Tak, wiem, jestem okropna, ale to nie koniec okropności. Pojawiła się Calanthe i Aiden, no i nieźle namieszają w życiu łowców. Tak jak już wspominałam, zaczyna się bardziej mroczna strona "W cieniu nocy" (no, dobra, parodia będzie gdzieś w tle). Tym samym zbliżamy się do połowy opowiadania (dopiero?!).
Dedykuję ten rozdział sobie, specjalnie na poprawę humoru. Taki prezent urodzinowy na 20-stkę, choć z jednodniowym opóźnieniem. No i pozdrawiam Orihime, która codziennie wieczorem rujnuje moje notatki i dorwała się już do całości fabuły. Psie pole niszczy ludzi.
POPRAWIONE [01.04.2018]
O, jak ja się cieszę, że to już ten rozdział! Bo od 31 zacznie się prawdziwa akcja.
***
Miasto przykryła ciemna płachta
zdobiona jaśniejącymi gwiazdami. Jego mieszkańcy pogrążyli się w długim,
relaksującym śnie, po którym miał nadejść poranek i kolejny pracowity dzień.
Zasada pisana światu przez noc zdawała się nie obchodzić pewnej kobiety, która
przemierzała powolnym krokiem nieznane jej osiedle. Wśród nocnej scenerii
wyróżniał ją tylko jasny kolor włosów i oczy, reszta była tak samo ciemna, jak
i niebo. Odziana była w długi czarny płaszcz sięgający jej do kolan. Na nogach
miała zwykłe czarne pantofle, które nie wydawały żadnego dźwięku, gdy stąpała
po chodniku. Jej złocistą głowę okrywał ciemny, gustowny beret przekrzywiony
pod artystycznym kątem, dłonie zdobiły czarne, skórzane rękawiczki. Lewą rękę
trzymała w kieszeni, prawa zaś obejmowała dymiącego się zabójcę płuc. Jej
błękitne i czyste jak poranne niebo oczy świeciły z nienaturalnym natężeniem w
ciemnościach. Już z daleka mogła wyglądać na dosyć podejrzaną osobę, kto by się
jednak przejmował idącą środkiem ulicy kobietą po trzeciej nad ranem? Miasto było
przecież pogrążone we śnie.
Nieznajoma wyrzuciła niedopałek papierosa za siebie w tym
samym momencie, w którym stanęła przed wejściem do obcego domu. Drzwi były
otwarte. Wnętrze ziało dobrze jej znanym zapachem ludzkiej krwi, wymieszanej z
nutką nadnaturalności.
– Zaczęło się – szepnęła do
siebie, marszcząc czoło.
Weszła do środka i zamknęła za
sobą drzwi. Widok zdemolowanego domu nie zrobił na niej wrażenia. Wchodząc tu,
zdawała sobie sprawę z tego, jak będzie wyglądał.
Z krzywym uśmiechem malującym
się na twarzy, wyjęła z kieszeni kolejnego papierosa. Dym wypełnił zniszczony
przedpokój. Nie miała zwyczaju palić w czyimś domu, ale skoro już nic z niego
nie zostało, nie musiała przejmować się manierami. Jego właściciele raczej nie
postawią tu więcej stopy. To nie pierwszy napad, po którym sprzątała.
Bezszelestnie przeszła przez
stertę desek i gruzu. Wiedziała, gdzie znajdował się jej cel. Słyszała jego ciche,
nieludzkie pomrukiwania. Był w kuchni. I najwyraźniej jakiś amator zdążył go pokiereszować,
ponieważ dźwięki, które z siebie wydawał były przeplatane jękliwym bólem. Od
czasu do czasu jakiś garnek upadł z głośnym trzaskiem na podłogę, wyrażając
oburzenie rannej istoty.
Przeszła przez jadalnie i
stanęła w futrynie prowadzącej do kuchni. Jej oczom ukazała się cienista pokraka
z błyszczącymi w ciemnościach szmaragdowymi oczami. Nienawidziła tego rodzaju
demonów. Najchętniej zabiłaby je wszystkie naraz. Gdyby to jednak było
możliwe... Rozmnażały się jak króliki.
Nim demon rzucił się na nią z
pazurami, kobieta wyjęła z kieszeni nóż i z niewiarygodną lekkością, rzuciła
nim prosto w jego głowę. Wydając z siebie głośny pomruk niezadowolenia, stwór rozpłynął
się w oparach czarnego dymu.
– Piekielne pomioty – szepnęła,
podnosząc z podłogi swoją broń.
Opuściła kuchnię i przeniosła
się do salonu. Już wcześniej dostrzegła jedną z ofiar demonicznego napadu. Nie
musiała sprawdzać czy oddycha, doskonale wiedziała, że kobieta wyzionęła ducha
kilka godzin temu. Brązowe włosy okrywały jej martwą twarz, zupełnie jakby
chciały ukryć ją przed światem i odciągnąć od bolesnej prawdy. Wyglądała jak
lalka pogrążona we śnie. Mogła mieć co najwyżej czterdzieści lat. Nawet jej
gładka skóra i urodziwa twarz nie mogły ukryć wieku. Gdyby żyła, wciąż miałaby
przed sobą mnóstwo lat spokojnego egzystowania w tym szarym świecie.
Kobieta potrząsnęła głową z
niedowierzaniem.
Nienawidziła demonów.
Nienawidziła ich z całego serca. Zabierały życie niewinnym osobom, które w
żaden sposób nie były związane z Królestwem Nocy. Ich śmierć to tylko i
wyłącznie demoniczny kaprys. Zwykła zabawa. Te potwory nie miały w sobie nawet
grama uczuć.
Wyjęła z kieszeni biały kwiat
orchidei i położyła go w miejscu, gdzie znajdowało się serce martwej kobiety. W
ten sposób chciała oddać jej hołd, w drugiej kolejności pozbywając się dowodów
zbrodni dokonanej przez demona.
Nie musiała długo czekać. Jej
ciało już po kilku sekundach zaczęło blednąć, zlewając się ze starym dywanem.
To tylko stara, sprawdzona, demoniczna sztuczka, której nauczył ją pewien
przeklęty dureń, zamieszkujący Reverentię. Ten widok przyprawiał ją o
nostalgiczne wspomnienia. W końcu śmierć to nic przyjemnego dla ludzkiego oka.
Mimo, że oglądała jej żniwa każdego dnia, nie mogła przywyknąć do
niesprawiedliwości, jaką wykazywał się los wobec bezbronnych ludzi. Gdyby choć
połowa z nich umiała walczyć tak dobrze jak ona, zapewne ilość demonów
wędrujących po tym świecie uległaby zmniejszeniu.
– Spoczywaj w pokoju –
powiedziała, spoglądając na ostatnie kosmyki włosów, które niknęły w pustce. Jej
twarz nie była poruszona żadnymi emocjami. Wszystko, co czuła kryło się w jej
wnętrzu, a tego nie chciała pokazywać światu, który nawet nie wiedział o jej
istnieniu.
Gdy ciało brązowowłosej kobiety
zniknęło, odetchnęła z ulgą. Drżącą dłonią sięgnęła do kieszeni swojego
płaszcza i po raz kolejny zapaliła papierosa. Gdy zaciągała się rozkosznym
dymem wypełniającym jej płuca po same jego krańce, miała przymknięte powieki.
Nie potrzebowała szczególnie wyczulonych
zmysłów, aby wiedzieć, że nie przebywała w tym miejscu sama.
– Calanthe – usłyszała męski
głos.
Uśmiechnęła się krzywo na jego
dźwięk.
Tuż za jej plecami rozległ się
odgłos cicho stąpających kroków, w których wybrzmiewała wyższość.
– Aiden – odpowiedziała bez
chwili namysłu, wciąż nie obracając się w tył. Spokojnie zaciągała się
papierosem, jakby spotkała się tu ze swoim przyjacielem, a nie wrogiem. – Kopę
lat – powiedziała chłodno, wkładając jedną z wolnych dłoni do kieszeni płaszcza.
Smukłymi palcami objęła rękojeść noża. – Co cię tu przyniosło?
– Śmierć, moja droga, śmierć –
odpowiedział mężczyzna.
– Więc to, co i mnie –
powiedziała Calanthe, otwierając oczy. Spojrzała w sufit, wydmuchując w jego
stronę dym.
Z ciemnego kąta pokoju wynurzył
się wysoki, białowłosy mężczyzna. Podobnie jak Calanthe miał na sobie długi,
czarny płaszcz, sięgał jednak nie do kolan, a do samej ziemi. Jego szyję okrywał
bordowy szal, w ręku trzymał zaś ciemną laskę, którą stukał o podłogę przy
każdym kroku. Z pewnością nie wyglądał jak ktoś, kto mógł być człowiekiem. Jego
oczy jarzyły się szmaragdowym blaskiem.
– Nic się nie zmieniłaś –
stwierdził Aiden, stając tuż za jej plecami.
Calanthe uśmiechnęła się kpiąco
pod nosem. Doskonale wiedziała, że odkąd tu przyszła, obserwował ją uważnie z
kąta pokoju. Ich spotkanie było nieuniknione. Nawet jeśli bardzo tego
pragnąłeś, twoja przeszłość prędzej czy później wracała, starając się zamącić w
teraźniejszości.
Oto jedyny demon, który mógł
się z nią równać.
– Wróciłeś, by zabić kilka
niewdzięcznych dusz, czy po to, aby się zabawić? – spytała kobieta, ignorując
wcześniejsze wyznanie mężczyzny. Doskonale wiedziała, że się nie zmieniła. Jej
twarz wciąż była taka sama, stała się po prostu dojrzalsza i nabyła kilku
zmarszczek. Do tego jej ciało wzbogaciło się o nowe blizny spowodowane ciągłą
walką z wiatrakami.
– Sprowadziła mnie tu
ciekawość. Czysta, demoniczna ciekawość – odpowiedział powolnym, przepełnionym
tajemniczością głosem. – A ciebie?
Calanthe mogła przysiąc, że na
jego twarzy pojawił się teraz kpiący uśmiech. Widziała go oczami wyobraźni.
Niemalże wrzynał się w jej głowę, parząc swoją ohydnością.
– Miłość. Czysta, ludzka miłość
– zironizowała. – Chyba nigdy nie zwątpiłeś w to, że różnią nas priorytety,
Aidenie.
Choć dwójka znajomych nie
widziała swoich twarzy, naraz uśmiechnęli się w taki sam, sarkastyczny sposób.
Białowłosy mężczyzna usiadł na
fotelu stojącym gdzieś w rogu pokoju, zaś Calanthe uklękła na jednym kolanie.
Starała się nie zwracać uwagi na nowoprzybyłego. Wzrok utkwiła w nieskazitelnie
czystym, białym kwiecie, który jeszcze niedawno spoczywał na martwym ciele
kobiety. Nie znała jej osobiście, jednak jako typowy obserwator i osoba
niezwykle zatracona w swoim utajonym zawodzie, zdążyła dowiedzieć się kilku
rzeczy na temat zabitej. Nazywała się Joanne Collins. Kobieta sama utrzymywała
dom i wychowywała nastoletnią córkę. Była szczęśliwa. Niepokoiła ją
prawdopodobnie tylko praca i dom. W takich chwilach Calanthe żałowała, że nigdy
nie wyszła za mąż, a całe życie poświęciła walce z demonami. Mogła mieć
rodzinę, mogła być szczęśliwa, ale było już za późno. Raz poświęconego życia,
nie można było cofnąć w czasie.
– Miłość – odezwał się z nagła
Aiden, przerywając smętne rozmyślania kobiety. – Myślałem, że to pojęcie, które
jest ci obce. Tyle lat spędziłaś przecież w ukryciu.
Calanthe ponownie zaciągnęła
się dymem z papierosa. Nie odpowiedziała od razu. Chciała poczuć, że dobrze jej
znany smak rozpływa się w ustach, a potem niknie niczym trucizna w jej drogach
oddechowym. To sprawiało, że choć na chwilę była wolna od problemów.
– Cóż, wcale z niego nie
wyszłam. Dalej będę się ukrywać. Tak będzie lepiej. Dla wszystkich, którzy mnie
znali – mówiąc to, wstała z podłogi i zwróciła się ku mężczyźnie.
Miała racje. Ani trochę się nie
zmienił. Jego widok wciąż przyprawiał ją o dreszcze.
Aiden Vaux, król całego
zamieszania, osoba niezwykle mocno gardząca rasą ludzką. Od jakiegoś czasu zarządzał
sporą grupą demonicznych kretynów, prawie nie wynurzając nosa z Reverentii.
Departamentem Kontroli Demonów zajmował się niegdyś jego ojciec, teraz on przejął
jego rolę.
Gdy Aiden zobaczył jej twarz,
wykrzywił usta z obrzydzeniem. Cała jego sztuczna otoczka tajemniczości i
władczości gdzieś zniknęła, została tylko czysta nienawiść, odznaczająca się w
jego szmaragdowych oczach.
– Pieprzona obserwatorka – syknął.
– Nieczuły skurwysyn –
odpowiedziała równie nienawistnie Calanthe, patrząc prosto w jego twarz.
Błękit
jej spojrzenia płonął szaleńczym ogniem. Nikt nie chciał wiedzieć, co kryło się
w głębi jej duszy. Czasami odnosiła wrażenie, że pod względem nienawiści
dorównywała swojemu odwiecznemu wrogowi. Może nie była demonem, ale z
pewnością nie była też dobrą wróżką.
Calanthe odwróciła się plecami
do swojego rozmówcy czując, że dłużej nie zniesie świdrujących ją szmaragdowych
oczu. Dumnie wyprostowana, rzuciła petem w pierś demona i ruszyła w stronę
wyjścia. W sercu czuła już tylko przejmujące zimno.
– Lepiej wracaj do Reverentii,
bo nie ręczę z swoje czyny. Od zawsze moim marzeniem było cię zabić – rzuciła
na odchodnym.
– A czyż w przeszłości nie
łączyło nas coś więcej, niż tylko nienawiść? – spytał sarkastycznym tonem głosu
Aiden, który wciąż siedział spokojnie w fotelu. Niedopalony papieros zdążył
zrobić w jego płaszczu dziurę. Nie przejmował się tym jednak.
– Racja. – Calanthe zatrzymała
się na moment. – Wielka, jednostronna, młodzieńcza, szalona i krótkotrwała
miłość – odpowiedziała, zakańczając swą wypowiedź krótkim, kpiącym śmiechem.
Nie oczekiwała ze strony Aidena
wielkiej wylewności. Wiedziała, że demony nie posiadają ani serca, ani duszy.
Wcale nie zdziwiło ją, kiedy w odpowiedzi usłyszała tylko ciche prychnięcie.
Z kieszeni wyjęła już
siedemnastą fajkę, którą zamierzała dzisiaj wypalić. Stanęła w progu i
pochyliła głowę ku dołowi, otaczając dłońmi papierosa, aby ochronić go od
chłodnego wiatru. Zapaliła go, a zapalniczkę schowała do tylnej kieszeni
spodni.
– Nałóg cię zabija.
– Nie. Ratuje mi dupę w
stresujących sytuacjach – burknęła niezadowolona Calanthe. – A teraz bądź tak
miły i... odejdź – powiedziała, uśmiechając się do siebie krzywo. Z trudem
zdołała powstrzymać przekleństwa, które cisnęły jej się do ust. – Ach, i
jeszcze jedno. – Spojrzała przez ramię na swojego wroga, a jej niebieskie oczy
błysnęły ostrzegawczo w ciemnościach. – Spróbuj zbliżyć się łowców, a gorzko
tego pożałujesz. Spotkania ze mną nie są miłe i dobrze o tym wiesz – mówiąc to,
wyjęła szybkim gestem z kieszeni exitialis,
którym rzuciła w kierunku mężczyzny. Wiedziała, że w niego nie trafi. To nie
pierwszy lepszy pospolity demon. Widok wbijającego się w fotel noża nie zdziwił
ją w żadnym stopniu.
