pozwolić na tak drastyczną zmianę.
Niech to szlag. Jeżeli dalej tak pójdzie, nie poradzi sobie. Już teraz czuł znajome zawroty głowy, które świadczyły o nadużyciu mocy. Eirinn stworzyła dla niego pole do działania i cofnęła go o tyle, ile była w stanie, ale więcej nie mogła uczynić, choćby bardzo tego chciała. Zużyła wystarczająco dużo magii na inne czynności, jak choćby interakcja w sprawie Soriela i Laury.
Musiał to zrobić. Przyszłość tego świata była ważniejsza niż jego własne życie. Poza tym zaprzysiągł, że choćby sam miał zginąć, pokona Vaila Auvreya i dopełni na nim zemsty. Musiał to zrobić – dla siebie, Soriela, a także ich matki i Anne. Nie. Nie tylko dla nich. Także dla jego własnej rodziny – dla Laury, Aury, Nate’a, Calanthii. Dla przyjaciół. Dla wszystkich, którzy żyli na Ziemi.
Gniew,  jaki w sobie poczuł uderzył go ze zdwojoną siłą. To Vail Auvrey był główną przyczyną ich krzywd. Uprzykrzał im życie nie tylko, kiedy został szefem departamentu, ale również wtedy, kiedy jak cień przekradał się pomiędzy najwyższymi głowami zamieszkującymi Reverentię. Był wiatrem, którego nie dało się uchwycić w dłonie. Nigdy dobrowolnie nie ruszał do walki – wolał wszystkimi manipulować, traktując ich jak kukiełki w jego własnym wielkim przedstawieniu, od samego początku mającym doprowadzić do zniszczenia Ziemi, a także samej Reverentii. Nie istniał gorszy złoczyńca niż Vail Auvrey. To dlatego zasługiwał na śmierć. Bezlitosną, bolesną i szokującą śmierć. Ta płomienna żądza zemsty niemal zaślepiła Nathiela, który z gwałtownością godną szalejącego na morzu sztormu zwiększył zasięg swojej mocy.
Fala niebieskiego oceanu rozbiła niewidzialną ścianę oddzielającą go od celu. Kiedy jego magia odbiła się od niej, posłała w jego stronę wietrzny wir, który na chwilę go oślepił. Gdy otworzył zmrużone oczy, znów był w swojej własnej skórze, na polu bitwy, w otoczeniu niknących, niebieskich drobinek, a także zatrzymanych w bezruchu przyjaciół. Czerwony kamień był blisko ziemi. Wtedy zdał sobie sprawę z tego, że to zbyt wczesny moment. Gdy czas wróci we władanie rzeczywistego świata, ta scena zakończy się tak samo, jak pierwotnie.
– Po moim trupie – syknął przez zęby, jeszcze raz wystawiając przed siebie dłonie.
Czuł, że po czole spływa mu pot, a skóra nagrzewa się, jakby jego wnętrzności płonęły z powodu nadużycia niebezpiecznej magii. Choć dłonie mu drżały, a obraz zamazywał się przed oczami jak zniekształcona przez deszcz tafla kałuży, wiedział, że jest w stanie stanąć naprzeciw temu zadaniu, wypełniając je zgodnie z oczekiwaniami swojej matki.
Czas znów zaczął się cofać. W rozmazującym się obrazie rzeczywistości dostrzegał tylko ten jeden kluczowy element, który powolnie powracał do dłoni ojca. Z każdą minioną sekundą coraz ciężej przesuwał się w górę, jakby napotykał pewną przeszkodę.
Nathiel zachwiał się, ledwo ustając na nogach. Czuł, że jego moc wypluła całą gorącą lawę do opuszków palców, czyniąc ciało chłodną skorupą. To był już kres jego możliwości – czuł, że magia nagle się ulotniła, opuszczając go jak wędrująca do nieba dusza. To jednak było za wcześnie. Kamień wciąż był w połowie drogi do ziemi.
Niebieskie drobinki zaczęły niknąć w ziemi jak krople deszczu spływające po szybie. Nie mógł już niczego więcej zrobić. To był koniec. Choćby chciał to powstrzymać bez użycia mocy, jego ciało było już za bardzo osłabione. Z trudem oddychał i z trudem patrzył trzeźwo przed siebie. Wiedział, że tylko chwila dzieliła go od upadku, a potem zniknięcia na zawsze w ziemskiej otchłani.
Dlaczego w takich chwilach jak ta zaczęły przypominać mu się wszystkie najważniejsze wydarzenia, które miały miejsce w jego życiu? Czy to oznaka tego, że zbliżał się do śmierci? Czy jego przeznaczeniem było umrzeć jako ten, który nie był w stanie zrobić niczego więcej ponad własne siły? Nie był przecież człowiekiem. Miał w sobie cząstkę tego, czego nie posiadali normalni ludzie – nadludzką wytrzymałość. Było stać go zdecydowanie na więcej. Kiedy doszła do niego ta skrywana przez wszystkie lata prawda, którą chciał od siebie odsunąć jak najdalej tylko mógł, przypomniał sobie słowa ojca: „Nigdy nie byłeś człowiekiem i nigdy nim nie będziesz. Jesteś demonem, synu”. To przecież oczywiste. Był demonem. Był demonem i mógł wszystko. 
