niedziela, 8 kwietnia 2018

[TOM 3] Rozdział 53 - "Prawdziwy demon"

I to koniec zapasowych rozdziałów, a przede mną kolejne... dosyć trudne. Im bliżej samego momentu wojny, tym bardziej się go boję. Dlaczego? Bo wojny kojarzą mi się z takim BUM! A ja nie wiem, czy umiem wczuć się na tyle w wojenne klimaty. No, nic. 53 rozdział dosyć emocjonujący. 
***
Z trudem uniosłam powieki, na których zdawały się spoczywać dwa ciężkie kamienie. Niebo Reverentii zamigotało mi w oczach swoją czerwienią. Pierwsza myśl, jaka do mnie dotarła, to to, że na szczęście udało nam się wydostać. Drugą było spostrzeżenie, że wciąż nie byłam bezpieczna, ponieważ drżała pode mną ziemia, która lada moment mogła się osunąć, a ja nie chciałam już lądować w otchłani. Nawet gdybym użyła swoich mocy, prawdopodobnie przypieczętowałabym to swoją śmiercią, ponieważ opadłam z sił. Nie ruszyłabym się z miejsca, gdyby nie fakt, że w każdej chwili mogłam zginąć – drżąca u podstaw Reverentia przypomniała mi, że mam do wykonania jeszcze jedną misję.
Podparłam się na łokciach i rozglądnęłam wkoło. Nierzeczywisty obraz falował mi przed oczami, a głowa była tak ciężka, że lada moment mogła odłączyć się od szyi i powędrować wprost w ziejącą pustką dziurę, która posłałaby ją do otchłani. Bezgłowa Laura nie gwarantowałaby mi zwycięstwa.
Dostrzegłam towarzyszów mojej misji. Zdziwiłam się, że byli tak daleko ode mnie. Najwyraźniej moja moc sprawiła, że poniosło ich zdecydowanie dalej. Nie byłam pewna, co do ich stanu zdrowia – jeżeli w temacie demonów w ogóle można było mówić o zdrowiu. Sapphire pochylała się nad Deanem, co rusz go poszturchując, jakby chciała go ocucić, Riel leżał na ziemi bezruchu, Raiden siedział i trzymał się za głowę – wyglądał, jakby lada moment miał zwymiotować, co wcale by mnie nie zdziwiło, w końcu przeżył dziką przejażdżkę na karuzeli chaosu, a wcześniej wypił całą półlitrową piersiówkę wódki. Nie widziałam tylko Soriela. Miałam nadzieję, że nie stoczył się z powrotem do otchłani nie ze względu na niego, ale ze względu na Patricię, która kompletnie by się załamała. Na razie postanowiłam nie przejmować się jego zniknięciem – teraz miałam ważniejsze rzeczy do zrobienia. 
Kiedy skierowałam spojrzenie przed siebie, uniosłam brwi w zdziwieniu. Zaledwie kilka metrów przede mną znajdował się krąg zbudowany z członków rodziny Dale. Nikt z nich nie zwracał na mnie uwagi, z wyjątkiem osoby, której musiałam się pozbyć. Jej puste oczy z mojej twarzy przeniosły się w dół. Początkowo nie wiedziałam, o co jej chodzi, ale w końcu powędrowałam jej śladami. Ręką mechanicznie sięgnęłam do kieszeni. Zdziwiłam się, kiedy wymacałam w niej exitialis. I to nie byle jakie, bo te, które straciłam w otchłani. Jak to możliwe, żeby się tutaj znalazło? Jeżeli otchłań składała się z kilku pięter, a przelatujący przez jej warstwy nóż zostawiał po sobie dziury, którymi wędrował na niższe poziomy, jakim cudem mogłam go chwycić w swoją rękę, jakby był czymś zupełnie materialnym?
Uniosłam wzrok. Dostrzegłam lekkie skinięcie głowy Eirinn, którą nie było stać na więcej gestów.  Domyśliłam się, że to ona. Skoro w jej wspomnieniach Vail Auvrey powiedział, że moc spowalniania jest zdolna zaginać czasoprzestrzeń, równie dobrze mogła cofnąć czas spadania noża tak, aby wrócił do swojej właścicielki. Nawet jeżeli nie miała nad swoim ciałem i umysłem pełnej kontroli, wciąż próbowała doprowadzić do końca tej farsy. Zaczęłam się zastanawiać, czy mój powrót do Reverentii nie był przypadkiem uwarunkowany przez jej moce – co prawda z otchłani uwolniłam się sama, ale czy nie mogła sprawić, że znalazłam się bliżej kręgu, niż reszta demonów? Istniała również możliwość, że celowo przeniosła Soriela w inne miejsce po to, abym dokończyła swoją misję bez szalonych protestów jej syna.
Podniosłam się z klęczek. Moje ciało rozchwiało się jak i Reverentia, której fundamenty nie mogły już wytrzymać przedłużającego się efektu szkarłatnej soczewki. Z nieba zaczęły sypać się niewielkie fragmenty nieba, zupełnie jakbyśmy byli w wielkiej kuli, którą ktoś łamał maleńkim młotkiem ku swojej uciesze. Każdy mój powolny krok był chwiejny, niepewny i ociężały. Zimny nóż ściskałam mocno w dłoni, bojąc się, że w najmniej oczekiwanej chwili zsunie się w dół i jeszcze raz trafi do otchłani.
Puste oczy Eirinn zdawały się badać przestrzeń znajdującą się poza mną. Im bliżej niej podchodziłam, tym bardziej przerażała mnie jej nieludzka powłoka. Gdyby ktoś stanął naprzeciw niej, zgodziłby się ze mną, że wygląda jak ktoś, kto nie żył już od wielu lat. Za moimi ruchami podążały również szmaragdowe oczy członków jej rodu, tyle że oni w przeciwieństwie do niej żyli, znajdowali się tylko w głębokim transie.
Kiedy znalazłam się już przy samym kręgu, otoczyłam go ostrożnie, badając teren i zachowanie obcych demonów. Ostatecznie stanęłam przy Eirinn Auvrey, unosząc nad nią nóż. Wolałam nie patrzeć w jej twarz, kiedy będę ją po raz drugi zabijała. Nie, nie mogłam nazwać tego śmiercią. W przypadku matki Auvreyów to było wybawienie od wielu lat mąk.
Moja ręka zadrżała. W duchu powtarzałam sobie, że to tylko jeden gest, a świat demonów przynajmniej częściowo powróci do swojej dawnej używalności. To tylko jedna osoba, której zabicie przesądzi o tym, czy Vail Auvrey dopełni swój plan. Nie mogłam dłużej zwlekać.
Zrób to – szeptał kobiecy głos w mojej głowie. Nie miałam wyboru, jak go posłuchać.
Zacisnęłam powieki i przecięłam ostrym ruchem reverentyjskie powietrze. Spodziewałam się, że poczuję łamiące się kości, ale zamiast tego, to mnie coś zwaliło z nóg. Otworzyłam gwałtownie oczy, kiedy wylądowałam płasko na ziemi. Nóż wyleciał mi z dłoni i potoczył się pod nogi Eirinn Auvrey, która nawet nie drgnęła. Pierwszym, co dostrzegłam, były iskry gniewu w szmaragdowych tęczówkach i mocno zaciśnięte usta osoby, która pochylała się nade mną, przygniatając moje ramiona do ziemi. Wiedziałam już, że zbyt długo zwlekałam. Soriel zdążył do mnie dotrzeć. Wiedziałam, że żadne tłumaczenia nie zadziałają, a jednak rozpaczliwie pragnęłam odwrócić sytuację słowami.
– To dlatego pytałaś, czy zabiłbym własną matkę?! – wykrzyknął zbulwersowany demon, jeszcze mocniej przygniatając mnie do ziemi.
Syknęłam z bólu, starając się jednak nie pokazywać tego, że cierpię.
– Soriel, ona sama mi to kazała zrobić! – wyrzuciłam z siebie ochrypłym głosem, nie spuszczając z niego oczu. – Kiedy byliśmy w otchłani, pokazała mi swoje wspomnienia! Widziałam jej pierwsze spotkanie z waszym ojcem, to jak Vail Auvrey nachodził wasz dom, widziałam jak wszyscy umierają! Słyszałam więcej, niż wy byliście w stanie usłyszeć, gdy byliście mali! – tłumaczyłam coraz bardziej rozpaczliwie, czując pod plecami delikatne pęknięcia ziemi. Jeżeli dalej tak pójdzie, znów znajdę się w otchłani. 
Brat Nathiela podniósł mnie lekko za ramiona i uderzył o podłoże, przez co na moment zabrakło mi powietrza w płucach.
– Kłamiesz! – warknął. – Nie pozwolę jej zabić drugi raz! Nie pozwolę, rozumiesz?! – Z jego oczu emanowała rozpacz, bezradność i równoczesna wściekłość. Wyglądał jak zagubiony chłopiec, który rozpaczliwie próbuje odzyskać coś, co dawno utracił. – Nie widzisz, że stoi tutaj całkiem żywa?!
Brałam krótkie wdechy, próbując przywrócić siebie do stanu względnej używalności. Wreszcie mogłam wymówić kilka słów:
– Ona już dawno jest martwa, Soriel – syknęłam przez zęby. – To tylko nieżywa powłoka wyciągnięta siłą z otchłani, w którą wasz ojciec wsadził duszę waszej matki! I to duszę, która już dawno nie należy do niej! Oddała za was życie, bo wierzyła, że Vail zostawi was w spokoju!
Teraz w szmaragdowych oczach tliło się szaleństwo. W kącikach zebrały się łzy, które nie były planowaną częścią tego przedstawienia. Wiedziałam już, że Soriel jest w stanie mnie nawet zabić, aby uratować swoją matkę, dlatego nie zdziwiło mnie, kiedy uderzył mnie pięścią w twarz.
Szkarłat reveryntyjskiego nieba zawirował mi przed oczami. Poczułam, że z nosa leje mi się krew, która siłą próbuje wedrzeć się do moich ust. Nawet nie zdążyłam złapać oddechu, kiedy silne dłonie zacisnęły się na mojej szyi.
– Nie zrobisz tego – syknął złowieszczo niskim głosem, który mógł przywodzić na myśl już tylko żądnego krwi demona.
Próbowałam wymacać ręką nóż, jednak znajdował się za daleko. Próbowałam użyć swoich mocy, ale byłam z niej kompletnie wyssana. Próbowałam odciągnąć dłonie mojego oprawcy z szyi, ale był dla mnie za silny. Gorączkowe rozmyślanie nad możliwymi drogami ucieczki były bezcelowe. Jeżeli nie włączy się w to żadna postronna osoba, umrę właśnie tutaj.
Kiedy zaczęłam już tracić dech, a łzy zebrały się w kącikach moich oczu, poczułam, jak moje ciało się unosi. Początkowo myślałam, że to moja martwa dusza uwolniła się z ziemskiej powłoki i ulatuje w stronę krainy zmarłych, ale szybko zorientowałam się, że to po prostu magia. Nie wiedziałam czy to Dale’owie, czy Reverentia, na której grawitacja przestaje istnieć, postanowiłam to jednak wykorzystać.
Kopnęłam w górze zdziwionego lotem Soriela, dzięki czemu wylądował w powietrzu kilka metrów dalej niż ja. Swój wzrok skupiłam na unoszącym się tuż nad głową Eirinn Auvrey nożu. To za niego chwyciłam w ostatniej chwili, nim zniknął z zasięgu moich dłoni. W tym czasie brat Nathiela zdążył już do mnie dotrzeć. Wściekły grymas, który wykrzywił jego twarz, nie zapowiadał niczego dobrego.
Zamachałam rękoma w powietrzu, niestety byłam zdecydowanie lżejsza od Soriela, dlatego nawet jeżeli spróbowałam uciec, on chwycił mnie za nogę i pociągnął w swoją stronę. Machnęłam nożem, trafiając go prosto w ramię, za które złapał się z syknięciem bólu, chwilowo tracąc mną zainteresowanie. Wtedy odepchnęłam się stopami od jego ramienia, a potem głowy, szybując wyżej w stronę księżyca. Moje spojrzenie skupiło się teraz na jaśniejącej, magicznej powłoce, która otulała jego kulistość. To, co chciałam zrobić było ryzykowne i bardzo niepewne. Najprawdopodobniej ta nędzna próba zakończy się fiaskiem, niestety nie miałam innego pomysłu – było za późno na to, abym zabiła matkę Auvreyów. Znajdowała się już daleko poza moim zasięgiem. Teraz byłam bliżej księżyca.
Widziałam jak powietrze przecinają resztki moich łez i krew. Wraz ze mną unosiły się ku rozpadającemu się szkarłatnemu niebu. Kiedy Soriel znów się do mnie zbliżył, kopnęłam go w twarz, nie przejmując się już tym, że mogę zrobić mu krzywdę. Teraz ważniejsze było dostanie się na taki pułap nieba, który umożliwi mi działanie.
W pewnym momencie poczułam, że się duszę. Gorące powietrze wypełniło moje płuca, niczym trucizna. Wiedziałam, że jeśli zbliżę się teraz jeszcze bardziej księżyca, lada moment przestanę oddychać. Soriel stracił całkowite zainteresowanie mną, kiedy sam zorientował się, że nie może złapać oddechu.
Niebieska powłoka kulistego globu zamajaczyła mi się przed oczami, jakby chciała rozczłonkować się na dwie kule. Teraz moje ruchy były jeszcze bardziej ociężałe, jakby samo niebo zaczęło mi stawiać opór.
Drżącą dłonią wymierzyłam nożem w księżyc, napięłam wszystkie mięśnie ramion i dłoni, kumulując w sobie resztki chaotycznej mocy, która wciąż się we mnie tliła – im więcej próbowałam z siebie wykrzesać, tym księżyc stawał się mniej wyraźny. Moja ręka traciła kalibracje, a płuca całkowity dostęp do tlenu. Stan, w którym się znalazłam był bliskim śmierci. Wiedziałam, że albo zrobię to teraz, albo umrę, znikając w odmętach rozpadającego się szkarłatu.
Wypuściłam nóż, który poszybował ku górze. Nie zdążyłam zobaczyć czy wbił się w księżyc, czy poszybował innym torem, moja głowa opadła, a dłonie zawisły bezwładnie w powietrzu. Czułam się teraz jak pióro, które bezwolnie unosi się ponad niebiosami. Obraz zaczął ciemnieć. Szeptałam rozpaczliwie w duchu, aby tylko się udało, bo już nic innego nie mogło mnie ocalić. A potem, jak gdyby nigdy nic, zaczęłam gwałtownie spadać w dół.
Zaczerpnęłam gwałtownie powietrza i otworzyłam oczy, które ku mojemu zdziwieniu chwilę wcześniej były zakryte powiekami. Poczułam się, jakby od momentu realizacji mojego planu minęła cała wieczność. Pędzące obok mnie niebieskie kawałki pękniętej soczewki sprawiły, że poczułam wewnętrzną ulgę, nie mogłam się nią jednak nacieszyć, kiedy spadałam jak meteoryt wprost na twarde podłoże. Krzyk uwiązł mi w gardle, byłam w stanie tylko zasłonić łokciem oczy, aby nie być świadkiem swojego własnego upadku. W duchu modliłam się, abym miała więcej szczęścia niż rozumu.
Moment spadania trwał w nieskończoność, w końcu jednak doczekałam się jego zakończenia – dla mnie był on upadkiem na kogoś, kto znajdował się na ziemi. Wytrąciłam tę osobę z pionu i wgniotłam ją w podłoże. Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam, że to jeden z członków rodu Dale – jego boleśnie zmrużone oczy poświadczyły o tym, że wyszedł z transu, którego nie był świadom.
Soriel nie miał tyle szczęścia, co ja. Los go pokarał i posłał wprost na twardy grunt. Przez chwilę się nie ruszał. Nawet jeżeli próbował mnie chwilę temu zabić, to jednak wciąż był bratem Nathiela, a także kimś, kogo kochała Patricia, dlatego mnie to zmartwiło, w końcu jednak dostrzegłam jego delikatny ruch dłonią. Dopiero wtedy z ulgą mogłam odetchnąć.
Przetoczyłam się po znokautowanym mężczyźnie i opadłam na trawę. Moje rozmazane spojrzenie wylądowało na księżycu, który odzyskał dawne barwy. Przez chwilę czułam się usatysfakcjonowana, ale i zmęczona. Zapomniałam o tym, że nawet w chwilach triumfu, nie mogłam tracić czujności.
Znikający szkarłat nieba pokryły dwie blade dłonie, które wzniosły się ponad moje oczy, próbując dotknąć samego księżyca. Wirujące w powietrzu kawałki pękniętej powłoki zaczęły unosić się w górze wraz z moim nożem. Starałam się podeprzeć łokciami, ale to nic nie dawało, zaraz opadłam z sił. Byłam zdolna tylko szeptać do siebie krótkie, rozpaczliwe „nie”.
Kawałki pękniętej soczewki spoczęły z powrotem na księżycu, cofając jej zniszczenie w czasie. Teraz mogłam zobaczyć efekty mojej pracy w odwróconej kolejności. Exitialis, które wbiło się w księżyc, nagle od niego odpadło, pozostawiając po sobie jedynie czystą, niezmąconą atakiem powłokę.
Potrząsnęłam ciężką głową, próbując powstrzymać łzy bezradności. Zaledwie zdołałam wyciągnąć dłoń ku górze i dotknąć w myślach księżyca, kiedy nagle powłoka samoczynnie zaczęła pękać. Zdziwiłam się, ponieważ to nie mogła być moja sprawka, ledwo ruszyłam bowiem dłonią.
Usłyszałam chrzęst łamanego szkła i dostrzegłam opadające ku mnie kryształki, które zostały przemielone tak bardzo, że stały się brokatowym pyłem. Obok mnie rozległ się rozpaczliwy, męski krzyk, który należał do Soriela. Przekręciłam swoją obolałą szyję w bok jak stara lalka. Najpierw dostrzegłam wbity w pierś Eirinn Auvrey nóż, który zdawał się nie robić na niej wrażenia – wpatrywała się przed siebie takim samym pustym wzrokiem, jak wcześniej, teraz na jej twarzy widniał jednak delikatny uśmiech.
Kiedy jej martwe ciało upadło, rozsypując się w oparach demonicznego dymu, dostrzegłam kogoś, kogo nie spodziewałam się tu ujrzeć.
Spojrzeliśmy na siebie z Nathielem, który stał z wyciągniętym przed siebie nożem. W jego oczach dostrzegłam coś, czego nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się dostrzec – rozpacz. W kącikach szmaragdowych oczu zebrały się łzy.
Wstrzymałam dech.
Nathiel zabił swoją własną matkę, bo wiedział, że jeżeli tego nie zrobi, Reverentia upadnie, a demony zawładną naszym światem. Zrobił to, nawet jeżeli nie wiedział tego, o czym ja się dowiedziałam. On wciąż myślał, że Eirinn Auvrey była żywa.
Potrząsnęłam lekko głową i poruszyłam ustami, starając się mu przekazać, że to co zrobił nie było złe. On jednak zdawał się nie dostrzegać mojego spojrzenia. Utkwił szmaragdowe oczy w pustej przestrzeni, gdzie jeszcze przed chwilą stała jego matka. Wciąż nie opuścił noża w dół. Zdawał się być zszokowany własnym czynem, zupełnie jakby go dobrze nie przemyślał.
Zebrałam w sobie wszystkie swoje pozostałości siły i przetoczyłam się na brzuch. Starałam się czołgać chwilę po ziemi, aż w końcu podjęłam decyzję o przeniesieniu się na kolana. Całe moje ciało drżało z wysiłku, ale teraz nie mogłam się tym przejmować. Gdy dotarłam już do Nathiela, uniosłam się chwiejnie w górę. Trzęsącą się dłonią uchwyciłam jego rękę, która wciąż trzymała w górze nóż – opuściłam ją ostrożnie w dół i przytuliłam słabo do siebie. Jego ciało było sztywne i chłodne.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu, aż w końcu szepnął do mnie nieswoim głosem:
– Zabiłem ją, Laura.
Odsunęłam się od niego i objęłam dłońmi jego mokrą od łez twarz. Ten widok łamał mi serce.
– Zrobiłeś to, co musiałeś zrobić, Nathiel – szepnęłam. – Twoja matka tego chciała. Sama mi o tym powiedziała. – Otarłam kciukiem mokry policzek. Dopiero teraz Auvrey spojrzał na mnie trzeźwym wzrokiem. – Uwolniłeś ją spod kontroli swojego ojca, teraz spokojnie mogła opuścić ten świat, udając się na zasłużony wypoczynek.
Nathiel kiwnął sztywno głową, wciąż nie mogąc się pozbierać.
– Powinniśmy chyba wracać – szepnął beznamiętnie.
Miał rację. Efekt szkarłatnej soczewki dobiegł końca. Lada moment przejście z Reverentii do naszego świata zamknie się, podobnie jak wszystkie drogi do otchłani. Przez kolejne lata nikt nie będzie miał wstępu do tego świata, dopóki w pełni się nie odbuduje. Nie mogliśmy tutaj zostać, w świecie ludzi czekała na nas kolejna batalia.
Mój mąż założył moją rękę na swoje ramię, obejmując mnie w pasie. Dzięki temu byłam w stanie utrzymać się w pionie, choć ledwo szłam. Nie oglądałam się na zrozpaczonego Soriela, który uderzał pięściami w ziemię. Nie oglądałam się w poszukiwaniu reszty demonów, a także Deana, z którymi tutaj przyszłam. Oni doskonale wiedzieli, że Reverentia za chwilę zamknie swoje wrota do świata ludzi. Albo tu zostaną, albo ruszą za nami. Nie miałam już siły na dbanie o innych, skoro sama byłam w opłakanym stanie.
Spojrzałam w zastygły profil Nathiela, z którego zdawały się odpłynąć wszystkie emocje. Miałam dziwne wrażenie, że jego oczy błysnęły niebieskim blaskiem, podobnym do tego, którym odznaczał się księżyc, gdy był pod wpływem działania mocy rodu Dale’ów. Gdy jednak zamrugałam, to przedziwne wrażenie zniknęło, a tęczówki Nathiela znów były szmaragdowe. Uznałam to za fatamorganę, którą wywołało zmęczenie.
***
– Jak widać, twój plan miał pewne dziury.
Wściekły do granic możliwości mężczyzna cisnął pucharem przez całe pomieszczenie. Uderzył on w ścianę z głośnym łoskotem, zalewając kamienną przegrodę szkarłatnym płynem. Szmaragdowe oczy płonęły żywym ogniem, który był w stanie oparzyć gniewem najbliżej stojącą niego demonicę. Wokół jego ciała owijały się mroczne cienie, które rozpływały się po podłożu, pragnąc zawładnąć całym pomieszczeniem. Kiedy wpatrywał się w nią wściekle, głośno dysząc, kobieta zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie planuje jej zabić, aby dać ujście swoim emocjom. Przyglądała mu się uważnie z uniesioną brwią, gotowa uciec, kiedy zajdzie taka potrzeba. Całe szczęście, jej szef zaczął się uspokajać. Jego ognisty gniew stopniowo przechodził w szaleństwo, które szybko zamieniło się w rozbawienie. Niedługo potem cały zamek przepełniał głośny, psychopatyczny śmiech.
Gabrielle stała cierpliwie i czekała, aż mężczyzna się uspokoi. Prawdę powiedziawszy, widziała go w takim stanie po raz pierwszy. Nawet kiedy Nox krzyżowało jego plany, nigdy nie unosił się szalonym gniewem, przez który mógł zniszczyć wszystko, co znajdowało się w jego pobliżu. Nigdy nie zachowywał się jak prawdziwy, krwiożerczy demon, który pragnie tylko i wyłącznie zniszczenia. Czy właśnie teraz, w obliczu przegranej sprawy, pokazał światu swoje prawdziwe oblicze? Jeżeli właśnie tak wyglądał Vail Auvrey, jego synowie powinni zacząć się go bać – ona sama była pełna niepokoju.
Potarła ramiona, które z nagła zaatakowała gęsia skórka.
– Osiągnąłem to, co chciałem – zaczął powolnym szeptem Vail, przerywając falę szaleńczego śmiechu. Jego usta wykrzywiły się w kpiącym, pełnym zadowolenia uśmiechu, którym mógł się wykazać tylko demon. – W świecie ludzi mam dostatecznie dużą armię demonów.
Gabrielle zeskoczyła z kamiennego stołu i uśmiechnęła się krzywo.
– Tak więc jeżeli nie możemy mieć Reverentii, zdobędziemy przynajmniej świat ludzi? – spytała, na co Vail Auvrey skinął głową. Zdziwiła się jego odpowiedzią. Zazwyczaj zatracał się we własnych myślach, ignorując jej wypowiedzi. Może dopiero teraz dostrzegł, że była jedyną osobą, która mogła mu pomóc w przejęciu kontroli nad światem ludzi? To dobrze się składało.
Mężczyzna zarzucił swoją szatą i ruszył w stronę wyjścia, by po raz ostatni zmierzyć się z wrogami. Nie spodziewał się, że tuż nad jego ramieniem przeleci dusza, którą więził przy sobie przez tyle lat. Starał się ją zignorować, ale nie mógł ukryć gniewu, kiedy usłyszał ostatnie jej słowa:
Nie wygrasz, Vail.
Demon uderzył pięścią z całej siły w ścianę, wykrzywiając gniewnie usta.
Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej przypominał demona.

2 komentarze:

  1. Jestem zaskoczona, że dostałam nowy rozdział, nim wpadłaś na pieczenie. Pewnie będziesz mogła się odnieść do moich odczuć po lekturze.
    Wprowadziłaś naprawdę wiele napięcia - ledwo ruszająca się Laura próbująca do końca wypełnić powierzoną jej misję, atak Soriela, próba zniszczenia soczewki, co się nie udało - naprawdę w tym momencie aż przestałam na moment oddychać - i pojawienia się Nathiela. Wyśmienity rozdział.
    Przyznam szczerze, że Vail brzmi dla mnie teraz trochę jak desperat. Wiem, demonów w Świecie Ludzi jest obecnie sporo, ale wątpię, żeby wszystko poszło po jego myśli. Zresztą nie ma się, co oszukiwać, zakończenie, w którym Vail wygrywa i zdobywa władzę nad Ziemią, byłoby dość zaskakujące, a jest trochę nieprawdopodobne. Śmielej założyłabym, że Nox wygra, ale zlikwidujesz ich wszystkich - a że było już kilka tekstów o Aurze, wiemy, że tego nie zrobisz. Ale oczywiście mogę się mylić, bo też nie wiadomo, co Ci przyjdzie do głowy w ostatniej chwili^^
    Koniec dywagacji, czekam na kolejny rozdział.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej :)
    To nie mogło być łatwe zadanie, jednak czuję ulgę, że się udało i Nathiel - co za niespodzianka - stanął na wysokości zadania. Choć rozumiem też, dlaczego Soriel protestował.
    Dużo opisów, ale dobrze się czytało.
    Niech tylko teraz Vail nie zdobędzie Ziemi, a będę całkowicie zadowolona.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń