środa, 1 października 2014

Rozdział 29 - "To nie mogło się stać"

No i nadeszła ta straszna chwila. Czuję, że niektórzy będą chcieli mnie zabić. No, trudno, taki zamiar miałam od samego początku. 
Nathiel? Nathiel pojawi się już w następnym rozdziale. Przeprowadziłam się do Wrocka i szukam go wśród społeczności. Na razie prześladuje mnie zielonooki demon w autobusie. Ach, no i wreszcie internety!

POPRAWIONE [25.03.2018]
Mam takie dziwne wrażenie, że prawdziwa akcja w WCNie zaczyna się właśnie w tym rozdziale. Prawdę powiedziawszy, to niewiele tutaj zmieniłam. Opisy wydawały mi się dosyć w porządku, od czasu do czasu dodałam tylko coś nowego, aby ukierunkować akcję. 

***
Matka. Słowo to przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny nie chciało dobrowolnie opuścić mojego umysłu. Byłam wobec niego bezradna. Moje obcowanie ze wszystkimi wspomnieniami i wciąż niezrozumiałymi dla mojego mózgu sprawami, związanymi z tym właśnie prostym słowem, przypominało parodyjną relację myśliwego i niedźwiedzia, który wpadł w sidła. Sprawa była o tyle zabawna, że wcale nie chciałam go upolować. Wpadł w moją zasadzkę całkowicie przypadkiem. Osobiście stałam nad nim i grzecznie go prosiłam: „Odejdź, panie niedźwiedziu, masz już wolną od pułapki nogę. Wypłacę ci nawet odszkodowanie, obyś tylko stąd zniknął, bo twój widok mnie męczy”. Niestety, pan niedźwiedź uśmiechnął się do mnie i odpowiedział: „Tak szybko stąd nie odejdę”. Bardzo głupie porównanie (miałam ich więcej), ale niestety prawdziwe. Moje własne myśli zjadały mnie od środka, jak rekin ludojad nogę surfera nieopodal piaszczystej plaży na Hawajach.
Jęknęłam bezradnie, przewracając się na prawy bok. Potrzebowałam ucieczki od szarej rzeczywistości. Na początku pomyślałam o Nathielu, którego nie widziałam już od ponad tygodnia, ale ostatecznie stwierdziłam, że nie mogę do niego pisać i dzwonić tylko wtedy, gdy dzieje się coś złego. Nathiel to nie moja niańka ani miś, któremu spowiadałam się późną nocą. Musiałam przestać traktować go jak swojego jedynego wybawiciela. Kiedyś sama radziłam sobie z wewnętrznymi zmorami i tak powinno już zostać.
Ciężko wzdychając, chwyciłam za poduszkę i przytuliłam ją do piersi. Czułam, że właśnie nadchodzi kolejna porcja niezrozumienia, która wybuchnie w mojej głowie licznymi pytaniami.
Po kim odziedziczyłam zielone oczy? Po kim blond włosy? Czy byłam podobna do któregoś z moich biologicznych rodziców? A może byłam dokładną kopią ojca lub matki? Skąd wziął się mój sarkazm? Skąd obojętny stosunek do życia? Może miałam rodzeństwo? Może miałam dziadków, miliony wujków i ciotek? A co, jeśli moja prawdziwa rodzina była tak ogromna, że nawet nie byłabym w stanie spamiętać imion wszystkich jej członków?
Męczące pytania zapętlały się w mojej głowie, doprowadzając mnie już do szału. Chciałam jednocześnie poznać prawdę i od niej uciec. W większą skrajność nie mogłam popaść.
Nie powinnam o tym w ogóle myśleć, w końcu żyłam tu i teraz, dniem dzisiejszym. Miałam kochającą matkę, przyjaciółkę, a nawet trochę szalonego obrońcę, który potrafił mnie rozbawić. Nic oprócz szkoły (i demonów) mnie nie dręczyło.
Nie. Nie mogłam poradzić nic na to, że mój mózg oczekiwał wyjaśnień. Ja przecież z natury byłam cholernym detektywem, a ciekawość to dla mnie nie pierwszy stopień do piekła, a droga do wrót nieba i chwały.
Niech szlag mnie weźmie!
Ostatnio stałam się dziwnie nerwowa. Nerwowa, rozdarta, emocjonalna, uczuciowa, nadpobudliwa. Amy miała rację. Odkąd zaczęłam „zadawać” się z Nathielem bardzo się zmieniłam. Brakowało tylko, abym z pesymistki stała się optymistką. Chyba bym tego nie zniosła…
Wydałam z siebie cichy jęk bezradności i przeniosłam się gwałtownie do pozycji siedzącej. Czułam, że jeszcze chwila umysłowego chaosu i po mnie. Trafię do wariatkowa, zawiną mnie w biały kaftan i zamkną w pomieszczeniu bez klamek. Może dla lepszego efektu wrzucą mi do pokoju Nathiela, wtedy jeszcze bardziej zwariuję.
Wstałam z łóżka i ruszyłam w stronę drzwi. Potrzebowałam teraz obecności mamy. Wiem, to męczący dla niej temat, ale... chciałam wiedzieć więcej. Jak najwięcej.
Gdy wyszłam z pokoju, coś trzasnęło głucho na dole. Stanęłam jak wryta u szczytu schodów i wsłuchałam się w dźwięki dobiegające z kuchni. Tłuczone szkło, trzaski, a na końcu krzyk przerażenia. Krzyk przerażenia mojej matki.
Serce stanęło mi na moment w miejscu. Opanował mnie nagły, paraliżujący strach. Nie wiedziałam, co mam zrobić, dlatego ugrzęzłam na przedpokoju, wrastając w panele jak dąb.
A jeśli to jakiś złodziej? Albo jeszcze gorzej – zabójca? Może to Margaret nasłała na nas kogoś, kto miał nam wyrządzić krzywdę?
Gdy zdołałam odzyskać władzę w nogach, wróciłam się do pokoju i bez chwili zastanowienia chwyciłam za jedyną w miarę ostrą rzecz, którą gościła na moim biurku. Widelec. Wiem, nie zaszalałam, ale kto podejrzewał, że do mojego domu włamie się jakiś szkodliwy typ? Nie byłam przygotowana na tego typu ewentualności. Miałam tylko nadzieję, że mojej mamie nic się nie stało.
Dzierżąc w dłoni morderczy widelec, zaczęłam po cichu schodzić po schodach. Dźwięki szarpaniny zdążyły ucichnąć. Bałam się tego, co mogłam zastać na dole, a jednak coś nakazywało mi iść prosto w paszczę zagrożenia. Nie mogłam zostawić mamy samej sobie. Po prostu nie mogłam. Jeżeli miała umrzeć, to przynajmniej razem ze mną, choć oczywiście żadnej z nas tego nie życzyłam.
Stawiając kolejne kroki na skrzypiących, starych schodach, miałam wrażenie, że moje serce bije tak szybko, że jedno uderzenie zlewa się z drugim. Gdyby ktoś mi teraz zmierzył tętno, doznałby szoku. Może trafiłabym nawet do księgi rekordów Guinnessa jako najbardziej zestresowana osoba świata? Albo przynajmniej moje serce, za najszybsze bicie w piersi bez chociażby odrobiny wysiłku (chyba że wliczamy w to dźwiganie widelca i schodzenie po schodach).
Jak bardzo bojaźliwym trzeba być człowiekiem, aby idąc w stronę nieznanego, nogi trzęsły ci się jak nagiemu turyście w syberyjskiej temperaturze, oczy zachodziły łzami, a ręka trzymała zabójczą broń tak mocno, że bielała, nabierając jeszcze bledszego odcieniu, niż moja normalna skóra. Byłam przerażona. Nie wiedziałam, co pcha mnie w stronę niebezpieczeństwa. Chyba jakaś niewidzialna siła nazwana przez przeciętnych ludzi miłością.
Gdy już zeszłam na dół, rozglądnęłam się wkoło po zdemolowanym salonie. Ten widok sprawił, że nabrałam powietrza w płuca i długo go nie wypuszczałam.
Co tu się, do cholery, stało? Firanki były porozrywane, karnisze połamane, w fotelach znajdowały się ogromne dziury, przypominające pozostałości po kocich zabawach, na podłodze leżało potłuczone szkło z licznych wazonów oraz ramek na zdjęcia, doniczki spoczywały pod parapetem kompletnie zniszczone, topiąc swoje resztki w piachu zmaltretowanych roślin, a dywan miał jakieś bliżej nieokreślone, ciemne i brudne ślady, prowadzące do kuchni – wyglądały tak, jakby ktoś sunął do niej saniami. Albo jakby ktoś ciągnął martwe ciało po podłodze…
Wypuściłam powietrze z płuc, czując, że powoli zaczyna brakować mi tlenu. Nie wiedziałam, że potrafię tak długo wstrzymywać oddech. To również powinnam zgłosić do księgi rekordów Guinnessa. Oczywiście jeżeli przeżyję tę farsę, bo na razie nic tego nie zapowiadało.
Spojrzałam w stronę kuchni. To tam musiała znajdować się moja mama, tylko dlaczego milczała? Przed oczami znów miałam straszliwe wizje. Próbowałam je od siebie odgonić niewidzialną miotłą, przy okazji skupiając się na swoim celu, a nie na makabrycznych zdarzeniach, które wciąż jeszcze nie miały swojego odzwierciedlenia w rzeczywistości.
Joanne musiała żyć. W końcu kto mi pozostał, oprócz niej? Nawet moja prawdziwa matka nie byłaby w stanie nawiązać ze mną takiej więzi. Przez całe życie miałyśmy tylko i wyłącznie siebie, dlatego nie mogłam myśleć o tym, że miałoby jej w nim zabraknąć. To jak nierealna wizja apokaliptycznego świata, który wciąż przecież istniał.
Moje sztywne nogi zaczęły kierować się cicho w stronę oświetlonej słabym światłem kuchni. Tak bardzo się bałam, że nie byłam w stanie opisać swojego strachu. Nawet widelec dzierżony w dłoni przestał zupełnie mnie bawić. To nie była broń, która mogła mi zapewnić bezpieczeństwo. To tylko przedmiot, którym co jedynie mogłam komuś wydłubać oko. Potrzebowałam czegoś ostrzejszego, czegoś groźniejszego, ale przecież salon nie zawierał takich rzeczy. Poza tym został znienacka „przemeblowany”, przez co straciłam rozeznanie w terenie. Na podłodze spoczywał tylko chaos zbudowany ze zniszczonych przedmiotów codziennego użytku. Co mi pozostało? Iść w nieznane z widelcem w dłoni, oczekując najgorszego.
Stanęłam przed drzwiami do kuchni. Były zamknięte. Uniosłam drżącą rękę i zacisnęłam ją na klamce. Myślałam, że żadna szalona siła nie była w stanie zmusić jej do znajomego ruchu, który utrwalił się na stałe w moim mózgu. Bynajmniej tak sądziłam, bo nim się obejrzałam, drzwi z jej cichą, acz stanowczą pomocą, zostały otwarte.
Zatrzymałam się w progu, uważnie się rozglądając. Kuchnia była zdemolowana tak samo, jak i salon. Nie byłam nawet w stanie opisać tego, co tu się działo. Panował tu tak wielki chaos, że nawet Gordon Ramsey nie potrafiłby się w nim odnaleźć. Ktokolwiek tu był, wprowadził tu porządne kuchenne rewolucje.
Przełknęłam głośno ślinę i skierowałam swoje kroki ku zagładzie. Przechodząc obok kuchennego blatu, kopnęłam w coś, co przypominało mi...
Wydałam z siebie okrzyk zaskoczenia. Odrzuciłam widelec na bok, pozbywając się tym samym jedynej broni, jaką posiadałam, i uklękłam przy swojej matce, która spoczywała płasko na podłodze. Sprawdziłam jej tętno, a potem odetchnęłam z ulgą. Żyła. Musiała po prostu zemdleć. Być może z powodu szoku, który przeżyła, gdy nieproszony gość dostał się do naszego mieszkania. Oprócz bladego odcienia skóry, nie dolegało jej nic wielkiego. Była zdrowa i co najważniejsze – bezpieczna.
Poczułam, jak pod powiekami tworzą mi się łzy. Nie powinnam się jeszcze cieszyć dobrym zakończeniem. Lata życiowej praktyki nauczyły mnie, że nie wszystko kończyło się dobrze, a los był fanatykiem zwrotów akcji. Nie mogłam jednak ukryć radości spowodowanej tym, że mojej mamie nic nie groziło.
Uśmiechnęłam się niepewnie, gładząc ją po poliku. Cieszyłam się jednak zdecydowanie za wcześnie. Odkąd weszłam do kuchni, coś mi nie pasowało. Czułam, że oprócz mnie i mamy, ktoś wciąż tutaj był. Ktoś, czy może raczej... coś.
Obślizgła maź zaczęła ściekać z sufitu prosto na moją głowę. Tuż nad prawym uchem usłyszałam ciche, groźne, nieludzkie warczenie. Bałam się spojrzeć w górę. Zresztą wcale nie musiałam tego robić. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, co się tam znajdowało i z pewnością to coś nie było człowiekiem.
Starałam się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Drżącą dłoń przeniosłam powoli w stronę szuflady, która znajdowała się na wysokości mojej głowy. Delikatnym i cichym ruchem otworzyłam ją i wymacałam ostry przedmiot, który przeciął mojego palca – cóż, przynajmniej miałam pewność, że tym razem nie trafię na bezużyteczny widelec.
Nie czułam bólu. Poziom adrenaliny w moich żyłach był na to zbyt wysoki. Raczej skupiałam się na przetrwaniu, niż na swoich własnych odczuciach.
Nie czekając ani chwili dłużej, wyciągnęłam z szuflady szeroki nóż i cisnęłam nim w monstrum, które wisiało nad moją głową. Dopiero teraz miałam okazję ujrzeć go w całej swojej brzydkiej okazałości. Nawet w najgorszych koszmarach nie wyobrażałam sobie, że spotkam coś tak ohydnego.
Tuż za mną z potwornym rykiem wylądował najgorszy stwór, jaki kiedykolwiek chodził po tej nieszczęsnej ziemi. Potężna, obślizgła bestia, którego ranę od noża okalał ciemny, gęsty dym. Pod pewnymi względami przypominał ciotkę Margaret, co od razu potwierdziło moje skromne rozważania z poprzednich dni. Świetliste, szmaragdowe ślepia błyskały groźnie w półmroku, mrużąc się z powodu bólu, którym go uraczyłam. Potwór rzucał się po podłodze, nie mogąc go znieść. Margaret albo była opętana, albo w najgorszym przypadku naprawdę była demonem.
Scena potwornej boleści nie trwała tak długo, jak tego oczekiwałam. Stwór niewiarygodnie szybko odzyskał władzę w kończynach, szykując się do skoku na winowajcę. Nie mogłam już dłużej zwlekać.
Przeskoczyłam przez blat i popędziłam jak torpeda w stronę wyjścia z kuchni. Teraz potwór będzie zainteresowany mną, a nie moją matką. Właśnie tego oczekiwałam – chciałam go od niej odciągnąć, aby była bezpieczna.
Margaret rzuciła się za mną w pogoń. Nie miałam zbyt dużego pola do popisu, jeżeli chodziło o ucieczkę, a przecież nie mogłam wyjść z domu, zostawiając tym samym Joanne na pastwę demona. Moja głowa była pusta i wyjątkowo wolna od pomysłów, które pomogłyby mi uciec z tej trudnej sytuacji. Jedynym dobrym rozwiązaniem było zadzwonienie do Nathiela, specjalisty od demonów. Telefon znajdował się jednak na górze. Zaryzykować?
Nie zastanawiając się nad tym ani chwili dłużej, rzuciłam się biegiem po schodach. Nie byłam nawet w połowie drogi, gdy silna łapa objęła moją stopę i pociągnęła mnie na sam dół.
Jeżeli kiedyś ktokolwiek zastanawiał się nad tym, jak to jest być ciągniętym przez kogoś lub coś po schodach... nie kontynuujcie tych rozważań. Uczucie te jest równe łamaniu się żebrom.
Gdy zostałam ściągnięta na sam dół, potwór zaskoczył mnie w jeszcze większym stopniu. Zamiast połknąć mnie w całości, podniósł do góry i rzucił z całej siły o drzwi prowadzące do przedpokoju. Nie zdążyłam nawet wydać okrzyku zaskoczenia, przerażenia czy też bólu. Odbiłam się od nich, zostawiając po sobie niewielkie wgniecenie, i wylądowałam z głuchym trzaskiem na podłodze. Zrobiło mi się słabo. Bardzo słabo. Świat będący dookoła mnie stracił swoją wyraźność – zaczął wirować mi w oczach, jakbym siłą została wrzucona na rozpędzoną karuzelę. Myślałam, że więcej się nie podniosę i pewnie bym tego nie zrobiła, gdyby nie mój przyjaciel demon, który w brutalny sposób chwycił mnie za włosy i podniósł za nie do góry.
Po moich bladych polikach zaczęły spływać łzy i choć próbowałam powstrzymać się od wydania z siebie krzyku, nie byłam w stanie – dźwięk, który z siebie wyrzuciłam, mieszał w sobie różne uczucia: strach, bezradność, rozpacz, niedowierzanie. Ból rozprzestrzeniał się po całym moim ciele, poczynając od czubka głowy. Czułam się, jakby wszystkie moje kości żebrowe zostały skruszone niczym szkło, którego nie dało się na powrót przywrócić do dawnego stanu używalności ze względu na liczne pęknięcia. Starałam się w jakiś sposób odepchnąć od siebie potwora, ale co mogła zrobić słaba siedemnastolatka, która odrzuciła propozycję bycia łowcą? Nie miałam własnego noża na demony i nie znałam słabych punktów tego stwora. Byłam wobec niego bezradna.
Ohydna twarz Margaret była skierowana prosto w moje oblicze. Jej szmaragdowe oczy błyszczały złowieszczo w ciemnościach, jak przyszyte do lalki guziki. Szczerzyła swoje żółte, ogromne i nieludzkie kły, a z jej potwornej gęby ciekła zielona, śmierdząca i gęsta ślina. Czy właśnie tak wyglądała prawdziwa forma ludzkiego demona? A może to jakiś wyjątkowo nieudany egzemplarz? Wszystko w połączeniu z Margaret wydawało się być od dziecka czymś strasznym.
– Zabiję – syknął demon, opluwając mnie przy tym swoją soczystą śliną.
Może tak właśnie miało być? Może wcale nie powinnam należeć do tego świata? Może wcale nie powinnam była się urodzić? Już od małego stanowiłam dla ludzkości wielki problem. Najpierw zostałam porzucona przez prawdziwą matkę, potem przez rodzinę, a więc i przyszywanego ojca, a na sam koniec odrzucili mnie rówieśnicy, którzy uznali mnie za potwora. Świat najwyraźniej od samego początku próbował się mnie pozbyć. 
Widziałam ciemne opary dymu, które powolnie otaczały moje ciało. Byłam wręcz pochłaniana przez cienistą powłokę. Nie miałam szansy na ratunek.  Ciemne ramiona zaczęły tulić mnie do piersi, a cień zebrany wokół mnie przybrał ludzką, przerażającą twarz. To koniec.
Przepraszam, mamo. Tak szybko jak pojawiłam się w twoim życiu, tak szybko z niego zniknę.
– Zostaw moją córkę!
Rozszerzyłam oczy w zdziwieniu, spoglądając na Joanne, która z całą siłą, jaką w sobie miała, przywaliła potworowi patelnią w głowę.
Gdy upadłam na podłogę, popłakałam się jak małe dziecko.
– Mamo – szepnęłam bardziej cierpiąc, niż ciesząc się na jej widok.
Joanne spojrzała na mnie zmartwiona. Chciała do mnie podejść, ale demon zablokował jej drogę. Gdy odważnym gestem zamachnęła się w jego stronę, złapał za patelnię i z głośnym burknięciem protestu odrzucił ją na bok. Moja matka została bez broni. W lekkim przerażeniu zaczęła cofać się pod ścianę.
Chwyciłam się pobliskiej szafki i spróbowałam podnieść swoje ociężałe, poturbowane ciało. Wydawało mi się, że robię coś ponad własne siły, a jednak ostatecznie udało mi się wyprostować. Moje nogi chwiały się jak cieniutkie brzozy na wietrze, gotowe przełamać się wpół i posłać mnie na panele, uparcie trzymałam się jednak swojego podparcia.
Sięgnęłam na oślep po pierwszą lepszą ramkę ze zdjęciem i cisnęłam nią w potwora. Gdy nie zwrócił na mnie uwagi, zaczęłam rozpaczliwie cisnąć w niego wszystkim, co tylko miałam pod ręką. Moja dusza krzyczała: „Zwróć na mnie uwagę, durny potworze! Nie na nią! Na mnie!”. Cały czas płakałam jak pięciolatka, która boi się, że lada moment utraci coś ważnego, z tym, że dzieci raczej dbały o dobra materialne, ja o dobro w ludzkiej postaci.
– Uciekaj, mamo, błagam – tylko to byłam w stanie z siebie wyrzucić. Reszta słów ugrzęzła gdzieś w otchłani mojego bezdennego umysłu, blokując mnie i nie pozwalając na więcej. Moje struny głosowe zostały oplecione grubymi linami strachu.
Joanne nie zamierzała się poddawać. Rzucała demona różnymi przedmiotami, które tylko znajdowały się w zasięgu jej dłoni. Wydawała z siebie waleczne okrzyki, niczym Amazonka, to jednak nic nie dawało, demon wściekł się jeszcze bardziej. Teraz nie szedł już powolnym krokiem w jej stronę, a rzucił się na nią w biegu. Moja mama nie wydała z siebie żadnego dźwięku, gdy zatrzymał się tuż przed jej twarzą. Za to okropny stwór, przypominający Margaret, jęknął głośno i upadł na podłogę. Dopiero teraz zobaczyłam Joanne, która wbiła w jego pierś tasak. Od początku to planowała, to dlatego próbowała go zwabić do siebie – celowo go rozjuszyła, aby stracił nad sobą kontrolę i rzucił na nią ze swoimi oślinionymi, ostrymi zębiskami. Jak mogłam zwątpić w pomysłowość i dzielność mojej mamy? Przecież to ona była przez te wszystkie lata moją największą obrończynią.
Gdy już myślałam, że jesteśmy ocalone, a Joanne posłała mi promienny uśmiech, demon zrobił coś, czego żadna z nas się nie spodziewała. Z głośnym, nieludzkim okrzykiem wbił swoje wstrętne pazury prosto w brzuch mojej mamy.
Krzyknęłam przerażona, tracąc całkowitą kontrolę nad swoim ciałem. Moje dłonie dobrowolnie zsunęły się szafki, przez co upadłam bezwładnie na podłogę. Uderzyłam głową w jakiś bliżej nieokreślony przedmiot, leżący przede mną. Ten ból był jednak niczym, w porównaniu do tego, co musiała przeżywać zraniona Joanne. W głowie miałam teraz tylko jedną myśl: „Dostać się do mojej mamy”. Spodziewałam się najgorszego.
– Mamo – powtarzałam bezradnie, czołgając się po podłodze. Brakowało mi już tchu. Poturbowane żebra dawały o sobie znać w najgorszym z możliwych momentów. Mimo tego parłam do przodu, wyciągając przed siebie nieporadne dłonie. Moje ciało drżało od wysiłku. Nie pomagał również płacz, który dusił płuca panicznym lękiem. Na zabrudzony dywan spływało morze moich łez.
Byłam już tak blisko niej, niemalże sięgałam dłonią do jej bladego policzka, czując na sobie ciepło matczynej skóry. Nie spodziewałam się, że właśnie w tym momencie usłyszę z jej ust słowa, które kompletnie wytrącą mnie z równowagi. Nie spodziewałam się też, że będą to słowa, które usłyszę z jej ust po raz ostatni.
– Uciekaj, Lauro.
Nie mogłam się ruszyć. Wpatrywałam się w nią z rozwartymi ustami, starając się nimi poruszyć tylko po to, aby wydać na świat kilka niepotrzebnych nikomu sylab. Obłąkaną ręką sięgnęłam na oślep w stronę fotela. Nie wiedziałam, czy chcę go użyć jako podpórki, która spełni pierwszy etap prośby Joanne, czy przedmiotu, w który chcę się wtulić w tej gorzkiej chwili. Znieruchomiałam, zaciskając dłonie na podartym materiale.  
Było już za późno, abym cokolwiek zrobiła.
Moja mama odeszła bez pożegnania.
Siedziałam na moknącym od krwi dywanie, patrząc w jej pobladłą, martwą twarz. Uśmiechała się, jak zawsze, kiedy na mnie patrzyła. Tym razem nie był to jednak uśmiech przeznaczony dla mnie – on żegnał życie, które tak bardzo kochała. W głowie jak puste echo brzmiały jej ostatnie słowa: „Uciekaj, Lauro”.
Potrząsnęłam z niedowierzaniem sztywną głową. Oderwałam się od fotela i zaczęłam się cofać, nie spuszczając z niej wzroku. Wiedziałam, że demon lada moment się podniesie, wiedziałam, że jeśli nie opuszczę domu, skończę jak Joanne, która poświęciła dla mnie swoje życie.
Świat dookoła mnie wirował, nie pozwalając na trzeźwe myślenie. Wydawało mi się, że ciało podejmuje decyzje niezależne od mojej woli, jakby siłą chciało wyrwać mnie z rąk opresji. Wciąż cofałam się do tyłu, rozpaczliwie oddalając się od zakrwawionego ciała bliskiej mi osoby. Bałam się, że jeżeli przestanę na nią patrzeć, ona naprawdę mnie opuści. Nie mogłam się z tym pogodzić.
Moja podróż w stronę drzwi wyjściowych trwała w nieskończoność. Wijący się z bólu potwór zdążył się podnieść w momencie, kiedy chwytałam za klamkę. Jego szmaragdowe ślepia błysnęły groźnie w ciemnościach. Tym razem nie czekał dłużej, niż powinien – po prostu rzucił się w moją stronę z pazurami i pchnął mnie na drzwi, które roztrzaskały się od uderzenia. Wylądowałam plecami na przedpokoju, a tuż nade mną zawisła potworna wersja Margaret.
Płakałam. Płakałam, bo byłam wobec tej sytuacji bezsilna. Wiedziałam, że nikt mi nie pomoże, jeżeli sama się stąd nie uwolnię. Nathiel nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że byłam w tarapatach. Pewnie siedział teraz w swoim mieszkaniu i grał w jakieś głupie gry, nie przejmując się światem zewnętrznym. To był czas, kiedy sama musiałam zawalczyć o swoje życie. 
Gdy stwór zamachnął się na mnie pazurami, trafił prosto w moją twarz, zostawiając na niej krwawy ślad. Poczułam w ustach smak krwi. Nim pomyślałam, co robię, ręka sięgnęła na stojak z parasolami. Wyciągnęłam z niego pogrzebacz do kominka. Często dziwiłam się mamie, nie rozumiejąc sensu trzymania go tam. Zawsze się śmiała, że kiedyś może mi się przydać w obronie własnej. Miała rację.
Ostrą broń wbiłam prosto w gardło potwora, który wydał z siebie piskliwy dźwięk bólu i przetoczył się na bok. Zdążyłam przeczołgać się w stronę drzwi wyjściowych. Otworzyłam je i sturlałam się po schodkach na dół. Kiedy moje plecy dotknęły już chłodnego i mokrego od zraszaczy trawnika, spojrzałam w ciemne, nocne niebo. Łapałam szybkie, bolesne oddechy. Mrugałam oczami z rozpaczliwą prośbą o to, aby nie posyłały mnie do sennej krainy śmierci. To nie był jeszcze koniec, wciąż nie byłam bezpieczna. Teraz demon obijał się o ściany przedsionka, próbując wyjąć potężnymi łapskami pogrzebacz z krtani. Kiedy wreszcie się uwolni, nie będzie już dla mnie ratunku.
Chciałam żyć. Tak bardzo chciałam żyć. Nie mogłam tutaj dłużej zostawać.
Podniosłam się o własnych siłach z trawnika i powolnym, kulejącym krokiem ruszyłam ulicą przed siebie. Bałam się spoglądać w tył, bałam się o czymkolwiek myśleć. Przyświecał mi tylko jeden cel: ocalić siebie.
Na dworze nie było zupełnie nikogo, kto mógłby mi pomóc. Nawet gdy minęłam grupę nastolatków, którzy uciekli z domu późną nocą, aby cieszyć się swoim towarzystwem, zostałam wyłącznie obdarzona przerażonymi spojrzeniami. Nie oczekiwałam pomocy od obcych. Musiałam to zrobić sama.
Do tej pory nie pamiętam, ile czasu zajęła mi podróż pod sam dom dobrze znanego mi chłopaka. Pamiętałam tylko tyle, że gdy słabym gestem zapukałam do drzwi, otworzył mi jego przyjaciel. Kiedy mnie zobaczył, wyglądał na przerażonego. Otworzył usta, nie mogąc nic wymówić. Poczułam wtedy, że to kres moich nadludzkich sił. Wpadłam w jego objęcia, czując, jak odlatuję do krainy ciemności. Zdążyłam usłyszeć tylko głośne nawoływanie znajomej mi osoby.
– Nathiel!

5 komentarzy:

  1. Zaspojlerowałam sobie końcówkę. Szlag.
    Zielonooki demon w autobusie to wysłannik Aidena! Pamiętaj, jak znowu go spotkasz, pisz! Mój fejs jest do Twojej dyspozycji :D

    Ach, ten pan niedźwiedź. Ach, ten rekin. <3
    Lepiej by brzmiało: "Niech mnie szlag trafi" ;)
    Wiedziałam, że Margaret ma w sobie coś demonicznego, to było pewne, ludzie nie są aż tak despotyczni, apodyktyczni i wredni, muszą być opętani. Albo nie być ludźmi.

    " Jeżeli kiedyś ktokolwiek zastanawiał się, jak to jest być ciągniętym przez kogoś lub coś po schodach... nie kontynuujcie tych rozważań. Uczucie te jest równe łamaniu się żebrom." - zagadka mojego dzieciństwa rozwiązana. Dzięki, Lauro!

    "Czyżbym zrobiłam błąd?" - "popełniła" brzmiało by lepiej ;)

    Joanne i patelnia!!! Patelnia rulez! Patelnie rządzą! Najlepsza broń na demona to patelnia metalowa, yeah!

    :o Joanne O.o ...
    NNNIIIEEE! To niemożliwe! Impossible!!! Nie! Joanne, wracaj! Jak to, odeszłaś? Nie możesz! Laura Cię potrzebuje, do jasnej cholery! Ożyj!

    ...

    ....

    A miało nie być zaskakiwania.

    Cholera.

    Joanne. [*] Będę za nią tęsknić. Nawet sobie nie zdajesz sprawy, Naff, jak zrobiło mi się smutno. Przecież Joanne była ostoją, najlepszą przyjaciółką Laury. Co z tego, że nie była biologiczną matką blondynki? Oddała jej całe swoje życie i to dosłownie, ratując ją przed demonem - Margaret. Nie no, nie wierzę. Jest mi tak smutno, jak jeszcze nie dane mi było przy tym opowiadaniu być.

    Nathiel.
    Mam nadzieję, że nie spartoli sprawy, powstrzyma się od sarkazmu i przytuli choć raz biedną, nieszczęśliwą Laurę. Jej życie, do tej pory poukładane, zniknęło, odeszło bezpowrotnie wraz ze śmiercią jej matki. Teraz nie ma nikogo, kogo mogłaby nazwać rodziną. Mogłaby się udać do Amy, ale ona nie zrozumiała by jej bólu, to Sorathiel i Nathiel są sierotami, znajdą odpowiednie słowa, by ją pocieszyć.
    Nathiel musi być dla niej przyjacielem bardziej niż kiedykolwiek.

    Zdarzają się literówki, ale nie będę ich wymieniać.

    Zaraz zaparzę sobie herbatkę od Ciebie, ubiorę sweter i zaszyję się z gazetą na balkonie, by nie myśleć o Joanne.

    Przejmujący, dramatyczny rozdział.

    Czekam na nn ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  3. dlaczego mi to zrobiłaś? jak mogłaś tak wspaniałą osobę zabić? tyryryry
    sooo drama xd ej to jest świetny rozdział. Lubię czytać dramaty.
    ej ta patelnia mózg mi rozjebała XD
    [*] Joanne żegnaj...

    OdpowiedzUsuń
  4. OHOHO, TYLE WRAŻEŃ.
    Rozdział taki, że kopara opada. Jakoś mi tak trochę żal Joanne, ale jaram się strasznie końcóweczką. Oh, przyszła do Nathiela! ^____^
    Moje własne myśli zjadały mnie od środka, jak rekin ludojad nogę surfera nieopodal piaszczystej plaży na Hawajach. - wielbię ten cytat.
    Wyglądały tak, jakby ktoś sunął saniami przez cały salon, aż do kuchni. - Święty Mikołaj? :O Ale ciastek i mleka u mnie nie spałaszowałeś! zapamiętam to sobie!
    Otworzyłam oczy, spoglądając na moją matkę, która z całą siłą jaką w sobie miała, przywaliła potworowi patelnią w głowę. - Pateeeelnia!
    Nie mam weny na komentarze. Mogłabym poczekać do północy i zobaczyć, czy to się zmieni, ale nie, lecę czytać kolejny rozdział, za bardzo się jaram.

    OdpowiedzUsuń