Nathiel włożył drżącą dłoń do kieszeni w momencie, kiedy błękit spłynął jak wodospad, ukazując rzeczywisty obraz zdarzeń. Znowu słyszał krzyk Laury i widział jej ramię, które wyciągało się do przodu, próbując uchwycić kamień sunący powolnie ku ziemi. Realny obraz przecięło wspomnienie, kiedy po raz pierwszy się spotkali. I pomyśleć, że gdyby nie podniosła tego cholernego noża i nie zabrała go ze sobą do domu, nie byliby tu dzisiaj razem. Żywi, prawdziwi, zakochani. To wykreowane przez los życie było częścią jakiegoś szalonego planu, który miał dążyć do jednego punktu. Przez lata, pomimo wielu sytuacji, w których ich życie było zagrożone, zawsze udawało im się przeżyć, a to tylko dlatego, że w obliczu niebezpieczeństwa, za każdym razem wygrywali z czasem.
Jego dłoń otarła się o chłodne ostrze, które uchwycił w dłoń.
Po swojej lewej widział Sorathiela, który wystawił w bok ramię, pragnąc osłonić od nieprzewidzianych w skutki czynów Vaila Auvreya swoich sojuszników. Nathiel znów miał przed oczami ich dziecięce zabawy. Te, w których Sorath był jego głosem rozsądku, a on rozszalałym tornadem niszczącym wszystko na swojej drodze. Przyjaciel, który był z nim odkąd pierwszy raz się spotkali, aż do dzisiejszego dnia, kiedy ich los miał przesądzić o wygranej lub przegranej. Tak wiele mu zawdzięczał. I tak wiele on zawdzięczał jemu.
Nóż wyjęty z kieszeni powędrował drżąco ku górze. Poprzez rozpływającą się w powietrzu rzeczywistość widział ostrze wycelowane prosto w głowę Vaila Auvreya. Próbował je obniżyć tak, by znalazło się na poziomie jego serca.
Nie. Nie zdążyłby ocalić świata. Chyba że dokonałby niemożliwego.
Kiedy nie miał już sił, odnajdował ją tam, gdzie żaden demon jej nie dostrzegał. Właśnie to różniło go od wszystkich mieszkańców Reverentii – kochał mocniej, niż niejeden człowiek. Miłość sprawiała, że potrafił wykrzesać z siebie coś więcej niż magię.
Lewa, wolna dłoń, której rozcapierzone palce starały się wyrwać moc z tego, co było w nim ludzkie, zapłonęły lichym blaskiem. Dzięki temu był przytrzymał czas w miejscu jeszcze kilka sekund dłużej. W chwili, gdy zabrakło mu już oddechu, pchnął nóż, a potem resztkami nadludzkiej siły pociągnął swoją żonę za łokieć i przyciągnął ją do siebie.
 – Złap go – szepnął prosto do jej ucha.
Kiedy czas wrócił we władanie, pchnął ją do przodu.
Jak w spowolnionym trybie akcji widział jej blade dłonie, które wyciągają się po szkarłatny kamień. Potknęła się. Zaryła kolanami i łokciami w ziemi. Jej palce złożyły się w koszyczek, który z pomocą szczęścia miał uchwycić zdradliwy artefakt. W tym samym momencie exitialis wypuszczone z jego własnych rąk leciało powolnie w stronę ojca, tak samo jak jego ciało pozbawione energii w stronę ziemi.
Poprzez zamglone oczy widział wyraz twarzy zaskoczonego mężczyzny, który nie spodziewał się takiego zwrotu akcji. Jego pierś przebitą przez nóż, a potem ciało rozpływające się w dymie. Przez cały ten czas patrzył prosto w jego oczy. Gdzieś pomiędzy ostatnim oddechem a zdziwieniem dostrzegł krzywy uśmieszek, który mógł mówić tylko jedno: „Przegrałem”.
Szkarłatny kamień błysnął w bladych dłoniach, a wkoło rozległy się głośne okrzyki. Nikt nie skierował się jednak w stronę trzymanego w rękach Laury kamienia – wszyscy rzucili się w kierunku Nathiela, który bezwładnie, z wyciągniętym przed siebie ramieniem, upadł na ziemię.
Przytłumione krzyki namnożyły się w jego głowie jak nachalne, nocne szumy miasta. Dziesiątki rąk dotknęło naraz jego pozbawionego siły ciała, przewracając go wspólnie na plecy. Przed oczami widział biel, którą przeszywały ludzkie kształty. Był klepany po twarzy, szturchany, szarpany, a jednak nie był w stanie wykrzesać z siebie choćby jednego słowa. Już nie oddychał. 
Ostatnim, co zobaczył były blond włosy rozkładające się na jego twarzy jak ślubny welon. Ostatnim, co poczuł, ciepłe usta, które dotknęły jego warg. Ktoś tknął w niego życie, próbując go uratować. A jednak nie było dane mu przeżyć.
Nox zwyciężyło, a on umarł po raz drugi.

1 komentarz:

  1. Hej :)
    To są chyba jakieś jaja. Jak można dwukrotnie umrzeć w jednym tekście? Nathiel, co ty odjaniepawlasz?! Wstawaj i żyj, do jasnej cholery!
    Jestem zaskoczona tym, jak się rozegrał ten rozdział. Już pierwsza śmierć ubodła mnie w serce, ale zjawiła się Eirinn, do tego z planem, więc byłam pewna, że teraz cieszy nas jedynie zwycięstwo.
    Ale nie za taką cenę.
    Świetne opisy i dobrze zbudowane napięcie.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń