niedziela, 27 marca 2016

[TOM 2] Rozdział 31 - "Aby się wznieść, musisz upaść"

Rozdział przed skokiem o rok wprzód. Wiele fragmentów z różnymi postaciami, a i tak propsuję ojczulka i Soriela. Jak tak to sobie czytam, wydaje mi się być wizualnie lepszy niż ostatni rozdział. Może to dlatego, że przed skokiem. Później robi się trochę... gorzej. Tak jak podejrzewałam, stanęłam na rozdziale 34 i jestem załamana. Może w końcu ruszę. Może. Póki co jestem na etapie 3-dniowego poprawiania shota. 
Dzisiaj wypadły święta, tak więc przy okazji życzę smacznego jaja i wesołych świąt!
***

                Ciszę wśród kamiennych, ciasnych ścian, przerwało głośne warknięcie mieszane z tłumionym bólem. 
                Do połowy nagi demon zaciskał ironicznie uśmiechnięte usta i oddychał głośno, próbując opanować cierpienie, zadane mu w nadmiarze. Był przypięty ciężkimi kajdanami do chłodnej ściany nieludzkiego więzienia. Czuł się jak średniowieczny więzień, któremu lada chwila, po ciężkich torturach zetną głowę pod gilotyną. Doskonale wiedział, że los nie będzie dla niego łaskawy. Albo zgnije w tych lochach torturowany dzień za dniem, albo w końcu przystanie na żądania swojego kata.
                To było takie zabawne! Miał ochotę śmiać się pełnymi płucami! Buzia nie chciała mu się zamknąć – słowa wylewał w chłodną przestrzeń jak wodospad.
                – Nie spodziewałem się, że masz tak wyrafinowany gust i zdolności malarskie! Nie, czekaj, może jednak rzeźbiarskie? Tak, rzeźbiarskie! Nie zmyjesz tych finezyjnych zygzaków na mojej klacie zwykłym rozpuszczalnikiem – mówił, robiąc przerwę na zduszony jęk bólu, spowodowany kolejnym, bolesnym ciosem prosto w pierś. Kat nie był łaskawy, na dodatek nie ruszały go jego słowa. – Cóż za elegancja! Powinieneś zająć się robieniem tatuaży w Reverentii, zarobiłbyś miliony! – Tym razem z ust wyrwał mu się głośny, chrapliwy śmiech. Nóż ponownie pogłaskał go po żebrach, robiąc bolesne wgłębienie. Ile był w stanie znieść? Dużo. Nie przeleciał jeszcze tysiąca dziewczyn, a więc jego życiowa misja wciąż trwała. – Mogę być twoim pierwszym, darmowym klientem. W sumie to już nim jestem, w końcu jesteśmy rodziną. Wielką, kochającą się, pieprzoną rodziną! – Chłopak spojrzał z równoczesnym gniewem i wyrzutem na swojego towarzysza-kata. – Muszę cię poprosić o wyrycie wielkiego serca na środku ze strzałą i wielkim „P” w środku. Ach, na dole powinien być jeszcze napis: „ojciec mnie bije, więc nie mogłem się u ciebie zjawić, ale za to mam fajny tatuaż z przeprosinami”. Czekaj, zapomniałem, że nie umiesz pisać! – Śmiech ponownie poniósł się echem po kamiennych ścianach, w końcu został jednak zagłuszony okrzykiem bólu.
                Exitialis zwisało z jego piersi blisko demonicznego serca. Oprawca stał nad nim i z miną bez wyrazu przyglądał się jego cierpieniu. Nie mógł już zliczyć ile ciosów mu zadał. Wiedział, że nie będzie łatwo, a z drugiej strony to całkiem zabawne i odprężające zajęcie. Ranienie kogoś to kwintesencja życia demonów.
                – Gadasz o wiele więcej niż twój przygłupi brat – odezwał się ojciec po długiej chwili milczenia. – Gęba ci się nie zamyka.
                – I widzisz? – spytał demon kpiąco. – Trzeba było zostawić przy życiu mnie, a nie tą niedorajdę życiową z dwójką dzieci na karku.
                – To nie przypadek, że żyjesz. Zostawiłem cię przy życiu właśnie na tą piękną okazję.
                – Ach, więc do tortur! No, tak, czasem każdy szef wielkiej organizacji musi się odprężyć, wbijając swojemu synowi noże w klatę. – Po tych słowach chłopak znów został zraniony, tym razem nie wydał z siebie jednak żadnego dźwięku. – Tak mi rób, maleńki, uwielbiam łaskotki!
                Psychopatyczny śmiech podrażnił uszy bezlitosnego kata, przez co postanowił sprawić swojemu dziecku jeszcze większy ból. Teraz naraz wbił mu dwa noże exitialis w ramiona. Demon umilkł. Nie był już w stanie śmiać się i żartować. Był wyczerpany. Ciemny dym unoszący się z jego ran przysłaniał mu widok na ojca, który wciąż stał niewzruszony w miejscu. Nie mógł go nazwać demonem, był po prostu bezwzględną bestią, niszczącą wszystko, co się rusza.
                – Coś się stało, synu? – Mężczyzna udał zdziwienie. – Nagle się zamknąłeś. Nie tego oczekiwałem po moim potomku.
                Chłopak milczał, dysząc ciężko. Nie mógł z siebie wyrzucić żadnego słowa, ale jego szmaragdowe oczy wciąż patrzyły na ojca z pogardą.
                Był dzisiaj umówiony. Często kłamał i zwodził innych, ale gdy umawiał się z kimś na określoną godzinę to zawsze dopełniał obietnicy. Dziś uniemożliwiło mu to spotkanie z kilkoma demonami z Reverentii. Zaciągnęli go siłą do krainy, gdzie nigdy w życiu nie był – w końcu urodził się w świecie ludzi. Musiał przyznać, że widoki były tu niezłe, jednak aura przeklęta i mroczna. Zdecydowanie wolałby przebywać teraz w domu swojej niewinnej koleżanki, której obżarłby całą lodówkę.
                Wydostanie się stąd? To bardzo wątpliwe. Ojciec zadbał o to, aby nie miał możliwości ucieczki. Zostało mu znosić tortury i czekać na śmierć. Przecież przystanie na warunki kata nie wchodziło w grę. Nie bez korzyści.
                – Zgodzisz się w końcu grzecznie być moją marionetką? – Mężczyzna pochylił się ku synowi. – Inaczej cię zabiję.
                – Już mówiłem. Nie stoję po żadnej stronie i nikogo się nie słucham, żyję według własnych zasad. W dupie mam te wasze kłótnie z łowcami, wiesz? Ciachajcie się nożami nawzajem, a mnie zostawcie do cholery w spokoju, na nic wam się nie przydam – warczał demon.
                – A więc wybierasz śmierć? – spytał powolnie ojciec, przyglądając się z uśmiechem ostrzu exitialis. Jego syn milczał. Dlaczego miałby nagle przystać na propozycje czy może raczej groźbę osoby, która zostawiła go na pastwę losu, ledwo żywego, gdy był jeszcze mały?  Jak mógł zrobić coś dla kogo, kto zabił jego siostrę i matkę, zmienił jego szczęśliwe życie w piekło i zmusił do przetrwania w samotności? Po prostu tego nie zrobi. Choćby miał zginąć.
                – Taaaak – powiedział przeciągle demoniczny ojciec i wyprostował się. Na swojego syna zaczął patrzeć z góry. Dosadnie pokazywał, że jest ponad nim. – Wiedziałem, że tak łatwo się nie zgodzisz. Mam jednak dla ciebie idealną propozycję.
                Czarnowłosy spojrzał spod przydługiej grzywki na winowajcę swojego losu. Lubił propozycje. Dlatego liczył na całkiem interesującą.
***
                Wśród czterech ścian siedziby organizacji Nox, panowała przejmująca cisza. Od czasu do czasu było tylko słychać krzątanie się gospodyni domowej, która z troską w oczach krążyła wokół rannych. Ze swoim białym, kuchennym fartuchem przypominała teraz pielęgniarkę, dbającą o pacjentów w krytycznym stanie. Niektórzy ze zgromadzonych patrzyli na nią z pewnym zawstydzeniem, inni starali się na nią nie patrzeć w ogóle, wszyscy byli jej jednak wdzięczni. To jedyny duch walki, który pozostał wśród nich i wciąż krążył obok ich głów, powtarzając:
                – Rozchmurzcie się, ważne, że wyszliście z tego cało.
                Największą porażkę wśród zgromadzonych poniósł Sorathiel. Był głową tej organizacji, a mimo tego, przy niespodziewanej misji nie potrafił w odpowiedni sposób zarządzić działaniami swojej grupy. Wszyscy ucierpieli i to bez wyjątku – jedni po prostu mniej, inni więcej. Każdy siedział na swoim miejscu ze spuszczoną ku dołowi głową. O czym myśleli? O tym, żeby przestać walczyć, bo nie ma to sensu, czy o tym jak wielką przewagę mają nad nimi sojusznicy wrogów? Wiedźmy z pewnością nie były łatwymi przeciwniczkami. W czwórkę zrobiły potężne zamieszanie, mało się ich nie pozbywając. Jaki miały cel? Rzeczywiste pożarcie dusz, aby wzmocnić swoją siłę, nastraszenie ich, czy pozbycie się? Nie, to demony musiały je na nich nasłać. Reverentia miała oczy dookoła głowy, obserwowała każdy ich ruch. Departament nie wychylał nosa ze swojej krainy, wiedział, że kogoś tak słabego może zniszczyć na odległość, nie brudząc nawet rąk.
                Sorathiel nie mógł znaleźć w sobie motywacji. Patrzył nieprzerwanie na Amy, która ze zmartwionym uśmiechem krążyła między ludźmi. Była jedyną osobą, która mogła coś zmienić. Była jego motywatorem, impulsem do działania, osobą, która w niego wierzyła. Chciał przynajmniej na odległość załapać od niej trochę optymizmu. Jego drugi motywator – Nathiel, najwyraźniej sam nie był pewien ich działań. Trzymał na kolanach szczebioczącą wesoło córkę, która nie przejmowała się smętnymi minami otoczenia. Wymachiwała walecznie maleńką piąstką, jakby chciała zmusić ich do kontrataku. Na twarzy Auvreya dostrzegł w tym momencie uśmiech. Czyżby jego córka pełniła taką rolę jak Amy dla niego? Nie było tu w końcu Laury, miał tylko ją.
                Pocieszycielka Nox nareszcie zatrzymała się przy nim. Posłała mu zmartwiony uśmiech i pogładziła czule po zranionym poliku, którym szybko się zajęła. Wyglądała niesamowicie z tym swoim wielkim skupieniem. Sorathiel nie mógł się nie uśmiechnąć.
                – I co – zaczął znienacka Nathiel – Zamierzamy tak siedzieć w ciszy i smęcić, że dostaliśmy po dupie?
                Zgromadzeni milczeli. Niektórzy wciąż mieli spuszczone w dół głowy.
                – Hej, to wasze pierwsze starcie. Ważne, że wróciliście cali – dodała łagodnym, pokrzepiającym głosem Amy, uśmiechając się do reszty.
                – Po raz pierwszy się z tobą zgodzę – poparł ją Auvrey.
                – Wiedźmy nie użyły nawet połowy swoich mocy – odezwała się smętnie Alex. – Gdyby użyły wszystkich naraz, po prostu zdechlibyśmy na miejscu.
                – Tak, wiedźmy po prostu się nami bawiły – poparła ją Martha, wzdychając ciężko. – Nie możemy dopuszczać do bezpośredniego starcia z nimi. Gdy się wkurzą, nie jest dobrze.
                Na tym rozmowa chwilowo się zakończyła. Nikt nie zamierzał zawierać ponownie głosu w tej sprawie. To nic nie pomagało. Minie jeszcze wiele czasu, zanim podniosą się z częściowej porażki. Wtedy znowu będą musieli stanąć twarzą w twarz z wiedźmami, a może nawet i z departamentem. Obecnie nie są gotowi na taką walkę. Muszą zbierać siły, muszą zbierać członków. Jeszcze długa droga przed nimi.
                Sorathiel nie potrzebował więcej słów. Wiedział, że porażki są nieodłącznym elementem życia. Nox nie zawsze było niezwyciężone. Byli dobrzy w likwidowaniu demonów, które władały nad cieniami przypadkowych osób, ale w starciu z departamentem zazwyczaj przegrywali. Sam Hugh powtarzał zawsze, że jeżeli nie muszą, niech nie pchają się do walki z nimi. Sorathiel uważał inaczej. Żeby pozbyć się mniejszego zła, trzeba było zniszczyć większe zło. Ostatnio ilość demonów pobocznych i słabszych zwiększyła się na tyle, że mieli na Ziemi ręce pełne roboty. To znak na to, że departament ma się dobrze, a demony czują się bezkarne, bo wiedzą, że ktoś ich poprowadzi i ochroni. Jednak departamentowi zależało tylko na sile, nie obronie kogokolwiek.
                Mimo, że dobro miało w tym przypadku mniejsze prawdopodobieństwo zwycięstwa, powinni próbować. Bo kto nie próbuje, ten nie osiąga celu.
                – Trzeba nam czasu – stwierdził Sorathiel.
                – Zdecydowanie – poparł go Ethan, uśmiechając się pod nosem. Bardziej niż ktokolwiek wiedział, jak nisko można upaść, żeby potem znów wznieść się na wyżyny.
***
Księżyc wkradał się przez okno jak nieproszony gość, próbując użyć swojego rażącego blasku do pobudzenia wszystkich śpiących. 
Z zagłębienia poduszki wynurzył się cichy, dziewczęcy jęk, będący efektem budzenia księżyca. Na szafce nocnej płonęły zapachowe świeczki, dookoła niósł się delikatny zapach róż, wszystko było takie ciepłe i odprężające. Do pełnego szczęścia brakowało tylko ciepłej herbaty i ciekawej lektury. No i swobody w ruchach. Czuła się dziwnie odrętwiała. Z trudem mogła ruszać ręką, a co dopiero nogami. Na szczęście z otworzeniem oczu nie miała problemu.
Dziewczyna spojrzała w znajomy sufit z delikatnym wgłębieniem. To efekt zabaw małych czarodziejek, które próbowały złączyć w tym pokoju wszystkie swoje moce i stworzyć wybuchową kulę. Nikt nie przewidział wtedy, że eksperyment się powiedzie, ale stracą nad nim kontrolę. To przywoływało wspomnienia.
Na jej twarzy pojawił się drobny uśmiech. Specjalnie zakazała swojemu ojcu pozbycia się tej dziury. Można powiedzieć, że to dzięki niej, gdy się budziła, od razu wiedziała w jakim miejscu się znajduje. W swoim własnym, przytulnym i bezpiecznym pokoju, w azylu własnych myśli i czynów.
– Dobry wieczór.
Dziewczyna rozszerzyła oczy w zdziwieniu. Jej poliki momentalnie spłonęły rumieńcami. Tak, zdążyła zapamiętać ten męski, spokojny głos. Gdyby jej ręce nie odmawiały teraz współpracy, zapewne zakryłaby się w panice całą kołdrą. Zamiast tego, zamknęła gwałtownie oczy. Co za głupi pomysł, przecież już wie, że nie śpi!
W pokoju rozległ się dźwięczny śmiech.
– Przecież widzę, że nie śpisz, Madlene.
Mad otworzyła jedno oko i spojrzała na swojego rozmówcę z niewinnym uśmiechem. Zaczęło ją zastanawiać co robił w jej pokoju i dlaczego nie było tutaj dziewczyn. Zostawiły ją na pożarcie pół demonowi? No, nie! Przecież nawet nie może się ruszyć!
– Co się stało? – spytała niepewnie, orientując się po swoich ruchach, że nie jest z nią najlepiej.
– Twoje koleżanki nazwały to „wewnętrznym zranieniem” – stwierdził spokojnie Aren.
La bonne fee zrobiła zdziwioną minę. Tak, przypominała sobie. Pierwszy raz walczyła ze swoją ciotką. Była jak w transie, dumna z tego, że potrafiła jej się przeciwstawić. A potem ktoś zaatakował ją od tyłu niewidzialną bronią. Wewnętrzne zranienie było bardzo bolesne dla czarodziejek. Wysysało z nich całą moc i energię, przez co traciły przytomność nawet na kilka dni. Ile tu już leżała? Musiało minąć trochę czasu.
Dla pewności Madlene zanuciła cichą piosenkę pod nosem. Uśmiechnęła się do siebie znacząco, gdy nie uzyskała upragnionego efektu. Została całkowicie pozbawiona mocy. Przy dobrych wiatrach powróci do niej dopiero za jakiś tydzień lub dwa tygodnie.
– Czujesz się lepiej? – zapytał z nagła Aren.
– Lepiej – stwierdziła Mad, starając się uniknąć jego wzroku. – C-co… co tu tak w ogóle robisz? – Spojrzała na niego ukradkiem, jednak szybko odwróciła głowę w drugą stronę. 
– Pilnuję cię. Nie byłem potrzebny w organizacji, za to twoje przyjaciółki musiały tam zostać i ustalić kilka ważnych rzeczy z Sorathielem.
– A-ach tak?
Dziewczyna czuła jak rumieni się coraz mocniej i mocniej. Serce waliło jej tak, jakby miało za chwilę wylecieć z piersi i uciec przez okno w świat. Przebywanie w jednym pokoju, oświetlonym romantycznym blaskiem świec i księżyca, razem z prawie obcym chłopakiem, nie wróżyło niczego dobrego. Czuła się zawstydzona.
– Wychodzi na to, że musimy przełożyć nasze spotkanie.
Zdezorientowana Mad spojrzała na chłopaka. Dopiero chwilę potem przypomniało jej się, że przecież zgodziła się pójść z nim na randkę. Randkę? Można tak to nazwać? Nigdy na żadnej nie była. To takie stresujące!
– Jesteśmy tutaj sami – stwierdziła nieśmiało Mad. – N-nie, żebym coś sugerowała, po prostu to prawie tak jak… jak… – nie mogła z siebie wydusić tego jednego, jedynego słowa.
– Randka – dopowiedział za nią Aren. Madlene patrzyła w jego uśmiechniętą twarz i błyszczące, pochmurne oczy. Był dziwnie radosny. To pewna odmiana w jego spokojnej i dosyć bezwyrazowej postawie – nareszcie wykazał więcej emocji. Wyglądał teraz jak mały dzieciak – jego twarz była okrągła, policzki pucołowate, z niewielkimi, ale uroczymi dołeczkami. I pomyśleć, że to tylko za sprawą szczerego, szerokiego uśmiechu. Sama, choć nieświadomie, zaczęła się uśmiechać.
– Gdy już wyzdrowiejesz, chciałbym cię zabrać w inne miejsce – dodał Aren, poprawiając jej kołdrę. Był teraz tak blisko, że miała ochotę spłonąć i stać się garstką popiołu, porwaną przez wiatr. Patrzyła się w profil jego twarzy i zaciskała usta. Próbowała powstrzymać się od powiedzenia czegoś głupiego. Czy on zaczynał się jej podobać?
Aren spojrzał w jej twarz. Nie była w stanie oderwać od niego oczu. Mogła tylko uśmiechnąć się niewinnie jak dziecko, które zostało przyłapane na gorącym uczynku. Za ten gorący uczynek została jednak poklepana po głowie. Może dla Arena była jak dziecko?
– Lubię twoje oczy – powiedział chłopak. – Przypominają bezchmurne, letnie niebo.
– Dz-dziękuję – odpowiedziała Madlene. – Twoje też są ładne. Ale przypominają pochmurne niebo w deszczowy dzień.
– Idealnie się uzupełniamy.
Blondyn puścił jej oczko i wyprostował się na krześle. Dziewczyna miała już dosyć ogromu zawstydzenia, którego dostarczał jej Aren. Dlaczego był taki bezpośredni i pokazywał w dosadny sposób, że jest nią zainteresowany? To sprawiało, że miała ochotę uciec. Uciec, ale nie od niego, a w jego ramiona. Co za dziwne wyobrażenie! Nie mogłaby się tak do niego bezkarnie tulić!
– Mogę cię przytulić? – Te przedziwnie zawstydzające słowa padły z jej ust zanim zdążyła je przemyśleć. Tym razem to Aren był zaskoczony. Czyżby dostrzegła na jego twarzy delikatnie różowe plamy? A może to tylko złudzenie spowodowane bladym światłem świec? 
Chłopak szybko odzyskał równowagę. Kiwnął głową i pochylił się nad nią, obejmując ją delikatnie jak coś kruchego. Zażenowana Madlene mogła tylko wtulić głowę w jego ramię.
No, pięknie. Leży tu, wewnętrznie zraniona, wśród romantycznie płonących świec i tuli się z prawie obcym chłopakiem. Nigdy nie zrozumie swojego systemu działania. Potrafiła palnąć coś zanim pomyśli. Mimo wszystko – wcale nie było jej źle. Czuła się bezpiecznie, po raz pierwszy odkąd skończyła siedem lat. Miała ochotę zasnąć w tych ramionach. Mogłaby nawet zgasić światło – zazwyczaj spała z kilkoma świeczkami w towarzystwie, bo bała się, że ciemność ją pochłonie. Dziwne uczucie.
Słodkie wrażenie ciepła i bezpieczeństwa odeszło w odstawę, gdy przypomniała sobie dzisiejszą walkę. Po raz pierwszy poczuła się jak ktoś, kto wygrał. I nie chodziło tu o Arena. Była w stanie walczyć twarzą w twarz z własną ciotką i zaśpiewała tak, jak nigdy tego nie robiła. Nie jest słaba. Hamuje ją niepewność i świadomość posiadanej w głosie potęgi. To prawda, że starożytny śpiew był groźną mocą, która mogła się wymknąć spod kontroli w każdej chwili, ale jeżeli miało się świadomość władzy nad nią – wszystko było w porządku. W końcu udało jej się otworzyć portal z powodzeniem. Dziewczyny musiały być z niej dumne. Może czas wyjść z cienia i podjąć walkę?
Tak, byli w stanie pokonać wiedźmy.
***
Organizacja Nox budziła się do życia. Jak się szybko okazało, żaden z nowych członków nie był zniechęcony i przerażony tym, co miało miejsce podczas ostatniej nocy dusz. Nieprzytomna Aileen nawet nie miała na co narzekać, w końcu nie wiedziała co się dzieje. Darell twardo trzymał się przy swojej chęci walki z demonami, to samo z Arenem, którego akcja na cmentarzu nie wzruszyła  wszyscy sądzili, że ma stalowe nerwy. Może pół demony miały więcej motywacji i siły niż zwyczajni ludzie?
Nathiel nawet przez moment nie zwątpił w to, że uda im się jeszcze pokonać te przebrzydłe babska, mające po dwieście lat. Byli w stanie to zrobić. Może jeszcze nie teraz, ale za jakiś czas będą mistrzami świata w rzucie wiedźmami na odległość.
Z uśmiechem spoglądał jak jego córka siedziała przy swojej matce w szpitalnym łóżku i biła ją piąstkami, krzycząc coś w zrozumiałym tylko dla siebie języku. Wyglądała tak, jakby kazała jej otworzyć oczy. Oczywiście nie sądził, że Laura zrobi to lada moment, ale w końcu powinna się obudzić – zgodnie z tym, co mówiła Calanthe.
– Ostatnio przeżyłem coś dziwnego – zaczął swoją donośną opowieść Nathiel. Był ożywiony, jak zawsze, gdy rozmawiał ze śpiącą Laurą. Zaraz. Czy rozmową można było nazwać monolog? Nieważne. – Poszliśmy z la bonne fee na cmentarz. Taka tam noc trupów, czy coś. Robiły jakiś portal i przywoływały halloweenowe duchy. Nie zgadniesz kogo spotkałem. Twoją wyrodną matkę, tą starą, wstrętną babę Calanthe. Paliła fajki, ironizowała i miała się całkiem dobrze jak na taką starą prukwę. Mówiła, że próbuje do ciebie dotrzeć w snach. Posłuchaj ją czasem, mówi głupoty, ale chyba chce ci pomóc. Tak jak ja i Aura. – Demon uśmiechnął się promiennie i połaskotał ją po poliku. – Czekamy na ciebie. Pamiętaj, że nie mamy hajsu, żeby wysłać ci specjalne zaproszenie. Wszystko idzie na pieluchy i mleko. Budź się.
Ręka Laury drgnęła niespokojnie. Już dawno nie wykazywała takiej aktywności słuchania. Nathiel czuł, że spędzi kolejną godzinę na ględzeniu do swojej „śpiącej królewny”.
– To co, Aura? Budzimy mamusię?
Mała dziewczynka zaklaskała radośnie w dłonie i zaśmiała się wesoło.
***
Znowu. Znowu to samo. Słyszę te irytujące głosy w głowie. Teraz nawet częściej niż zwykle i już nie tylko w snach. Czasami, gdy siedzę przy śniadaniu, zajmują całą powierzchnię mojego umysłu, przez co nie jestem w stanie uczestniczyć w rozmowie z moją matką i Nathielem. Śmieją się wtedy, że jestem nieobecna. Rzeczywiście, jestem, ale to nie moja wina. Ktoś usilnie próbuje wedrzeć się mojej do głowy. Sprawia mi to niemały ból. Nieraz z tych głosów wynurza się głos Auvreya. Mówi do mnie radosnym, ożywionym tonem. Gdzieś obok słyszę dziecięcy śmiech, już nikt nie płacze mi nad uchem. Calanthe chwilowo zniknęła z moich snów, dzięki czemu stały się spokojniejsze i całkiem normalne, ale niestety nie pozbyłam się tego, co męczy mnie najbardziej.
Chwyciłam się za głowę i skrzywiłam. W duchu powtarzałam sobie, że wcale niczego nie słyszę, to tylko moja wyobraźnia, nie mogę się jej dać. I rzeczywiście, pomogło. Po pewnym czasie głosy zaczęły niknąć w ciemnym tunelu świadomości, nie rozróżniałam już słów, nie mogłam ich dosłyszeć. Nareszcie.
Westchnęłam ciężko i przytuliłam się do pleców Nathiela, który leżał obok mnie. Był środek nocy. Księżyc w pełni wkradał się przez okno, oświetlając śpiące buźki naszych dzieci. Jak zawsze były ciche i spokojne. Nathiel też sprawiał wrażenie grzecznego demona. Odpowiadało mi takie życie. Nawet bardzo. Musiałam wyrzucić z umysłu te udziwnienia, niedające mi spokoju. Nie chciałam już słyszeć tego denerwującego, powtarzanego na okrągło zdania: „to nie jest twój świat”. To był mój prawdziwy świat i nie miałam zamiaru go zmieniać. Było mi wygodnie, było mi dobrze. Zostanę tu. Już na zawsze.

1 komentarz:

  1. Cześć :)

    To już wiadomo, gdzie podziewa się Soriel. Z Reverentii jest chyba dość daleko do domu Pat. Kogoż ja tu widzę? Serwus, Vail! Nadal mam dla ciebie grób, skurczybyku jeden. Młody demon grabi sobie swoim podejściem, przecież co chwilę jest raniony, mógłby sobie darować te teksty. Jestem ciekawa tej propozycji ojczulka.
    Nox trochę podłamane, dobrze, że jest Amy ze swoim pokrzepiającym duchem.
    Mad i Aren. Lubię ich! Coś mi mówiło, że chodzi o randkę. Chcę o tym poczytać! Chcę ich jako parę!
    Tak, Nathiel, mów do ukochanej, niech już do nas wraca, niech się budzi!
    A ty, Laura, weź się w garść i zacznij słuchać tych głosów.

    Czekam na nn^^
    Ściskam! :-*

    OdpowiedzUsuń