Aiden ulotnił się z martwego
domu, pozostawiając po sobie jedynie przerażający śmiech, który niknął echem
wśród ścian.
Calanthe wiedziała, że to nie
koniec. To dopiero początek jej własnej batalii.
***
– Mamo!
Poderwałam się gwałtownie do
góry. Chciałam wziąć głęboki wdech, gdy jednak spróbowałam nabrać powietrza w
płuca, moje żebra zaatakował nieznośny ból. Po moich polikach zaczęły spływać
łzy.
Jęknęłam bezradnie. Moje ciało
postanowiło samoczynnie powrócić do wcześniejszej pozycji. Zanim jednak opadłam
na poduszki, ktoś chwycił mnie za ramiona i przytrzymał mocniej w tej
niewygodnej pozie.
Zupełnie nic nie widziałam. Obraz
rozmazywał mi się przed oczami, tworząc z przedmiotów znajdujących się wkoło
mnie wielkie, bezkształtne plamy. Nie mogłam dostrzec nawet twarzy osoby, która
mnie przytrzymała. Nad obcym pokojem, przesiąkniętym męskim zapachem, władała
ciemność.
– Gdzie jest moja mama? –
spytałam słabym głosem, chwytając na oślep niewidzialną postać za ramiona.
Powoli odzyskiwałam władzę w
ciele i umyśle. Mój wzrok zaczynał się wyostrzać, a pamięć powracać we właściwe
rejony mojej głowy. Przed oczami miałam straszne obrazy. Chaos i nieporządek w
domu, cienisty demon wyglądający jak Margaret, który rzucał mną o ściany z
niewiarygodną lekkością, Joanne, która mnie obroniła. Nie pamiętałam nic
więcej. Czułam, że mój umysł bawił się ze mną w zgadywanki, zupełnie jakby
chciał coś przede mną zataić. Gorączkowo próbowałam skupić się na tym, co
działo się potem, jednak nie mogłam. Poczułam, że powoli panikuję. Strach
trzymał mnie w swoich sidłach, uwidaczniając wszystkie skrywane dotąd emocje,
które paliły mnie w piersi żywym ogniem.
– Gdzie ona jest?! –
wykrzyknęłam, zaciskając mocniej dłonie na obcych ramionach.
– Uspokój się – usłyszałam
łagodny głos. Od razu zorientowałam się, do kogo należał. To był Nathiel. To on
mnie trzymał. To on przy mnie był. Jego głosu nie pomyliłabym z żadnym innym. Wcale
nie czułam jednak ulgi, wiedząc, że przy mnie tkwił. W dalszym ciągu moje myśli
szalały z niepokoju.
– Nathiel, gdzie jest moja
matka?! – wykrzyknęłam, czując narastający wewnątrz mnie gniew. Nie mogłam
znieść myśli, że ten idiota próbuje trzymać mnie w niepewności! Im dłużej
milczał, tym bardziej panikowałam.
Dopiero teraz byłam w stanie
spojrzeć trzeźwo na świat. Wszystkie kolory i obrazy powróciły. Przed sobą
widziałam twarz łowcy demonów. Jego rysy układały się w poważny wyraz. Miał
roztrzepane włosy, na dodatek wyglądał, jakby długi czas nie zmrużył oka. Jego
twarz nie przypominała teraz twarzy szalonego, roześmianego siedemnastolatka, a
dorosłego, udręczonego życiem mężczyzny. Dlaczego? Nathielu Auvrey, to nie było
do ciebie podobne…
Przełknęłam ślinę i spojrzałam
mu prosto w oczy, wyczekując na odpowiedź, której nie chciałam usłyszeć.
– Byłem u ciebie w domu i... –
zaczął, marszcząc czoło. Uniosłam dłoń, przerywając jego przemowę.
– Nie dokańczaj – szepnęłam.
Opuściłam ręce na kołdrę i przymknęłam na chwilę powieki.
Rzeczywistość trafiła mnie
prosto w twarz i to bez ostrzeżenia.
Niedawno dowiedziałam się od
Margaret, że nie jestem prawdziwą córką Joanne. Zaakceptowałam tę myśl, ostatecznie
godząc się z tym, że już od narodzin byłam porzucona. Jedyną osobą, która
patrzyła dalej niż w moje niepokojące, intensywnie zielone oczy, była Joanne.
Ciągnęła mnie uparcie ku górze w każdej bolesnej sytuacji życiowej, która mi
się przytrafiała. Nigdy nie pozwoliła mi upaść. Właśnie taka była moja przyszywana
matka. Zawsze powtarzałam, że gdy jej zabraknie, nie poradzę sobie i odejdę
razem z nią. Nie sądziłam, że nierealne dotąd rozważania, nagle staną się
rzeczywiste. Przecież… przecież miała się zestarzeć. Miała wydać swoją własną powieść,
zostać sławną pisarką, dożyć mojego ślubu, bawić swoje wnuki. Miała umrzeć ze
starości, spełniona i szczęśliwa, tak jak tego pragnęła. Miała patrzeć na mnie
z góry, gdy już nadejdzie jej czas, uśmiechając się i wspierając duchowo, a nie
być tam i wylewać łzy z myślą: „Co teraz będzie z moją córką? Przecież ma
dopiero siedemnaście lat!”.
Spod moich przymkniętych powiek
mimowolnie zaczęły wypływać łzy.
Nie chciałam płakać przy
Nathielu. Nie chciałam płakać przy nikim innym. Chciałam być sama. Chciałam
krzyczeć, obwiniać cały świat o jej śmierć, uderzać pięścią w poduszkę, dać
upust myślom i emocjom, pozwalając im swobodnie ulecieć ku niebu. Od zawsze
wolałam być sama. Obecność innych ludzi sprawiała, że czułam się niepewnie. Ich
bzdurne: „Nie płacz, wszystko będzie dobrze” było nic niewartym stwierdzeniem,
które miało zapchać dziury w sercu miękką plasteliną.
– Płaczesz? – usłyszałam
spokojny głos Nathiela.
Gdy otworzyłam oczy wisiał tuż
nade mną. Żadna rysa jego twarzy nie wskazywała na to, że był przejęty.
Wyglądał jak oaza spokoju, którą nic nie było w stanie zmącić. To oczywiste.
Przecież nie utracił chwilę temu nikogo ważnego. Dlaczego miałby cierpieć razem
ze mną, skoro widział Joanne zaledwie kilka razy? Dlaczego miał cierpieć, skoro
nie był mną?
Nie odpowiadałam. Samo jego
pytanie sprawiło, że poczułam jeszcze większy przypływ rozpaczy. Łzy ściekały
po moich policzkach całą rzeką, lądując na moich ubraniach oraz kołdrze, którą
byłam przykryta. Nie potrafiłam z siebie wydać żadnego dźwięku. Bałam się to
zrobić.
Nathiel wydał z siebie ciche
westchnięcie. Wierzchem gładkiej dłoni otarł moje poliki z łez. O ile wcześniej
jego mina nie wykazywała żadnych uczuć, tak teraz widziałam w niej zmartwienie.
Dlaczego? Bolał go widok osoby, która cierpiała? A może zdążył się już do mnie
przywiązać? Może uznał, że jedyną osobą, która może mnie teraz ochronić był
tylko i wyłącznie on? Że tylko on mi pozostał? A może to nie jego myśli, a moje
własne? Może sama tak sądziłam?
Ciepłe ramiona objęły moje
drżące ciało. Zostałam przyciągnięta do męskiej piersi delikatnym gestem, który
nie sprawił mi zbyt wielkiego bólu. Oplótł mnie ramionami, chcąc ukryć moją
osobę przed całym złym światem.
– Płacz, jeśli tego
potrzebujesz – powiedział cicho, niezwykle kojącym głosem.
Nie
sądziłam, że jakikolwiek gest jest w stanie sprawić, że lodowy mur, który
budowałam od niepamiętnych, dziecięcych lat, pęknie, uwalniając z siebie cały
skumulowany głęboko ból. A jednak.
Osobą, która przedarła się przez moją duszę i rozbiła grube szkło emocji był…
Nathiel.
W jednej chwili wybuchłam
głośnym płaczem. Krzyczałam, nie przejmując się tym, czy ktoś mnie usłyszy.
Zaciskałam dłonie na koszulce Nathiela tak mocno, że knykcie mi zbielały.
Drżałam, na przemian tracąc oddech i znowu go odzyskując. Panikowałam, śmiałam
się bezradnie, zawodziłam jak zranione zwierze. Uczucia mieszały się we mnie
jak w wielkim kotle nieprawdopodobieństw. Czułam, że jeszcze chwila i mój umysł
eksploduje, a ciało rozsypie się na maleńkie kawałeczki lodu.
Nie raz wydawało mi się, że
tracę przytomność i odlatuję do krainy ciemności, a potem znowu ją odzyskuję i
widzę przed sobą przejętą twarz Nathiela. Znajoma dłoń cały czas gładziła mnie
po włosach, a męski głos uspokajał jak małe dziecko, kiwając się usypiająco na
boki. Chwilami nie miałam pojęcia, gdzie się znajduję. Byłam tylko ja, Nathiel,
moje łzy i chaos, którego nie potrafiłam opanować. Tylko pojedyncze słowa przedzierały
się przez zaćmione zmysły: „Nie ma jej”, „Co dalej?”, „Bez niej sobie nie
poradzę”. Wciąż nie docierało do mnie, że zostałam na tym świecie całkiem sama.
Nie wiem ile trwał ten stan i kiedy
wreszcie przestałam płakać. Ramiona chroniące mnie przed całym światem wciąż
mnie obejmowały, głowa spoczywała na klatce piersiowej, gdzie uspokajało mnie
równe bicie serca. Ręce nie zaciskały się już na koszulce, leżały ułożone przy
twarzy i były zwinięte w pięści. Najwyraźniej usypiałam.
Czasem zapłakałam cicho jak
bezradne dziecko, ale zaraz byłam uspokajana przez cichy szept. Oczami
wyobraźni widziałam małą Laurę i jej matkę, która tuliła ją do siebie i wciąż
powtarzała kojącym głosem: „Śpij, kochanie, śpij. Jutro będzie lepszy dzień”.
Czułam jej ciepło, widziałam jej uśmiech, znów była blisko mnie. Gdy mała Laura
usypiała, a jej dziecięce zielone oczka powoli się zamykały, Joanne wstała i
pomachała jej ręką na dobranoc. Ostatnie słowa, jakie mała dziewczynka
usłyszała, to: „Pamiętaj, że nie jesteś sama”. Matka zniknęła za zamkniętymi
drzwiami, a mała Laura wykrzyknęła głośne: „Nie!”, które zniknęło gdzieś w
ciemnościach, odbijając się od pustych ścian echem. Była sama, choć wciąż czuła
czyjąś obecność.
Była spokojna. Była bezpieczna.
Ostatnim, co zobaczyła, były
łagodne, błękitne oczy i wydatne usta, które wypowiedziały słowa pożegnania,
mające raz na zawsze zapaść jej w pamięci:
Spotkajmy
się w lepszym świecie, Lauro.
Tak, ja pisałam na fanpage'u, mam lody bakaliowe (po raz pierwszy od maja, prawie płaczę ze szczęścia! ^^) i biorę się za czytanie.
OdpowiedzUsuńCalanthe i Aiden. Przyznam szczerze - czekałam na tą parę.
"Obydwoje, choć nie widzieli swoich twarzy, uśmiechnęli się w podobny, tak samo ironiczny sposób." - przypomina mi to Lauriel.
