niedziela, 3 kwietnia 2016

[TOM 2] Rozdział 32 - "Okrągły rok"

Takie wprowadzenie z serii: rok później. 
Patrzę w rozdziały i trochę się dziwię, bo mam teraz tylko jeden na plusie, niedawno miałam ich pięć. Jak ten czas szybko leci. Czy to oznacza, że już miesiąc nie pisałam 3/4? Wow. Chyba czas w końcu ruszyć do boju i zaprzestać pisania shotów. Zauważyłam coś dziwnego. Najwyraźniej nie radzę sobie z pisaniem w 3 osobie. Chyba dobrze, że dużo jest teraz takich fragmentów w 3/4. Za bardzo przyzwyczaiłam się do 1-szej osoby. I pomyśleć, ze na początku swojej twórczości rzadko chwytałam się perspektywy pisanej przez bohatera. 
Rozdział może niezbyt ciekawy i niezbyt długi - jest wprowadzeniem do dalszej fabuły.
***

                – Hej, maleńka, chodź do tatusia!
                Demon o roztrzepanych włosach wystawił przed siebie ręce i uśmiechnął się w najbardziej przekonujący, ojcowski sposób na świecie. Mała, na około roczna dziewczynka o sterczących, krzywych kucykach z niebieskimi kokardkami, nie zastanawiała się dłużej. Wywracając się po drodze o porozrzucane na podłodze zabawki, zaczęła biec w stronę taty, szykującymi się do tulenia. Jej zielone oczy świeciły jak słońce wschodzące słońce, a usta cieszyły się razem z letnim dniem. Na pierwszy rzut oka wcale nie wyglądała jak demon. Zastanawiający był tylko kolor jej oczu. Intensywna zieleń, jakiej mogły pozazdrościć wszystkie matki i ojcowie małych dzieci. Reszta ciała była całkowicie zwyczajna. Czarne włosy w nieładzie odziedziczyła po swoim tacie, podobnie jak rysy twarzy. Tylko usta i bladość skóry zawdzięczała swojej matce. Wciąż jednak była mała, wiele mogło się jeszcze zmienić.
                Czarnowłosa lalka miała na sobie nieodłączny element codziennego ubioru – pieluchę. Ciążyła jej podczas biegu i czyniła jej kroki koślawymi, jednak dawała sobie radę. Jej drobne, dziecięce ciałko bez kształtów, przyodziane było błękitną sukienką ozdobioną białymi kropkami, kołnierzykiem i wstążeczką z przodu. Koronki uroczego ubioru zatrzęsły się, gdy wylądowała w ramionach ojca.
                – Tatatatatata! – wydarła się i zaczęła swoje codziennie trenowanie boksu na piersi demona. Śmiała się przy tym jak najprawdziwszy diabeł. Nathiel nie miał wątpliwości, że Aura była diabłem. Skutecznie odganiała wszystkie zauroczone nią kobiety, gdy zaczynała wrzeszczeć jak opętana lub gryźć komuś rękę do krwi. Odkąd nauczyła się chodzić miał z nią zdecydowanie więcej problemów. Zbiła już kilkanaście szklanych naczyń, siedem razy ściągnęła obrus razem ze wszystkim co znajdowało się na stole, nieraz umoczyła całą głowę w toalecie i rzucała rolkami papieru toaletowego po domu, czyniąc z niego śnieżną krainę w letnim dniu. Auvrey czasem nie mógł za nią nadążyć, ale na ogół świetnie sobie z nią radził. Mimo tego co mówiła Amy i Sorathiel czuł się jak perfekcyjny ojciec. Z dumą chodził po nieporządku, który urządzili w raz z córką poprzedniego wieczoru, gdy bawili się w łowcę i demona. Aura oczywiście była łowcą i ganiała za nim z plastikowym nożem, wykrzykując głośne: „Łaaa!”, a on uciekał na czworaka, próbując ukryć się za jakimś fotelem. Bywało, że dostał plastikowym nożem prosto w oko albo w tyłek, ale nie narzekał. Zabawy z Aurą napawały go radością i tylko dzięki nim nie oszalał jeszcze z braku Laury w domu.
                Był początek czerwca. Jego córka skończyła niedawno roczek. Hucznie świętowali jej urodziny w organizacji Nox. Amy zrobiła czekoladowy tort, w którym Aura zanurzyła swoją łapkę i uciapała wszystkich wkoło. Dostała też mnóstwo prezentów  on sam podarował jej przepiękne, błyszczące exitialis. Oczywiście w wersji plastikowej, choć nie krył się z tym, że czasem dawał jej powymachiwać tym prawdziwym. Wiedział, że w przyszłości będzie świetną, małą łowczynią demonów!
                Nathiel zaśmiał się wesoło i podniósł z klęczek wraz z czarnowłosą dziewczynką, która objęła jego szyję duszącym uściskiem.
                – Dobra dziewczyna – powiedział. – Dałbym ci cukierka, ale wszystkie zeżarłaś. Jesteś małą świnką, Aura.
                – Tata! – Oburzona Aura zaczęła ciągnąć swojego ojca za włosy, co nie wydawało mu się niczym nowym i wzruszającym. Jego cebulki miały dobrą podstawę i nie zamierzały wylecieć kępami w taki sposób jak chciała tego Aura.
                Niewzruszony zaczął kierować się do kuchni. Po drodze potknął się o dwie zabawki, mało nie zaliczając gleby na środku pomieszczenia. Zazwyczaj było tu czysto, ale to tylko dzięki Amy, która objęła dłońmi gospodyni nawet jego mieszkanie. Strasznie go irytowała swoją obecnością, ale musiał przyznać, że dużo dla niego i Aury robiła. Nie warczał na nią tylko dlatego, że była przyjaciółką Laury. No i dlatego, że Aura bardzo ją lubiła.
                – Czas na amu, mała wiedźmo.
                Auvrey zachichotał i sięgnął do kieszeni, gdzie znajdował się słoik z jakąś losową potrawką. Padło na zmielone kurczaki z groszkiem i marchewką. Może jej posmakuje. Choć prędzej kuchnia będzie mienić się pięknymi, pomarańczowymi plamami.
                Posadził ją na foteliku, w który od razu zaczęła walić nogami z oburzeniem, wykrzykując przeciągłe: „tata”.
                – Przeżyjesz sama przez te dwie minuty. Twój boski ojciec musi odgrzać ten dziwny słoik ze zmieloną kupą w środku – burknął nachmurzony.
                Aura burknęła coś niezadowolona. Zaczęła kopać i walić piąstkami w siedzenie jeszcze mocniej. Nie przejmował się tym. Lubiła trochę ponarzekać. Była małym, rozwydrzonym i irytującym dzieckiem, ale jeszcze nigdy nie podniósł i nie zamierzał podnosić na nią ręki. Była jego promykiem słońca w pochmurny dzień, szklanką wody w piekielnie gorącym dniu na Saharze. Bez niej czułby się samotnie.
                Niedużo zmieniło się przez ten rok. Laura wciąż spała. Był już trochę zniecierpliwiony. Uciekły jej jedne z ważniejszych momentów życia dziecka. Pierwsze kroki, słowa, śmiech, pierwsze, rekinie ząbki. Przez to, że leżała i nie odzywała się, Nathiel nie mógł nauczyć Aury, tego, że jest jej matką. To, że uporczywie wskazywał na nią palcem i powtarzał słowa: „mama” nic nie dawało. Po prostu patrzyła na niego w skupieniu, próbując zrozumieć o co mu chodzi. Laura była dla niej jak zabawka, która się nie ruszała, bo przecież wszyscy ludzie chodzą, śmieją się i mówią! Ta blondynka w łóżku to musi być lalka w którą można się wtulić i zasnąć. Tak, traktowała własną matkę jak maskotkę. Nie mogło tak być.
                Cokolwiek powiedział, Laura nawet się nie ruszyła. Była jak martwa. Nie wątpił jednak w Calanthe, wiedział, że w końcu do niej dotrze, a może i sama zrozumie, że żyje nie w tym świecie w którym powinna żyć.
                Auvrey wyjął z mikrofali potrawkę i uklęknął przed córką. Jak co dzień o tej samej godzinie, zaczął karmić ją plastikową łyżeczką. Dopiero teraz się uspokoiła. Była zajęta przeżuwaniem.
                Jedna rzecz uległa zmianie w ciągu tego roku. Była to liczba członków organizacji Nox. Nie był to jeszcze zadowalający wynik, ale szli w dobrą stronę. Oprócz Darella, Aileen i Arena, dotarły jeszcze dwa inne połówki demonów – byli ich nowymi nabytkami. Nie zdążył jeszcze zapamiętać ich imion i póki nie poznał ich bliżej, były mu zbędne. Trafiła do nich również dwójka nowych łowców, nieposiadających żadnych, specjalnych mocy – zwyczajni ludzie. Wszystkich nowych członków łączyło to, że byli młodzi. Niewiele z nich przekraczało wiekiem najlepszego, demonicznego łowcę w Nox, czy też jego szefa. Najstarszy w organizacji wciąż pozostawał Ethan. Chętnych było dużo, ale nie wszyscy wytrzymywali jego trening siłowy i surowy ton głosu. Nie był łatwy nauczycielem, ale bycie łowcą też nie było łatwe. Kto poddawał się już na pierwszym treningu, nie był w stanie poradzić sobie poza nim.
                Wiedźmy od akcji w Halloween milczały. Departament również pozostał w ukryciu. Nawet gdy próbowali posłać jakiegoś szpiega do Reverentii, nie było to możliwe. Wszystkie wejścia do krainy demonów zostały obstawione strażą. Nox było pewne, że departament szykuje coś wielkiego. Przez demonicznych ochroniarzy ich plan odnośnie zawarcia sojuszu z pół demonami żyjącymi Reverentii zawisł gdzieś w eterze. Musieli trochę poczekać. Choć cała strategia była już ułożona i każdy wiedział jaką będzie miał rolę podczas tej wielkiej misji, musieli wstrzymać się z entuzjazmem. 
                Minął już rok, a po Natcie nie było ani śladu. La bonne fee twierdziły, że jego płomień życia wciąż się tli. Musi gdzieś być. Może to wiedźmy go przetrzymują? Nawet, jeżeli chcieli to zbadać nie byli w stanie. Te stare, wstrętne babska używające magii, zniknęły gdzieś. Nie zajmowały już starej siedziby, co było dosyć logicznym zagraniem, jeżeli wróg je odkrył. Wiedział jednak, że nie będą stale w ukryciu. W końcu wynurzą się na powierzchnię, a wtedy odpowiednio się nimi zajmie. Jeżeli Nate żyje to przysięga, że go odzyska. W końcu dobrze byłoby mieć również syna, nie tylko rozwydrzoną córkę, która kiedyś przemieni się w okropną nastolatkę.
                Aura zaczęła odsuwać się od łyżeczki i burczeć coś niezrozumiałego pod nosem. Nathiel wiedział, czego chce. Ostatnio stawała się cholernie samodzielna. Zamiast łyżki wybierała rękę, którą mogła włożyć do słoika, a potem zlizać z niej zawartość obiadu. 
               Gdy nie patrzył, córka wyrwała mu łyżeczkę i rzuciła nią prosto w jego pierś. Auvrey przewrócił oczami, ale poddał się jej woli. Przysunął w jej stronę słoik na który rzuciła się jak zwierzę. Ręka w niedługim czasie stała się pomarańczowa. Pierwszy kęs zażyła prosto z niej, ale drugą porcją jedzeniowej kulki i rzuciła prosto w twarz taty i zaśmiała się jak diabeł.
                – Bardzo śmieszne – burknął Nathiel, i starł ścierką leżącą na blacie wielką plamę na swoim poliku. – Jędza. Mała, wredna, demoniczna jędza.
                – Tatatatata! – wrzasnęła z oburzeniem dziewczynka.
                – Ta, cieszmy się, że jeszcze nie potrafisz mnie wyzywać. Pewnie gdy urośniesz, będziemy prowadzili prawdziwą batalię wyzwisk – zironizował demon i potarł ubrudzony nosek córki palcem. Na jego ustach wykwitł uśmiech. Aura odwzajemniła go po pewnej chwili. Czasem miał wrażenie, że rozumieli się bez słów. Może była małym, wrednym ¾ demona, ale nie zmieni to faktu, że wciąż pozostawała córeczką tatusia. Będzie ją kochał na zawsze i na wieki.
