Rozdział 9 to jeden z najnudniejszych rozdziałów, jaki kiedykolwiek udało mi się stworzyć. Przyznaję, nie miałam na niego konkretnych pomysłów. Pisało mi się go ociężale i niechętnie. Samo spotkanie z la bonne fée jest jakieś zdechłe. Końcowa scena zawiera jednak trochę więcej... emocji. Fabuła powolutku idzie do przodu. Cholernie powolutku.
***
Kiedyś jakiś mądry
przedstawiciel rasy ludzkiej powiedział: „Człowiek nie dowie się, jak wielkie
miał szczęście, dopóki go nie straci”. Nathiel, choć nie był fanem
egzystencjalnych rozważań, częściowo się z tym stwierdzeniem zgadzał. Do tej
pory w głowie tkwił mu obraz trzech martwych ciał leżących na podłodze w domu
rodzinnym. Matka, brat i siostra zabici przez jego własnego ojca. W
dzieciństwie wiecznie na nich narzekał. Mama była przewrażliwiona i nadopiekuńcza.
Zawsze pilnowała, żeby umył zęby przed snem i goniła go wczesnym wieczorem do
łóżka, mimo jego narzekań, że przecież jest demonem, więc wszystko mu wolno.
Starsza siostra, Anne, traktowała go niezwykle chłodno. Nie lubiła się z nim
bawić i wiecznie siedziała z nosem w książkach. Raz pociął jedną z nich w
urocze falbanki, za co spadł ze schodów, nabijając sobie porządnego guza.
Nathiel odnosił wrażenie, że po prostu go nie tolerowała, podobnie zresztą jak
jego starszego brata. Z całego rodzinnego zgromadzenia to z Sorielem najlepiej
się dogadywał. Kłócili się o wszystko, nawet o ostatni kawałek pizzy, nikt
jednak nigdy nie powiedział, że nie byli zgraną drużyną. Łączyło ich
praktycznie wszystko – wygląd, styl bycia, zachowanie, głupie zabawy, chęć
dokuczania starszej siostrze i nieposłuszeństwo matce. Może to właśnie z powodu
tych podobieństw tak często się kłócili. Teraz, gdy Nathiel był dorosły,
żałował, że nie ma rodziny. Dużo by dał, aby znów móc spędzić z nimi choć jeden
irytujący dzień. Może i miał problem z wyciąganiem wniosków z życiowych myśli,
ale był pewien jednego: nigdy więcej nie będzie narzekał na Laurę i zniesie odtąd
wszystkie jej humory. Nie chciał jej stracić. Nie chciał zostać sam. Nie teraz,
gdy był tak blisko od ponownego stworzenia rodzinnych więzi. Nie teraz, gdy
czekał na narodziny własnych dzieci. Tymczasem wszystko wskazywało na to, że
jednego dnia ponownie mógł stracić aż trzy bliskie mu osoby.
Nathiel nie chciał już
oddawać się wspomnieniom. Odganiając od siebie chmurę zdradliwych myśli,
skierował spojrzenie na dziewczynę, która nosiła imię Silvia. Już od godziny
siedziała w skupieniu na rogu łóżka z rozstawionymi nad Laurą dłońmi. Madlene
wytłumaczyła mu szeptem, że oprócz zdolności do usypiania, jej główną mocą było
uleczanie, co wymagało wielkiego skupienia i bycia w ciszy. Chciało mu się śmiać.
Śmiać z bezradności i równoczesnej absurdalności tego, czego musiał być
świadkiem. Przecież wciąż nie wiedział, kim były te całe la bonne fée, i czy w
ogóle może im ufać. Zresztą nigdy nie słyszał o czymś takim jak magia leczenia
czy usypiania. Do tej pory żył w przeświadczeniu, że żaden człowiek nie może
używać magii, bo posiada tylko energię potencjalną. Czary i iluzje to domena
demonów. Nie chciało mu się wierzyć w to, że przez cały ten czas żył w
kłamstwie wykreowanym przez jego własny umysł. Może i był spontaniczny, ale nie
lubił, gdy pewne perspektywy ulegały nagłemu odwróceniu.
Gdy Silvia leczyła Laurę,
Madlene siedziała na podłodze i przelewała bliżej nieokreślone płyny, mieszając
je ze sobą w jednym słoiku. Teraz wyglądała prędzej jak wiedźma bawiąca się w
alchemię, niż dobra wróżka. Nathiel był aż nadto ostrożny i gotowy do ataku,
gdyby któraś z nich nagle chciała wyrządzić Laurze krzywdę. Sorathiel patrzył
na tę sytuację z trochę większym spokojem oraz opanowaniem. Amy, która cały
czas płakała, posłał do sklepu na wielkie zakupy. W końcu te dziwne dziewczyny,
które znienacka wparowały do domu Laury, potrzebowały ciszy. Wciąż nie rozumiał,
kim były i co robiły, w ich ruchach dostrzegał jednak pewne umiejętności.
Skupione, poważne miny świadczyły zaś o tym, że naprawdę chciały pomóc, i nie
sądził, aby miały wyrządzić Laurze jakąkolwiek krzywdę. Pytanie tylko: dlaczego
to robiły? Czy miały w tym jakiś własny ukryty cel?
Madlene podniosła się
wreszcie z podłogi, na co Silvia zareagowała westchnięciem wyrażającym ulgę. To
wszystko wyglądało tak, jakby próbowała podtrzymać życie Laury do czasu, kiedy
jej koleżanka nie skończy roboty z przelewaniem mikstur. Nathiel wiedział, że
jego ukochana była w opłakanym stanie, ale nie podejrzewał, że mogła być już
bliska śmierci. Myśl o tym sprawiła, że przeszły go dreszcze. Gdyby był
pięciolatkiem, który właśnie utracił rodzinę, zapewne już w tym momencie
zanosiłby się gorzkim płaczem, błagając los o to, aby pozwolił jej żyć. Ale nie
był już pięciolatkiem. Nie był już nawet dzieckiem. Choć jego mentalność wciąż
pozostawiała wiele do życzenia, potrafił załatwiać sprawy w inny sposób.
Madlene zbliżyła się do
Laury. Lewą dłonią uniosła delikatnie jej głowę. Przy okazji posłała Nathielowi
szybkie, niepewne spojrzenie, zupełnie jakby czekała na pozwolenie. Auvrey
jednak milczał, wpatrzony w boleśnie skrzywioną twarz swojej ukochanej. Madlene
uznała to za zgodę. Mały plastikowy kubeczek z wściekle czerwonym płynem
przyłożyła do jej ust, następnie wlewając w nią całą zawartość. Jak na
zawołanie Laura zaczęła się krztusić.
Nathiel zerwał się z
krzesła, wyjmując z kieszeni nóż. Jego oczy zabłyszczały groźnie, gdy
spanikowana i pobladła Silvia stanęła przed nim, wystawiając w jego stronę
ręce. Nathiel doskonale wiedział, jaką posiadała moc. Mogła go uśpić, a wtedy
nie dowiedziałby się, co te przeklęte wiedźmy czynią. To dlatego się zawahał,
zanim ją zaatakował.
– To normalne – powiedziała
przestraszona gwałtownością łowcy Madlene. – Próbuję wyciągnąć truciznę z jej
ciała. Zaufaj mi, choć wiem, że to trudne – dodała szeptem, patrząc w oczy Nathiela
niczym mała, bezbronna owieczka, pragnąca bezwzględnego zaufania.
Auvrey jakoś zdołał się
uspokoić. Z powrotem usiadł na krzesło, choć wciąż nie spuszczał czujnego
wzroku z samozwańczych czarodziejek. A przynajmniej nie robił tego, dopóki
Laura nie zaczęła kręcić się z jednej strony na drugą, marszcząc czoło i
zaciskając usta. Na przemian bladła i znów nabierała rumieńców, jakby ktoś
rozdwoił jej organizm, wprowadzając do niego nie byle jakie anomalie. Nathiel
chciał ją chwycić w swoje objęcia, ale to wciąż nie był koniec.
Madlene chwyciła za
kolejną miksturę, tym razem o bladoniebieskim kolorze. Ponownie wlała ją do ust
Laury. Dzięki niej lekko się uspokoiła.
– Poprzednia była
odtrutką, ta jest na uspokojenie – wytłumaczyła cicho czarodziejka, sięgając po
kolejną fiolkę w kolorze przypominającym soczystą limonkę. – Ta jest najważniejsza
– mówiąc to, uniosła ją w stronę światła. Zamieszała nią kilka razy, a jej usta
niewyraźnie zadrżały, jakby starała się liczyć wykonywane ruchy. Mikstura
niepostrzeżenie zmieniła swoją barwę na szmaragdową. Zielone lekarstwo zaraz
potem zostało przelane do ust rozchorowanej dziewczyny. Po niej Laura znowu
powróciła do pierwotnego stanu. Już nie rzucała się po łóżku, ale za to wyglądała
jak pobladły trup.
– Za jakieś pięć minut
może poczuć się gorzej – stwierdziła z ciężkim westchnięciem Madlene, opadając
na łydki. – Lepiej, żebyś wziął ją do łazienki – mówiąc to, posłała Nathielowi
znaczące spojrzenie. – Nie ma lepszego sposobu na leczenie, jak zwrócenie całej
trucizny.
Chłopak jeszcze przez
chwilę patrzył się nieufnie w twarz dziewczyny, a następnie uczynił to, co mu
nakazała. Wstał z krzesła, wziął delikatnie w ramiona Laurę i zaniósł ją do
łazienki. Chociaż nie chciał zawierzać życia swojej ukochanej obcym dziewczynom,
i wcale nie wierzył w ich dobre intencje, teraz musiał przyznać, że chcąc nie chcąc
był uspokojony. Gdzieś w głębi niego nareszcie pojawiła się cicha nadzieja, że
z Laurą wkrótce będzie wszystko w porządku.
***
– A więc nazywacie się
la bonne fée.
Dwójka dziewcząt
pokiwała zgodnie głowami. Jedyną różnicą w ich zachowaniu było to, że jedna
zrobiła to niechętnie, a druga z energią i szerokim uśmiechem na twarzy.
– I jesteście czymś w
rodzaju dobrych czarodziejek? – spytała Amy. W jej oczach można było dostrzec
błyski ciekawości. W przeciwieństwie do Sorathiela, Laury i Nathiela, którzy
byli już przyzwyczajeni do magicznych zjawisk, Amy wykazywała się niezwykłym
entuzjazmem, słuchając o nadprzyrodzonych istotach. Spotkanie dobrych
czarodziejek tylko potwierdziło jej teorię, że magia jednak istnieje, i to nie
tylko ta zła, która wyrządza ludziom krzywdę, a którą posługują się demony. Była
pewna, że oprócz dobrych wróżek, istnieją jeszcze elfy, wampiry, wilkołaki i
inne przedziwne stwory. Kiedyś zamierzała to udowodnić!
Dziewczęta znowu
pokiwały głowami.
– To niesamowite! Myślałam,
że tylko demony potrafią czarować i to w taki… zły sposób!
– Nie – zaśmiała się w
odpowiedzi Madlene, upijając łyk różanej herbaty. – Tak naprawdę żadna magia
nie jest zła. To od osoby, która ją używa zależy, czy będzie zła, czy dobra –
stwierdziła, uśmiechając się delikatnie w stronę dziewczyny.
Amy była pełna energii,
ciekawości do świata, optymizmu i radości, a równocześnie dbała o swoich
najbliższych z pełnym oddania sercem. Nie przeszkadzało jej to, że jako jedyna
wśród tego zgromadzenia nie jest związana ze światem magicznie niepojętym.
Wystarczała jej sama fascynacja i możliwość dbania o najbliższych. Madlene
zdążyła ją za to polubić.
– Zastanawia mnie jedna
rzecz – odezwał się tajemniczy blondyn, siedzący obok entuzjastycznej
przyjaciółki Laury. On wzbudzał już u czarodziejek pewien rodzaj niepokoju.
Zdawało się, że potrafił prześwietlić ich dusze na wylot, a to było niezwykle
niebezpieczne. Czy to aby na pewno człowiek? – Skoro jesteście dobre, dlaczego
się ukrywacie?
– Zakaz odgórny –
odpowiedziała szybko Silvia, uprzedzając swoją koleżankę, która już otwierała
usta. Przy okazji posłała jej karcące spojrzenie. – Madlene go złamała i może z
tego powodu zostać zwolniona z obowiązków la bonne fée.
Niebieskooka dziewczyna
uśmiechnęła się niewinnie w odpowiedzi. Zawsze była pełna nadziei na to, że wszystko
się powiedzie. Do tej pory miała tyle szczęścia, że rada odpuszczała jej
wszystkie przewinienia. Może i tym razem, mimo nieusłuchania, odpuszczą?
– A więc ktoś wami
zarządza?
Sorathiel uniósł brew, zaś
dziewczyny kiwnęły zgodnie głowami.
– Zawsze jest to
najstarsza la bonne fée w mieście – odpowiedziała Silvia.
– No – przyznała
Madlene, zerkając z zamyśleniem w sufit. – Nasza szefowa to taka starsza, miła
babcia, która robi magiczne dżemiki, marmoladki i kiszone ogórki.
– I co, jak zjesz
takiego kiszonego, to zostaniesz impotentem? – prychnął z oddali Nathiel.
– Zaskakuje mnie, że
znasz tak mądre słowa – powiedziała ze zdziwieniem Madlene. Zazwyczaj była
miła, ale czasem nie mogła powstrzymać się od cichego wyrażenia ironii. – Tak
naprawdę to są ogóry niespodzianki. Nigdy nie wiesz, co cię czeka, gdy je zjesz
– dodała chwilę potem mrocznym tonem głosu.
Auvrey głośno prychnął.
Odwrócił się do rozmówców plecami i zajął się Laurą, która leżała teraz
spokojnie w łóżku, przykryta kołdrą po samą brodę. Cieszył się, że wszystko
było z nią już w porządku. W łazience spędzili dobrą godzinę. Miał wrażenie, że
jeszcze minuta dłużej, a Laura zaczęłaby zwracać organy wewnętrzne, całe
szczęście trucizna w końcu została wypleniona z jej organizmu, a ona spokojnie
mogła wypocząć w jego ramionach. Chyba nigdy nie czuł takiego spokoju, jak
teraz, zupełnie jakby wszystkie zmartwienia odpłynęły do krainy martwych uczuć.
– Każda z was posiada
inną moc? – spytała nagle Amy, przekręcając ciekawsko głowę w bok.
Czarodziejki znów
pokiwały zgodnie głowami.
– Jedna jest zawsze
główna, a druga poboczna – odpowiedziała Madlene.
– Silvia ulecza, więc
jest to pewnie jej główna zdolność. Ta poboczna to usypianie, prawda?
– Prawda – przyznała
zniechęcona rozmową Silvia.
– A jakie ty masz moce?
– spytała rozochocona rozmową Amy, wbijając w swoją rozmówczynie błyszczące
oczy.
Dziewczyna lekko się
zakłopotała. Prawą dłonią podrapała się po czole, a wzrok utkwiła w najbardziej
bezpiecznym dla niej punkcie znajdującym się na dywanie.
– Ja mam tylko główną
moc. No, chyba że poboczną można nazwać wróżenie z kart, ale taką zdolność posiada
wiele czarodziejek. Tego po prostu idzie się nauczyć z biegiem czasu. Nawet
zwyczajni ludzie o wysokiej wrażliwości mogą się tego nauczyć.
– Powróżysz mi? –
spytała radośnie Amy.
Sorathiel siedzący obok
niej z trudem powstrzymał się od przewrócenia oczami. Wiedział, dlaczego
dziewczyna wspomniała o wróżeniu z kart. Domyślała się, że zainteresuje to Amy
w takim stopniu, że zapomni o uporczywym dopytaniu się o główną moc dziewczyny.
– Jaka jest twoja
główna moc? – spytał, zamiast niej.
Madlene znowu odwróciła
wzrok.
– Nie radzę sobie z nią
najlepiej, więc rzadko jej używam. Jest mało ważna, więc nie będę nawet o niej
wspominać – mówiąc to, machnęła obojętnie ręką.
Sorathiel postanowił
nie ciągnąć tematu, choć intrygowało go, jaka była moc, której nie potrafiła
opanować. Brak odpowiedzi oczywiście stawiał ją w świetle nieufności. Może
czarodziejki uratowały Laurę, ale wciąż wydawały się być mało wiarygodne i
podejrzane.
– A co do wróżenia –
zaczęła z nowym entuzjazmem dziewczyna, całkowicie zapominając o rozmowie na
temat mocy. – Co chcesz wiedzieć?
– Och. Najpierw
chciałabym się dowiedzieć, ile dzieci będę miała. – Amy powiedziała to tonem
dosyć znaczącym, spoglądając ukradkiem na Sorathiela, który wydał z siebie
ciche westchnięcie. Natychmiastowo, próbując uciec od tej niewygodnej sytuacji,
wstał i wyszedł z pokoju, udając, że chce zanieść do kuchni pusty już kubek po
herbacie.
Amy spojrzała za nim ze
zmarszczonym czołem. Za każdym razem gdy podejmowała temat dzieci czy
małżeństwa, po prostu wychodził z pomieszczenia bez słowa. Nawet nie wiedziała,
jaką miał wtedy minę. Nigdy nie zdążyła mu się przyjrzeć, skoro zawsze odwracał
się do niej plecami i uciekał. Może jej chłopak był nad wyraz dorosły, ale
czasami odnosiła wrażenie, że chciał pozostać jeszcze chwilę dłużej w skórze
młodzieńca.
– No dobra – szepnęła
do siebie Madlene, spoglądając na oddalającą się postać Sorathiela. Wciąż nie
rozumiała, jak tak odmienne osobowości mogły ze sobą żyć. Amy była pełna radości,
energii i optymizmu, Sorathiel pełen spokoju i powagi. O czym oni w ogóle mogli
rozmawiać, skoro ich priorytety tak bardzo się różniły?
Madlene wyciągnęła z
kieszeni karty. Były one zdecydowanie większego formatu niż te ze standardowej
talii używanej do gry towarzyskiej. Ich wygląd mógł trochę niepokoić, ponieważ
w tonęły w czerni, zdobionej pewnymi elementami bieli i czerwieni. Gdy je
tasowała, Amy uważnie przyglądała się jej dłoniom. Robiła to tak, jakby miała
już dużą wprawę. Jakby jej palce tworzyły melodię na niewidzialnym fortepianie.
I pomyśleć, że to tylko kilka dziwacznych kart i zgrabnych ruchów.
– Wybierz cztery z
nich, a potem mi je podaj.
Wszystkie karty, które
potasowała, rozłożyła na stole w układzie wachlarza. Skupiona Amy wyciągnęła kilka
z małej kupki i podała je tajemniczej wróżbitce. Ta skinęła dziękująco głową.
– Słońce – powiedziała
Madlene, unosząc pierwszą z wylosowanych kart. – Ta karta oznacza bezproblemową
ciążę.
Tym razem uniosła drugą
kartę, przedstawiającą parę tulących się do siebie ludzi.
– Kochankowie, a więc dziecko
jako niespodzianka – dodała z uśmiechem, aż wreszcie chwyciła za trzecią z nich.
– Gwiazda oznacza dziewczynkę.
Oczy Amy napełniły się
iskrzącym blaskiem wyrażającym szczęście. Ścisnęła mocno pięści, przykładając
je do swojej piersi jak zadowolone dziecko. Mało brakowało, a zaczęłaby
piszczeć jak nastoletnia fanka popularnego boysbandu.
– To były karty
wielkich arkan – przyuważyła Madlene. Choć Amy kompletnie nie rozumiała, o co
jej chodzi, i tak czuła się tym wszystkim wystarczająco zafascynowana. –
Czwarta karta, którą wybrałaś, należy do arkan małych – mówiąc to, uniosła
ostatnią z kart, którą wcześniej odłożyła na bok. – As buław oznacza jedno
dziecko.
Amy nagle posmutniała.
Wiedziała, że nawet na jedno dziecko trudno będzie namówić Sorathiela, ale
liczyła na to, że sam się przekona do bycia tatą, gdy spojrzy już na bliźniaków
ich, i na jednym się nie skończy. Jak widać nie wszystko układało się po jej
myśli.
Nathiel przyglądał się
przyjaciółce Laury, wykrzywiając w grymasie usta. Już dawno zauważył, że była zbyt
ufna w stosunkowo do obcych ludzi. Nowe znajomości nawiązywała w mgnieniu oka,
i tak samo szybko zawierzała komuś swoje serce. Na jej miejscu nie wierzyłby nieznajomej
dziewczynie, która używała niebezpiecznej magii. Równie dobrze mogła być jakąś
oszustką, która próbowała przeciągnąć ich wszystkich na ciemną stronę mocy.
Może to taka strategia? Najpierw otruła Laurę, potem jej pomogła, a teraz
próbuje wzbudzić ich zaufanie, aby potem zabić ich wszystkich naraz, patrząc im
prosto w twarz z psychopatycznym uśmiechem? Nie, Nathiel nie miał zamiaru jej
wierzyć. Nie zaufa żadnej wariatce, która znajdowała się akurat w piwnicy,
kiedy on otwierał oczy.
Madlene zaczęła składać
karty do kupy. Gdy już to uczyniła, obwiązała je czerwoną wstążką, a całość
schowała do czarnego plecaka zdobionego różowymi różyczkami, przepełnionego po
brzegi bliżej nieokreślonymi rzeczami. Nathiel był pewien, że znajdowały się
tam wymyślne narzędzia tortur. Dziewczyna przyuważyła, że przygląda się jej od
dłuższego czasu. Rzuciła mu tylko przelotne spojrzenie i nerwowo przeczesała
brązową grzywkę.
Jako pierwsza podniosła
się Silvia. Kubek po wypitej herbacie odłożyła na brzeg stołu. Jej mina
wskazywała na zniecierpliwienie.
– Musimy się zbierać –
stwierdziła, posyłając znaczące spojrzenie swojej przyjaciółce.
– Chyba tak –
westchnęła jej towarzyszka, także podnosząc się z krzesła. W ich ślad poszła
Amy, która z powodu ciężkiego stanu swojej przyjaciółki, przyjęła rolę
gospodyni domowej. Spokojnie można było przyznać, że radziła sobie zdecydowanie
lepiej niż Laura. Amy była stworzona do prac domowych.
– Odprowadzę was do
drzwi – rzuciła wesoło.
– Nie trudź się – odpowiedziała
obojętnie Silvia, spoglądając gdzieś w bok. Teraz obie dziewczęta wyglądały,
jakby chciały stąd szybko uciec. Amy tego nie pojmowała, ale postanowiła, że
nie będzie się tym przejmować. Liczyło się to, że pomogły Laurze. Gdyby nie
one, już dawno mogłaby zniknąć z ich życia.
– Dziękujemy za pomoc –
powiedziała tymczasowa gospodyni, chyląc ku nieznajomym głowę.
– Nie ma sprawy –
zaśmiała się Mad, machając obojętnie ręką. – Jeżeli będziecie potrzebować
pomocy, zapraszamy. Tylko tym razem bez noża – mówiąc to, posłała niepewnie
spojrzenie Nathielowi. Widać było, że w jakimś stopniu ją przeraża. Ten fakt pocieszył
Auvreya. Na jego twarzy pojawił się diabelski uśmiech mówiący: lepiej stąd
uciekaj, bo odgryzę ci głowę. Najwyraźniej zadziałało, gdyż dziewczyna
natychmiastowo chwyciła pod rękę przyjaciółkę i oddaliła się wraz z nią do
przedpokoju. Zarówno Amy, jak i Nathiel odprowadzili je spojrzeniami, i choć
patrzyli na nie tak samo obojętnie, myśleli w tym momencie zupełnie o czym
innym.
Silvia chwyciła za
klamkę jako pierwsza. Nim jednak zdołała otworzyć drzwi, odezwał się blondyn,
który niespostrzeżenie pojawił się tuż obok Amy. W dłoni trzymał kubek kawy, co
stało się jasnym powodem jego ucieczki do kuchni.
– Wiecie coś na temat
Departamentu Kontroli Demonów?
Dziewczyny zastygły w
bezruchu. Nie odwróciły się. Wciąż tkwiły w tych samych pozach.
– Niewiele – powiedziała
ostrożnie Madlene. – Słyszałyśmy, że w Reverentii panuje lekki chaos, a
cieniste demony wyraźnie wysunęły się na prowadzenie – mówiąc to, spojrzała
przez ramię na Sorathiela. – Została też odbudowana ich główna siedziba.
– Gdyby departament się
odrodził, szukałby sprzymierzeńców wśród takich jak wy, prawda? – dodał Blythe
z podejrzliwym uśmieszkiem.
Amy i Nathiel spojrzeli
na niego pytająco, nic z tego nie rozumiejąc.
– Nie – stwierdziła
stanowczo Silvia, posyłając łowcy zniecierpliwione spojrzenie.
– Tak – dodała zaraz
potem Madlene, odwracając głowę w stronę drzwi. – Ale nie do końca wśród la
bonne fée. Tak samo jak my od niepamiętnych czasów jesteśmy związane z ludźmi i
łowcami, tak samo demony związane są z wiedźmami.
– To one chciały otruć
Laurę? – spytała zaniepokojona Amy.
– Trucizna niewątpliwie
pochodziła od nich – powiedziała bezradnie Silvia. – Wiedźmy nic jednak nigdy
do łowców nie miały. To demony mogły je do tego namówić.
– Obawiam się, że
zostali sprzymierzeńcami, a co za tym idzie… Departament mógł się odrodzić –
szepnęła ledwo słyszalnie Madlene, wbijając spojrzenie w podłogę.
– Laura twierdziła, ze
widziała Gabrielle – odezwał się nagle Nathiel. – Co, jeśli to była prawda?
Chłopak skierował
spojrzenie na przyjaciela, napotykając jego zaniepokojoną minę.
– Musimy iść – odezwała
się zniecierpliwiona Silvia. Miała dosyć przebywania tutaj. Nic o czym z nimi
rozmawiały, nie powinno wyjść na światło dzienne. Od niepamiętnych czasów la
bonne fée żyły w ukryciu, czyniąc dobro i pomagając wszystkim na odległość.
Dlaczego teraz miałoby się to zmienić? Madlene wiele zaryzykowała wyjawieniem
takich informacji, choć doskonale wiedziała, jakie mogą spotkać ją
konsekwencje. Silvia nie rozumiała jej lekkomyślnego zachowania. Tak, to
prawda, że domeną dziewczyny od zawsze było robienie, a potem myślenie o tym,
co zrobiła, ale nie była już dzieckiem. Była dorosła i jak dorosła będzie
potraktowana.
Silvia otworzyła drzwi
z rozmachem, bojąc się, że padną jeszcze jakieś pytania. Nie pomyliła się.
Zdążyły postawić tylko jeden krok ku wyjściu, gdy ponownie odezwała się Amy.
– Wiedźmy są silne?
– Silne – syknęła w
odpowiedzi Silvia, będąc już mocno poirytowana. – Silniejsze niż my –
zakończyła cicho, ciągnąc swoją towarzyszkę za sobą. Madlene zdołała tylko
posłać reszcie przepraszające spojrzenia. Niedługo obydwie zniknęły za rogiem budynku,
pozostawiając swoich rozmówców całkowicie zdezorientowanych.
***
– Ona żyje.
Głośne warknięcie
poniosło się echem po pomieszczeniu, odbijając się od ścian i spoczywając
ostatecznie w uszach zgromadzonych kobiet. Żadna ze znajdujących się tu osób
nie była zadowolona z powodu obecności czarnowłosej demonicy. Wiedziały, że
przyniesie same kłopoty.
– Nie lekceważ nas,
diabli pomiocie – odpowiedziała niezbyt cierpliwie jedna z nich, posyłając nowoprzybyłej
spojrzenie pełne grozy.
To prawda, że demony i
wiedźmy potrafiły ze sobą współpracować, ale nigdy nie była to współpraca
łącząca w przyjaźni obydwie strony. Wiedźma i demon przypominały znajome,
kłótliwe zestawienie ras zwierząt, którymi mogły być koty i psy. Mimo wzajemnego,
utajonego szacunku przykrytego warstwą nienawiści, nie potrafili siebie do
końca zaakceptować. Łączyli się w sojuszu tylko wtedy, gdy ich cele były
zbieżne. Kiedy ich misja dobiegała końca, rozstawali się z takim samym obrzydzeniem,
z jakim wcześniej się swatali. Na szczęście ich współprace zawsze były owocne,
przez co nie musieli zarzucać sobie zbyt wielu błędów. Nigdy nie wszczęli też
walki, bo mieli świadomość, że skończyłaby się ona stratami.
Demonica smagająca
podłogę czarnymi wstęgami zeszła z kamiennych schodów, zaznaczając tę czynność
głośnym stukotem grubych obcasów.
– To la bonne fée znowu
namieszały – powiedziała rudowłosa dziewczyna siedząca na sofie.
Właśnie zamknęła z wyrzutem zakurzoną
księgę, a spojrzenie złotych, zmęczonych oczu skierowała ku demonicy. Nie bała się
jej, podobnie jak jej współpracowniczki. Po prostu nie miała ochoty na
konwersowanie z nią. Istoty pokroju demonów bywały upierdliwe.
– Nie obchodzi mnie,
kto to był! – powiedziała zdenerwowana Gabrielle, zakładając ręce na piersi.
Gdy znalazła się już na dole, zaczęła nerwowo stukać butem o posadzkę.
Wszystkim wiedźmom po kolei posyłała jedno ze swoich nienawistnych spojrzeń
zwiastujących zagładę.
– Mamy warunek –
stwierdziła Isabelle, opierając się z gracją o pusty kocioł. Jej uśmiechowi
towarzyszył dziwny, tajemniczy wyraz, który mógł oznaczać triumf.
– Śmiesz mi dyktować
warunki, gdy nie wypełniłyście najprostszego zadania? – zaśmiała się Gabrielle.
Jej postawa mogła świadczyć o tym, że lada moment wybuchnie. Nie wzruszyło to
jednak czarnowłosej wiedźmy, która wciąż wpatrywała się w nią z tym samym
chytrym uśmiechem.
– Zechciej wysłuchać
mnie do końca – stwierdziła spokojnie.
Demonica nieco się
uspokoiła. Postanowiła, że mimo wszystko wysłucha wiedźmy.
– Niemowlak za nasze
usługi.
Gabrielle uniosła brew.
Nie do końca rozumiała, co takiego chciały zrobić z noworodkiem. Jakąś
niebezpieczną miksturę? Nie spodziewała się takiego warunku.
– Bliźniaki –
kontynuowała za towarzyszkę wiedźma o płomiennych włosach. – Chłopiec i
dziewczynka. Chcemy dziewczynę.
Demonica poczuła, jak
wzbiera się w niej potężny gniew. Osobiście nigdy nie popierała pomysłu sojuszu
z tymi popaprańcami. Z wiedźmami trudno było się dogadać. Często stawiały
dziwne warunki i maksymalnie chciały wykorzystać drugą stronę. Tym razem jednak
przesadziły. Miały uśmiercić tę przeklętą półdemonicę, która zamierzała wydać
na świat potomków Auvreya. Może Laura nie była groźną przeszkodą, ale to
niewątpliwie najsłabsze ogniwo Nox, które chciała zlikwidować ze względu na ich
wspólną przeszłość. Poza tym jej śmierć osłabiłaby najsilniejszego z nich
wszystkich – Nathiela Auvreya. Jakim prawem wiedźmy zmieniały zasady?
– Ona miała zginąć razem
z tymi bachorami – syknęła zniecierpliwiona Gabrielle.
Isabelle oderwała się od
kotła z głośnym, teatralnym westchnięciem.
– Zginie – stwierdziła,
wzruszając obojętnie ramionami. – Umrze po porodzie, bo takie jest jej
przeznaczenie.
Gabrielle umilkła. Doskonale
wiedziała, że wiedźmy mają zdolności do przewidywania tego, co będzie miało
miejsce w przyszłości. Zazwyczaj ich wizje były trafne, choć nie zawsze
przewidywały wszystko tak, jak należy. Nic jednak nie stało na przeszkodzie,
aby bachory Auvreya znalazły inne powołanie. Oddalone od swoich rodziców, nie
będą nawet wiedzieć, kim są.
Myśl ta zrodziła w jej
głowie nowy plan. I zamierzała go wypełnić, choćby świat miał się zawalić.