niedziela, 10 lipca 2016

[TOM 2] Rozdział 46 - "W ogniu porażki"

Prawie zapomniałam, że dzisiaj jest niedziela. Wakacje mnie niszczą. Mialam już do tej pory napisać milion rozdziałów 3/4, a napisałam tylko dwa i to... wczoraj. Lenistwo poziom hard. Nie mniej jednak, uważam, że rozdział może być ciekawy. AKCJA. Wow. 
***
Nie wiedziałam co się dzieje. Cieniste pokraki fruwały mi przed oczami, noże exitialis moich sojuszników błyszczały z oddali, odgłosy walki napawały mnie strachem – ktoś dostał, ktoś jęknął, ktoś padł na ziemię. A jeśli umarł? Nie chciałam tego. 
                Departament całkowicie zniknął mi z oczu. Musiałam być czujna. Być może tylko czekają na to, aż razem ze swoją grupą zbliżymy się do zakładników przywiązanych do fontanny? A może stwierdzili, że jesteśmy tak słabi i niewarci uwagi, że pozwolą nam robić co chcemy, kiedy oni będą zajmować się ważniejszym ogniwem Nox? O Nathiela się nie martwiłam, wiedziałam, że sobie poradzi, raczej musiałam uważać na swoją grupę. Wydaje mi się, że departament celowo oszczędzi osoby, które od lat im przeszkadzają po to tylko, aby obserwować jak powolnie upadają. Nie dopuszczę do tego.
                Zacisnęłam rękę na nożu i dałam znak, że pora wkroczyć do akcji. Cieniste demony niższego rzędu natychmiastowo zwróciły na nas uwagę. Departament nie pozostawił zakładników bez opieki. Za plecami usłyszałam okrzyk Jamie. Gotowa byłam do rzucenia się jej na pomoc, ale pomógł jej Noah. Niepotrzebnie odwracałam się plecami do wrogów. Mało sama nie dostałam od cienistej pokraki, na szczęście pomogła mi Andi. Cała moja grupa zauważyła, że jestem przewrażliwiona. Noah uśmiechnął się do mnie krzepiąco i puścił mi oczko. Przerażoną i bladą Jamie, której drżały ręce chwycił za ramię.
                – Spokojnie, nie musisz się nami przejmować, poradzimy sobie – powiedział.
                Kiwnęłam niepewnie głową. Zapominałam o tym, że to ja jestem szefem tej grupy. To jej członkowie mieli iść za moim głosem, nie ja za nich.
                Kolejny demon został pozbawiony głowy przez Andi. Tym razem spojrzała na mnie z lekkim zirytowaniem.
                – Laura, ogarnij się – mruknęła z niezadowoleniem.
                Niczym zautomatyzowana lalka jeszcze raz pokiwałam głową. Nie miałam pojęcia co się ze mną dzieje. Miałam wrażenie, że głowa lada moment eksploduje od obsesyjnych myśli. Mieli racje. Wszyscy. Powinnam iść naprzód, przecież każdy dobrze wiedział w co się pakuje. To prawda, że jestem za nich odpowiedzialna, ale nie mogę niepotrzebnie oddawać za nich swojego życia albo zmuszać ich do obrony własnej osoby. Miałam ich prowadzić, nie ich zatrzymywać. Noah jest przy Jamie, reszta daje sobie świetnie radę, to samo z Andi, która nigdy nie miała problemów z walką – w końcu sama była demonicą. Muszę skupić się na celu.
                Cieniste pokraki umykały przed ciosami mojego noża, zupełnie, jakby im na mnie nie zależało. Zdołałam już zapomnieć, że ta tępa masa nie myśli. To oczywiste, że jeżeli w pobliżu wyczuwają demona czy półdemona, to w pierwszej kolejności rzucą się na ludzi, których zapach niesamowicie ich drażni. Ich jedynym celem było zniszczenie rasy ludzkiej i wyżarcie z niej energii. Mogłam to wykorzystać.
                Już nie oglądałam się za członkami swojej grupy. Wiedziałam, że za mną podążają. Teraz musiałam się skupić na zakładnikach. Było ich kilkunastu. Dziwiłam się jak demony związały ich wszystkich liną. Wyglądali trochę jak pęk słomy owinięty sznurkiem. Potraktowani gorzej niż rzeczy, które tonęły w wodzie wymykającej się z fontanny. Przemoknięte dzieci wylewały rzewnie łzy i zawodziły, a ich rodzice ze związanymi rękoma mogli je tylko pocieszać słownie. Brak litości ze strony demonów.
                Gdy tylko się przy nich zjawiłam, zakładnicy spojrzeli na mnie ze strachem. Zapewne zaczął ich zastanawiać mój kolor oczu. Gdyby nie mieli ograniczonych ruchów, zaczęliby przede mną uciekać. Och, gdybym ja siebie zobaczyła dzisiaj w lustrze, zapewne też zaczęłabym uciekać. Już nigdy więcej nie będę spożywać alkoholu.  
                – Spokojnie – powiedziałam drżącym głosem. Jednak nie wydawało się, żeby jakoś szczególnie się uspokoili. Patrzyli na mnie z jeszcze większym przerażeniem, gdy uniosłam do góry nóż. Dzieci siedzące najbliżej mnie zapłakały tak głośno, że nie powstrzymałam się od groźnie wyglądającego skrzywienia. Zapewne z exitialis w dłoni i z taką miną wyglądałam jak rodowity demon. Połowa ludzi siedząca nieopodal mnie zbladła, jakaś kobieta nawet zemdlała.
                Moknąc po kostki w wodzie, zaczęłam rozcinać linę. Dopiero wtedy ludzie się uspokoili. W końcu zauważyli, że chcę im pomóc. Żałowałam, że nie wzięłam na tą okazję żadnego ostrzejszego noża. Exitialis może i było dobrą bronią, ale raczej do zabijania demonów niż do przecinania liny. 
