Uważam, że rozdział jest długi, chaotyczny i pisany lekko na odpierdziel. Przymierzałam się do niego z tysiąc razy i możecie mi nie wierzyć, ale pisałam go cały miesiąc. Studia trochę zmieniają moje plany pisarskie, ale staram się od czasu do czasu coś napisać. Następny rozdział będzie lekkim oderwaniem od smutnej rzeczywistości. Bita śmietana i te sprawy - mniemam, że Orihime się domyśla o co chodzi >D.
Teraz dłuższy weekend, więc zamierzam nadrobić czytanie, jak i napisać kilka rozdziałów wprzód, bo to był ostatni na plusie D:
POPRAWIONE [14.04.2018]
POPRAWIONE [14.04.2018]
***
Opowiedziałam
im o wszystkim, co wiedziałam i pamiętałam, poczynając od Margaret, jej
dziwnych zielonych ślepi i okrutnych zachowań, idąc przez niezwykłą opowieść na
temat moich narodzin i nieznanego pochodzenia. Całą opowieść zakończyłam na
śmierci mojej przybranej matki. Opowiedziałam im to bez urojenia chociażby
jednej łzy. Nie chciałam się przed nimi rozkleić. Wystarczająco długo znosili
moje fochy, milczenie, płacz i całą nieznośną osobę, jaką sobą reprezentowałam.
Poza tym nie chciałam ich stawiać w niekomfortowej sytuacji.
Po moim
długim monologu żaden z nich się nie odezwał. Nathiel spoglądał na mnie,
marszcząc w skupieniu czoło, a Sorathiel analizował wszystkie fakty, zapatrując
się w sufit i gładząc swój podbródek. Gdyby nie brak brody, można by było go
uznać za starożytnego mędrca. Wiedziałam, że obaj zastanawiali się nad tym
samym, co nękało mnie od dłuższego czasu. Niewypowiedziane na głos pytania
ulatniały się gdzieś w powietrzu, układając się w wyraźne słowa.
Kim byłam?
Gdzie znajdowała się moja prawdziwa matka i dlaczego mnie zostawiła? Czy
Margaret była demonem? A może wyłącznie człowiekiem opętanym przez demona? Czy
coś lub ktoś chciało mnie zabić celowo, czy był to zwykły przypadek? Moja przybrana
mama zawsze powtarzała, że nic w naturze nie dzieje się przypadkowo, jednak
wolałam nie myśleć o tym, że na moją zagładę czekało całe zbiorowisko demonów,
które zamieszkiwały Reverentię. Nic im przecież nie zrobiłam. Chyba że mój
niecny uczynek w postaci polania domestosem demona dotarł do uszu samego
Departamentu Kontroli Demonów. Moim
jedynym problemem było to, że znałam dwóch młodocianych łowców, sama nim
przecież nie byłam, co mi mogło wobec tego grozić? Wysokiej energii
potencjalnej także nie posiadałam, więc większość demonów powinno przejść obok
mnie obojętnie. Byłam zwyczajną nastolatką, a przy okazji wielkim tchórzem. Osobą,
która potrzebowała ratunku innych, a sama nie była w stanie nikogo ochronić. Polegałam
wyłącznie na Nathielu, który dzielnie wojował z demonami. Chwilami czułam się,
jakbym świadomie go wykorzystywała. Wszystko, co zrobił dla mnie do tej pory
było bezinteresowne. Bronił mnie, wspierał, motywował i nakazywał się nie
poddawać, a co ja mu dawałam w zamian? Dzieliłam się z nim tylko chłodem i
obojętnością. Od czasu do czasu wchodziłam z nim również w przepełnioną
sarkazmem dyskusję. Dlaczego mimo tego, że nie traktowałam go tak, jakby tego
oczekiwał, wciąż przy mnie stał? Przecież tak naprawdę nic szczególnego nas nie
łączyło.
Spojrzałam
na Nathiela, który szedł tuż obok mnie powolnym krokiem. Wyglądał na
znudzonego. Wiedziałam, że poruszał się w taki sposób po to, żebym nie musiała
za nim gonić – zdawał sobie sprawę z tego, że wciąż byłam nie w pełni zdrowa. To
moja pierwsza dłuższa podróż od czasu nieprzewidzianej bitwy z demonem. Nathiel
czasem spoglądał w moją stronę, aby upewnić się, że zbytnio nie przyspieszył.
Martwił się. O mnie. Jak moja mama. Nie chciałam go stracić. To prawda, że nie
darzyłam go żadnym wzniosłym uczuciem, które choć odrobinę zahaczałoby o
miłość, ale może to najwyższy czas, aby nazwać go przynajmniej przyjacielem?
Nie, z zachowania bardziej przypominał mi brata. Troszczył się o mnie, ale potrafił
też przytulić i pocieszyć, a także nakrzyczeć, kiedy musiał. Może byłam
jedynaczką, ale nie musiałam mieć szczególnie wielkiej wiedzy na temat powiązań
rodzinnych, żeby uznać Nathiela za przybranego brata. Już raz adoptowałam w
sercu osobę, która nigdy nie była moją biologiczną matką, dlaczego więc nie
mogłam adoptować kolejnej? Być może gdzieś tam, w odległym świecie, do którego nigdy
nie będę miała wstępu, znajdowało się moje prawdziwe rodzeństwo urodzone w
mniej zaskakujących warunkach i w lepszych czasach. Nie bardzo mnie to jednak
obchodziło. Żyłam tu i teraz, uparcie trzymając się tego, co mi pozostało, a
więc przyjaciół, którzy stali się moją rodziną.
Nathiel
podczas naszej dzisiejszej rozmowy w kuchni uznał, że urwałam się z kosmosu i
jestem córką kosmitów, Sorathiel na szczęście nie miał na ten temat konkretnej
teorii. Wielokrotnie rozważali moje pochodzenie, patrząc na nie również pod
demonicznym kątem, jednak zgodnie uznali, że nie mogłam być spłodzona przez
demona. Moje oczy miały inny odcień zieleni. Cieniste demony charakteryzowała
szmaragdowa barwa tęczówek, ja miałam je w jasnym limonkowym kolorze, który
choć intrygował, nie przypominał istoty nie z tej ziemi. Zagadką były również moje
nadzwyczajne zdolności. Sorathiel nie wykluczył istnienia innych stworzeń,
przez które mogłam zostać spłodzona. W końcu kto powiedział, że elfy, rusałki,
nimfy, gnomy, trolle, wampiry, wilkołaki i inne stwory nie istniały? Po prostu
do tej pory ich nie spotkaliśmy. To demony potrzebowały kontaktu z ludzką
energią, dlatego zostały rozpoznane przez człowieka. Może inne gatunki wolały
żyć w ukryciu, z dala od cywilizacji?
Wzniosłam
oczy ku niebu, próbując odgonić od siebie uporczywe myśli. Znowu padał deszcz i
choć na ogół go lubiłam, dziś mnie nie zadowalał. Był przygnębiający.
Przypominał mi o tym, że na nowo musiałam wrócić do miejsca, gdzie zaczął się
mój koszmar. Tak naprawdę nie miałam zbyt wielu szczęśliwych wspomnień
związanych z moim domem. Tylko moja mama wprowadzała do niego odrobinę radości
i nadziei. Dziś, gdy jej ze mną nie było, nie miałam po co tam wracać. Pojawiało
się więc kolejne pytanie: gdzie miałam się teraz podziać?
Spojrzałam
ukradkowo na Nathiela i zmarszczyłam czoło.
Nie
chciałam dłużej siedzieć mu na głowie. Musiałam znaleźć nowe mieszkanie.
Najlepiej będzie, jeżeli znajdę również pracę. Rzucenie szkoły nie wchodziło w
rachubę, musiałam ją ukończyć, to będzie gwarant mojej przyszłości. Może na
początku trudno będzie mi pogodzić mało opłacalną i ciężką pracę z nauką, ale w
końcu się do tego przyzwyczaję.
To
wszystko wciąż nie dochodziło do mojego umysłu. Czułam się, jakby to był sen.
Sen, z którego chciałam się jak najszybciej zbudzić. Miałam dopiero
siedemnaście lat. Jeszcze niedawno chciałam skończyć szkołę, pójść na studia i dopiero
po nich znaleźć opłacalną pracę, a w odległej przyszłości może i założyć
rodzinę. Może. Perspektywa dorosłej Laury z dzieckiem na ręku wcale mnie nie
bawiła. To zbyt odległa i nieprawdopodobna wizja.
– O
czym myślisz? – spytał nagle Nathiel, wkładając w tym samym momencie ręce do
kieszeni. Przypatrywał mi się uważnie już od dłuższego czasu.
– O
tym, że nie wyobrażam sobie momentu, gdy założę rodzinę – odpowiedziałam w
zamyśleniu. Szybko zorientowałam się, że nie powinnam o tym mówić. To były
myśli, do których Nathiel nie powinien mieć dostępu.
– Tak?
A ja to widzę oczami wyobraźni – powiedział w zamyśleniu, kierując spojrzenie
ku niebu. – Laura w niebieskim fartuszku stoi przy garach i woła swoje
rozbrykane czarnowłose dzieci na obiad. Oczywiście stoi przy niej przystojny
zielonooki mąż, który służy jej pomocną klatą, znaczy… ręką, a może nawet dwoma
– powiedział, szczerząc zęby.
Zmarszczyłam
czoło.
–
Dlaczego mam wrażenie, że mówisz o sobie? – zapytałam, unosząc brew do góry.
–
Serio? – udał zdziwienie. – Dobra, może jestem przystojny, ale żebyś od razu
chciała ze mnie robić swojego męża? – mówiąc to, uśmiechnął się do mnie
wrednie.
– Ty
moim mężem? – spytałam z kpiną w głosie. – Ta rodzina by zginęła.
Chłopak
spojrzał na mnie z ukosa, wyjątkowo nie odpowiadając na moją ripostę.
Nathiel
i ja. Ten związek nie miał prawa bytu, chyba że w jakimś równoległym,
sfiksowanym świecie, który mógł stworzyć w swojej głowie tylko Auvrey. Ja
wolałam pozostać realistką. Dobrze, może nawet pesymistką.
–
Jesteśmy – powiedział chłopak, stając przed drzwiami mojego domu. Choć wielokrotnie
zapewniał mnie o tym, że żaden demon nie pałęta się już po moim mieszkaniu,
piekielnie się bałam. Moje ciało zaczęło drżeć ze strachu, a żywe wspomnienia,
które przewinęły się przed moimi oczami sprawiły, że zrobiło mi się niedobrze.
Cudem powstrzymałam się od zwrócenia wcześniej zjedzonych kanapek wprost na
schody. Na szczęście w porę się opanowałam.
Miałam
wrażenie, że będę tu stała całą wieczność. Nic nie przekonywało mnie do tego,
aby tam wejść. Rozpaczliwie szukałam jakiegoś wytłumaczenia, wymówki. Wiedziałam
jednak, że przy Nathielu jej nie znajdę. Potrzebowałam wziąć głęboki wdech i
znaleźć w swoim tchórzliwym ciele jakieś nieodkryte pokłady odwagi. Musiałam
przede wszystkim pamiętać o tym, że nie byłam sama, wciąż miałam przy sobie
Nathiela.
Auvrey spojrzał
na mnie wyczekująco. Najwyraźniej chciał, abym to ja uczyniła pierwszy krok.
Wzięłam głęboki oddech,
policzyłam w głowie do dziesięciu, chwyciłam go pod ramię i wbrew ogłuszającym krzykom
własnego umysłu, weszłam do środka. Mój towarzysz wyglądał na zdziwionego.
Widocznie nie sądził, że taki tchórz jak ja będzie w stanie wejść prosto do
jamy potwora i to tak dziarskim, pozornie pewnym siebie krokiem. W jego oczach
dostrzegałam podziw.
Mój dom
nie przypominał w żaden sposób miejsca, w którym kiedyś mieszkałam. Czułam się
tu obco i nieswojo. Badałam wzrokiem znane mi niegdyś elementy wystroju, które
teraz mieszały się ze sobą w wielkim, czterościennym worze brudów. Nie mogłam
uwierzyć, że właśnie tutaj stawiałam pierwsze kroki jako dziecko. Spędziłam tu
całe swoje dotychczasowe życie, które nagle stanęło w rozsypce, tak jak mój
dom. To miejsce nie było już takie jak dawniej tylko dlatego, że nie było tu
Joanne.
Wyminęłam
stertę zniszczonych przedmiotów. Już miałam wkroczyć do salonu, kiedy moje nogi
odmówiły posłuszeństwa – ugrzęzły w progu, nie pozwalając mi na dalszą podróż. Już
miałam zacząć się cofać, gdy Nathiel położył dłonie na moich ramionach i
poprowadził mnie wprost w paszczę bolesnych wspomnień. Ostatnią deską ratunku
było dla mnie mocne zaciśnięcie powiek, a tym samym ograniczenie swojej
widoczności.
Nathiel
głośno westchnął.
–
Otwórz oczy. Mówiłem ci, że jej tu już nie ma.
Najpierw
otworzyłam niepewnie jedno oko, potem drugie. Ostrożnie przeniosłam spojrzenie
w miejsce, gdzie powinno leżeć martwe ciało. Znajdowała się tu tylko zaschnięta
plama krwi. Już sam jej widok doszczętnie mną wstrząsnął. Nieświadomie
chwyciłam Nathiela za zgięcie łokcia. To był mój ruch obronny. Bałam się, że
nagła fala słabości przejmie nade mną kontrolę i przywitam podłogę swoją
rozpłaszczoną twarzą.
Zachwiałam
się. Nathiel chwycił mnie za ramiona. Przez chwilę starał się przywrócić mi równowagę,
gdy jednak zauważył, że to wcale nie pomaga, posadził mnie na najbliższym
fotelu. Ciepłymi, delikatnymi dłońmi objął moją twarz.
– Hej,
to tylko zaschła plama krwi. Myśl o niej jak o... – zastanowił się przez
moment. Wiedziałam, że nie wymyśli nic twórczego – jak o plamie po keczupie,
dżemie, cokolwiek!
Zaśmiałam
się nerwowo. To z pewnością nie były dobre porównania.
– A
może chcesz, żebym to ja przyniósł twoje rzeczy? Poczekasz na zewnątrz –
powiedział z powagą. – Może to rzeczywiście za dużo, jak dla ciebie.
Potrząsnęłam
gwałtownie głową, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że to o wiele lepsze
rozwiązanie. Z drugiej strony nie wyobrażałam sobie Nathiela grzebiącego w
mojej bieliźnie. Nie chciałam widzieć przed oczami jego wymyślnych sposobów na
poprawienie mi nastroju, kiedy już się do niej dobierze.
Żeby
zająć swoje myśli czymś innym, zaczęłam rozglądać się po całym pomieszczeniu,
zwracając uwagę tylko na rzeczy, których widok nie przyprawiał mnie o mdłości.
Parapet, rozwalone doniczki, książki leżące na podłodze, wywrócony fotel,
podłoga i wreszcie… plama krwi. Plama krwi, pośród której leżał biały kwiat.
Spojrzałam
na Nathiela pytająco. Najwyraźniej nie rozumiał o co mi chodzi.
– Kwiat
– powiedziałam cicho, przypatrując się niepewnie roślinie.
Czarnowłosy
spojrzał w tył i mruknął coś niezrozumiałego pod nosem. Już po chwili zaczął
grzebać w kieszeniach. Z jednej z nich wyjął małą zwiniętą karteczkę.
Zmarszczył czoło i rozczytał literki, które układały się w konkretne słowa.
Wyglądał trochę jak dziecko z podstawówki, które stara się złożyć trudne zdanie
z pomocą sylab.
– Kwiat
z rodziny storczykowatej, Calanthe
davaensis – wydusił z siebie Nathiel. – Żyje wyłącznie w warunkach
tropikalnych.
Uniosłam
brwi w zdziwieniu. W moim domu na pewno nie panowały warunki tropikalne, więc
jakim cudem ten kwiat utrzymał się przy życiu? Może nie był prawdziwy?
Ku
zdziwieniu Nathiela wstałam i chwiejnym krokiem podeszłam do zabarwionego na
czerwono skrawka dywanu, który jeszcze niedawno sprawiał, że miałam ochotę
zemdleć. Teraz skupiłam swoją uwagę na kwiecie, który delikatnie podniosłam z
podłogi. Przyjrzałam mu się uważniej. Nic nie wskazywało na to, że w
najbliższym czasie zwiędnie. Piękna i zdrowa roślina, która z jakiejś dziwnej
przyczyny utrzymała się przy życiu w przepełnionym chłodem pomieszczeniu. Jakim
cudem? Musiał leżeć tu już kilka dni, jak nie tygodni... Poza tym co miał
oznaczać? I kto go tutaj zostawił? Czy był tu ktoś oprócz znanych mi łowców?
Może to jakiś demoniczny znak?
Nathiel
stanął tuż za moimi plecami. To właśnie wtedy zaczęło dziać się coś dziwnego.
Kwiat rozbłysnął, a następnie rozpłynął się w oparach dymu, pozostawiając po
sobie tylko złocisty pyłek, który ozdobił moje palce. Lekko oszołomiona
strzepałam pozostałości brokatowych popiołów z dłoni i podniosłam się z
podłogi. Wciąż nie mogłam uwierzyć w to, co zobaczyłam. Z pewnością była to
sprawka jakiejś nadprzyrodzonej siły, choć na pewno nie demonicznej. Bądźmy
szczerzy, jaki demon trudziłby się z zostawianiem tu tropikalnych kwiatów i
jaki miałby w tym cel? Na pewno nie chciał upiększyć mojego domu.
–
Sorathiel natrafił na jakiś ślad? – spytałam.
Doskonale wiedziałam, że karteczka, którą starał
się rozczytać Nathiel była podarunkiem od jego przyjaciela, który zdążył się
już dowiedzieć, jaki to gatunek kwiatu. Domyślałam się też, że stara się
rozwiązać zagadkę zniknięcia ciała mojej mamy.
– Nie –
odpowiedział krótko Nathiel – ale wciąż szuka.
Kiwnęłam
głową.
Nie
chciałam tu już dłużej stać. Postanowiłam zakończyć to możliwie szybko.
–
Zostań tu – rzuciłam w stronę Nathiela. – Pójdę się spakować.
Chłopak
posłusznie kiwnął głową, a ja ruszyłam w stronę schodów. Przez chwilę czułam
się tak, jakbym właśnie wróciła ze szkoły. Zaledwie chwilę temu pocałowałam mamę
w policzek, przy okazji pytając ją jak się czuje – na co pewnie machnęła ręką,
ponieważ z reguły była zmęczona i zniechęcona pracą. Chwilę później usłyszałam
od niej krótkie „zaraz będzie obiad, kochanie”, na co skinęłam głową i poszłam
na górę, odłożyć swoje szkolne rzeczy. Oczami wyobraźni widziałam zmęczony
uśmiech mamy. Uśmiech, który zawsze odwzajemniałam.
Może to
głupie, ale miałam wrażenie, że Joanne wciąż gdzieś tutaj była. Ukrywała się po
kątach i wołała do mnie z oddali: „Odwagi, Lauro, odwagi!”. Czy ona naprawdę
umarła? A może wcale stąd nie odeszła i uważnie przygląda się moim poczynaniom?
Potrząsnęłam
głową, uśmiechając się ironicznie do samej siebie. Czasami wyobraźnia za bardzo
mnie ponosiła. To nie zmieniało jednak faktu, że gdzieś w głębi serca zrobiło
mi się lżej. Oszukiwanie siebie nie było dobrym rozwiązaniem, ale na pewno
pokrzepiającym.
Postawiłam
ostatni krok na schodku i bez chwili namysłu otworzyłam drzwi od swojego pokoju. Poczułam dobrze mi znany zapach różanych
perfum. Nic się tu nie zmieniło. Reszta domu została zniszczona, ale mój pokój
pozostał nietknięty. Wyglądał tak samo jak wtedy, gdy dzierżąc zabójczy
widelec, opuściłam go.
Z
niemałymi obawami weszłam do środka.
Czułam
się tu bezpiecznie. Mój pokój zawsze był dla mnie schronem przed złem dziejącym
się na zewnątrz. Nawet mój przybrany ojciec nigdy tutaj nie wchodził, jakby
zdawał sobie sprawę z tego, że nie może naruszać mojego sanktuarium – a
przynajmniej tak się pocieszałam, gdy byłam jeszcze dzieckiem. W rzeczywistości
Edward Collins po prostu nie chciał zawracać sobie mną głowy.
Gdy
chciałam, mogłam zamknąć się na klucz i nie pozwolić na to, by ktoś przeszedł
przez próg odwiecznego schronu. No dobrze, była jedna osoba, która naruszyła
moją świętość, włamując się do środka w dosyć niecodzienny sposób. Nathiel
zamiast drzwi preferował okna. To była jedyna taka sytuacja, kiedy poczułam się
tu zagrożona. I pomyśleć, że Auvrey z oprawcy, który chciał mnie zadźgać nożem,
stał się moim obrońcą. Niezbadane są ścieżki, którymi podąża demoniczna
głupota.
Zabrałam
się za pakowanie niezbędnych rzeczy. Początkowo szło mi to straszliwie opornie.
Najchętniej spakowałabym cały pokój, ale niestety technika nie poszła do przodu
na tyle, abym mogła go zmniejszyć i schować do torebki. Musiałam się
maksymalnie ograniczyć. Walizka nie pomieści przecież nawet połowy z tego, co
chciałam za wszelką cenę ze sobą zabrać.
Ciuchy,
bielizna, książki. Już samo to zajęło siedemdziesiąt procent wolnej przestrzeni.
Następnymi, mniej ważnymi przedmiotami okazały się kosmetyki (w śladowych
ilościach, ponieważ korzystałam głównie z podstawowych dóbr kosmetycznych,
takich jak dezodorant czy inne tego typu twory), przybory szkolne, ramka ze
zdjęciem, które przedstawiało mnie, Deaniela oraz Amy, a także ramka ze
zdjęciem małej Laury, którą trzymała za rękę swoją mamę.
Zatrzymałam
się na chwilę, zdając sobie z czegoś sprawę.
Zdjęcia.
Miałam ich zdecydowanie więcej. Nie byłam nigdy zbytnio sentymentalną osobą i
nie przywiązywałam się do rzeczy na tyle, żeby za nimi zatęsknić, ale dlaczego
miałam stracić wszystkie chwile, które były utrwalone na zdjęciach? Tylko to
pozostało mi po mojej mamie.
Z zapałem
i prawdziwym zaangażowaniem zaczęłam przekopywać dolną szufladę komody. Stare książki,
zeszyty, misie, listy i pudełka fruwały po całym pokoju. Dopiero na samym
końcu, niczym oświetlony niebiańskim blaskiem, leżał duży biały album. Chwyciłam za niego i wygodnie rozsiadając się
na miękkim dywaniku, otworzyłam go na pierwszej stronie.
Na
zdjęciu ujrzałam siebie, zaraz po urodzeniu. Intensywnie zielone oczy badały
swoje przyszłe rysy z mądrością, jaką nie wykazywały się żadne niemowlaki.
Teraz nie dziwiłam się słowom mojej mamy – wtedy naprawdę musiałam budzić
strach na porodówce.
Następne
zdjęcie przedstawiało małą, około roczną Laurę upaćkaną tortem. Miałam na nim
istnie szatańską minę, która mówiła: „Zepsułam czyjąś pracę i czuję się z tym
cudownie”. Za mną stała załamana Joanne, która starała się uśmiechać – jej
niezadowolenie było spowodowane prawdopodobnie tym, że pierwszy tort, jaki mi
zrobiła, uznałam za zabawkę. Co roku, mimo braku zdolności do pieczenia, moja
mama starała się coś dla mnie upiec. Wychodziło jej to z różnymi skutkami, ale
cieszyłam się, że chociaż próbowała. Zawsze starałam się zjeść choć kawałek
ciasta ze smakiem, nawet gdy w ustach czułam spaleniznę.
Kolejne
zdjęcie przedstawiało Joanne, która przyklejała plaster do mojego zranionego
kolana. Uśmiechała się do mnie łagodnie, a ja wyciągałam do niej ręce po to,
aby mnie przytuliła. Moja twarz była czerwona, a z nosa lały mi się smarki.
Cóż, niezbyt korzystnie wyglądająca scena. Może powinnam ukryć to zdjęcie przed
Nathielem? Nie dałby mi żyć, gdyby się do niego dopadł.
Uśmiech
zszedł z mojej twarzy i ustąpił miejsca smutkowi, kiedy przewróciłam foliową
kartę na drugą stronę. Kolejne już zdjęcie przedstawiało tę samą sytuację, co
wcześniej, jednak tym razem mała Laura spoczywała już w ramionach matki
uspokojona i szczęśliwa.
Przymknęłam
na chwilę powieki. Tak bardzo zazdrościłam małej Laurze ze zdjęcia, że mogła ją
przytulić. I pomyśleć, że to życie, na które tak bardzo narzekałam. Życie,
którego w żaden sposób nie doceniałam. Teraz zostałam sama, bez ciepłych dłoni
i policzka, który co dzień całowałam na powitanie oraz pożegnanie, bez uśmiechu
rozświetlającego mój dzień, i słów, które dodawały mi otuchy. Owszem, wciąż
miałam Amy, wciąż miałam Nathiela, ale oni nie byli przecież moją mamą.
Zaskoczona
obserwowałam jak łzy spływają po moich policzkach, lądując na zdjęciu, które
przypomniało mi o tym, że moje dzieciństwo nie było takie złe, za jakie je
uważałam.
Jak
wielką ironią losu było to, że docenialiśmy pewne rzeczy dopiero wtedy, kiedy
je traciliśmy.
–
Laura, żyjesz? – usłyszałam nagle głos, który należał do Nathiela czekającego
na mnie na dole. Cieszyłam się, że choć raz uszanował moją prywatność. Dzięki
temu nie musiał być po raz setny świadkiem mojej płaczliwej słabości.
Przez
dłuższą chwilę milczałam, próbując uspokoić rozszalałe emocje, w końcu jednak
otarłam wierzchem dłoni łzy i iście grobowym głosem odpowiedziałam:
– Nie,
umarłam.
–
Cieszmy się! – Dosłyszałam wesoły śmiech, mi jednak nie było w żaden sposób do
śmiechu.
Zamknęłam
album, podniosłam się z podłogi i ostatni raz stanęłam przy oknie swojego
pokoju, spoglądając w dół na dobrze mi znany od siedemnastu lat widok.
Nic nie
działo się przypadkiem. Joanne poświęciła swoje życie, abym ja mogła żyć. Nie
zamierzałam zmarnować tej szansy. Owszem, będę za nią tęsknić, czasem nawet zapłaczę
w kącie nad gorzkim losem, który mnie spotkał, czy spojrzę do albumu, który
zamiast radości wywoła na mojej twarzy smutek, ale... chciałam spróbować żyć.
Póki chodziłam, oddychałam i funkcjonowałam jak normalny człowiek, nie zamierzałam
marnować tej szansy.
Ocierając
dłonią ostatnią spływającą po poliku łzę, oddaliłam się od okna. Jedyne, co
mogłam teraz zrobić, to zasłonić zasłony, wziąć walizkę, pożegnać w umyśle dobrze
znany mi dom oraz doczesne życie, i zejść na dół, gdzie czekał na mnie Nathiel.
Miałam przy okazji nadzieję, że nie zauważy moich zaczerwienionych od płaczu
oczu.
–
Wreszcie – mruknął, gdy znalazłam się już na dole. – Spakowałaś się? Jesteś
gotowa?
Kiwnęłam
głową, kryjąc się za blond grzywką. Należałam do osób, które nienawidziły
pokazywać światu jakichkolwiek skrajnych emocji, które targały moją duszą.
Uzewnętrzniając się, wcale nie czułam się lepiej – wręcz przeciwnie. Wciąż
karciłam siebie w duchu za nadmierną wylewność wobec Nathiela tamtej nocy,
ale... to była sytuacja szczególna. Najlepiej będzie, jeżeli ją przemilczę,
jakby w ogóle nie istniała.
Uśmiechnęłam
się nikle i wraz z moim czarnowłosym, demonicznym towarzyszem wyszłam na
zewnątrz. Chłopak przejął moją walizkę bez słowa, udając dżentelmena, którym w
sporadycznych chwilach zdarzało mu się być. Najwyraźniej zauważył chwilę temu grymas
bólu, który wykrzywił moją twarz, gdy podciągnęłam walizkę do góry, próbując
zejść po schodkach. Gwałtowne ruchy wciąż nie były dla mnie wskazane.
Ostatni
raz spojrzałam przez ramię na mój własny dom.
Żegnajcie
wspomnienia, żegnaj dzieciństwo, żegnaj mamo. Prawdopodobnie to ostatni raz,
kiedy się widzimy.
Nie oglądając
się za siebie, ruszyłam do przodu. Aby zająć czymś swoje chaotyczne myśli,
postanowiłam rozpocząć niezobowiązującą rozmowę z Nathielem.
–
Pozwolisz mi przenocować u was jeszcze kilka dni? – spytałam. – Odwdzięczę się
wam jakoś.
Czarnowłosy
prychnął z oburzeniem.
–
Głupia jesteś? Możesz mieszkać tutaj ile chcesz – odpowiedział. – Na górze jest
jeszcze jeden wolny pokój. No, chyba że wolisz mieszkać razem ze mną w moim. –
Spojrzał na mnie i puścił mi uwodzicielskie oczko. – Łóżka starczy dla nas
dwoje, maleńka. – Zachichotał.
Uśmiechnęłam
się pobłażliwie pod nosem.
– Nie wytrzymalibyśmy
ze sobą dłużej niż godzinę w jednym pomieszczeniu, więc podziękuję. –
Spojrzałam przed siebie. – Chciałabym to najpierw przedyskutować z Sorathielem
i Hugh – zmieniłam temat.
– Oni
już się zgodzili – odpowiedział Nathiel, wzruszając ramionami.
Ta
rozmowa nie miała sensu, przecież i tak będę musiała z nimi porozmawiać. Nie do
końca ufałam słowom Nathiela, który chciałby mieć w domu kolejną ofiarę swoich
uwodzicielskich poczynań. Poza tym... nie chciałam uczynić z ich mieszkania
domu dziecka. Nathiel i Sorathiel żyli w organizacji od małego, byli więc dla
Hugh jak rodzina, ja byłam tylko przybłędą, która na nic się nie przydawała.
– Laura
– głos Nathiela wybudził mnie z trybu sierocych rozmyślań. – Jutro urządzam
imprezę urodzinową i... – przerwał, spoglądając na mnie badawczo – nie chciałabyś
się na niej pojawić?
Westchnęłam
cicho i odpowiedziałam:
–
Nathiel, uważam, że wciąż nie jestem na siłach do zabawy.
– Jak
sobie chcesz.
Na widok
obrażonej miny Auvreya, mało nie wybuchłam śmiechem. Chwilami naprawdę
przypominał mi dziecko. Brakowało tylko cienkiego, chłopięcego głosiku,
mówiącego: ”Nie lubię cię, jesteś głupia!” i ostentacyjnego założenia rąk na
piersi. Aż tak zależało mu na mojej obecności? Przecież nie byłam dla niego nikim
ważnym. To tylko ja, blada dupa albinosa, która pojawiła się w jego życiu
całkiem przypadkowo, nie zostawiając po sobie żadnego dobrego śladu. Czy to
możliwe, że się do mnie przywiązał? Może traktował mnie zupełnie inaczej niż ja
jego? Może widział we mnie kogoś więcej niż tylko chłodną istotę o wysokim
poziome ironiczności? Oby ta znajomość nie przekroczyła przyjaznych progów, w
jakich udało nam się zatrzymać na dłuższą chwilę. Nie chciałabym pewnego dnia
usłyszeć, że czuje do mnie coś więcej, niż powinien czuć.
Spojrzałam
na Nathiela i jego obrażone usta ułożone w kaczy dziób. Szturchnęłam go w
ramię, na co zareagował wyłącznie ściągnięciem brwi.
– Nie
obrażaj się – powiedziałam, uśmiechając się rozbawiona – przecież mimo wszystko
cię lubię.
Zielonooki
spojrzał na mnie jak oczarowany, uchylając lekko usta w zdziwieniu. I to był
moment, w którym pierwszy raz od naprawdę długiego czasu pozwoliłam sobie na
radosny śmiech.