niedziela, 27 marca 2016

[TOM 2] Rozdział 31 - "Aby się wznieść, musisz upaść"

Rozdział przed skokiem o rok wprzód. Wiele fragmentów z różnymi postaciami, a i tak propsuję ojczulka i Soriela. Jak tak to sobie czytam, wydaje mi się być wizualnie lepszy niż ostatni rozdział. Może to dlatego, że przed skokiem. Później robi się trochę... gorzej. Tak jak podejrzewałam, stanęłam na rozdziale 34 i jestem załamana. Może w końcu ruszę. Może. Póki co jestem na etapie 3-dniowego poprawiania shota. 
Dzisiaj wypadły święta, tak więc przy okazji życzę smacznego jaja i wesołych świąt!
***

                Ciszę wśród kamiennych, ciasnych ścian, przerwało głośne warknięcie mieszane z tłumionym bólem. 
                Do połowy nagi demon zaciskał ironicznie uśmiechnięte usta i oddychał głośno, próbując opanować cierpienie, zadane mu w nadmiarze. Był przypięty ciężkimi kajdanami do chłodnej ściany nieludzkiego więzienia. Czuł się jak średniowieczny więzień, któremu lada chwila, po ciężkich torturach zetną głowę pod gilotyną. Doskonale wiedział, że los nie będzie dla niego łaskawy. Albo zgnije w tych lochach torturowany dzień za dniem, albo w końcu przystanie na żądania swojego kata.
                To było takie zabawne! Miał ochotę śmiać się pełnymi płucami! Buzia nie chciała mu się zamknąć – słowa wylewał w chłodną przestrzeń jak wodospad.
                – Nie spodziewałem się, że masz tak wyrafinowany gust i zdolności malarskie! Nie, czekaj, może jednak rzeźbiarskie? Tak, rzeźbiarskie! Nie zmyjesz tych finezyjnych zygzaków na mojej klacie zwykłym rozpuszczalnikiem – mówił, robiąc przerwę na zduszony jęk bólu, spowodowany kolejnym, bolesnym ciosem prosto w pierś. Kat nie był łaskawy, na dodatek nie ruszały go jego słowa. – Cóż za elegancja! Powinieneś zająć się robieniem tatuaży w Reverentii, zarobiłbyś miliony! – Tym razem z ust wyrwał mu się głośny, chrapliwy śmiech. Nóż ponownie pogłaskał go po żebrach, robiąc bolesne wgłębienie. Ile był w stanie znieść? Dużo. Nie przeleciał jeszcze tysiąca dziewczyn, a więc jego życiowa misja wciąż trwała. – Mogę być twoim pierwszym, darmowym klientem. W sumie to już nim jestem, w końcu jesteśmy rodziną. Wielką, kochającą się, pieprzoną rodziną! – Chłopak spojrzał z równoczesnym gniewem i wyrzutem na swojego towarzysza-kata. – Muszę cię poprosić o wyrycie wielkiego serca na środku ze strzałą i wielkim „P” w środku. Ach, na dole powinien być jeszcze napis: „ojciec mnie bije, więc nie mogłem się u ciebie zjawić, ale za to mam fajny tatuaż z przeprosinami”. Czekaj, zapomniałem, że nie umiesz pisać! – Śmiech ponownie poniósł się echem po kamiennych ścianach, w końcu został jednak zagłuszony okrzykiem bólu.
                Exitialis zwisało z jego piersi blisko demonicznego serca. Oprawca stał nad nim i z miną bez wyrazu przyglądał się jego cierpieniu. Nie mógł już zliczyć ile ciosów mu zadał. Wiedział, że nie będzie łatwo, a z drugiej strony to całkiem zabawne i odprężające zajęcie. Ranienie kogoś to kwintesencja życia demonów.
                – Gadasz o wiele więcej niż twój przygłupi brat – odezwał się ojciec po długiej chwili milczenia. – Gęba ci się nie zamyka.
                – I widzisz? – spytał demon kpiąco. – Trzeba było zostawić przy życiu mnie, a nie tą niedorajdę życiową z dwójką dzieci na karku.
                – To nie przypadek, że żyjesz. Zostawiłem cię przy życiu właśnie na tą piękną okazję.
                – Ach, więc do tortur! No, tak, czasem każdy szef wielkiej organizacji musi się odprężyć, wbijając swojemu synowi noże w klatę. – Po tych słowach chłopak znów został zraniony, tym razem nie wydał z siebie jednak żadnego dźwięku. – Tak mi rób, maleńki, uwielbiam łaskotki!
                Psychopatyczny śmiech podrażnił uszy bezlitosnego kata, przez co postanowił sprawić swojemu dziecku jeszcze większy ból. Teraz naraz wbił mu dwa noże exitialis w ramiona. Demon umilkł. Nie był już w stanie śmiać się i żartować. Był wyczerpany. Ciemny dym unoszący się z jego ran przysłaniał mu widok na ojca, który wciąż stał niewzruszony w miejscu. Nie mógł go nazwać demonem, był po prostu bezwzględną bestią, niszczącą wszystko, co się rusza.
                – Coś się stało, synu? – Mężczyzna udał zdziwienie. – Nagle się zamknąłeś. Nie tego oczekiwałem po moim potomku.
                Chłopak milczał, dysząc ciężko. Nie mógł z siebie wyrzucić żadnego słowa, ale jego szmaragdowe oczy wciąż patrzyły na ojca z pogardą.
                Był dzisiaj umówiony. Często kłamał i zwodził innych, ale gdy umawiał się z kimś na określoną godzinę to zawsze dopełniał obietnicy. Dziś uniemożliwiło mu to spotkanie z kilkoma demonami z Reverentii. Zaciągnęli go siłą do krainy, gdzie nigdy w życiu nie był – w końcu urodził się w świecie ludzi. Musiał przyznać, że widoki były tu niezłe, jednak aura przeklęta i mroczna. Zdecydowanie wolałby przebywać teraz w domu swojej niewinnej koleżanki, której obżarłby całą lodówkę.
                Wydostanie się stąd? To bardzo wątpliwe. Ojciec zadbał o to, aby nie miał możliwości ucieczki. Zostało mu znosić tortury i czekać na śmierć. Przecież przystanie na warunki kata nie wchodziło w grę. Nie bez korzyści.
                – Zgodzisz się w końcu grzecznie być moją marionetką? – Mężczyzna pochylił się ku synowi. – Inaczej cię zabiję.
                – Już mówiłem. Nie stoję po żadnej stronie i nikogo się nie słucham, żyję według własnych zasad. W dupie mam te wasze kłótnie z łowcami, wiesz? Ciachajcie się nożami nawzajem, a mnie zostawcie do cholery w spokoju, na nic wam się nie przydam – warczał demon.
                – A więc wybierasz śmierć? – spytał powolnie ojciec, przyglądając się z uśmiechem ostrzu exitialis. Jego syn milczał. Dlaczego miałby nagle przystać na propozycje czy może raczej groźbę osoby, która zostawiła go na pastwę losu, ledwo żywego, gdy był jeszcze mały?  Jak mógł zrobić coś dla kogo, kto zabił jego siostrę i matkę, zmienił jego szczęśliwe życie w piekło i zmusił do przetrwania w samotności? Po prostu tego nie zrobi. Choćby miał zginąć.
                – Taaaak – powiedział przeciągle demoniczny ojciec i wyprostował się. Na swojego syna zaczął patrzeć z góry. Dosadnie pokazywał, że jest ponad nim. – Wiedziałem, że tak łatwo się nie zgodzisz. Mam jednak dla ciebie idealną propozycję.
                Czarnowłosy spojrzał spod przydługiej grzywki na winowajcę swojego losu. Lubił propozycje. Dlatego liczył na całkiem interesującą.
***
                Wśród czterech ścian siedziby organizacji Nox, panowała przejmująca cisza. Od czasu do czasu było tylko słychać krzątanie się gospodyni domowej, która z troską w oczach krążyła wokół rannych. Ze swoim białym, kuchennym fartuchem przypominała teraz pielęgniarkę, dbającą o pacjentów w krytycznym stanie. Niektórzy ze zgromadzonych patrzyli na nią z pewnym zawstydzeniem, inni starali się na nią nie patrzeć w ogóle, wszyscy byli jej jednak wdzięczni. To jedyny duch walki, który pozostał wśród nich i wciąż krążył obok ich głów, powtarzając:
                – Rozchmurzcie się, ważne, że wyszliście z tego cało.
                Największą porażkę wśród zgromadzonych poniósł Sorathiel. Był głową tej organizacji, a mimo tego, przy niespodziewanej misji nie potrafił w odpowiedni sposób zarządzić działaniami swojej grupy. Wszyscy ucierpieli i to bez wyjątku – jedni po prostu mniej, inni więcej. Każdy siedział na swoim miejscu ze spuszczoną ku dołowi głową. O czym myśleli? O tym, żeby przestać walczyć, bo nie ma to sensu, czy o tym jak wielką przewagę mają nad nimi sojusznicy wrogów? Wiedźmy z pewnością nie były łatwymi przeciwniczkami. W czwórkę zrobiły potężne zamieszanie, mało się ich nie pozbywając. Jaki miały cel? Rzeczywiste pożarcie dusz, aby wzmocnić swoją siłę, nastraszenie ich, czy pozbycie się? Nie, to demony musiały je na nich nasłać. Reverentia miała oczy dookoła głowy, obserwowała każdy ich ruch. Departament nie wychylał nosa ze swojej krainy, wiedział, że kogoś tak słabego może zniszczyć na odległość, nie brudząc nawet rąk.
                Sorathiel nie mógł znaleźć w sobie motywacji. Patrzył nieprzerwanie na Amy, która ze zmartwionym uśmiechem krążyła między ludźmi. Była jedyną osobą, która mogła coś zmienić. Była jego motywatorem, impulsem do działania, osobą, która w niego wierzyła. Chciał przynajmniej na odległość załapać od niej trochę optymizmu. Jego drugi motywator – Nathiel, najwyraźniej sam nie był pewien ich działań. Trzymał na kolanach szczebioczącą wesoło córkę, która nie przejmowała się smętnymi minami otoczenia. Wymachiwała walecznie maleńką piąstką, jakby chciała zmusić ich do kontrataku. Na twarzy Auvreya dostrzegł w tym momencie uśmiech. Czyżby jego córka pełniła taką rolę jak Amy dla niego? Nie było tu w końcu Laury, miał tylko ją.
                Pocieszycielka Nox nareszcie zatrzymała się przy nim. Posłała mu zmartwiony uśmiech i pogładziła czule po zranionym poliku, którym szybko się zajęła. Wyglądała niesamowicie z tym swoim wielkim skupieniem. Sorathiel nie mógł się nie uśmiechnąć.
                – I co – zaczął znienacka Nathiel – Zamierzamy tak siedzieć w ciszy i smęcić, że dostaliśmy po dupie?
                Zgromadzeni milczeli. Niektórzy wciąż mieli spuszczone w dół głowy.
                – Hej, to wasze pierwsze starcie. Ważne, że wróciliście cali – dodała łagodnym, pokrzepiającym głosem Amy, uśmiechając się do reszty.
                – Po raz pierwszy się z tobą zgodzę – poparł ją Auvrey.
                – Wiedźmy nie użyły nawet połowy swoich mocy – odezwała się smętnie Alex. – Gdyby użyły wszystkich naraz, po prostu zdechlibyśmy na miejscu.
                – Tak, wiedźmy po prostu się nami bawiły – poparła ją Martha, wzdychając ciężko. – Nie możemy dopuszczać do bezpośredniego starcia z nimi. Gdy się wkurzą, nie jest dobrze.
                Na tym rozmowa chwilowo się zakończyła. Nikt nie zamierzał zawierać ponownie głosu w tej sprawie. To nic nie pomagało. Minie jeszcze wiele czasu, zanim podniosą się z częściowej porażki. Wtedy znowu będą musieli stanąć twarzą w twarz z wiedźmami, a może nawet i z departamentem. Obecnie nie są gotowi na taką walkę. Muszą zbierać siły, muszą zbierać członków. Jeszcze długa droga przed nimi.
                Sorathiel nie potrzebował więcej słów. Wiedział, że porażki są nieodłącznym elementem życia. Nox nie zawsze było niezwyciężone. Byli dobrzy w likwidowaniu demonów, które władały nad cieniami przypadkowych osób, ale w starciu z departamentem zazwyczaj przegrywali. Sam Hugh powtarzał zawsze, że jeżeli nie muszą, niech nie pchają się do walki z nimi. Sorathiel uważał inaczej. Żeby pozbyć się mniejszego zła, trzeba było zniszczyć większe zło. Ostatnio ilość demonów pobocznych i słabszych zwiększyła się na tyle, że mieli na Ziemi ręce pełne roboty. To znak na to, że departament ma się dobrze, a demony czują się bezkarne, bo wiedzą, że ktoś ich poprowadzi i ochroni. Jednak departamentowi zależało tylko na sile, nie obronie kogokolwiek.
                Mimo, że dobro miało w tym przypadku mniejsze prawdopodobieństwo zwycięstwa, powinni próbować. Bo kto nie próbuje, ten nie osiąga celu.
                – Trzeba nam czasu – stwierdził Sorathiel.
                – Zdecydowanie – poparł go Ethan, uśmiechając się pod nosem. Bardziej niż ktokolwiek wiedział, jak nisko można upaść, żeby potem znów wznieść się na wyżyny.
***
Księżyc wkradał się przez okno jak nieproszony gość, próbując użyć swojego rażącego blasku do pobudzenia wszystkich śpiących. 
Z zagłębienia poduszki wynurzył się cichy, dziewczęcy jęk, będący efektem budzenia księżyca. Na szafce nocnej płonęły zapachowe świeczki, dookoła niósł się delikatny zapach róż, wszystko było takie ciepłe i odprężające. Do pełnego szczęścia brakowało tylko ciepłej herbaty i ciekawej lektury. No i swobody w ruchach. Czuła się dziwnie odrętwiała. Z trudem mogła ruszać ręką, a co dopiero nogami. Na szczęście z otworzeniem oczu nie miała problemu.
Dziewczyna spojrzała w znajomy sufit z delikatnym wgłębieniem. To efekt zabaw małych czarodziejek, które próbowały złączyć w tym pokoju wszystkie swoje moce i stworzyć wybuchową kulę. Nikt nie przewidział wtedy, że eksperyment się powiedzie, ale stracą nad nim kontrolę. To przywoływało wspomnienia.
Na jej twarzy pojawił się drobny uśmiech. Specjalnie zakazała swojemu ojcu pozbycia się tej dziury. Można powiedzieć, że to dzięki niej, gdy się budziła, od razu wiedziała w jakim miejscu się znajduje. W swoim własnym, przytulnym i bezpiecznym pokoju, w azylu własnych myśli i czynów.
– Dobry wieczór.
Dziewczyna rozszerzyła oczy w zdziwieniu. Jej poliki momentalnie spłonęły rumieńcami. Tak, zdążyła zapamiętać ten męski, spokojny głos. Gdyby jej ręce nie odmawiały teraz współpracy, zapewne zakryłaby się w panice całą kołdrą. Zamiast tego, zamknęła gwałtownie oczy. Co za głupi pomysł, przecież już wie, że nie śpi!
W pokoju rozległ się dźwięczny śmiech.
– Przecież widzę, że nie śpisz, Madlene.
Mad otworzyła jedno oko i spojrzała na swojego rozmówcę z niewinnym uśmiechem. Zaczęło ją zastanawiać co robił w jej pokoju i dlaczego nie było tutaj dziewczyn. Zostawiły ją na pożarcie pół demonowi? No, nie! Przecież nawet nie może się ruszyć!
– Co się stało? – spytała niepewnie, orientując się po swoich ruchach, że nie jest z nią najlepiej.
– Twoje koleżanki nazwały to „wewnętrznym zranieniem” – stwierdził spokojnie Aren.
La bonne fee zrobiła zdziwioną minę. Tak, przypominała sobie. Pierwszy raz walczyła ze swoją ciotką. Była jak w transie, dumna z tego, że potrafiła jej się przeciwstawić. A potem ktoś zaatakował ją od tyłu niewidzialną bronią. Wewnętrzne zranienie było bardzo bolesne dla czarodziejek. Wysysało z nich całą moc i energię, przez co traciły przytomność nawet na kilka dni. Ile tu już leżała? Musiało minąć trochę czasu.
Dla pewności Madlene zanuciła cichą piosenkę pod nosem. Uśmiechnęła się do siebie znacząco, gdy nie uzyskała upragnionego efektu. Została całkowicie pozbawiona mocy. Przy dobrych wiatrach powróci do niej dopiero za jakiś tydzień lub dwa tygodnie.
– Czujesz się lepiej? – zapytał z nagła Aren.
– Lepiej – stwierdziła Mad, starając się uniknąć jego wzroku. – C-co… co tu tak w ogóle robisz? – Spojrzała na niego ukradkiem, jednak szybko odwróciła głowę w drugą stronę. 
– Pilnuję cię. Nie byłem potrzebny w organizacji, za to twoje przyjaciółki musiały tam zostać i ustalić kilka ważnych rzeczy z Sorathielem.
– A-ach tak?
Dziewczyna czuła jak rumieni się coraz mocniej i mocniej. Serce waliło jej tak, jakby miało za chwilę wylecieć z piersi i uciec przez okno w świat. Przebywanie w jednym pokoju, oświetlonym romantycznym blaskiem świec i księżyca, razem z prawie obcym chłopakiem, nie wróżyło niczego dobrego. Czuła się zawstydzona.
– Wychodzi na to, że musimy przełożyć nasze spotkanie.
Zdezorientowana Mad spojrzała na chłopaka. Dopiero chwilę potem przypomniało jej się, że przecież zgodziła się pójść z nim na randkę. Randkę? Można tak to nazwać? Nigdy na żadnej nie była. To takie stresujące!
– Jesteśmy tutaj sami – stwierdziła nieśmiało Mad. – N-nie, żebym coś sugerowała, po prostu to prawie tak jak… jak… – nie mogła z siebie wydusić tego jednego, jedynego słowa.
– Randka – dopowiedział za nią Aren. Madlene patrzyła w jego uśmiechniętą twarz i błyszczące, pochmurne oczy. Był dziwnie radosny. To pewna odmiana w jego spokojnej i dosyć bezwyrazowej postawie – nareszcie wykazał więcej emocji. Wyglądał teraz jak mały dzieciak – jego twarz była okrągła, policzki pucołowate, z niewielkimi, ale uroczymi dołeczkami. I pomyśleć, że to tylko za sprawą szczerego, szerokiego uśmiechu. Sama, choć nieświadomie, zaczęła się uśmiechać.
– Gdy już wyzdrowiejesz, chciałbym cię zabrać w inne miejsce – dodał Aren, poprawiając jej kołdrę. Był teraz tak blisko, że miała ochotę spłonąć i stać się garstką popiołu, porwaną przez wiatr. Patrzyła się w profil jego twarzy i zaciskała usta. Próbowała powstrzymać się od powiedzenia czegoś głupiego. Czy on zaczynał się jej podobać?
Aren spojrzał w jej twarz. Nie była w stanie oderwać od niego oczu. Mogła tylko uśmiechnąć się niewinnie jak dziecko, które zostało przyłapane na gorącym uczynku. Za ten gorący uczynek została jednak poklepana po głowie. Może dla Arena była jak dziecko?
– Lubię twoje oczy – powiedział chłopak. – Przypominają bezchmurne, letnie niebo.
– Dz-dziękuję – odpowiedziała Madlene. – Twoje też są ładne. Ale przypominają pochmurne niebo w deszczowy dzień.
– Idealnie się uzupełniamy.
Blondyn puścił jej oczko i wyprostował się na krześle. Dziewczyna miała już dosyć ogromu zawstydzenia, którego dostarczał jej Aren. Dlaczego był taki bezpośredni i pokazywał w dosadny sposób, że jest nią zainteresowany? To sprawiało, że miała ochotę uciec. Uciec, ale nie od niego, a w jego ramiona. Co za dziwne wyobrażenie! Nie mogłaby się tak do niego bezkarnie tulić!
– Mogę cię przytulić? – Te przedziwnie zawstydzające słowa padły z jej ust zanim zdążyła je przemyśleć. Tym razem to Aren był zaskoczony. Czyżby dostrzegła na jego twarzy delikatnie różowe plamy? A może to tylko złudzenie spowodowane bladym światłem świec? 
Chłopak szybko odzyskał równowagę. Kiwnął głową i pochylił się nad nią, obejmując ją delikatnie jak coś kruchego. Zażenowana Madlene mogła tylko wtulić głowę w jego ramię.
No, pięknie. Leży tu, wewnętrznie zraniona, wśród romantycznie płonących świec i tuli się z prawie obcym chłopakiem. Nigdy nie zrozumie swojego systemu działania. Potrafiła palnąć coś zanim pomyśli. Mimo wszystko – wcale nie było jej źle. Czuła się bezpiecznie, po raz pierwszy odkąd skończyła siedem lat. Miała ochotę zasnąć w tych ramionach. Mogłaby nawet zgasić światło – zazwyczaj spała z kilkoma świeczkami w towarzystwie, bo bała się, że ciemność ją pochłonie. Dziwne uczucie.
Słodkie wrażenie ciepła i bezpieczeństwa odeszło w odstawę, gdy przypomniała sobie dzisiejszą walkę. Po raz pierwszy poczuła się jak ktoś, kto wygrał. I nie chodziło tu o Arena. Była w stanie walczyć twarzą w twarz z własną ciotką i zaśpiewała tak, jak nigdy tego nie robiła. Nie jest słaba. Hamuje ją niepewność i świadomość posiadanej w głosie potęgi. To prawda, że starożytny śpiew był groźną mocą, która mogła się wymknąć spod kontroli w każdej chwili, ale jeżeli miało się świadomość władzy nad nią – wszystko było w porządku. W końcu udało jej się otworzyć portal z powodzeniem. Dziewczyny musiały być z niej dumne. Może czas wyjść z cienia i podjąć walkę?
Tak, byli w stanie pokonać wiedźmy.
***
Organizacja Nox budziła się do życia. Jak się szybko okazało, żaden z nowych członków nie był zniechęcony i przerażony tym, co miało miejsce podczas ostatniej nocy dusz. Nieprzytomna Aileen nawet nie miała na co narzekać, w końcu nie wiedziała co się dzieje. Darell twardo trzymał się przy swojej chęci walki z demonami, to samo z Arenem, którego akcja na cmentarzu nie wzruszyła  wszyscy sądzili, że ma stalowe nerwy. Może pół demony miały więcej motywacji i siły niż zwyczajni ludzie?
Nathiel nawet przez moment nie zwątpił w to, że uda im się jeszcze pokonać te przebrzydłe babska, mające po dwieście lat. Byli w stanie to zrobić. Może jeszcze nie teraz, ale za jakiś czas będą mistrzami świata w rzucie wiedźmami na odległość.
Z uśmiechem spoglądał jak jego córka siedziała przy swojej matce w szpitalnym łóżku i biła ją piąstkami, krzycząc coś w zrozumiałym tylko dla siebie języku. Wyglądała tak, jakby kazała jej otworzyć oczy. Oczywiście nie sądził, że Laura zrobi to lada moment, ale w końcu powinna się obudzić – zgodnie z tym, co mówiła Calanthe.
– Ostatnio przeżyłem coś dziwnego – zaczął swoją donośną opowieść Nathiel. Był ożywiony, jak zawsze, gdy rozmawiał ze śpiącą Laurą. Zaraz. Czy rozmową można było nazwać monolog? Nieważne. – Poszliśmy z la bonne fee na cmentarz. Taka tam noc trupów, czy coś. Robiły jakiś portal i przywoływały halloweenowe duchy. Nie zgadniesz kogo spotkałem. Twoją wyrodną matkę, tą starą, wstrętną babę Calanthe. Paliła fajki, ironizowała i miała się całkiem dobrze jak na taką starą prukwę. Mówiła, że próbuje do ciebie dotrzeć w snach. Posłuchaj ją czasem, mówi głupoty, ale chyba chce ci pomóc. Tak jak ja i Aura. – Demon uśmiechnął się promiennie i połaskotał ją po poliku. – Czekamy na ciebie. Pamiętaj, że nie mamy hajsu, żeby wysłać ci specjalne zaproszenie. Wszystko idzie na pieluchy i mleko. Budź się.
Ręka Laury drgnęła niespokojnie. Już dawno nie wykazywała takiej aktywności słuchania. Nathiel czuł, że spędzi kolejną godzinę na ględzeniu do swojej „śpiącej królewny”.
– To co, Aura? Budzimy mamusię?
Mała dziewczynka zaklaskała radośnie w dłonie i zaśmiała się wesoło.
***
Znowu. Znowu to samo. Słyszę te irytujące głosy w głowie. Teraz nawet częściej niż zwykle i już nie tylko w snach. Czasami, gdy siedzę przy śniadaniu, zajmują całą powierzchnię mojego umysłu, przez co nie jestem w stanie uczestniczyć w rozmowie z moją matką i Nathielem. Śmieją się wtedy, że jestem nieobecna. Rzeczywiście, jestem, ale to nie moja wina. Ktoś usilnie próbuje wedrzeć się mojej do głowy. Sprawia mi to niemały ból. Nieraz z tych głosów wynurza się głos Auvreya. Mówi do mnie radosnym, ożywionym tonem. Gdzieś obok słyszę dziecięcy śmiech, już nikt nie płacze mi nad uchem. Calanthe chwilowo zniknęła z moich snów, dzięki czemu stały się spokojniejsze i całkiem normalne, ale niestety nie pozbyłam się tego, co męczy mnie najbardziej.
Chwyciłam się za głowę i skrzywiłam. W duchu powtarzałam sobie, że wcale niczego nie słyszę, to tylko moja wyobraźnia, nie mogę się jej dać. I rzeczywiście, pomogło. Po pewnym czasie głosy zaczęły niknąć w ciemnym tunelu świadomości, nie rozróżniałam już słów, nie mogłam ich dosłyszeć. Nareszcie.
Westchnęłam ciężko i przytuliłam się do pleców Nathiela, który leżał obok mnie. Był środek nocy. Księżyc w pełni wkradał się przez okno, oświetlając śpiące buźki naszych dzieci. Jak zawsze były ciche i spokojne. Nathiel też sprawiał wrażenie grzecznego demona. Odpowiadało mi takie życie. Nawet bardzo. Musiałam wyrzucić z umysłu te udziwnienia, niedające mi spokoju. Nie chciałam już słyszeć tego denerwującego, powtarzanego na okrągło zdania: „to nie jest twój świat”. To był mój prawdziwy świat i nie miałam zamiaru go zmieniać. Było mi wygodnie, było mi dobrze. Zostanę tu. Już na zawsze.

niedziela, 20 marca 2016

[TOM 2] Rozdział 30 - "Zgliszcza nadziei"

Byłam o krok od rzucenia WCN, ale przypomniałam coś sobie. Taką obietnicę. Za bardzo zapędziłam się wczoraj z usuwanie i porzucaniem wszystkiego po kolei. Jakoś pociągnę 3/4 i mam nadzieję, że do końca starczy mi sił. Ewentualnie zgodnie z pomysłem Cleo - zacznę wstawiać rzadziej rozdziały. 
Jak tak poprawiam ten rozdział to po prostu jestem załamana. Nic mi tu nie pasuje, a przecież tak dobrze się go pisało. Mam wrażenie, że to wszystko jest takie skrótowe i niezrozumiale, że układanie zdań jakoś nieszczególnie mi wychodziło. Ale nie mi to oceniać!
               ***

                – Jesteś ostatnią osobą, którą chciałbym zobaczyć. Odejdź, trupie.
                – Przestań grymasić jak pięciolatek nad zupą i ciesz się, że ktokolwiek chce patrzeć na twoją demoniczną gębę.
                Rozmówcy wymienili znaczące, ironiczne uśmiechy za którymi kryła się jednak nutka radości. Owszem, nigdy za sobą nie przepadali i bardzo często się kłócili, ale była między nimi cienka nić porozumienia. W końcu obydwoje byli łowcami. Rozumieli się. Gdyby mieli możliwość wspólnej walki, zapewne świetnie by się dogadywali.
                Gdy Calanthe opierała się o pniak, Nathiel postanowił nie być gorszy. Między nimi zaczęła się kolejna, mała wojna z serii: kto będzie wyglądał bardziej cool. Calanthe zapaliła papierosa, a Auvrey oparł się o pobliskie drzewo, krzyżując zarówno ręce jak i nogi. Z kpiącym uśmiechem spoglądał na matkę Laury.
                – Nie mam zbyt wiele czasu. Nie powinno mnie tutaj być.
                – A więc można powiedzieć, że na siłę wrypałaś się do mojego umysłu? – Demon uniósł do góry brew.
                – Nie bez powodu – odpowiedziała z westchnięciem kobieta i wypuściła z ust dymek.
Auvrey był zdziwiony tym, że duchy mogą palić papierosy, a inni czuć ich zapach. Czy to by nie oznaczało, że papieros jest realny, a Calanthe nie? A może ta wiedźma wcale nie umarła? Raczej wątpił w teorię, że papieros też był duchem. Duchowy papieros? Brzmi interesująco.
 – Nie jest to dla mnie radosne spotkanie – kontynuowała łowczyni – Ale byłam zmuszona urwać się z tego nudnego świata. – Kolejny dymek z papierosa powędrował bezwolnie ku górze.
– To gdzie teraz mieszkasz? W Fajkolandii? – zironizował chłopak.
Calanthe uśmiechnęła się pod nosem i rzuciła peta pod jego nogi.
– Na pewno nie poszłam do nieba. Do piekła też mnie nie wpuścili, chyba się mnie bali. Nie jestem również potępioną duszą, krążącą po świecie. Ta teoria może się okazać zbyt skomplikowana dla twojego małego, demonicznego móżdżka, ale moje pośmiertne życie polega na śnieniu.
– Śnieniu? – Nathiel uniósł brew do góry.
– Nie musisz wiedzieć więcej. – Kobieta skrzyżowała ramiona jak jej rozmówca. – Może tyle, że was obserwuję. Mała rada dla ciebie: sprzątnij brudne gacie spod łóżka, umarli się w grobie przewracają na ten zapach, a podkreślam, że ich ciała w rozkładzie w większości nie posiadają już nosów.
– Cholera – burknął nachmurzony chłopak. – Wiedziałem, że ktoś mnie stalkuje pod prysznicem.
– Uwierz, wolałam oszczędzić sobie niektórych widoków.
– Też bym nie chciał na ciebie patrzeć.
– Patrzysz na moją córkę, a ponoć jest do mnie bardzo podobna.
Dwójka łowców wymieniła groźne spojrzenia. Ktoś krążył nad ich cienką nicią porozumienia z nożyczkami, gotowy bezczelnie ją przeciąć. Ledwo widoczna tęsknota przerodziła się na nowo w nienawiść. Gdyby Calanthe była żywa, zapewne to spotkanie nie skończyłoby się pozytywnie.
– Przejdźmy do sedna sprawy.
Kobieta w czarnym płaszczu zapaliła kolejnego już papierosa. Duszący dym rozniósł się po okolicy. Nathiel nie znosił tego zapachu, ale był gotów go znieść.
– Laura. – Zanim demon otworzył usta, żeby rzucić sarkastyczną uwagę, jego rozmówczyni skutecznie przerwała jego atak. Doskonale wiedziała, że na dźwięk imienia jej córki będzie w stanie się zamknąć i słuchać. – Próbuję do niej dotrzeć, jednak blokada „snu za życie” uniemożliwia mi całkowicie zbliżenie się do niej. Słyszy mnie, słyszy także ciebie i wszystkie osoby w otoczeniu, które przychodzą do niej w odwiedziny. To wzbudza w niej niepewność i bardzo dobrze. W końcu musi do niej dotrzeć, że żyje w zakłamanym świecie.
– A więc jednak rwie innego Nathiela? – Demon nachmurzył się i zacisnął usta jak obrażone dziecko.
– To raczej inny, bardziej przykładny Nathiel rwie ją – prychnęła Calanthe. – Jej świat jest zbliżony do perfekcji. Im bardziej jest niepewna, tym bardziej jej świat ulega zmianie, sprawiając wrażenie normalnego. Wiele faktów się nie zgadza, jednak wszyscy wkoło starają się jej udowodnić, że jest inaczej niż sądzi. „Sen za życie” to zdradliwy lek, ale dzięki niemu Laura ma szansę wrócić do rzeczywistości. Nie jest głupia, wiem, że w końcu wydostanie się z sideł snu, ale musisz mi pomóc. Mów do niej. Możesz nawet krzyczeć. To pomaga. Resztę zostaw mi.
Auvrey słuchał jej w całkowitym skupieniu. Nie był zaskoczony, że Laura znajduje się w innym świecie. „Sen za życie” niósł ze sobą trzy rozwiązania – pustkę, błądzenie i życie w sfałszowanym świecie z którego najłatwiej było uciec. Laura nie była na straconej pozycji, wiedział, iż jest na tyle mądra, że w końcu się uwolni i do nich wróci. Calanthe w pewnym sensie dodała mu otuchy. Otuchy? To dziwne stwierdzenie dla demona wiecznie walczącego z palącą, starą wiedźmą, ale… tak, podbudowała go.
– Zrozumiałem – mruknął od niechcenia Nathiel. Mimo wszystko czuł się zażenowany. Nie chciał czuć wdzięczności wobec takiej osoby.
Calanthe uśmiechnęła się lekko i rzuciła kolejnym petem w trawę. Jej postać zaczęła otaczać coraz mocniejsza, rażąca poświata. Czy to miało oznaczać, że niedługo zniknie? La bonne fee wspominały, że spotkania ze zmarłymi nie są zbyt długie, ale starczają na krótką rozmowę i wyjaśnienie sobie kilku rzeczy.
Łowczyni oderwała się od pieńka i przeciągnęła, jakby chciała rozruszać martwe kości.
– Jest z tobą, prawda? – spytał znienacka Auvrey.
Calanthe uniosła brew do góry.
– Kto?
– On.
Na jej twarzy pojawił się drobny uśmiech, za którym kryła się tajemnica. Nie odpowiedziała na to pytanie, pozostawiła tą kwestię do osobistych rozważań. Postanowiła w bezpieczny sposób zmienić temat. Wiedziała, że nie będzie ją o to dopytywał.
– Nie martw się o swoją córkę – zaczęła – Sprawuję pieczę nad jej snami. Można powiedzieć, że jestem jej głosem rozsądku. Mam nadzieję, że w przyszłości na coś się jej przydam.
Nathiel uśmiechnął się pod nosem i kiwnął głową.
– W takim razie kto sprawuje pieczę nad Natem? – spytał ze znaczącą miną.
Calanthe zamknęła oczy i westchnęła ciężko. Jednak wciąż istniały rzeczy, które były w stanie ją zaskoczyć.
– Niby taki tępy, a jednak wielu rzeczy potrafi się domyśleć – powiedziała do siebie. – Nate również ma swojego opiekuna – mówiąc to, odwróciła się do swojego rozmówcy tyłem i wystawiła w górę rękę, jakby chciała się pożegnać. Jej powolne kroki skierowały się w las. – Nic mu nie grozi, w końcu do was wróci.
Ostatnie słowa rozpłynęły się echem wśród drzew. Oślepiający blask zanikającej postury sprawił, że Nathiel był zmuszony zacisnąć powieki.
Co za przeklęte babsko. Nie dość, że nie powiedziała słowa pożegnania to jeszcze go specjalnie oślepiła. Były jednak pozytywne strony. Przynajmniej wiedział już co działo się z Laurą i był o wiele bardziej spokojny. Od dziś zamierzał do niej mówić głośniej, wyraźniej i jeszcze więcej niż zazwyczaj. W końcu musi się obudzić. O Nate’a również mniej się martwił. To, że żył było dobrym znakiem. Ufał słowom Calanthe i wierzył w to, że w końcu do nich wróci.
„Dzięki, stara wiedźmo” – powiedział w myślach. Był pewien, że go usłyszała nim całkowicie zniknęła. Gdzieś w głębi słyszał jeszcze jej kpiący śmiech i niedopowiedziane słowa pożegnania.
Rażący blask zniknął, a on w końcu mógł otworzyć oczy. Był w tym samym miejscu i przy tych samych osobach co kilka minut temu. Las nie był już rozświetlony, na nowo pogrążył się w ciemnościach. Dopiero teraz Nathiel poczuł, że opanował go chłód. Blask, który przyniosła ze sobą Calanthe roznosił wokół siebie ciepło. Atmosfera, którą wokół siebie tworzyła była miła, w przeciwieństwie do świata realnego. Najwyraźniej to samo odczuwała reszta zgromadzenia. Większość z nich wyglądała na zawiedzionych, kilku otuliło się własnymi ramionami, próbując poradzić sobie z ogarniającym ich chłodem. Z całego zgromadzenia najbardziej zwyczajnie wyglądały la bonne fee, co w żaden sposób go nie dziwiło, w końcu to nie pierwszy raz, kiedy spotykają się z duchami w Halloween, reszta była najwyraźniej poruszona  Ethan wyraźnie zbladł, drżącą dłonią odgarniał włosy z czoła. Na jego twarzy widniało tak wiele emocji, że Nathiel nie był w stanie określić jak naprawdę się czuje. Z kim się spotkał? Z Calanthe? To spotkanie nie było możliwe, skoro matka Laury była razem z nim, a może jednak? Miał też innych przyjaciół ze starego Nox, może to o nich chodzi?
Aileen miała w oczach łzy, jej usta drżały, jakby właśnie zobaczyła ducha. Tak, to było dosyć rozsądne stwierdzenie. Darell również miał niecodzienną i niepodobną do siebie minę – jego zazwyczaj chłodna postawa zmieniła się na lekko zirytowaną, a może nawet i niepewną. Czyżby spotkał kogoś, kto wzbudził u niego silne emocje? Zdecydowanie najbardziej normalnie wyglądał Aren, który poza ciężkim westchnięciem nie wykazał oznak świadczących o spotkaniu z kimkolwiek. Może tak naprawdę nie miał nikogo zmarłego w świecie ludzi? Andi mimo chłodu wyglądała na zirytowaną, Nathiel domyślał się, że raczej nie miała nikogo, kogo mogłaby spotkać w świecie ludzi i była niezadowolona z tego powodu, że musiała zostać tutaj sama. Ostatnią osobą na którą spojrzał był jego przyjaciel, który stał tuż obok. Zaskoczył się tym, co zobaczył.
– Miałeś jakieś ciekawe spotkanie? – spytał spokojnie Sorathiel. Najwyraźniej chciał ukryć to, co naprawdę odczuwał.
Auvrey kiwnął głową.
– Bardzo ciekawe – stwierdził pokrótce. – Spotkałem kogoś, kto przekazał mi trochę nadziei – przerwał. Był za bardzo ciekawy i zaskoczony. Nie mógł zostawić swoich natrętnych myśli tylko dla siebie. – Płakałeś, Sorath? – spytał, unosząc brew do góry.
Blythe nie wyglądał na zażenowanego. Uśmiechnął się spokojnie i spojrzał przed siebie. Jedyną wskazówką na chwilę wrażliwości szefa organizacji Nox były szklane oczy.
– Stary, ostatnim razem widziałem gdy płaczesz jak – Auvrey przerwał. Tak, zdołał się tego domyślić. Ten fakt wywołał na jego twarzy uśmiech. – Spotkałeś Elisabeth i Arthura.
Blondyn kiwnął głową. Drobny uśmiech nie znikał z jego twarzy.
– I chyba wiem o co chodzi z tą nadzieją – szepnął, jakby do siebie.
Nathiel postanowił, że zakończy rozmowę. Nie musiał o nic dopytywać. Nie chciał wchodzić zbyt głęboko w to spotkanie. Sorathiel na pewno opowie o nim Amy, pomiędzy nimi może zostać zwyczajna, przyjacielska nić zrozumienia. Zdążył poznać rodziców swojego przyjaciela i wiedział, że wystarczająco podnieśli swojego syna na duchu. Właśnie tego było mu trzeba.
Jego spojrzenie powędrowało w stronę czarodziejek, które tuliły się ze sobą radośnie, jakby nie widziały się przez długi, długi czas. Madlene płakała, a reszta la bonne fee śmiała się radośnie, klepiąc ją po plecach. Na pierwszy rzut oka wyglądało to dziwnie, ale można było się domyślić, że jedna z nich płacze ze szczęścia, a reszta cieszy się z jej sukcesu. Najwyraźniej otwarcie portalu przywołującego dusze było czymś ciężkim dla każdej z nich.
Radość stopniowo opanowywała każdego, kto znajdował się w lesie. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że noc dusz była idealnym podsumowaniem pracowitego dnia. Teraz mogli rozejść się do domów i pójść spać z myślą, że wszystko było takie jak powinno być. Naładowani nadzieją, motywacją do działania, a przy okazji i zmęczeniem. Nathiel myślał teraz tylko o jednej rzeczy – chciał wrócić do córki i powiedzieć jej, że czuje się świetnie. Chciał przekazać Aurze swoją radość i wesołą wiadomość o tym, że jej mama niedługo powróci, muszą się tylko bardziej postarać. Uśmiech widniał na jego żywej twarzy, pozbawionej teraz zmęczenia. Wydawało się, że nic nie jest w stanie zniszczyć jego radości, a jednak istniało w lesie coś, co mogło sprowadzić go i resztę jego kompanów do rzeczywistości.
Wśród drzew rozległy się głośne, przerażające śmiechy. Niewątpliwie należały do zgromadzenia kobiet. Dopóki Auvrey nie spojrzał na la bonne fee, nie domyślał się, kto może czaić się oprócz nich w lesie. Na czyj widok dobre czarodziejki mogły się przerazić? Odpowiedź była tylko jedna.
– O nie – szepnęła Madlene. – Portal dusz nie do końca się zamknął.
Nikt oprócz la bonne fee nie wiedział co to oznacza. Tylko one zdawały sobie sprawę z tego jak może się zakończyć niezamknięcie portalu. Dwie pełne godziny jeszcze nie minęły, dusze choć niewidoczne dla zwyczajnych ludzi i demonów, wciąż wędrowały wśród drzew.
Atmosfera stała się ciężka. Nikt nie wiedział o co chodzi. Jedna z czarodziejek wykrzyknęła w pewnym momencie, aby uciekali, ale nikt z nich nie mógł się poruszyć – wszyscy zastygli w bezruchu, dziwiąc się swoim własnym odrętwieniem. Z oddali rozległ się mocny, kobiecy śpiew. Jego brzmienie było przerażające i u większości zgromadzonych wywołało gęsią skórkę. Nathiel czuł w głowie coraz większy ból, domyślił się jednak, że nie tkwi w tym sam – Aileen będąca pół demonem krzyknęła z bólu, Aren i Darell skrzywili się w podobny sposób. Tylko ludzie pozostali wyłącznie pod wpływem bezruchu.
Przerażający śpiew narastał, podobnie jak ból w skroniach demonów. Ten atak był skierowany właśnie w ich stronę. Miał na celu zniechęcenie nowicjuszy Nox?
Nathiel dostrzegł, że Aileen upada i traci przytomność, niewiele lepiej wyglądała pozostała dwójka. On sam miał wrażenie, że lada chwila wyzionie ducha. Co za przeklęte babsko darło tak mordę?
– Mad! – usłyszał dziewczęcy pisk. Głos należał do Patricii. – Śpiewaj!
Madlene potrząsnęła głową jak w transie. Usta i oczy miała szeroko rozwarte, jakby zobaczyła właśnie ducha. Jej zarumienione wcześniej poliki momentalne przybrały biały odcień, w oczach pojawiły się łzy.
– Śpiewaj, inaczej zginiemy! – syknęła Alex, spoglądając na nią gniewnie.
Niebieskooka la bonne fee wciąż jednak trzęsła głową, jakby była w dziwnym transie.
Zza drzew wyłoniła się czwórka dziwnie ubranych kobiet. I choć większość członków Nox widziała je po raz pierwszy, każdy zdążył się domyślić kim są. Już sam specyficzny ubiór przywoływał na myśl wiedźmy, poza tym la bonne fee uraczyły ich bardzo szczegółowym opisem wszystkich ich mocy i wyglądu.
Adelais Strayer – to zapewne ta białowłosa kobieta w nieskazitelnie czystych i wyprasowanych ciuchach. Była znakomitą chemiczką, potrafiła wykorzystać otoczenie w taki sposób, aby stało się niebezpieczne dla każdego, kto się w nim znajdzie, lubiła wielkie wejścia i pożegnania – zawsze wysadzała miejsca, z których odchodziła i nigdy się przy tym nie brudziła. Cecile Faires – blada dziewczyna o ledwo widocznych złotych oczach, które były przysłonięte rudą grzywką. W ręku trzymała starą księgę. Jej moc dotyczyła właśnie nich. Znała kilka doskonałych zaklęć wiążących się ze słowami, a z pomocą swojej księgi potrafiła przywołać niemałe dziwy. Celestine Lewellen – ponoć najstarsza, wiekowa wiedźma, która wygląda wciąż pięknie i młodo tylko dzięki swoim zdolnościom regeneracyjnym. Jej moc związana jest z potężnymi klątwami, których nie mogła używać jednak zbyt często – ponoć ją postarzały. Ostatnią z wiedźm była ich przywódczyni – Isabelle Evans. Ciotka Madlene, która posiadała tą samą moc co ona. Była jednak zdecydowanie silniejsza.
– Przemiłe spotkanie – odezwała się jako pierwsza. – Przesłodkie, bezradne, dobre wróżki i łowcy, których w końcu mamy okazje zobaczyć na żywo. – Isabelle zaklaskała w dłonie i zaśmiała się dźwięcznie. – Mam nadzieję, że koncert się podobał. Niestety, będziecie musieli zostać jeszcze na swoich miejscach, bo występ nie dobiegł końca. – Na jej ustach pojawił się niebezpieczny uśmiech. Gdy reszta wiedźm stała milcząco za jej plecami, ona obeszła każdego z wrogów, jakby chciała ich dogłębnie poznać. Nie wyrzuciła z siebie żadnego słowa, za to uraczyła wszystkich bolesną kołysanką, która raniła w nieokreślony sposób ich dusze. Nie było w tym momencie osoby, która by się nie skrzywiła.
Isabelle zakończyła swoją podróż na Madlene, co było dosyć uzasadnionym wyborem. Chwyciła ją w mocnym uścisku za podbródek i wbija paznokcie w skórę twarzy. Dziewczyna nie wyglądała, jakby coś ją bolało. Była sparaliżowana i przerażona, jakby dotknął ją sam diabeł.
– Mad, kochanie – zaczęła słodkim, zwodzącym głosem czarnowłosa wiedźma. – Jak zwykle nie możesz wydusić z siebie żadnego słowa, gdy mnie widzisz. Twoje przyjaciółki muszą czuć się zawiedzione. Przecież doskonale wiedzą, że tylko ty jesteś w stanie zniszczyć barierę mojego zaklęcia, ale… boisz się. Boisz się mnie, boisz się przeszłości.
Niebieskooka zacisnęła usta, patrząc w bok.
– Jest mi przykro, że moc w naszej rodzinie była dziedziczona w taki sposób. Chyba nie jest ci potrzebna. – Isabelle zaśmiała się dźwięcznie i wyprostowała z gracją. – Gratuluje otwarcia portalu dusz. – Zaklaskała głośno w dłonie. – Nie zrobiłaś tego od kiedy skoczyłaś siedem lat. Twoja matka może być dumna, że nareszcie zrobiłaś to we właściwy sposób.
– Mad, nie daj się jej – powiedziała spokojnym głosem Martha, patrząc na przyjaciółkę z powagą. Ta jednak nie zareagowała na jej słowa. Po polikach Madlene potoczyły się łzy.
– Tak – kontynuowała Isabelle – To, że zostałam wiedźmą to twoja wina i doskonale zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?
La bonne fee wciąż milczała.
– O czym ona pieprzy? – burknął nachmurzony Nathiel. Nikt jednak nie był w stanie na to odpowiedzieć.
Czarnowłosa wiedźma, zaczęła krążyć wokół bezradnych czarodziejek. Patrzyła przy tym w górę i wymachiwała teatralnie dłońmi.
– 31 październik, 14 lat temu – zaczęła opowiadać. – Byliśmy wtedy na tym samym cmentarzu. Młode, niedoświadczone wówczas cztery la bonne fee, moja droga kuzynka i ja. Radosna i pełna nadziei dziewczynka doskonale radząca sobie wówczas z mocą starożytnego śpiewu, stoi na tym o to pieńku – mówiąc to, wskazała na stary pień drzewa za sobą – Zaczyna swój koncert, który ma przywołać po raz pierwszy dusze. Coś jednak poszło nie tak. Była zbyt pewna siebie. Myślała o niebieskich migdałach, dlatego zamiast otworzyć portal czystych dusz, otworzyła ten najgorszy z duszami przepełnionymi złem.
                Madlene spuściła głowę w dół. Słone łzy zaczęły skapywać z jej twarzy i niknąć w trawie.
                – Ależ wtedy powstało zamieszanie! – Isabelle zaśmiała się głośno w irytujący sposób. – Dusze atakowały miasto, zginęło wielu ludzi! Dziewczynka sprawiła nawet, że jedna z jej przyjaciółek przepadła! Ale obok była jedna la bonne fee, która skutecznie zamknęła zły portal. – Kobieta znów stanęła naprzeciwko Mad i uniosła jej podbródek do góry. Na twarzy dziewczyny malował się nieopisany ból. – Rada nie wezwała do siebie dziewczynki z zamiarem usunięcia jej pamięci i mocy. Nie. Wyczuli wówczas silniejszą moc o którą oskarżyli jej ciotkę. Nie chciała wydać swojej przerażonej, maleńkiej dziewczynki, która była dla niej równoczesnym pocieszeniem życia i zazdrością z powodu tego, że nie mogła mieć na własność żadnego dziecka – tu wiedźma się skrzywiła – W zamian za to, musiała zabić czarodziejską radę i zniknąć raz na zawsze ze świata la bonne fee, żeby stać się potępioną. Tak, tak nas zwą. Wiedźmami, potępionymi. Nie zasługujemy bowiem na miano dobrych czarodziejek. Stoczyłyśmy się po to, by stać się potężniejsze niż one. I dobrze się stało.
                – Nie słuchaj jej, chce cię pogrążyć – syknęła Alex, przerywając długą opowieść przewodniej wiedźmy. – To nie jest twoja wina. Byłaś dzieckiem, a ona wcale nie musiała ratować ci tyłka. Rada popatrzyłaby na ciebie przychylniej, gdyby wiedziała, że masz dopiero siedem lat i to twoje pierwsze przywołanie. Nie straciłabyś wtedy mocy, pamięci, ani nas.
                – Alex ma racje, Mad – odezwała się cichym, przestraszonym głosem Patricia. – Jesteś jedyną osobą, która może jej teraz zagrozić i dlatego chce cię uciszyć. Pamiętaj, że żadna z nas nie ma ci tego za złe. Wiem, nie było mnie tego dnia z wami, ale wiem, że nie zrobiłaś tego specjalnie.
                – Nie możesz wiecznie uciekać – skwitowała Martha. – Każdy popełnia błędy. To, że dziś otworzyłaś właściwie portal oznacza, że jesteś gotowa, aby walczyć z własnymi słabościami.
                Madlene otworzyła drżące usta, jednak Isabelle szybko wróciła do kontrataku. Zaczęła śpiewać, przez co la bonne fee umilkły. Skutecznie zamknęła im buzie.
                Wiedźma wyprostowała się dumnie, z wyższością. Wyraz triumfu odmalowywał  się na jej twarzy. Machnęła dłonią do swoich towarzyszek.
                – Jedna z głównych zasad potęgi potępionych – zaczęła – Robienie tego, czego nie wolno la bonne fee: pożeranie zmarłych dusz.
                Nikt nie wiedział co się wkoło dzieje. Zdawało się, że tylko la bonne fee mogły widzieć dusze. Ich przerażone miny świadczyły o tym, że wiedźmy robią coś naprawdę strasznego. Dla zwyczajnych członków Nox wyglądało to jak łapanie czegoś niewidzialnego w górze.
                Nathiel miał już dosyć tej paplaniny i tchórzostwa wiedźm. Fakt, mogły im zagrozić, ale co z tego? Oni też byli silni. Jego najlepszą bronią od lat była jedna cecha: bezczelność.
                – Co za puste krowy? – spytał głośno, kpiącym tonem głosu. Jego twarz wyrażała teraz wielkie niezadowolenie. Usta wykrzywiały się, jakby zobaczyły coś naprawdę ohydnego. To najwyraźniej ugodziło kobiecą dumę wiedźm. Wszystkie spojrzały w jego kierunku groźnie.
                – Masz odwagę, Nathielu.
                Isabelle zaczęła kierować kroki w jego stronę. Sama nie wyglądała teraz na zadowoloną. Wiedźmy pragnęły bezwzględnej potęgi, władzy i strachu, miały wysokie mniemanie o sobie. Nikt nie mógł się im sprzeciwić nawet jednym słowem.
                Gdy stanęła naprzeciw demonicznego łowcy, obdarzyła go niemiłym, krzywym uśmiechem.
                – Słabe to wasze zaklęcia – prychnął chłopak, patrząc prosto w jej chłodne oczy. – Jestem po prostu mniej ruchliwy. W sumie można was uznać za tchórzy. Lepiej pójść na łatwiznę i nas wszystkich unieruchomić niż się pomęczyć, pewnie – mówił z sarkazmem.
                Isabelle nie miała zadowolonej miny, próbowała jednak grać twardą.
                – Uroczy i równie pyskaty demon – syknęła, dotykając go chłodną dłonią w polik.
                – I niestety zajęty – odpowiedział Auvrey. Po tym zrobił coś, czego nikt się nie spodziewał. Wyrwał się z sideł zaklęcia i uderzył z całej siły pięścią prosto w twarz wiedźmy, która aż zatoczyła się po ziemi. Wszyscy byli zaskoczeni. Dzięki niemu zaklęcie osłabło i reszta mogła się poruszyć. La bonne fee dłużej nie czekały. Alexandra natychmiastowo zajęła się zamykaniem portalu, a Patricia stworzyła lodową ścianę odgradzającą wiedźmy od nich. Wszystkie czarodziejki wiedziały, że nie poradzą sobie z tak potężnym wrogiem w tak lichym składzie, jednak mogły próbować się od nich odgrodzić i zdobyć trochę czasu na ucieczkę.
                Isabelle przetarła zakrwawione usta rękawem sukienki i otworzyła buzię. Nathiel skutecznie przygniótł ją jednak do ziemi i przyłożył nóż do gardła.
                – Gadaj co się dzieje z departamentem – syknął do niej.
                Wiedźma wyglądała na rozbawioną, nie chciała odpowiadać na to pytanie. Zanim Auvrey na dobre się wkurzył, lodowa ściana oddzielająca ich od reszty wiedźm pękła z głośnym trzaskiem. Kilka wykrzywionych potworów przypominających zombie, zaczęło sunąć w ich stronę – najwyraźniej przywołała je jedna z wiedźm. Druga znalazła się tuż obok demona i z chłodnym uśmiechem rozlała przed nim fiolkę tajemniczej mikstury. Auvrey odskoczył w ostatniej chwili, tak więc wybuch niewiele mu zrobił.
                Uwolniona Isabelle natychmiastowo zabrała śpiewający głos. Na przekór niej wyszedł jednak inny, bardziej delikatny. Zdziwieni łowcy patrzyli na zaczerwienioną od płaczu Madlene, która z twardą miną stąpała teraz w stronę swojej ciotki. La bonne fee wyglądały na zadowolone, nie siedziały jednak w miejscu. Zaczęły atakować pozostałe wiedźmy. Sorathiel w tym czasie zdążył wydać rozkazy. Darell miał wynieść stąd nieprzytomną Aileen, Aren w raz z Ethanem i Andi pomóc w walce la bonne fee.     
                 Po lesie niosły się dwa głosy, mieszające się ze sobą w obcych pieśniach. Zirytowana Isabelle śpiewała coraz głośniej i nerwowo, Madlene wciąż miała ten sam, spokojny głos. Wokół nich zaczęły dziać się różne, dziwne rzeczy. Ostre kolce zaczęły wyrastać spod ziemi, pragnąc dopaść walczące czarodziejki i łowców, a potem zamieniały się w długie ramiona bluszczy, oplatające podłożę. Dookoła nich rozpaliła się zapora ogniowa, uniemożliwiająca ucieczkę i raniąca uciekającego Darella, a potem nagle została ugaszona przez ulewę, która trwała jeszcze przez długi czas i moczyła walczących. Isabelle była coraz bardziej zirytowana zniweczonymi planami. Zadawała sobie pytanie, gdzie popełniła błąd, gdy starała się ją zniechęcić?
                Reszta wiedźm miała się zdecydowanie lepiej. Łowcy i czarodziejki nie stanowiły dla nich wielkiego zagrożenia. Choć czasem udało im się je drasnąć, to jednak wciąż miały nad nimi przewagę. Pioruny i ogień mieszały się ze sobą w górze, coraz to nowsze i bardziej wymyślne potwory nacierały na łowców. W pewnym momencie stworów było zdecydowanie za dużo i ochrona tyłów czarodziejek niewiele dawała. Zombie podobne potwory zaczęły atakować nawet je. Jeden z nich wgryzł się w łydkę Patricii, wyłączając ją z walki. Próbowała jej pomóc Alex. Martha niewiele mogła zdziałać wobec trzem wiedźmom, szybko została przez nie rzucona w daleki kąt lasu, gdzie z wielką siłą uderzyła w drzewo. Nathielowi jako jedynemu udało się dobiec do jednej z wrogich kobiet. Ze złością wbił exitialis w plecy Celestine, która była odpowiedzialna za krzywdę Marthy. Ta wrzasnęła z bólu. Kolejne starcia nie były jednak owocne jak to, bo choć wyłączył z gry jedną wiedźmę, reszta wciąż dawała sobie radę. Cecile przywołująca demony skierowała dłoń ku niebu, skąd wielki podmuch wiatru strącił ich wszystkich we wschodnie skrzydło lasu. Nikt z nich nie miał łagodnego upadku. Wykorzystując chwilę niestabilności wrogów, Cecile wyjęła ze swojej magicznej księgi niewidzialną broń. Bez słowa przekazała ją Adelais, która powolnym krokiem podeszła do Madlene. Dziewczyna była tak skupiona walką, że nie zauważyła, kiedy wroga wiedźma wbiła jej w plecy niewidzialny miecz. Jej śpiew urwał się i przerodził w głośny krzyk bólu, a Isabelle zatriumfowała. Ognista zapora powróciła we władanie lasem. Drzewa wkoło zaczęły płonąć, zrobiło się niebezpiecznie gorąco.
                – Znikamy. – Adelais spojrzała znacząco na Isabelle, która strzepała resztki brudu ze swojej długiej spódnicy. Kiwnęła do swojej towarzyszki głową i w raz ze zranioną Celestine pod ramieniem, rozpłynęły się w dymie.
                – Co tu się do cholery dzieje? – warknął Nathiel, ocierając polik z którego powoli ulatniał się ciemny, demoniczny dymek, świadczący o zranieniu. Mimo wszystko miał szczęście. Ucierpiał w mniejszym stopniu niż większość jego towarzyszy.
                – Musimy stąd uciekać – odezwał się Sorathiel. Miał zakrwawioną koszulkę i twarz. Wciąż jednak trzymał się na nogach. Zdołał nawet podnieść Ethana, który również nie wyglądał najlepiej.
                – Dookoła jest zapora ogniowa. Jest za wysoka, żeby się przez nią przedostać – odezwała się Alex.
                – Spokojnie. – Głos rozsądku o imieniu Aren zaczął iść kulejącym krokiem w stronę zapory. Już po chwili rozłożył na bok ręce i sprawił, że woda rozlała się znikąd, częściowo gasząc pożar. Gdy jednak przestał używać mocy pół demona wody, ogień znowu wrócił.
                – To ogień, który wywołała magia – odezwała się zbolałym głosem Martha. – Nie zniknie nawet, jeśli go ugasimy. Możemy się tylko przekraść pomiędzy falami wody Arena.
                – Ale co w takim razie z lasem? – spytał Ethan.
                – Zaklęcie Isabelle będzie trwało jeszcze przez kilka minut, a potem zniknie samo, ponieważ go nie kontroluje. Nie możemy tu jednak zostać dłużej, ogień powoli zaczyna docierać do nas. – Alex westchnęła ciężko, zakładając ramię zranionej Patrycji na swoje barki.
                – Aren może umożliwić nam ucieczkę, a gdy będziemy już na zewnątrz, spróbuję z lodem – tym razem Patricia zabrała głos w tej sprawie.
                Blondyn kiwnął głową.
                – Ruszajcie – na tym zakończył rozmowę. Już po chwili pierwsza partia łowców zaczęła przekradać się przez wodospad wody na zewnątrz. Została tylko jeszcze jedna kwestia.
                Nathiel podszedł do leżącej na ziemi Madlene i szturchnął ją butem. Miał dziwne wrażenie, że wydała z siebie ostatnie tchnienie i nawet nie wiedział dlaczego. Co takiego się stało? Nie patrzył, gdy walczyła ze swoją ciotką. Z wierzchu nie miała żadnych ran, po prostu leżała jak długa na ziemi i nie ruszała się. Czy w ogóle oddychała?
                – Jest wewnętrznie zraniona – oświeciła go Martha, która stanęła obok niego. Krew ściekała jej z czoła, zalewając prawe oko, które najwyraźniej również nie było w dobrym stanie. – Wiedźmy użyły niewidzialnej broni, żeby ją uciszyć. Żyje.
                Auvrey nie zadawał pytań. Po prostu zarzucił omdlałą czarodziejkę na plecy i wraz z resztą opuścił w strugach wody zaporę ogniową. Aren również wydostał się na zewnątrz – topniejąca ściana lodu wytworzona przez Patricię umożliwiła mu ucieczkę. Nie była to długa chwila, ale udało mu się uniknąć uszkodzeń spowodowanych przez ogień – ucierpiała tylko jego koszulka, którą szybko jednak ugasił wodą.
                Wszyscy zgromadzeni stali lub leżeli na chodniku przyglądając się niknącej gdzieś w oddali barierze ognia. Zaklęcie Isabelle zaczęło słabnąć i tracić na sile, aż w końcu zniknęło. W tym czasie zupełnie nikt się nie odzywał.
                Przegrani czy wygrani? Sądząc po szkodach jakie odniosły wiedźmy, a nie odniosły prawie żadnych – pomijając Celestine, która została zraniona przez Nathiela, mogli poczuć się raczej przegranymi. Było ich dwa razy więcej, a jednak nikt nie wyszedł z tej akcji bez szwanku. Nikt nie potrafili wyrzucić z siebie żadnego słowa. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej poczuli jak bardzo są bezradni wobec złych mocy. A to przecież tylko czwórka wiedźm. Co będzie, jeżeli departament również wychyli głowę z Reverentii? Mogą sobie nie poradzić.
                Gdy ogień wydał ostatnie tchnienie, młody szef organizacji podniósł się z klęczek. Wciąż patrzył się przed siebie, jakby gdzieś tam, daleko widział niegasnący ogień. Zwęglone drzewa i trawy połyskiwały czernią wśród blasku ulicznych lamp. Las wyglądał mroczniej niż kiedykolwiek wcześniej.
                Miażdżąca porażka sprawiła, że nikt nie był w stanie otworzyć ust. Każdy czekał na słowa Sorathiela. Nikt się ich jednak nie doczekał. Blondyn spojrzał w ich stronę z malującą się na twarzy bezradnością, tak niepodobną do jego osoby. Najwyraźniej nie potrafił wyrazić swoich uczuć. Nie musiał. Wiedział, że wszyscy czują to samo co on. Zawód, przerażenie, rozpacz, bezradność. I jeszcze dużo czasu upłynie, nim wraz z ich ranami znikną te dołujące emocje.
                – Wracajmy.
                Zgromadzenie łowców i czarodziejek bez słowa skierowało powolne kroki ku organizacji.
                Nadzieja, która jeszcze niedawno kwitła w ich sercach, teraz zaczynała więdnąć, rzucając swoje płatki w czarne zgliszcza lasu.