                 Z drugiej strony dopadła się do mnie Jamie, która choć wciąż blada i przerażona, starała się mi pomóc w miarę swoim małych możliwości. Gdyby sytuacja nie wymagała prędkości w działaniu, zapewne zatrzymałabym się na chwilę, uśmiechnęła do niej pokrzepiająco i powiedziała, żeby się nie bała, bo jestem tuż obok. Ale nie było czasu. Cięłyśmy linę w otoczeniu naszej grupy, która osłaniała nasze tyły przed cienistymi demonami. Ufałam im i wiedziałam, że się nie zawiodę. Nowi członkowie okazali się być całkiem pomocni. Jamie wcale nie mniej. Przypominała trochę mnie z okresu, kiedy po raz pierwszy miałam do czynienia z demonami. Piekielnie się ich wtedy bałam. Czasami byłam zbyt sparaliżowana, żeby z nimi walczyć. Teraz już się do nich przyzwyczaiłam. Zważając na to, że Jamie pół życia spędziła w ciemnicy z demonami – również powinna się przyzwyczaić, z drugiej strony: nie miałam przecież pojęcia jak to jest być ich niewolnicą i podwładną. Jamie nie chciała tam wracać, to było pewne. Może gdy przecinała drżącym ruchem dłoni linę, myślała właśnie o tym, że gdy coś pójdzie nie tak, znowu stanie się ich służącą. Póki była z Nox, nie musiała się tym martwić. Chciałam jej o tym powiedzieć, ale nie miałyśmy czasu na rozmowę.
                Lina została przecięta. Ludzie rzucili się do ucieczki jak przestraszona zwierzyna. Lament radości i żałości, głośne okrzyki ulgi i niepokoju, zlały się w jedną całość. Biedna i krucha Jamie została odepchnięta od zakładników, którzy bezwzględnie po niej deptali. Ja również zostałam odepchnięta na bok jak rzecz. Poczułam w sobie nagłą złość do rasy ludzkiej. Rozumiem, że byli panicznie przestraszeni, że w tym szoku nie zdążyli nam podziękować i nawet nie przeszło im to przez myśl, bo wciąż byli zagrożeni, ale dlaczego potraktowali nas jak podłogę po której można deptać, gdy chce się uciec?
                Skrzywiłam się. Spojrzałam na moją pomocniczkę i wystawiłam w jej stronę dłoń. Uśmiechnęła się do mnie delikatnie, choć z obolałą miną i również wyciągnęła do mnie rękę. Pech chciał, że ktoś chwycił za pomocną dłoń szybciej niż ona. Były to pasma ciemno-zielonych włosów, które owinęły się wokół moich palców, pozbawiając ich czucia. Mój umysł szybko przetworzył to z kim mam do czynienia. Nie był to jeden z pospolitych demonów, a sama członkini departamentu. Lamiere Matheney. Ubrana w ten sam sweter co na balu – w żółto-czarne paski. Ku niezadowoleniu Ethana znów miała na sobie tylko sweter, beret i bieliznę. Siedziała na szczycie fontanny, nie przejmując się tryskającą na boki wodą. Blade nogi okalane przez czarne zakolanówki z żółtą koronką skrzyżowane były w górze, ręka z przydługim rękawem swetra dotykała ust. Jej szmaragdowe oczy były puste. Nie mogłam wyczytać nic z wyrazu jej twarzy, zupełnie jakby jakąś magią ktoś wyssał z niej wszystkie emocje i uczucia. 
                 Nie pomogło szarpanie się z włosami. Nie udało mi się jej nawet strącić z fontanny przez pociągnięcie. Wciąż tkwiła niewzruszona w tej samej pozycji. Pozostał mi nóż. Jednak i on nie zadziałał. Brudno zielone włosy były jak ze stali. Sztywne i nie do przecięcia, choć przecież układały się jak normalne włosy. Nie byłam w stanie tego zrozumieć.
                Lamiere zabrała dłoń z ust i uśmiechnęła się delikatnie. Wciąż nie mogłam powiedzieć nic o jej emocjach. Nawet uśmiech wydawał się być pusty. Włosy zaczęły piąć się po moim ramieniu do góry. Próbowałam się wyrwać. Wydawało mi się, że im bardziej się szarpałam, tym włosy coraz mocniej mnie oplatały. Jamie, która stała obok nie wiedziała co zrobić. Patrzyła na mnie z lekko rozwartymi ustami, jeszcze bledsza niż wcześniej. Miałam wrażenie, że lada moment to jej potrzebna będzie pomoc, bo zemdleje. Reszta członków mojej grupy nie zwracała na nas uwagi, najwyraźniej zajęci byli walką. Zostałyśmy same.
                Wśród uwolnionych ludzi, którzy kierowali się w stronę wyjścia zaczęły rozlegać się okrzyki. Chcąc nie chcąc, spojrzałam w ich stronę – włosy zaczęły się już oplatać wokół mojej szyi. 
                Pierwsze co zobaczyłam to wielka plama krwi.  Rozlewała się jak płynna masa złożona z jednego koloru. Byłam już przyzwyczajona do tak ogromnej ilości czerwieni, byłam przyzwyczajona do tego, że ludzie giną, ale nigdy w taki sposób jak teraz i nigdy w takiej ilości. Jedna z ludzkich głów wylądowała nieopodal mojej nogi – gasnące oczy spojrzały na mnie z żalem i rozpaczą. Litry krwi rozlewały się po posadzce, krzyki zalewały moje uszy, a włosy demonicy zaczęły pozbawiać mnie tlenu. Jamie krzyczała. Była przerażona i zszokowana tym widokiem. Nox nie było miejscem dla niej, powinna zająć się malowaniem, nie walczeniem.
Raiden i Riel nie mieli litości. Pozbywali się niewinnych ludzi jednym machnięciem noża. Uśmiechy nie znikały z ich twarzy. Wielu z poszkodowanych, którzy tracili kończyny lądowali na podłodze i krzyczeli z rozpaczą, oczekując niecierpliwie na swój koniec. Ale demony nie były łaskawe, stawiały na powolne umieranie w męczarniach. Czy komukolwiek udało się uciec? Wątpię. Ja sama miałam ochotę krzyczeć. Nie mogłam dłużej patrzeć na cierpienie niewinnych istnień. Włosy jednak skutecznie zatkały mi usta, mimo mojej woli zaczęły pchać się do gardła. Spanikowałam. Szukałam wzrokiem kogoś, kto mógłby mi pomóc, ale nikt nie widział co się ze mną dzieje. Jamie padła na kolana i drżała, zalewając się łzami, moja grupa pędziła na pomoc ginącym ludziom, Nathiel zniknął mi z oczu. Kaszlałam, ażeby tylko wypluć obślizgłe, zielone włosy przypominające larwy. Lamiere wciąż patrzyła na mnie z góry, delikatnie się uśmiechając. Dopiero teraz dostrzegłam w jej oczach błysk. Przypominał osobę, której głównym celem było tylko zabijanie.