Ta para z pewnością namiesza. Są dobrymi znajomymi, choć również wrogami. Wyczuwa się w nich wzajemny szacunek, co może wydawać się odrobinę dziwne, w końcu Calanthe to człowiek, a Aiden to demon.
Blondwłosa palaczka zdołała poznać choć trochę Joanne, dobrze, że pożegnała ją z szacunkiem i nie zostawiła ciała pani Collins w tym mieszkaniu.
Część druga - poszłam po dokładkę lodów i czytam dalej.
" - Uspokój się - usłyszałam spokojny głos Nathiela.
To on mnie trzymał. To on przy mnie był. " - zabiłabym go, gdyby teraz miałoby go nie być przy Laurze. W końcu to do niego przyszła.
"Przytulił mnie. Przyciągnął delikatnie do siebie, kryjąc moją głowę w swojej piersi. Oplótł mnie ramionami, chcąc ukryć moją osobę przed całym światem.
- Płacz, jeśli chcesz - powiedział cicho, niezwykle kojącym głosem." - :o O.o Nathiel... ach *.* Taki ludzki ten demon.
Smutny rozdział, jeśli chodzi o Laurę. Współczuję jej strasznie. Ale dobrze, że dziewczyna ma przy sobie Nathiela, który potrafi zmierzyć się z jej bólem, trwa przy niej spokojny jak głaz.
Nie mam wiele do napisania.
Czekam na nn ^^
Mam wrażenie, że Calanthie jest prawdziwą matką Laury. A Aiden ojcem. Mylę się? Chyba nie :D
OdpowiedzUsuńBiedna Laura... Jak ona będzie teraz funkcjonować? Może zostanie łowcą??? To by z pewnością pomogło ;) No i oczywiście Nathiel jej pomoże przetrwać ;D
A propos... GDZIE JEST MÓJ NATHIEL?!?!?! Ja czeeeeeekam na niego i czekam i czekam i... daj go, plosiem... *.*
Dużo weny i żelków życzę
Żelcio
Ps. Ostatnio miałaś urodziny, więc wszystkiego naj :) I wiedz, iż moja Laura z Davem i Rachel z Domem i duchem Orwella wparowali na imprezę gdzieś tak w połowie, chociaż nie zostało to opisane :D
Pps. Zapomniałam napisać, że czekam na nn, ale o tym chyba wiesz :P
Przecież Nathiel jest w tym rozdziale...
UsuńA więcej Nathiela będzie już niedługo ;)
Ja chcę 48 rozdział!!!
Właśnie o to mi chodzi, żeby go więcej było :D
UsuńJak dla mnie, to mogło by być duuuuuuuuużo więcej :P
Tak bardzo, bardzo się jaram!
OdpowiedzUsuńNie dość, że pojawili się Calanthe i Aiden, których same imiona wielbię, to jeszcze scena z Nathielem i Laurą... Nie zasnę! Jak żelki kocham nie zasnę dziś!
Podobał mi się ten gest Calanthe. Z tym kwiatem. Urocze na swój sposób.
Jest i Aiden! Aw! *w*
Ostatnio zauważyłam, że jeśli ktoś ma białe włosy- automatycznie go lubię. Aidena uwielbiam i ubóstwiam. Aiden! Łi!
Rozmowa Cal z Ai taka piękna. Prawdziwa przede wszystkim.
I scena Lauriel, ooooh! Jednocześnie chciałam się zaśmiać, a za chwilę układałam usta w podkówkę. Jak ty możesz pisać tak świetne opisy? Jaaaak? XD
Jak ja teraz wytrzymam do następnego rozdziału? Naffie, nie zamęczaj mnie! Proszę! Bo się zamknę w lodówce! Nieee! Szybko kolejny rozdział!
Wielbię, kocham, ubóstwiam. Mam nadzieję, że w kolejnym rozdziale też będzie Aiden. Tak, już gościa kocham.
Pozdrowienia dla wielmożnego Naffa. =^_______^=