Ludzie od wieków zastanawiali
się, gdzie ich dusze trafiają po śmierci, dotąd nikt z umarłych nie mógł się
jednak podzielić tą wiedzą z tymi, którzy jeszcze żyli. Ta niezbadana tajemnica
wszechświata miała w sobie coś groteskowego. Wszyscy wiedzieliśmy, że żyliśmy
tylko po to, aby zmierzać do końca, a jednak wciąż nie zdawaliśmy sobie sprawy
z tego, czym był koniec.
Nathiel był niegdyś pewien, że
po drugiej stronie świata, gdzie trafiali wszyscy zmarli, znajdował się Disneyland
dla duchów. Utopijna kraina, gdzie zabawie nie było końca, a żołądki magicznie
napełniały się wysokokalorycznymi przysmakami, które nie sprawiały, że umarli
tyli. W tym świecie można było robić, co tylko się zamarzyło, łącznie z
lataniem nago wśród dzieciaków bujających się na karuzelach, ponieważ tutaj nie
istniało coś takiego jak wstyd. Po śmierci wszystkie ludzkie uczucia, choroby i
zmartwienia znikały, by dusze na nowo mogły cieszyć się swoją niezmąconą
czystością. Kraina wiecznej radości oraz zabawy. Kraina, która była daleka od
prawdy.
Kiedy się obudził, dookoła
panowała ciemność. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w swoje pobladłe dłonie,
próbując zrozumieć, co takiego właśnie się wydarzyło i gdzie do cholery się
znalazł. Czuł się całkiem trzeźwy i świadomy, a jednak przeżywał coś na wzór
mocnego zjazdu alkoholowego. Wszystko dookoła było czarne jak noc, zaś jego
ciało świeciło się jak odwłok robaczka świętojańskiego. O co tu chodziło?
Przecież nie mógł umrzeć.
Nathiel zesztywniał.
Nie. On naprawdę mógł umrzeć.
– Hej, czy jest tu ktoś
jeszcze?! – wykrzyczał w pustą przestrzeń, po której jego głos poniósł się
echem. – Laura? Sorath? Mój niedoruchany braciszek Soriel? Eee…
wiedźmo-czarodziejki? Różowa pinda? – Rozejrzał się wkoło, oczekując, że kogoś
dostrzeże lub ktoś odpowie na jego wezwanie. Nic takiego się jednak nie stało.
– Dajcie spokój. Przecież nie mogę być tutaj zupełnie sam!
Niepokojąca cisza zawładnęła
pustą i zimną krainą, w której znajdowała się tylko jedna, pozostawiona samemu
sobie istota. Nathiel nie wierzył jednak w przypadki. Skoro wszyscy inni
zniknęli, dlaczego on sam miałby tutaj zostać? Przecież ojciec nie chciał go
uratować, wręcz przeciwnie – zamierzał się go pozbyć tak samo jak i jego
starszego brata. I udało mu się to. Jakimś dziwnym sposobem przeniósł do ich
świata reverentyjski, szkarłatny nieboskłon. Czy to oznaczało, że ich świat od
tej pory miał być światem demonów? Vail Auvrey nie był wylewny, jeżeli chodziło
o jego plany, jednak spektakularne, zagadkowe zakończenia były bardzo w jego
stylu.
Zaraz. Jeżeli Ziemia stała się
Reverentią, to czy oni nie trafili przypadkiem do otchłani? A przecież z
otchłani nie dało się uciec. Nie z tej prawdziwej, niezmąconej chaosem (jak ta,
do której trafiła wcześniej Laura z demonami). To mogła być ziemska otchłań. Pytanie
tylko, dlaczego w takim razie był tutaj sam?
– Tak mi przykro, Nathielu…
Chłopak obrócił się gwałtownie w
tył. Zanim zobaczył twarz osoby, która do niego przemówiła, już wiedział, kto
to był. Tego głosu nigdy by nie zapomniał, nawet gdyby usłyszał go jako
dwustuletni, rozpadający się na kawałki demon.