Nie mogę tak skończyć. To jeszcze nie ten dzień.
Lekki wietrzyk poruszył moimi włosami. Papiery i śmieci zgromadzone w galerii zaczęły zataczać wokół nas kręgi. Wystawowa szyba znajdująca się za nami pękła, zwracając tym samym uwagę Lamiere. Byłam zdziwiona. Moja moc nie ujawniła się odkąd przyjechała do mnie ciotka Margaret. Nie byłam zdenerwowana, prędzej czułam wolę życia, która współdziałała ze strachem. Czy to właśnie te uczucia wzbudziły we mnie nieopanowaną, niegroźną moc? Jamie krzyknęła i zasłoniła dłońmi twarz. Drżała na całym ciele. Miałam wrażenie, że dłużej nie wytrzyma. Jeżeli wyjdziemy stąd całe, z pewnością odejdzie z Nox.
Zaciekawiona Lamiere spojrzała w moją twarz i przekręciła głowę w bok.
– Aiden Vaux. – To jedyne, dwa słowa, które wypowiedziała swoim cichym, dziewczęcym głosem. Potem padł strzał, a ona z tą samą miną nieprzywodzącą na myśl żadnych uczuć, wpadła do fontanny jak martwa kukła, rozlewając sztucznie wzburzone fale wody na wszystkie strony. Ponad fontanną unosił się tylko mały, ciemny dymek. Ciało Lamiere powoli znikało.
Zszokowana spojrzałam w stronę skąd padł strzał. Nieopodal nas stał ciężko dyszący Nathiel. W ręku trzymał pistolet. Usta krzywiły się z obrzydzeniem, rany na ciele wraz z podartą koszulką przywodziły na myśl dzikie zwierze, które walczyło o przetrwanie i skłonne było zabić nawet własnego sprzymierzeńca. Oczy świeciły mu nienawiścią.
Zielone włosy nie oplatały już mojego ciała. Zniknęły wraz z moim kaszlnięciem. Rozmasowałam obolałą szyję i podniosłam się z klęczek. Nie obchodziła mnie teraz Lamiere, ani kwestia tego, skąd Nathiel wytrzasnął broń. To Jamie potrzebowała pomocy. Wyprowadzę ją stąd. Nie da rady walczyć. Jest roztrzęsiona, przerażona i nie ma pojęcia co się dzieje. Moją grupę w bitwie z członkami departamentu zastąpił Sorathiel i Ethan. Nathiel za moment miał do nich dołączyć. Przebiegł obok mnie i rzucił chłodno:
– Masz przeżyć.
Kiwnęłam tylko głową i podniosłam się z ziemi. Od nadmiaru zdarzeń robiło mi się niedobrze. Krew dotarła już do moich stóp. Deptałam po niej i zostawiałam za sobą krwawe ślady. Czułam jak drżą mi ręce. To nie tak, że widok ginących ludzi mnie nie wzruszył. Byłam w szoku, choć w zdecydowanie mniejszym niż Jamie.
Podeszłam do niej i wyciągnęłam w jej stronę ramiona. Dziewczyna wciąż na mnie nie patrzyła. Zrobiła to dopiero w momencie, kiedy już ją do siebie przytuliłam. Wydała z siebie dziwnie zduszony okrzyk. Jej błękitne oczy wpatrywały się we mnie z przerażeniem. Coś było nie tak. Z kącika jej ust zaczęła wyciekać krew. Serce stanęło mi w miejscu.
– Game over – usłyszałam. 
Spojrzałam za plecy Jamie. Niedaleko nas stała Sapphire. To nie wróżyło niczego dobrego. Zrozpaczona dziewczyna trzymana w moich ramionach zrobiła się nagle bezwładna. Z trudem ją przytrzymałam i przywróciłam do pionu. Dopiero gdy ją odchyliłam dostrzegłam wielką plamę krwi na jej piersi – odbiła się na mojej koszulce. Małe ostrze wychodziło poza materiał koszulki dziewczyny. Gdy ją do siebie tuliłam, otarło się o mnie i rozdarło mi kawałek bluzki. To nie był przypadek. Sapphire nie chciała mnie zabić.
Spanikowałam.
– Jamie! – Mój krzyk rozniósł się po galerii, jednak był za cichy, by wyłonić się z hałasu walki. Słyszałam go tylko ja, Sapphire i mała malarka, która nie poznawszy do końca świata, umarła w moich ramionach. Miałam zbyt wielki chaos w głowie, by obwiniać teraz świat o to, co jej się przytrafiło. Mogłam obwiniać o to tylko siebie. 
Moja drużyna została pozbawiona jednego, niewinnego członka, który miał jeszcze całe życie przed sobą. Osoby, która od dziecka nie miała szczęścia do życia. Czy śmierć była jej pisana od narodzin? Jaki los może czekać kogoś, kto całe życie zamknięty był w ciemnicy z demonami? Kogoś, kto nigdy nie zaznał prawdziwego szczęścia, będąc zniewolonym? Jamie tak naprawdę nigdy nie uciekła od demonów, śmierć z ich rąk była jej pisana.
Martwe, blade ciało ułożyłam ostrożnie na ziemi. Z całej siły, aż do krwi, zaciskałam usta, żeby tylko się nie popłakać. Wyszło mi to z marnym skutkiem. Łzy wymieszały się z kałużą wody i krwi zalegającą na kafelkach. Czułam wielki smutek, ale nie to uczucie dominowało w moim sercu.
Chwiejąc się na nogach, przeniosłam się do pionu. Martwe ciało Jamie zostawiłam samotnie na podłodze. Wiatr wkoło mnie zaczął zataczać kręgi. Sapphire stała przede mną i patrzyła na mnie z wysoko zadartą do góry głową. Jej bezczelnie wredny uśmiech przyprawiał mnie o nerwicę. Miałam ochotę ją zabić. Pozbawić ją życia w najgorszy z możliwych sposobów. 
Gniew, który mnie opanował był silniejszy od nieskończonych pokładów cierpliwości. Jakaś czara z gorącą zawartością przelała się właśnie w tym momencie i znalazła dopływ we krwi. Po raz pierwszy czułam się, jakby demoniczna cząstka przejęła nade mną kontrolę. Moim celem stało się zniszczenie tego, co powoli niszczyło mnie.
Chwyciłam za exitialis i dłużej nie czekając, rzuciłam się w stronę demonicy. Wybuchła kpiącym śmiechem, pragnąc przekazać mi, że moje starania są po prostu zabawne i nieskuteczne. Mój atak odparła czarną laską, przypominającą laskę magika. Jej twarz była tuż nad moją. Szmaragd jej oczu wzbudzał we mnie taką nienawiść, że nie zastanawiałam się nad tym co robię. Nożem uderzałam w nią na oślep. W uszach brzęczał mi tylko jej wysoki głos.
– Brawo! – krzyknęła. – Właśnie to chciałam zobaczyć!
– Zamknij się – syknęłam, serwując jej kolejną serię nieskutecznych jak dotąd ciosów. Tak, zdawałam sobie sprawę z tego, że nie jestem w stanie z nią wygrać. Mogłaby mnie zabić w każdej chwili, ale to jeszcze nie był ten dzień. Bawiła się ze mną.
– Demon, który w tobie siedzi nareszcie ujrzał światło dzienne, co? – spytała prześmiewczo Sapphire. – Widzę w tobie moc Aidena Vauxa. Jeszcze zbyt słaba, żeby się uwolnić, ale już bliska wybuchowi – szepnęła. To dziwne. Wydawało mi się, że nie porusza ustami. Jej słowa zdawały się trafiać bezpośrednio do mojej głowy. Czy to część jej mentalnej mocy?
Po raz kolejny zamachnęłam się nożem. Było blisko. Exitialis przejechało po rękawie gotyckiej, czarnej sukienki i przecięło materiał – maleńkie, poszarpane niteczki przytuliły się do bladego ramienia dziewczyny. Sapphire nie była zadowolona. Typowa nastolatka, która dba o swój ubiór i obdarza sentymentem szmaty, z których i tak prędzej czy później wyrośnie. W przeciwieństwie do niej nie byłam sentymentalna. Będę się cieszyć, jeśli zginie. Nie zatęsknię.
– Trochę się zmęczyłam tym skakaniem – powiedziała znudzonym głosem demonica, chwytając gołą dłonią ostrze mojego noża. Byłam zdziwiona, że jej twarz nawet nie wykrzywiła się z bólu. Spod zaciśniętej pięści wyciekał czarny, demoniczny dymek, imitujący krew. Exitialis gwarantowało podwójne cierpienie demonom. Dlaczego nawet nie była wzruszona?
Sapphire pochyliła się ku mnie tak, że prawie dotknęła polikiem mojego polika. Czułam ciepło jej ciała. Zesztywniałam. Tym razem jej szept nie był wyrażony mentalnie. Słyszałam te słodkie, przerażająco brzmiące słowa, wylewające się z jej ust wprost do mojego ucha.
– Nawet nie wiesz ile wspólnego mamy.
Przeszły mnie ciarki. Odepchnęłam ją od siebie i postawiłam krok w tył. Moja chaotyczna moc zniknęła, wszystko wróciło na swoje miejsce. Czujność zdominowała nad nerwami.
– Nie chcę wiedzieć ile mamy wspólnego – odpowiedziałam chłodno.
– Prędzej czy później się dowiesz. Nawet, jeżeli nie będziesz tego chciała. – Sapphire pochyliła się ku mnie, wspierając się dłońmi na biodrach. Wyglądała teraz jak dziecko, któremu brakowało tylko wystawienia języka. Wciąż miałam ochotę ją zaatakować. Zemsta nie była w moim stylu, ale nie mogłam przebaczyć jej tego, że zabiła bezbronną Jamie, która po tej misji mogła zacząć normalnie żyć, z dala od nas i demonów.
Znów zacisnęłam dłoń z nożem i postawiłam krok wprzód. Sapphire złożyła tylko ręce za plecami i przekrzywiła głowę w bok, posyłając mi najsłodszy uśmiech pod słońcem. Cienista smuga niczym czarna wstęga zaczęła piąć się od jej stóp do głowy. Cieniste pokraki zaczęły się do mnie zbliżać – szczerzyły w moją stronę wielkie, żółte zębiska żądne energii. Przykro mi, w połowie jestem jak wy, zbytnio się nie najecie.
Poddałam się. Nie byłam w stanie walczyć z Sapphire, gdy wkoło mnie zaczęły zbierać się inne demony. Żeby kogoś pomścić, najpierw samemu trzeba było przeżyć.
Skrzywiłam się obserwując jak demonica rozpływa się w oparach dymu. Przeraźliwie słodki i sztuczny uśmiech nie zniknął z jej twarzy nawet na moment, szmaragdowe, błyszczące oczy wgapiały się we mnie jak w malowane cudo. Nie musiała mieć żadnej mocy mentalnej, żeby zagrać mi na psychice. Doskonale wiedziała, że jej ucieczka mnie zezłości. Chociaż próbowałam się przedzierać przez zalewające mnie cieniste pokraki, nie byłam w stanie dotrzeć do różowowłosej przedstawicielki departamentu. Mogłam tylko słyszeć jej głośny śmiech, wdzierający się przez moje uszy wprost do bolącej głowy. Raniła mnie od środka. Cudowny sposób.
Kolejny demon został pozbawiony oka – czas nauczył mnie, że jeżeli chodzi o te najprostsze ich wersje, najłatwiej jest po prostu uniemożliwić im widzenie, wtedy dostają szału i biją swoich sprzymierzeńców. Oczywiście to broń dobra tylko i wyłącznie na większe grupy demonów. Gdy jestem sama na sam z jednym z nich, nie mam problemu z natychmiastowym zabiciem go.
Roześmiana Sapphire zdążyła zniknąć, a do mnie dołączyła Andi wraz z resztą grupy. Wciąż myślałam o Jamie, a zapomniałam o tych, którzy żyją.
– Działo się coś? – spytałam mojej współpracownicy, prawie, że zastępczyni.
– Niestety – odpowiedziała, najwyraźniej niezadowolona. Poprzez walkę z cienistymi pokrakami zdołałam dostrzec jej twarz. Oprócz jednej, drobnej rany, którą miała na poliku najwyraźniej nic jej nie dolegało. Czerwień krwi znajdująca się na jej nowej sukience nie mogła być jej własną. Ręce również splamione były krwią. Czy jej drżały? A może to tylko przywidzenie?
– Andi – zaczęłam, cudem unikając ciosu mocarnej pięści wroga.
– Ja… nie udało mi się go ocalić – powiedziała nastolatka, przybierając bezradną minę.
– Kogo? – Po raz kolejny tego dnia poczułam, że świat ucieka mi spod nóg. Jeszcze nie miałam pojęcia o kogo chodziło, a już wiedziałam, że przyjęcie tego do świadomości nie będzie łatwe.
– Noah. Zginął. Chciał uratować niewinnych ludzi przed Raidenem. To był jego błąd.
Zatrzymałam się i spojrzałam na Andi. Nóż mało nie wypadł mi z dłoni.
Czy mogło być jeszcze gorzej?
***
Po prostu nie mogło być lepiej. 
Demoniczny łowca gonił z nożem po całej galerii, pozbywając się demonów jednym ciosem w tył głowy. Próbował odnaleźć jakiegoś członka departamentu, ale nie miał już tyle szczęścia ile z Lamiere, którą potraktował pistoletem. Dlaczego nigdy nie pomyśleli o tym, żeby kupić karabiny maszynowe? Wtedy departament by ich nie powstrzymał! Po co walczyć jakimś nożem, skoro można kupować nielegalne pistolety od murzyńskich gości, podpierających mury w ciemnych uliczkach? I to takie za 50 dolców!
Z radością spoglądał z górnego piętra do fontanny, gdzie zostały tylko pukle zgniłych włosów, przypominających skoszoną niedawno trawę, która utonęła w wodzie. Zawsze to jedną, niepotrzebną żmiję mniej. 
Po piętrze skakał jak szczęśliwa dziewczynka z koszyczkiem w ręku, tyle, że jego koszyczkiem było exitialis, którym zabijał wszystkie złe stwory nie z tego świata. Uśmiechał się od ucha do ucha i nucił wymyślne piosenki.
Biegnę do braciszka, zabiję bazyliszka, nóż mu w gardło włożę i lód mu nie pomoże! – Chłopak zaśmiał się jak szaleniec i wbił exitialis prosto w pierś cienistej pokraki, stojącej na jego drodze – zawyła w nieludzki sposób i rozpłynęła się w powietrzu. Taki sam los spotkał następne trzy potwory. Przy ostatnim z nich zrobił piruet i strzelił w niego pistoletem. Gdy droga była już oczyszczona, ukłonił się niewidzialnej widowni i pomachał dłonią w górze niczym królowa Elżbieta II.
– Dziękuję, dziękuję, kwiaty po przedstawieniu! – zachichotał. Już dawno nie czuł się tak odprężony. Zazwyczaj Sorathiel nie pozwalał mu na taką samowolkę, dziś stwierdził, że może robić co chce, oby nie narażać życia swojej grupy. Jak chciał – tak miał. Jego grupa całkowicie zniknęła i była zdana na siebie. Czasem spoglądał na niektórych członków, którzy weszli w jego pole widzenia, bywało, że wystawiał im rękę czy szczerzył się do nich jak głupi, oni jednak zdawali się być zajęci. No, tak. W końcu walczyli. Tylko dlaczego wszyscy brali to na poważnie? Walka to też zabawa. Co prawda bardziej ryzykowna i zdolna do wyssania z człowieka (czy demona) życia, ale wciąż zabawa!
Cieniste pokraki zaczęły uciekać od Auvreya, zupełnie, jakby wiedziały, że lepiej z nim nie zadzierać. Desperacko, niczym czarna, tępa masa, zaczęły zeskakiwać z barierek. Niektóre lądowały na głowach jego sprzymierzeńców, niektóre na posadzce, jeszcze inne w fontannie lub na innych obiektach. Gdy Nathiel wychylał się za rozerwaną, metalową barierkę miał wrażenie, że nastał deszcz demonów. Zabawne. Ręka przytkana do czoła robiła za kapitański daszek tłumiący światło padające z pękniętego, szklanego sufitu. Starał się znaleźć Laurę, dlatego wychylał się coraz dalej i dalej. Skrawek ułamanego gruntu zaczął się osypywać, a mimo tego wciąż się tym nie przejmował.
– Brat-idiota – usłyszał za plecami. Zdążył tylko spojrzeć przez ramię i zobaczyć Soriela, który stał za nim z rękoma w kieszeniach, ze  zniechęconą, znudzoną miną i wystawionym do przodu butem. Zanim odskoczył, but kopnął go w tylny aspekt osobowości. Pod wpływem wrogiego pchnięcia, zaczął spadać w dół. Nie zdążył chwycić się wystającej rury, za to refleks pozwolił mu na uczepienie się metalowej rury wiszącej piętro niżej. Gdy spojrzał do góry chcąc się upewnić, że jego ukochany braciszek dalej tam stoi, trochę się zaskoczył, bo już go tam nie było. W mgnieniu oka przeniósł się na to samo piętro, co Nathiel.
– Nudny jesteś – stwierdził niechętnie, podpierając się luzacko łokciami o barierki. Na brata spoglądał z góry z kpiną.
– A ty brzydki – prychnął walecznie młodszy Auvrey i zabujał się na barierce, wskakując zgrabnie na piętro. Exitialis obrócił w palcach jak zawodowiec. Nie czekał na kolejną gadkę Soriela, rzucił się na niego z nożem. Czy pamiętał ostatnią porażkę? Można tak powiedzieć, ale wcale nie liczył teraz na przegraną. Nieważne ile razy będą ze sobą walczyć, nieważne ile razy poniesie klęskę – zawsze będzie próbował go zniszczyć. W końcu za dzieciaka przynajmniej raz go przechytrzył.
Soriel nawet nie wyciągał noża, ręce wciąż miał w kieszeni. Bronił się tylko i wyłącznie cienistym dymem, którym władał dosyć sprawnie – odbijał szybkie i ostre ciosy jego brata bez problemu.
– Napalony jak zawsze – zaśmiał się starszy brat. – Zero strategii, bo ufa swojej marnej sile.
– Przynajmniej nie udaję, że jestem taki boski, bo posługuję się magią. Nie idę na łatwiznę – prychnął Nathiel. 