                Auvrey postanowił zostawić sprzątanie na potem (to znaczy: zostawić sprzątanie dla Amy). Teraz czas na odwiedziny mamusi.
***
                – Wiesz, Mad…
                Męska dłoń objęła bladą, dziewczęcą rękę, znajdującą się na kolanie. Blondyn pochylił się ku swojej rozmówczyni i szepnął jej coś na ucho. Sądząc po jej reakcji, czyli soczystym rumieńcu na polikach, powiedział coś naprawdę odważnego. Dziewczyna wydawała się być zaskoczona.
                – Aren, przestań – odszepnęła karcąco, spoglądając gdzieś w bok.
                – Nie wstydź się.
                Blondyn uśmiechnął się pokrzepiająco, jakby próbował ją do czegoś nakłonić. Madlene odwróciła głowę obrażona, pozostawiając szeptaną kwestię bez odpowiedzi.
                – Co oni znowu kombinują?
                Jedna głowa wychyliła się zza szpary w drzwiach pokoju. Później dołączyły do niej następne dwie. Czarodziejki zaczęły przypatrywać się podejrzanej dwójce kochanków.
                – Nie wiem, ale zachowują się jak obrzydliwe gołębie – burknęła Alex na boku.
                – Ciii, wyglądają całkiem słodko jak tak gruchają – odezwała się karcąco Patricia.
                – Dobrze, że nie ruchają.
                – Alex!
                Płomiennowłosa czarodziejka zachichotała jak prawdziwy diabeł. Na tym temat się urwał. Wszystkie z wyczekiwaniem wpatrywały się w pozornie niewinną parę.
                Chłopak objął dłonią polik dziewczyny, zahaczając o burzę czekoladowych włosów. Długo patrzyli sobie w oczy. On się uśmiechał, ona patrzyła na niego z lekkim zażenowaniem, jakby spode łba. Obydwoje byli jak w transie. Jakby utonęli we własnych oczach – ona w pochmurnym niebie po deszczu, a on w błękitnym, czystym oceanie. W końcu się do siebie przybliżyli – podobnie jak czarodziejki do uchylonych drzwi. Zapewne pocałunek doszedłby do skutku, gdyby nie kichnięcie którejś z nich. Wszystkie oderwały się gwałtownie od drzwi i rozbiegły po domu. 
                W pokoju rozległ się głośny pisk oburzenia. Zaczerwieniona i zawstydzona Madlene wyleciała na zewnątrz, z zapałem krzycząc na swoje przyjaciółki:
                – Widziałam wszystko! – wykrzyknęła, wpadając do kuchni, gdzie cała trójka stała niby niewinnie w różnych, całkiem zwyczajnych pozach.
                – My też – burknęła pod nosem Alex.
                Martha szturchnęła ją łokciem.
                – Wstydzisz się czegoś, Mad? – zapytała spokojnie herbaciana czarodziejka z kubkiem w dłoni. – Jesteś z Arenem od jakiś sześciu miesięcy.
                – No właśnie! – odpowiedziała oburzona Mad. – I chcemy mieć trochę prywatności!
                – Ale my tylko stoimy na straży twojego dziewictwa – powiedziała z udawaną powagą Alex. Wiedziała, że to ją zawstydzi i na dodatek uciszy.
                Niebieskooka stała na środku z zaciśniętymi ustami, nie wiedząc co odpowiedzieć. Do rozmowy włączył się Aren, który oparł się o framugę drzwi z założonymi na piersi rękoma.
                – Może to i dobrze – odpowiedział za Madlene z uśmiechem. – Czasami mam się ochotę na nią rzucić.
                Wszystkie dziewczęta zatkało. Patrzyły na pół demona z rozdziawionymi ustami. Aren nie był kontrowersyjny, zazwyczaj rozmowa z nim wyglądała na dosyć normalną. Nikt się nie spodziewał takiej otwartości, a już szczególnie nie Madlene.
                – Właśnie o to mi chodziło. – Blondyn zaśmiał się i wzruszył ramionami. – Cisza i spokój. – Po tych słowach wyszedł z kuchni.
                Mad z bezradnym jękiem opadła na krzesło. Rozmowa na temat prywatności ewidentnie została zakończona. Aren znokautował temat.
                Martha wzruszyła obojętnie ramionami i kontynuowała picie herbaty, Alex prychnęła cicho i usiadła przy stole, zabierając się za jedzenie sałatki, Patricia posłała Madlene niewinny uśmiech – stwierdziła, że nic tu po niej.
                – Wracam do domu – powiedziała.
                – Dzieci płaczą, mąż spalił ci kuchnię, a pranie samo się nie zrobi? – spytała Alex, unosząc brew do góry.
                Pat zamyśliła się na chwilę.
                – Tak – odpowiedziała. – To znaczy nie do końca, ale pranie się zgadza.
                Dziewczyna pomachała przyjaciółkom i bez słowa wybiegła z kuchni.
                Mąż, płonąca kuchnia i płaczące dzieci. Zapewne tak wyglądałby dom, gdyby to Soriel był jej mężem. Oczywiście wcale tego nie chciała. Tak jej wpadło do głowy.
                Pat zasmuciła się. Minął już rok od jego zniknięcia. Nie widziała go od tamtej pory ani razu, zupełnie, jakby wsiąknął w ziemię. Zawód z dnia, w którym obiecał jej, że przyjdzie na herbatę już minął, teraz po prostu się o niego martwiła. W końcu coś mogło mu się stać, prawda?
                Nie myślała o nim zbyt często, ale zdarzało jej się. W końcu w jakiś sposób mogła go nazwać przyjacielem, prawda?
                Patricia zarzuciła torbę na ramię i weszła w sam środek tłumu miasta. Zostawiła dziewczyny nie dlatego, że chciała uciec, tylko musiała w końcu zrobić zakupy. Może przyrządzi dziś jakiś obiad na kilka dni, uzupełni zapasy słodyczy, a więc kupi żelki, czekoladę, lody, może jeszcze paczkę popcornu i oglądnie w końcu film? Ostatnio bardzo ciężko pracowała z łowcami, musi się odprężyć.
                Z nowym, lepszym nastawieniem ruszyła w stronę marketu. Ukradkiem spoglądała na tych wszystkich ludzi, których mijała. Wszyscy gdzieś się spieszyli. Nie zwracali uwagi na to, że mogą kogoś szturchnąć, popchnąć, czy uszkodzić, po prostu biegli dalej. Kilka razy dostała już łokciem w żebra. Wybrała sobie nieodpowiedni moment na zakupy. 
               Godziny szczytu. Upał w niczym nie pomagał. Czerwiec rozpoczął się na dobre i atakował tłumy w niezasłoniętych cieniem miejscach miasta.
               Kolejna osoba popchnęła ją na ścianę budynku. Czy była aż tak niewidoczna i mała? Teraz zaczęła się już powoli irytować. Spojrzała na chłopaka, który najwyraźniej spieszył się jak reszta tłumu. Chciała go skarcić, otworzyła nawet buzię, ale zastygła w bezruchu. Czarne, roztrzepane włosy mignęły jej przed oczami, w słońcu błysnęło szmaragdowe oko. To była jednak tylko krótka chwila. Chłopak nawet na nią nie spojrzał.                          Patricia szybko się otrząsnęła. Teraz to ona zaczęła przepychać się przez tłumy. W tym momencie nic innego się nie liczyło jak ta jedna osoba, którą rozpaczliwie próbowała dogonić.
                – Soriel! – krzyknęła.
                Ludzie patrzyli na nią krzywo, większość rozsuwała się jednak na boki. W tych szaleńczych przepychankach dziewczyna nareszcie wypadła na wolną przestrzeń miasta. Znajoma, czarna czupryna niestety zniknęła.
                Szaleńczo bijące serce zwolniło, oczy mało nie zapełniły się łzami. Czy naprawdę tak bardzo za nim tęskni, że widzi go już w tłumach? A może to wina wysokiej temperatury? To nie mógł być Soriel. Ten chłopak się nie uśmiechał, był blady, szedł w tłumach jak ktoś mający wszystko w poważaniu. Soriel nigdy tak nie wyglądał, był wesoły, uśmiechnięty, wredny, żywy i energiczny. Musiało jej się przewidzieć. Zdecydowanie.
                Całkowicie zrezygnowana, kontynuowała podróż do sklepu. Chyba czas najwyższy zapomnieć o demonie, który zniknął z jej życia rok temu. Nie wróci.
                Biorąc głęboki wdech, skręciła w prawą uliczkę, prowadzącą do sklepu. Nie wiedziała jeszcze, że w ciemnym kącie ukrywał się demon, który bacznie ją obserwował. Jego chłodne, szmaragdowe oczy podążały za jej śladami.
***
                Głosy. Zdążyłam się już do nich przyzwyczaić. Słyszałam je rano, w południe, wieczorem i w nocy, gdy spałam – wtedy były najbardziej intensywne. Kwestie wypowiadanych słów nie uległy zmianie. Najczęściej powtarzane były: „wróć do nas”, „to nie twój świat” i „obudź się”. Ignorowałam je. Czułam się dobrze tak jak żyłam. Przyswoiłam wszystkie zmienione wspomnienia. Przyzwyczaiłam się, że bliźniaki urodziły się w zimie i że od jakiegoś czasu jestem Laurą Auvrey. Przywykłam również do tego, że Joanne nigdy nie umarła.
                Nie chodziłam już do psychologa, ze znudzeniem uznał, że poradziłam sobie z tym, co mnie dręczy sama. To nie była do końca prawda, przecież głosy wciąż mnie nachodziły, ostatnio nawet częściej. Choć byłam do nich przyzwyczajona, czasami przyprawiały mnie o ból głowy. Miałam wrażenie, że jeszcze chwila i coś we mnie wybuchnie. Nieraz pojawiała się myśl, że może jednak nie jestem w prawdziwym świecie, ale szybko tłumił to Nathiel, który najczęściej w takich momentach, zupełnie, jakby czytał mi w myślach, tulił mnie do swojej piersi i całował w czoło. Jego pocałunek roznosił wszystkie tajemnicze głosy w nicość, a ja całkowicie zapomniałam o tym, że poza światem, w którym żyję, może istnieć jakiś inny. Żyło mi się dobrze i nic poza znajomymi szeptami mnie nie dręczyło. Miałam szczęśliwą rodzinę i spokojne życie. Tego właśnie zawsze chciałam, prawda? A może jednak brakowało mi wiecznego pędu, demonów, szalonego chłopaka u boku? Nie. Było mi naprawdę dobrze z tym stanem rzeczy.
                Była późna noc. Wszyscy w domu już spali, tylko ja nie mogłam usnąć. Jak co dzień męczyło mnie to dziwne, nieokreślone uczucie, a serce ściskało się jak oplecione przez ciernie. Czasem nazywałam to tęsknotą, kiedy indziej niepewnością, jeszcze innym razem chaosem. Nigdy nie wiedziałam co intuicja chce mi podpowiedzieć, to wszystko było zamieszane w wielkim garze, gotujących się uczyć i emocji z którego niczego konkretnego nie można było wyłowić. To samo działo się ze snami. Zlepki przedziwnych wizji, które niczego mi nie podpowiadały. Najczęściej widziałam w nich Calanthe, która starała się do mnie przedrzeć i krzyczała niemo w moją stronę. Często widziałam również Nathiela z Aurą siedzącą mu na kolanach – byli w szpitalu. Bardzo rzadko, a jednak czasem się zdarzało, widziałam siebie samą, martwą w łóżku z białą pościelą. Ta scena zawsze przyprawiała mnie o ból serca, zupełnie, jakbym lada moment miała umrzeć. Coś wewnątrz mnie powtarzało, że nie powinnam w ogóle istnieć. Z drugiej strony: dlaczego miałabym zginąć?
                Powieki powoli zaczęły opadać w dół. Chociaż bałam się snu, nigdy nie udawało mi się nie przespać całej nocy. W końcu biała, senna mgiełka spowijała moje ciało i otulała mnie jak najdelikatniejsza kołdra. Niby czułam się bezpiecznie, a jednak gdzieś w środku rozchodziło się uczucie niepokoju.
                Usnęłam. Mgła pochłonęła mnie w całości. Co najdziwniejsze, byłam świadoma od początku śnienia. Widziałam białe tło, mieszające się z czarnym, wirujące w górze wizje nie z tego świata, a potem wszystko gwałtownie wybuchło, zniknęło, a ja sama stanęłam w pustce.
                Moje imię, ktoś je wykrzykiwał. Ta scena często się powtarzała, nigdy jednak osoba, która je krzyczała, nie przybliżyła się do mnie. Zawsze wydawało się, że jest już blisko, a potem znikała jak echo w górach. Tym razem było inaczej. Głos zaczął wręcz wżynać się w moją głowę. Miałam ochotę krzyczeć z bólu. Moje własne imię rozsadzało mnie od środka.
                Uklęknęłam w pustce i zakryłam dłońmi uszy, pragnąc jakoś uciec od przeraźliwego nawoływania. I gdy już myślałam, że po prostu umrę, głos nagle umilkł, a pustka zapełniła się zielenią.
                Podniosłam głowę do góry. Przede mną stała Calanthe. Wyciągała w moją stronę dłoń. Tak. To ona krzyczała moje imię. Jej postać była taka realna. Jaśniała jak anioł stąpający po Ziemi.
                Chwyciłam jej dłoń i przeniosłam się do pionu. To pierwszy raz, kiedy mogłam jej dotknąć podczas snu. Niesamowite. Niebieskie oczy uśmiechały się do mnie promiennie w taki sposób, jaki nigdy nie robiły tego za życia.
                – Udało się – szepnęła matka. Jej głos był dziwnie wyraźny i głośny. Zdziwiło mnie to. Przez moment poczułam się jak w prawdziwym świecie. Obraz dookoła nie był jednolity, jak zazwyczaj bywało w moich snach. W tle znalazły się najprawdziwsze drzewa, a więc szumiący las i grzejące w plecy słońce.
                – Nie mam zbyt wiele czasu. Wysłuchaj mnie.
                Kiwnęłam głową.

5 komentarzy:

  1. Podoba mi sie rozdział i to bardzo :D
    Przepraszam ze tak krótko piszę
    Życzę dużo weny :D Pozdrawiam ~k

    OdpowiedzUsuń
  2. Od kilku rozdziałów jakoś nie potrafię zebrać się do jakiegoś sensownego komentarza pomimo tego, że naprawdę dobrze mi się czyta i z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy. Wiedz jednak, że czytam.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam dokładnie tak samo :P
      Chociaž nie komentuję na prawdę od dawna.

      Rozdział jak zwykle super, nie mogę się doczekać przebudzenia Laury <4

      Usuń
    2. Mam dokładnie tak samo :P
      Chociaž nie komentuję na prawdę od dawna.

      Rozdział jak zwykle super, nie mogę się doczekać przebudzenia Laury <4

      Usuń
  3. Cześć :)
    Już Ci pisałam, że Nathiel uwiódł mnie w tym rozdziale. Jest dobrym ojcem - nie idealnym, bo to Nathiel - ale widać, że w jakiś udało mu się otoczyć opieką własne dziecko. Aura to żywe, radosne dziecko, które rozkochało w sobie ojca. Cieszę się, że choć trochę szczęścia w ich życiu jest.
    Madren! <3 Uwielbiam ich <3 A teksty Alex rozwalają system w tym rozdziale xD
    Odrobinę mi przykro z powodu cierpiącej Patrici. Straciła przyjaciela. Mam cholerną nadzieję, że ten w cieniu to był Soriel, że da znać, że żyje. Choć obawiam się tego, jaką umowę zawiązał z ojcem. Jeśli stał się wrogiem la bonne fee i łowców, to ja chętnie mu przywalę łopatą w łeb.
    Calanthe nareszcie przedarła się do snów Laury! To teraz niech ta blada dupa albinosa wraca i żyje ze swoją prawdziwą rodziną.

    Czekam na nn ^^
    Ściskam! :*

    OdpowiedzUsuń