Przed nim, w całej swojej
urodziwej i wiecznie młodej okazałości, stanęła jego matka. Zamiast się jednak
cieszyć z tego niespodziewanego spotkania, padł bezwładnie na kolana, wgapiając
się tępo w ciemność, którą miał pod nogami. To miejsce, te słowa i ta
zaskakująca obecność… To wszystko znaczyło, że Nox przegrało, a on został tutaj
sam na sam ze swoją zmarłą matką. Ona stanowiła ostatni dowód na to, że
wszystko przepadło.
– To jakiś żart, prawda? – spytał
cicho, wgapiając się w swoje świetliste, nierealne dłonie. – Powiedz mi, że to
tylko jakiś wyjątkowo głupi sen, który wywołał mój ojciec, myśląc, że mnie
pokona.
Bezgłośne kroki zaprowadziły
matkę do załamanego syna. Ona sama padła przed nim na kolana. Nathiel nie mógł
uwierzyć, że kiedy wystawiła w jego kierunku dłoń, naprawdę mogła unieść jego
podbródek. Teraz patrzył zdziwiony w jej twarz, nie dowierzając temu, że
matczyne ciepło było dla niego odczuwalne.
– Musisz mnie posłuchać, synku.
– Eirinn Auvrey wyglądała na wyjątkowo poważną. Kiedy zdjęła dłoń z jego
twarzy, Nathiel mało nie wyrwał się do przodu, aby ją odzyskać. Bał się, że się
rozpłynie i znów pozostawi go samego. Strata tych, których kochał, była już
wystarczająco szokująca i przytłaczająca. – To prawda, że umarłeś. To prawda,
że twoi przyjaciele podzielili twój los, a Vail dopiął swego, przenosząc
Reverentię na naszą planetę.
Potrząsnął niedowierzająco
głową. Domyślał się tego, że nie żył, ale gdzieś w podświadomości wciąż kryła
się nadzieja na to, że to tylko głupi sen, z którego lada moment się zbudzi.
– Nie załamuj się – powiedziała
twardo Eirinn, przywołując go do porządku, nim na trwale pogrążył się w
żałobie. Bladymi dłońmi objęła chłopięce policzki i ponownie uniosła jego twarz
ku sobie. Teraz oboje patrzyli sobie prosto w oczy. – Pomogę ci, Nathiel.
Słyszysz? Pomogę ci tam wrócić. Jeszcze nic nie jest stracone.
Kiedy gładki palec pogładził
powolnie jego policzek, chwycił delikatnie za dłoń matki i zamknął ją w swoim
uścisku. W szmaragdowe oczy rodzicielski wpatrywał się w jak najpiękniejszy
obraz namalowany pastelami. Eirinn Auvrey obdarzyła go szczerym, choć nieco
smutnym uśmiechem. Jeszcze nie wiedział, co się za nim kryło, ale domyślał się,
że to prawdopodobnie ich ostatnie spotkanie.
– Chcesz cofnąć czas? – spytał
z westchnięciem Nathiel. – Przecież jesteśmy tutaj sami. Ty i ja. Oboje
nieżywi. Nie mamy mocy, prawda? Poza tym nie ma tutaj Dale’ów.
– Owszem, nie ma tutaj członków
naszego rodu, ale z jednym nie mogę się zgodzić.
Szczery, kryjący w sobie jakąś
tajemnicę uśmiech rozszerzył oblicze Eirinn. Właśnie taką zapamiętał ją
Nathiel. Żywą i prawdziwą. Zanim jednak utonął we wspomnieniach, w porę się
otrząsnął. I chociaż czysto hipotetycznie nie miał w sobie teraz żadnej krwi,
przez moment poczuł się, jakby ta przestała w jego ciele krążyć, mrożąc go
prawdą.
– Ty cały czas tutaj byłaś. –
Jego głos był cichy jak u małego dziecka, które boi się zbudzić śpiące
rodzeństwo. – Byłaś tutaj i pomagałaś mi z nimi wszystkimi. Ty też należysz do
Dale’ów, nieważne czy żyjesz, czy nie. – Natłok myśli z nagła zaatakował jego
głowę. – Do cholery! Już wiem, dlaczego tutaj wylądowałem! Już wiem, dlaczego
jestem tutaj tylko z tobą! Mój popieprzony ojciec zdobył twoją duszę, a teraz
zdobył też moją! Nie udało mu się jednak zapieczętować naszych mocy, a więc
możemy…
Eirinn przyłożyła palec
wskazujący do ust syna, które wyrzucały z siebie całe potoki słów. Oprócz Laury
nie istniała osoba, która uciszyłaby go wyłącznie jednym gestem. Zapomniał jednak,
że w dzieciństwie taką osobą była dla niego mama.
– Twoje przypuszczenia są
słusznie, jednak nie możemy dłużej czekać. Im więcej czasu tutaj stracimy, tym
trudniej będzie nam wrócić do punktu wyjścia.
Kiedy palec wskazujący opuścił
jego usta, on kiwnął znacząco głową. Najpierw podniosła się jego matka, potem
on sam. W tym czasie nawet przez moment nie spuścił oczu z jej urodziwej
twarzy. Aura bardzo przypominała swoją babcię – to wywołało na jego twarzy
drobny uśmiech. W końcu Eirinn nie zostawiła go bez niczego. Wciąż miał jej
domieszkę w kimś, komu sam dał życie.
– Podaj mi ręce. – Matka
wystawiła przed siebie dłonie, które natychmiastowo uchwycił.
Gdzieś wewnętrznie czuł się
zawiedziony, że właśnie tak wyglądało ich spotkanie. Soriel zupełnie inaczej
opowiadał o ich matce, którą mógł ujrzeć tylko dlatego, że jego wiedźma mu w
tym pomogła. Zgodnie z tym, co mówił, Eirinn powiedziała mu przynajmniej, że za
nim tęskni i go kocha. Dlaczego ich spotkanie było tak wzniosłe, a jego... jego
przepełnione pośpiechem? I dlaczego to jemu nigdy się nie ujawniła? Przecież
nawet Laura miała okazję zajrzeć do jej wspomnień, usłyszeć jej głos… Nie dość,
że on był ostatni z nich wszystkich, to jeszcze nie dostał tego, czego
oczekiwał.
– Nathiel. – Eirinn spojrzała
na niego bezradnie, najwyraźniej rozczytując z wyrazu jego twarzy to, co czuł.
Kto wie, może również słyszała jego myśli, w końcu to ona tutaj mieszkała przez
te wszystkie lata. – Wiem, że wolałbyś mnie spotkać w innych okolicznościach,
wiem, że wolałbyś ze mną porozmawiać, ale nie mamy na to…
– Dlaczego ukazałaś się
najpierw Sorielowi, a potem Laurze? – przerwał jej. – Dlaczego pokazałaś im tak
dużo, powiedziałaś im tak dużo, a mnie… mnie ominęłaś? Przecież gdybym tutaj
nie trafił, nigdy byś się ze mną nie spotkała. – Jego głos wypełniał teraz
gniew. Wyrwał swoje dłonie z matczynego, ciepłego uścisku, który teraz wydawał
mu się być niezwykle obcy. – Nie zasłużyłem na to?
– Nathiel, musisz zrozumieć, że
kocham cię tak samo, jak Soriela i Anne. – Eirinn wyglądała teraz na niezwykle
poważną. – Również tak samo mocno za tobą tęskniłam. Musisz jednak wiedzieć, że
to ostatni raz, kiedy ktokolwiek mnie widzi. Chciałam, żebyś to właśnie ty był
ostatnią osobą, którą zobaczę, bez względu na to, czy będę musiała ci pomóc
cofnąć się w czasie, czy po prostu jeszcze raz się z tobą spotkać. – Widząc
nieufność w twarzy syna, westchnęła bezradnie. – Soriel potrzebował mojej
pomocy, ponieważ w przeciwieństwie do ciebie nigdy nie pogodził się z tym, że
odeszłam. Chciał mnie przywrócić do życia i doskonale wiesz, do czego go to
doprowadziło. Ty od początku nie popierałeś tego pomysłu, prawda? Wiedziałeś,
że to się nie uda. Soriel potrzebował to dopiero zrozumieć, dlatego to jego
odwiedziłam jako pierwszego. – Sztywność ramion Nathiela zaczęła nieco
odpuszczać, a jego harda mina zdecydowanie złagodniała. – Laura potrzebowała
mojej pomocy, aby przerwać efekt szkarłatnej soczewki. Tylko ona mogła wówczas
zrozumieć, czego od niej oczekuję. Ostatecznie to ty wypełniłeś zadanie. I
pomimo łez wiedziałam, że jesteś jedyną osobą, która jest na tyle silna, aby
sobie beze mnie poradzić. – Eirinn pogładziła policzek swojego syna wierzchem
dłoni. – Teraz jednak mnie potrzebujesz, dlatego nie możemy dłużej zwlekać.
Nathiel pokiwał powolnie głową,
a potem chwycił dłonie swojej matki tak, jak wcześniej mu nakazała. Teraz
rozumiał, dlaczego to jemu ukazała się jako ostatnia. Z całego rodzeństwa to
właśnie on miał najwięcej wspólnego z matką. Soriel bywał bardzo niestabilny
emocjonalnie – potrzebował najwięcej rodzicielskiej uwagi. A on, pomimo tego,
że był najmłodszy i mocno przywiązany do matki, zawsze świetnie sobie radził.
Miał w sobie coś z Eirinn Auvrey – nigdy się nie poddawał i walczył do końca.
Cieszył się, że ją zobaczył.
Teraz musiał jednak ruszyć do przodu.
Niebieskie drobinki światła
zwiastujące użycie mocy zaczęły unosić się ku pustce. Nathiel czuł jak
jednocześnie znajoma i obca moc przepływa przez jego ciało. Nie musiał mieć
wybitnie wyczulonych zmysłów, aby zorientować się, że to zupełnie inny poziom
magii niż jego. Wcale go to jednak nie dziwiło. Eirinn wychowywała się w
Reverentii przy boku swojej rodziny, która przygotowała ją na bycie pełnoprawną
przywódczynię rodowej mocy. Nathiel ćwiczył ją dopiero od kilku lat i to na
własną rękę. Może kiedyś uda mu się namówić Dale’ów, aby go doszkolili? Nie,
nie mógł na razie snuć wizji szczęśliwej przyszłości, skoro w chwili obecnej
wszyscy wciąż byli martwi (łącznie z nim).
Mocny uścisk dłoni matki
powiadomił go, że powinien się skupić. Przyglądając się ostatni raz jej pięknej
twarzy, a więc przymkniętym powiekom otoczonymi czarnymi rzęsami, delikatnie
rozszerzonym ustom i falowanym, czarnym włosom, raz na zawsze kazał swojemu
umysłowi zapamiętać ją taką, jaką ją teraz widział. Potem sam przymknął powieki
i skupił się na swoim zadaniu.
Czas na zepsucie cudownej wizji
utopijnego świata Vaila Auvreya.
Błękitne ogniki wzmocnione o
nową dawkę mocy gwałtownie wzleciały ku górze, łącząc się ze sobą w wielki wir
przypominający tornado. Nathiel starał się skupić na swojej magii, a nie na
tym, że jego włosy wraz z koszulką powiewały na ostrym wietrze, jakby chciały
je pochłonąć. Kiedy to wszystko się uspokoiło, a on otworzył oczy, okazało się,
że był zupełnie sam. Już nie trzymał dłoni matki, a jednak wciąż wyczuwał w
powietrzu jej moc.
Faliste, błękitne fale
przeszywały pędzące przed siebie wspomnienia. Nathiel wyraźnie widział moment,
w którym wszyscy jego przyjaciele wpadli do wielkiej przepaści, a jego ojciec
stał na wysokim wzniesieniu, zanosząc się zwycięskim śmiechem. Ten widok
sprawił, że w jego wnętrzu zawrzało. Zanim wybuchnął gniewem, przepływ
wspomnień nagle zaczął zwalniać.
Nie. To jeszcze nie był ten
moment. Dlaczego wobec tego ich moc przestała działać?
Poradzisz
sobie, Nathiel.
Głos Eirinn Auvrey, który
rozbrzmiał w jego głowie w porę go otrzeźwił. Nim doczekał się właściwego
momentu cofnięcia czasu, zrozumiał, że ten znów pędzi powolnie do przodu, jakby
dokonał zwrotu w przyszłość. Moc jego matki zniknęła. Zrobiła wszystko, co
mogła. Resztę musiał dokończyć sam.
Wystawiając przed siebie dłonie
rozszerzył pole mocy, które zatrzymało wspomnienia w konkretnym momencie –
kiedy płyty ziemi zaczęły pękać pod ich stopami. Był na dobrej drodze, aby
cofnąć się do chwili, gdy Vail wyjmował z kieszeni kamień. Być może starczy mu
nawet siły na to, żeby go dorwać, zanim choćby pomyśli o tym cholernym
przedmiocie, który stał się przyczyną ich sromotnej klęski. Tym razem nie
będzie się zastanawiał – od razu go zabije. Nie obchodziło go to, że Soriel
będzie na niego wściekły. Jego szybka reakcja zależała od tego, czy świat
będzie istniał takim, jakim go pierwotnie stworzono.
Początkowo był pewien, że to
nie będzie wcale takie trudne, jednak gdy zaczął cofać się w przeszłość,
napotkał napierającą na niego przeszkodę, która zabierała mu powietrze w
płucach. Ledwo zdołał ustać na ziemi, zapierając się nogami. Co to takiego
było? Niczego nie dostrzegał.
Przeszłość.
Nie chce pozwolić na tak drastyczną zmianę.
Niech to szlag. Jeżeli dalej
tak pójdzie, nie poradzi sobie. Już teraz czuł znajome zawroty głowy, które
świadczyły o nadużyciu mocy. Eirinn stworzyła dla niego pole do działania i
cofnęła go o tyle, ile była w stanie, ale więcej nie mogła uczynić, choćby bardzo
tego chciała. Zużyła wystarczająco dużo magii na inne czynności, jak choćby
interakcja w sprawie Soriela i Laury.
Musiał to zrobić. Przyszłość
tego świata była ważniejsza niż jego własne życie. Poza tym zaprzysiągł, że
choćby sam miał zginąć, pokona Vaila Auvreya i dopełni na nim zemsty. Musiał to
zrobić – dla siebie, Soriela, a także ich matki i Anne. Nie. Nie tylko dla
nich. Także dla jego własnej rodziny – dla Laury, Aury, Nate’a, Calanthii. Dla
przyjaciół. Dla wszystkich, którzy żyli na Ziemi.
Gniew, jaki w sobie poczuł uderzył go ze zdwojoną
siłą. To Vail Auvrey był główną przyczyną ich krzywd. Uprzykrzał im życie nie
tylko, kiedy został szefem departamentu, ale również wtedy, kiedy jak cień
przekradał się pomiędzy najwyższymi głowami zamieszkującymi Reverentię. Był
wiatrem, którego nie dało się uchwycić w dłonie. Nigdy dobrowolnie nie ruszał
do walki – wolał wszystkimi manipulować, traktując ich jak kukiełki w jego
własnym wielkim przedstawieniu, od samego początku mającym doprowadzić do zniszczenia
Ziemi, a także samej Reverentii. Nie istniał gorszy złoczyńca niż Vail Auvrey.
To dlatego zasługiwał na śmierć. Bezlitosną, bolesną i szokującą śmierć. Ta
płomienna żądza zemsty niemal zaślepiła Nathiela, który z gwałtownością godną
szalejącego na morzu sztormu zwiększył zasięg swojej mocy.
Fala niebieskiego oceanu
rozbiła niewidzialną ścianę oddzielającą go od celu. Kiedy jego magia odbiła
się od niej, posłała w jego stronę wietrzny wir, który na chwilę go oślepił.
Gdy otworzył zmrużone oczy, znów był w swojej własnej skórze, na polu bitwy, w
otoczeniu niknących, niebieskich drobinek, a także zatrzymanych w bezruchu
przyjaciół. Czerwony kamień był blisko ziemi. Wtedy zdał sobie sprawę z tego,
że to zbyt wczesny moment. Gdy czas wróci we władanie rzeczywistego świata, ta
scena zakończy się tak samo, jak pierwotnie.
– Po moim trupie – syknął przez
zęby, jeszcze raz wystawiając przed siebie dłonie.
Czuł, że po czole spływa mu pot,
a skóra nagrzewa się, jakby jego wnętrzności płonęły z powodu nadużycia
niebezpiecznej magii. Choć dłonie mu drżały, a obraz zamazywał się przed oczami
jak zniekształcona przez deszcz tafla kałuży, wiedział, że jest w stanie stanąć
naprzeciw temu zadaniu, wypełniając je zgodnie z oczekiwaniami swojej matki.
Czas znów zaczął się cofać. W rozmazującym
się obrazie rzeczywistości dostrzegał tylko ten jeden kluczowy element, który
powolnie powracał do dłoni ojca. Z każdą minioną sekundą coraz ciężej przesuwał
się w górę, jakby napotykał pewną przeszkodę.
Nathiel zachwiał się, ledwo
ustając na nogach. Czuł, że jego moc wypluła całą gorącą lawę do opuszków
palców, czyniąc ciało chłodną skorupą. To był już kres jego możliwości – czuł,
że magia nagle się ulotniła, opuszczając go jak wędrująca do nieba dusza. To
jednak było za wcześnie. Kamień wciąż był w połowie drogi do ziemi.
Niebieskie drobinki zaczęły
niknąć w ziemi jak krople deszczu spływające po szybie. Nie mógł już niczego
więcej zrobić. To był koniec. Choćby chciał to powstrzymać bez użycia mocy,
jego ciało było już za bardzo osłabione. Z trudem oddychał i z trudem patrzył trzeźwo
przed siebie. Wiedział, że tylko chwila dzieliła go od upadku, a potem zniknięcia
na zawsze w ziemskiej otchłani.
Dlaczego w takich chwilach jak
ta zaczęły przypominać mu się wszystkie najważniejsze wydarzenia, które miały
miejsce w jego życiu? Czy to oznaka tego, że zbliżał się do śmierci? Czy jego
przeznaczeniem było umrzeć jako ten, który nie był w stanie zrobić niczego
więcej ponad własne siły? Nie był przecież człowiekiem. Miał w sobie cząstkę
tego, czego nie posiadali normalni ludzie – nadludzką wytrzymałość. Było stać
go zdecydowanie na więcej. Kiedy doszła do niego ta skrywana przez wszystkie
lata prawda, którą chciał od siebie odsunąć jak najdalej tylko mógł,
przypomniał sobie słowa ojca: „Nigdy nie byłeś człowiekiem i nigdy nim nie
będziesz. Jesteś demonem, synu”. To przecież oczywiste. Był demonem. Był
demonem i mógł wszystko.
Nathiel włożył drżącą dłoń do
kieszeni w momencie, kiedy błękit spłynął jak wodospad, ukazując rzeczywisty
obraz zdarzeń. Znowu słyszał krzyk Laury i widział jej ramię, które wyciągało
się do przodu, próbując uchwycić kamień sunący powolnie ku ziemi. Realny obraz
przecięło wspomnienie, kiedy po raz pierwszy się spotkali. I pomyśleć, że gdyby
nie podniosła tego cholernego noża i nie zabrała go ze sobą do domu, nie byliby
tu dzisiaj razem. Żywi, prawdziwi, zakochani. To wykreowane przez los życie było
częścią jakiegoś szalonego planu, który miał dążyć do jednego punktu. Przez lata,
pomimo wielu sytuacji, w których ich życie było zagrożone, zawsze udawało im
się przeżyć, a to tylko dlatego, że w obliczu niebezpieczeństwa, za każdym
razem wygrywali z czasem.
Jego dłoń otarła się o chłodne
ostrze, które uchwycił w dłoń.
Po swojej lewej widział
Sorathiela, który wystawił w bok ramię, pragnąc osłonić od nieprzewidzianych w
skutki czynów Vaila Auvreya swoich sojuszników. Nathiel znów miał przed oczami
ich dziecięce zabawy. Te, w których Sorath był jego głosem rozsądku, a on
rozszalałym tornadem niszczącym wszystko na swojej drodze. Przyjaciel, który
był z nim odkąd pierwszy raz się spotkali, aż do dzisiejszego dnia, kiedy ich
los miał przesądzić o wygranej lub przegranej. Tak wiele mu zawdzięczał. I tak
wiele on zawdzięczał jemu.
Nóż wyjęty z kieszeni
powędrował drżąco ku górze. Poprzez rozpływającą się w powietrzu rzeczywistość
widział ostrze wycelowane prosto w głowę Vaila Auvreya. Próbował je obniżyć tak,
by znalazło się na poziomie jego serca.
Nie. Nie zdążyłby ocalić
świata. Chyba że dokonałby niemożliwego.
Kiedy nie miał już sił,
odnajdował ją tam, gdzie żaden demon jej nie dostrzegał. Właśnie to różniło go
od wszystkich mieszkańców Reverentii – kochał mocniej, niż niejeden człowiek.
Miłość sprawiała, że potrafił wykrzesać z siebie coś więcej niż magię.
Lewa, wolna dłoń, której
rozcapierzone palce starały się wyrwać moc z tego, co było w nim ludzkie, zapłonęły
lichym blaskiem. Dzięki temu był przytrzymał czas w miejscu jeszcze kilka
sekund dłużej. W chwili, gdy zabrakło mu już oddechu, pchnął nóż, a potem
resztkami nadludzkiej siły pociągnął swoją żonę za łokieć i przyciągnął ją do
siebie.
– Złap go – szepnął prosto do jej ucha.
Kiedy czas wrócił we władanie,
pchnął ją do przodu.
Jak w spowolnionym trybie akcji
widział jej blade dłonie, które wyciągają się po szkarłatny kamień. Potknęła
się. Zaryła kolanami i łokciami w ziemi. Jej palce złożyły się w koszyczek,
który z pomocą szczęścia miał uchwycić zdradliwy artefakt. W tym samym momencie
exitialis wypuszczone z jego własnych
rąk leciało powolnie w stronę ojca, tak samo jak jego ciało pozbawione energii
w stronę ziemi.
Poprzez zamglone oczy widział
wyraz twarzy zaskoczonego mężczyzny, który nie spodziewał się takiego zwrotu
akcji. Jego pierś przebitą przez nóż, a potem ciało rozpływające się w dymie.
Przez cały ten czas patrzył prosto w jego oczy. Gdzieś pomiędzy ostatnim
oddechem a zdziwieniem dostrzegł krzywy uśmieszek, który mógł mówić tylko jedno:
„Przegrałem”.
Szkarłatny kamień błysnął w
bladych dłoniach, a wkoło rozległy się głośne okrzyki. Nikt nie skierował się
jednak w stronę trzymanego w rękach Laury kamienia – wszyscy rzucili się w
kierunku Nathiela, który bezwładnie, z wyciągniętym przed siebie ramieniem,
upadł na ziemię.
Przytłumione krzyki namnożyły
się w jego głowie jak nachalne, nocne szumy miasta. Dziesiątki rąk dotknęło
naraz jego pozbawionego siły ciała, przewracając go wspólnie na plecy. Przed
oczami widział biel, którą przeszywały ludzkie kształty. Był klepany po twarzy,
szturchany, szarpany, a jednak nie był w stanie wykrzesać z siebie choćby
jednego słowa. Już nie oddychał.
Ostatnim, co zobaczył były
blond włosy rozkładające się na jego twarzy jak ślubny welon. Ostatnim, co
poczuł, ciepłe usta, które dotknęły jego warg. Ktoś tknął w niego życie,
próbując go uratować. A jednak nie było dane mu przeżyć.
Nox zwyciężyło, a on umarł po
raz drugi.
Hej :)
OdpowiedzUsuńTo są chyba jakieś jaja. Jak można dwukrotnie umrzeć w jednym tekście? Nathiel, co ty odjaniepawlasz?! Wstawaj i żyj, do jasnej cholery!
Jestem zaskoczona tym, jak się rozegrał ten rozdział. Już pierwsza śmierć ubodła mnie w serce, ale zjawiła się Eirinn, do tego z planem, więc byłam pewna, że teraz cieszy nas jedynie zwycięstwo.
Ale nie za taką cenę.
Świetne opisy i dobrze zbudowane napięcie.
Pozdrawiam