Exitialis przejechało po rękawie bluzy Soriela rozcinając ją. Soriel nie chciał się przyznawać, ale wobec ataków brata, jego moc była coraz mniej użyteczna. Z trudem odbijał ciosy tego gówniarza, aż w końcu sam musiał przerzucić się na nóż.
– O, czyżbyś sobie nie radził, braciszku? – Nathiel zaśmiał się mu w twarz wkurzająco-szaleńczym śmiechem. Soriel nie odpowiedział. Nie był dziś w nastroju do rozmowy. Wcale nie chciał tutaj przychodzić, ale oczywiście kazał mu ojciec. Czuł się jak jeden z jego nic niewartych pionków, które po prostu zostawia na pastwę losu i niech się dzieje wola piekła. Zawsze go zastanawiało, dlaczego ci debile tak bezgranicznie mu ufają? Dlaczego wykonują jego rozkazy bez protestów? Przecież on nawet ich nie szanuje! Pokazuje to na każdym kroku, wyzywając ich od idiotów i kretynów. Gdyby ktoś z nich zginął – nawet by tego nie zauważył, gdyby zginęli wszyscy – znalazłby sobie nowych członków departamentu w mgnieniu oka.
Znudzony Soriel nawet nie starał się zadawać ciosów Nathielowi. Po prostu się bronił i czekał aż jego braciszek się zmęczy. Demon żyjący na Ziemi nie był w stanie pokonać żadnymi sposobami demona żyjącego w Reverentii. Ten kretyn doskonale zdawał sobie z tego sprawę, a jednak dalej go atakował. Strasznie go to irytowało. Czy on się nigdy nie poddawał? W dzieciństwie kończyło się na jego płaczliwym zawodzeniu i wołaniu matki. Teraz nie ma jednak dla kogo zgrywać maminsynka. Ich rodzicielka nie żyje od lat.
– Powiesz mi wreszcie dlaczego to robisz? – warknął Nathiel. Chybił ciosem zaledwie centymetr od biodra brata. Przeklął w duchu swojego pecha.
– Bo chcę cię zabić, chyba po to się walczy – burknął znudzonym głosem Soriel, wciąż unikając ciosów. Dla odmiany zamachnął się znienacka na swojego brata nożem, w porę zdołał jednak uskoczyć. Może jednak nie był taki zły w walce? Przynajmniej wytrwały.
– Dlaczego dołączyłeś do departamentu. Dlaczego, do cholery?! Ten skretyniały staruch zabił naszą matkę, siostrę, chciał zabić ciebie! Zostawił przy życiu tylko mnie! Zniszczył cały nasz beztroski świat i to przez niego zostaliśmy rozłączeni! – krzyczał demoniczny łowca. Było w nim za dużo emocji, to wszystko musiało w końcu pęknąć jak bańka mydlana i zalać otoczenie jadem. Starszy brat zdawał się być wciąż taki sam – znużony i obojętny.
– Już, wykrzyczałeś się? – spytał ironicznie. – Każdy ma swój własny powód. Nie muszę ci go zdradzać.
– Jaki możesz mieć powód? Vail ma cię w dupie. Nigdy nie chciał, żebyś został przy życiu. Traktuje cię jak starą szmatę, rzuconą gdzieś w kąt domu o której mu się przypomniało, gdy chciał zetrzeć zakurzone podłogi!
Nathiel miał racje. Rzeczywiście, miał umrzeć tamtej nocy. Ich ojciec nie darzył żadnego z nich chociażby odrobiną miłości. Nie szanował własnych synów i na każdym kroku podkreślał, że obydwoje są pustymi kretynami, zrodzonymi z krwi nikomu niepotrzebnej ździry, która zasłużyła na swój los. Soriel się z tym nie zgadzał. Ich matka była jedyną osobą za którą tęsknił.
– Szmaty to ja mam w klubach i mogę je pieprzyć do woli – syknął przez zaciśnięte zęby starszy z braci.
– Mam wrażenie, że to inni pieprzą ciebie w departamencie – prychnął Nathiel.
Miarka się przebrała.  Soriel już nie tylko się bronił, ale też i atakował. Obydwoje byli zdenerwowani, pełni złych emocji. To nie mogło skończyć się dobrze.
Ostrza noża uderzały o siebie coraz mocniej. Przez dobre kilka minut żadnemu z braci nie udało się zaatakować drugiej strony. Sorielowi się to nie podobało. Dlaczego nie mógł dosięgnąć Nathiela jak ostatnim razem? Przecież go wtedy poniżył, udowodnił, że jest od niego silniejszy! Co się z nim dzieje teraz? Ilekroć zbliża się do wolnego skrawka ciała swojego brata, ten odbija nóż lub odskakuje. Przecież nie mógł poprawić swojego stylu walki w tak krótkim czasie!
Starszy Auvrey przeklął, gdy nóż przejechał mu po wierzchu dłoni, zostawiając na nim drobne zarysowanie. Wiedział, że samą, typowo ludzką walką sobie nie poradzi. Albo zastosuje jakiś mocny chwyt psychologiczny, albo zacznie używać magii, co jest niestety nie na jego dumę w tym momencie. Używając jej, udowodniłby bratu, że zaczyna się go bać i sobie nie radzi, a przecież młodszym braciom trzeba dawać przykład, prawda? – pomyślał sarkastycznie Soriel.
Doskonale wiedział, że Vail Auvrey przypatruje się im od dłuższego czasu. Stoi po przeciwnej stronie piętra, opierając się dłońmi o barierkę. Nathiel był tak pochłonięty walką, że tego nie zauważył. Nie mógł powtórzyć swojego błędu z balu. Obiecał Laurze, że nie zostawi jej i Aury, poza tym miał wciąż do odszukania syna. Skupił się tylko i wyłącznie na Sorielu, którego chciał za wszelką cenę dobić.
– Chcesz znać powód, dlaczego dołączyłem do departamentu? – spytał w końcu starszy demon, odskakując metr dalej, by uniknąć ciosu brata. – Nie, żadne tortury Vaila nie były w stanie na mnie zadziałać. To dupek i obydwoje o tym wiemy. Nie, nigdy nie wybaczyłem mu tego, że wybił nam całą rodzinę i zniszczył wszystko, co zbudowała dotychczas nasza matka. Nie, nie lubię tego zgromadzenia wariatów, nie, nie przepadam za Reverentią, nigdy nie byłem po żadnej stronie i nigdy nie byłem pod czyjąś władzą. Robię to, co chcę.
– Więc dlaczego, do cholery, pomagasz departamentowi?! – wykrzyknął oburzony Nathiel, wbijając nóż w barierkę, obok swojego brata. Zanim zdążył go wyciągnąć, Soriel chwycił go za szyję i ścisnął ją mocno, uśmiechając się jak prawdziwy diabeł. Jego oczy nie były teraz szmaragdowe. Przepełniała ją bezwzględna, pusta czerń,
– Żeby cię zabić – syknął do ucha młodszego brata demon.
Gdy spojrzał w bok, Vaila Auvreya już nie było. To nawet lepiej. Chciał, aby usłyszał to, co ma do powiedzenia, to, co o nich wszystkich sądzi. Był już cholernie zmęczony tą farsą. Miał ochotę wszystkich zabić, na czele ze swoim ojcem i bratem.
Jego brat wbił mu paznokcie w dłoń i skrzywił się. Nie zdążył złapać powietrza, tak więc miał problem z oddychaniem. Soriel nie odpuszczał, ściskał jego szyję coraz mocniej i mocniej, jakby chciał rozwalić mu krtań i złamać kark. Nathiel patrzył na niego nienawistnie, krzywiąc się z bólu. Dać się załatwić w tak prosty sposób i umrzeć poprzez uduszenie? Za łatwa śmierć.
Nathiel zamachnął się kolanem i uderzył swojego brata w czułe miejsce. Soriel jęknął i skulił się, natychmiastowo go puszczając. Nathiela nie interesowała w tym momencie moralność i to, że nie można atakować drugiego mężczyzny w taki sposób. Miał to głęboko w dupie. To wojna, a wszystkie chwyty są dozwolone.
Splunął na kafelki i skrzywił się z niechęcią.
– Oby ci ptak odleciał, psie departamentu – syknął, chwytając za nóż. Opanował go tak wielki gniew, że nie miał nawet ochoty oszczędzać swojego wroga. W tym momencie całe ich braterstwo, które kiedykolwiek istniało, przestało mieć znaczenie. Nie było litości dla zdradliwym gnojków. Czy był w stanie go zabić? Tak. I to nawet w tym momencie.
Soriel zdążył się wyprostować i chwycić atakujący go nóż ręką. Skrzywił się od ciosu, który musiał na siebie przyjąć. Exitialis zafundowało mu niemałą falę cierpienia, wbiło mu się głęboko w dłoń. Co za kretyn z tego Nathiela. Niech on go kiedyś po jajach skopie, a zobaczy co to znaczy. I już nigdy więcej nie spłodzi małych debili pokroju bliźniaków Auvrey…
– Jak tam jajecznica, mój słodki braciszku? – zaśmiał się młodszy brat.
– Dobrze ugotowane jaja nie pękają, kochany braciszku– prychnął z pogardą Soriel.
Za ich plecami zaczęły pękać szyby. Żaden z nich się tym nie przejmował, mimo tego, że z dołu zaczęto wykrzykiwać głośne: „uciekamy!”. W chwili, gdy obydwoje mieli okazje powalczyć, nie liczyło się prawie nic. Tylko braterska nienawiść, żądza mordu i walka.
„Za kilkanaście sekund nastąpi wybuch, chyba nie chcesz tu zdechnąć” – usłyszał w głowie Soriel. Na samo brzmienie tego przesłodzonego, obrażonego głosu nastolatki, skrzywił się. Chciał przecież zabić brata, ale oczywiście nie było mu dane tego zrobić. Nie dziś. Galeria handlowa w przeciągu minuty może wybuchnąć. Departament tym razem zostawi po sobie zgliszcza. Nie ma co, dobry wstęp do znęcania się nad Nox.
Starszy Auvrey wskoczył na barierkę, wystawił bratu środkowy palec i bez czułego pożegnania zeskoczył na dół. Nathielowi nie udało się go nawet drasnąć w ramię. Był tak wściekły, że zaczął siarczyście i głośno kląć. Zapewne gdyby usłyszała to Laura, załamałaby się.
– Nathiel, uciekamy, coś tu się zaczyna nieciekawego dziać! – krzyknął z dołu Aren.
Rzeczywiście. Nagle wszyscy zaczęli wybiegać z galerii. Nawet departament gdzieś zniknął. To samo z cienistymi bezużytecznymi pokrakami. Zdawało mu się, że został tutaj sam. Chyba powinien się stąd wynieść.
Auvrey przeskoczył przez barierkę. W tym samym momencie nastąpił wybuch.
***
Moje serce zamarło, gdy zobaczyłam buchający ogniem budynek. Wszystkie szyby  szklanej galerii roztrzaskały się w drobny mak. Ciepły strumień potężnego gorąca trafił w nas i spowodował, że przez chwilę nie mogliśmy oddychać. Szkło zaatakowało nasze ręce, nogi i twarze, raniąc nas boleśnie. Ktoś z grupy Sorathiela zawył przerażająco. Nie przejmowałam się, że budynek został doszczętnie zniszczony, a jego drewniana otoczka płonęła żywym ogniem. Po prostu biegłam przed siebie w obawie, że już nigdy więcej nie ujrzę ojca swoich dzieci.
Nikt się nie spodziewał, że wybuch nastąpi tak nagle. Nie zdążyliśmy się oddalić w dostatecznie bezpieczne miejsce, tak więc prawdopodobnie każdy w jakiś sposób ucierpiał. Czułam, ze po moim ramieniu spływa krew. Zapewne wbiło się w nie jakieś szkło. Nawet nie miałam ochoty na siebie spoglądać. Ważniejszy był Nathiel.
Krzyczałam jego imię najgłośniej jak potrafiłam. Łzy ciekły strumieniami po moich policzkach. Ktoś chwytał mnie za rękę i próbował ciągnąć w tył, ale nie dawałam się i wyrywałam. W pewnym momencie byłam tak blisko ognia, że zaczął parzyć mnie w skórę. Szaleńcza chęć wydostania Nathiela z płonących ruin była tak mocna, że chciałam tam wejść, nie bacząc na konsekwencje. Teraz już dwie osoby próbowały mnie przed tym powstrzymać, ale ja dalej się wyrywałam.
– Nathiel! Tam jest Nathiel! – krzyczałam jak mała dziewczynka, która budzi się w środku nocy i mówi, że pod jej łóżkiem są potwory. Nigdy nie zachowywałam się w taki sposób. Nigdy nie panikowałam tak bardzo. Czułam się, jakby wszystkie moje emocje więzione przez lata w mocno zakręconym słoiku nagle rozbiły okrywę i gwałtownie wyszły na światło dzienne. Odłamki szklanego słoika dodatkowo wbijały się w moje serce. Poczułam się, jakbym za chwilę miała umrzeć z powodu paniki.
– Laura, uspokój się! – krzyczała do mnie groźnie Andi.
– Nie możesz pójść w ogień! – dodał poważnie Michael, jeden z członków mojej grupy.
Poczułam się jak małe dziecko, które jest powstrzymywane przed zabawą z obcym psem. Zaśmiałam się łamiąco, nietypowo, niepodobnie do siebie. Jak szaleniec, który dłużej nie może już znieść bycia zamkniętym w jednym, białym pomieszczeniu.
Wyrywałam się już słabiej, bo nie miałam siły. Dym wdzierający się do moich oczu i płuc spowodował mocny kaszel. Andi i Michael przejęli nade mną całkowitą kontrolę i odprowadzili mnie do reszty zgromadzenia Nox. Dławiłam się i płakałam na przemian. Drżałam ze strachu, dziwnego chłodu i zdenerwowania. Moje myśli były przytłumione, za mgłą. Myślałam tylko o jednej osobie i to jej imię bez końca wymawiałam, nie zważając na otoczenie.
Ktoś głaskał mnie po plecach. Nie miałam pojęcia kto, nie chciałam wiedzieć. Chciałam, żeby robił to Nathiel, którego teraz egoistycznie potrzebowałam. Nie mógł zginąć. Nie mógł. Nie w taki sposób. To nie w jego stylu. Umieranie w ogóle nie jest w jego stylu! To Nathiel! Głupi erotoman, który powinien wyskoczyć z ognia i powiedzieć: „patrz jak mnie rozpaliłaś, maleńka!”, a nie umierać w tej pieprzonej galerii po ataku demonów!
Ava z mojej drużyny przysiadła obok nas i dołączyła do czułego gładzenia mnie po plecach. To śmieszne. Cała moja grupa mnie pocieszała. Powinna ode mnie odejść, uciec, krzywić się, wyzywać mnie. Przecież nie dopilnowałam dwójki z nich. Zginęli. W najgorszy z możliwych sposobów. Dlaczego wciąż tu byli? Dlaczego mnie pocieszali? To moja wina. A Nathiel… gdybym to ja go zawołała, gdybym kazała mu wracać, poszła po niego, podała mu rękę…
Przez rozmazane łzami tło widziałam ciemną sylwetkę stąpającą za strefą ognia. Ktoś zmierzał w naszą stronę. Z nadzieją przetarłam oczy zakrwawioną dłonią, wcale nie polepszając tym sytuacji. Byłam przyćmiona i nie miałam pojęcia co się dzieje. Dopiero po dłużej chwili dostrzegłam osmolonego Nathiela z przypalonymi włosami i bez koszulki. Stąpał w naszą stronę jak młody, ale wściekły Bóg. Zacisnęłam usta i nic nie mówiąc wystawiłam do niego ręce jak nasza mała córka. Natychmiastowo mnie objął i mocno przycisnął do piersi.
– I po co płaczesz, głupia? – Pytanie skierował w moje włosy.
Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Po prostu płakałam. Płakałam jak małe, nienakarmione miłością dziecko. Płakałam, bo miałam wszystkiego dosyć. Ciepłe ramiona pachnące przypaloną skórą wyjątkowo nie były dla mnie ukojeniem.
– Trzęsiesz się – mruknął Nathiel. Odsunął mnie ze swoich ramion i spojrzał prosto w oczy. – Przestań, Laura. Już po wszystkim. Żyjemy.
Potrząsnęłam bezradnie głową. Chciałam mu powiedzieć o tym, że zginęła dwójka nastolatków pod moimi skrzydłami, chciałam mu powiedzieć, że wszyscy cywile zostali zabici, że umarło tak wielu członków Nox, a wszyscy są ranni. Do tego o przeraźliwie wielkim strachu, że mogłam go po raz kolejny stracić. Ale milczałam, wylewając tylko łzy. Byłam beznadziejna. Nie, tak nie zachowuje się żaden dowódca grupy.
Za naszymi plecami rozległy się okrzyki przerażenia. Dopiero to zdołało mnie zainteresować. Wylewając kolejne łzy, spojrzałam w stronę skąd dochodziły zaniepokojone głosy. Chodziło o Sorathiela. Ranny i blady zsunął się w tłum ludzi, który niezgrabnie go podtrzymał. Nikt nie wiedział co się dzieje, wszyscy byli przerażeni. Bo w tej misji poległ nawet nasz szef.

3 komentarze:

  1. Przytłaczasz ich i przytłaczasz. Nie wiem, czy nie za mocno, bo pewnego dnia mogą już nie powstać. Niewiele nadziei im zostało. Śmierć i zniszczenie.
    Soriel ma naprawdę głupi powód. Nieważne, czy powiedział prawdę czy nie. W sumie liczyłam, że padnie (sorry, Pat), ale to za wcześnie, prawda? Jeśli w ogóle.
    Zastanawiają mnie dwie sprawy. Słowa Sapphire i ostatnie zdanie tego rozdziału. Wygląda to źle.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć.
    To chyba pierwsza tak wciągająca bitwa w całych dwóch domach, a mimo to i tak czegoś mi zabrakło. Dłuższej walki braci na przykład?
    Nie zmienia to jednak faktu, że nie jest dobrze. Jest tragicznie i to dosłownie. Cywile zabici, Nox cholernie mocno osłabione, a jeszcze na koniec, że Sorathiel ucierpiał. Coś, co miało być zderzeniem organizacji z departamentem, zmieniło się w kinową "Noc oczyszczenia". Aż się wzdrygam.
    Nawał negatywnych emocji, krew, płacz, strata. Dawno tego nie było, przy moim dość podłym nastroju sprawdza się idealnie.

    Czekam na nn ^^
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń