Pomiędzy garami i ganianiem po mieście, udało mi się nareszcie opublikować rozdział WCSa. Cóż mogę rzec? W sumie to nic. Miłego czytania!
***
Życie zdążyło mnie nauczyć, że
nie powinnam cieszyć się zwycięstwem, póki walka nie dobiegnie końca. Dzięki
triumfalnemu przybyciu Nathiela do Reverentii, udało nam się uratować świat
demonów przed zniszczeniem. Efekt szkarłatnej soczewki został wstrzymany,
powróci więc dopiero za kolejne kilkaset demonicznych lat – wtedy nie będzie
nas już na świecie, a więc nie musimy się martwić tym, czy nie znajdzie się
przypadkiem kolejny szaleniec pokroju Vaila Auvreya, który wpadnie na pomysł
przedłużenia naturalnego procesu niszczenia i odradzania się tutejszego
środowiska.
Skoro Reverentia była
bezpieczna, musieliśmy wrócić do naszego świata, gdzie wciąż czekała na nas armia
demonów. Zastanawiałam się, czy będę w stanie walczyć. Nathiel musiał mnie
chwilami ciągnąć po trawie, ponieważ nie byłam w stanie ustać o własnych
nogach. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że opóźniałam nasz powrót, a
portal był coraz mniejszy. Chociaż chciałam wykrzesać z siebie odrobinę więcej
energii, nijak mi to wychodziło. Z demonicznymi zasobami wytrzymałości było
zupełnie inaczej, niż z ludzkimi. Ludzie potrafili zdziałać cuda, kiedy
napędzał ich strach. To emocje były ich niekończącym się paliwem. Demony
opierały się na mocy, która po całkowitym jej zużyciu była bezużyteczna, jak i
osoba, która ją używała. Najlepszą regeneracją był czas, a jego nie mieliśmy
niestety zbyt wiele.
Zaciskałam usta, starając się
postawić kolejny krok. Nathiel spojrzał na mnie uważnie i zmarszczył czoło. Wiedział,
że się staram, jednak z marnym skutkiem. Już po chwili patrzył przed siebie,
obmyślając w głowie plan. W końcu uznał, że może mnie w niego wdrożyć.
– Może uda mi się wstrzymać
czas zamykania się portalu.
– Jesteś pewien, że chcesz
tracić na to swoją moc? Nie wiemy, co nas czeka, gdy wrócimy już do świata
ludzi. – Posłałam mu znaczące spojrzenie.
– Laura, ledwo chodzisz. –
Przystanął i zdjął ze swoich ramion moją rękę. Zachwiałam się lekko, ale
ustałam w miejscu. Przed oczami pojawiły mi się mroczki, które jednak
opanowałam, biorąc głębszy oddech. Nathiel chwilę na mnie spoglądał, zastanawiając
się, czy sobie poradzę. Gdy miał już pewność, że stoję tutaj cała i może trochę
mniej zdrowa, uznał, że zwróci się ku portalowi. Najbliższy z nich znajdował
się kilkaset metrów od nas. Nie miałam pojęcia, czy moc Auvreya działa na takie
odległości. Ostatecznie to on znał swoją magię bardziej niż ja.
Zwrócił dłoń ku zamykającemu
się portalowi i zmarszczył czoło. Już po chwili dostrzegłam, że na jego czole
kropli się pot. Niewątpliwie wymagało to od niego wielkich pokładów demonicznej
energii, którą musiał wykrzesać z samego wnętrza. Z każdą upływającą sekundą
jego brwi coraz bardziej ściągały się do środka, a usta mocniej zaciskały, w
pewnym momencie zaczęły mu nawet drżeć ręce. Miałam wrażenie, że to bezcelowe,
a przynajmniej do chwili, gdy zdziwiony Nathiel przysunął do siebie gwałtownie
dłoń i spojrzał na nią, jakby nie należała do niego.
Jego moc zadziałała. Czas
działania portalu został wstrzymany.
– Coś mi tu nie gra – mruknął
Auvrey, przyglądając się w skupieniu swojej dłoni. – Przez chwilę czułem, że
nie dam rady tego zrobić, bo jestem za daleko i mam za mało energii, a potem…
Nagle zrobiło się takie „bum!” w mojej głowie i przepłynęła przeze mnie przynajmniej
pięciokrotnie większa moc. Jak to się stało?
Odruchowo spojrzałam przez
ramię. I nagle wszystko stało się jasne. Błękitny błysk w oczach Nathiela,
który wcześniej widziałam, nie był przywidzeniem, tak samo jak przywidzeniem
nie były demony stojące za naszymi plecami. To byli Dale’owie. Mogłam
przewidzieć, że skoro matka Auvreyów raz na zawsze została wygnana z tego
świata, przywództwo nad mocą jej rodu przejmie… Nathiel. W końcu posiadał taką
samą moc jak i ona.
Podeszłam chwiejnie do Nathiela
i chwyciłam go za ramię.
– A teraz obiecaj, że nie
będziesz krzyczeć i rzucać się na nikogo z nożem – zaczęłam spokojnie.
Mój mąż wyglądał na
zdziwionego.
– Ale że czemu?
– Zaufaj mi.
– No, dobra. Ale powiedz mi
przynajmniej, o co chodzi. – Posłał mi podejrzliwie spojrzenie.
Wskazałam palcem w tył. Doskonale
wiedziałam, że jego pierwszą reakcją będzie sięgnięcie po nóż i wystawienie go
w stronę nieznajomych demonów.
– To te gnojki od efektu
czerwonego szkła – szepnął do mnie konspiracyjnie, nachylając się tuż nad moim
uchem. Wciąż nie spuszczał jednak wzroku z potencjalnych wrogów, którzy stali
tutaj nieruchomo jak sklepowe manekiny.
– Gwoli ścisłości, to gnojki od
efektu szkarłatnej soczewki, ale tak, masz rację – odszepnęłam, również się ku
niemu pochylając. – A wiesz czego od ciebie chcą?
– Może im się podobam. Patrz
jak wszyscy na mnie patrzą – głos Nathiela przepełniał niepokój. – Nie jestem
pedałem, do cholery! – krzyknął do nich, na chwilę się ode mnie odsuwając.
Potem szybko wrócił do swojej poprzedniej pozycji. Zmarszczył czoło. – Nie
odzywają się. Może to demony-zombie?
Westchnęłam ciężko.
– Nie, Nathiel. – Postanowiłam,
że wyjaśnię mu to w kilku prostych słowach, aby nie tracić czasu na zbędne
pogawędki. Prawdopodobieństwo tego, że mnie nie zrozumie i tak było dosyć
wysokie. – Słuchaj mnie uważnie. – Oprócz tego, że Nathiel postanowił słuchać
mnie uważnie, to jeszcze intensywnie się we mnie wpatrywał, jego ręka wciąż
była jednak wycelowana w demony. – To są Dale’owie. Twoja matka wywodziła się z
ich rodu. – Mina Nathiela wyglądała tak, jakby właśnie zdał sobie sprawę z
tego, że jego rodzicielka miała kiedyś inne nazwisko niż Auvrey. Cóż, musiałam
go zasmucić, ale nie wszyscy rodzili się Auvreyami, byłam na to doskonałym
dowodem. – Została sprzedana twojemu ojcu dlatego, że przejęła coś, co nazywane
jest w jej rodzinie przywództwem mocy. Co się z tym wiąże, dopóki istniała,
mogła kontrolować członków własnego rodu, wprowadzając ich w trans. Dzięki temu
jej moc była kilkukrotnie większa, niż zwykle. Stąd też efekt szkarłatnej
soczewki. Gdyby sama go próbowała utrzymać, nie udałoby jej się to, ale wezwała
do pomocy, czy raczej twój ojciec wezwał ich za jej pośrednictwem, Dale’ów,
dlatego szkarłatna noc została przedłużona. – Widziałam jak brwi ściągającą się
coraz mocniej do środka, a on sam próbuje przetworzyć w głowie gwałtowną ilość
nowych informacji, którymi go zaatakowałam. – Teraz, gdy twoja matka
ostatecznie opuściła ten świat, przywództwo mocy przejął ktoś inny z jej rodu.
Oczywiście ta osoba musiała posługiwać się mocą wstrzymywania czasu. Jak się okazuje,
to jej własny potomek.
Nathiel zamrugał kilka razy
oczami jak ciele, które nie rozumie ludzkich słów, aż w końcu zmarszczył czoło,
opuścił w dół nóż i rzucił:
– Ale że kto to niby jest?
Gdybym miała przed sobą drzewo,
zapewne zaczęłabym w nie walić głową.
– Ty nim jesteś, kretynie –
syknęłam, nie powstrzymując się od obelgi. Nathiel miał to do siebie, ze w
chwilach, kiedy naprawdę musiał się skupić, nie wychodziło mu to w żaden
sposób. Wtedy dzielił się z otoczeniem swoją odwieczną głupotą.
– O – odpowiedział spokojnie
Auvrey. Nie wyglądał na zaskoczonego. W zamyśleniu spojrzał na członków rodu
Dale. Wszyscy jak jeden mąż mieli zamglone oczy i miny, które wskazywały na to,
że kompletnie nic do nich nie dociera. Wydawało mi się jednak, że z każdą
upływającą sekundą to dziwne odrętwienie z nich wypływało. Najprawdopodobniej
miało to związek z użyciem mocy Nathiela. Dopóki stosował ją w określonych
odstępach czasu, byli pod jego kontrolą, prędzej czy później musieli jednak
wrócić do właściwego trybu życia.
Nathiel uniósł rękę w górę,
machając nią, jakby udawał nietoperza. Za jego gestem podążały pozostałe
demony, które znajdowały się w transie. Po tym opuścił rękę i podniósł drugą,
również nią machając. Kiedy efekt znów był taki sam, jego twarz rozszerzyła się
w uśmiechu. Kolejnym jego gestem było dłubanie w nosie, co powtórzyli prawie
wszyscy członkowie rodu Dale – z wyjątkiem tych, którzy zdołali się już
wybudzić z transu i uważniej przyjrzeć swoim dłubiącym w nosie towarzyszom.
Nathiel zachichotał jak
dzieciak, a ja uderzyłam go ostrzegawczo w rękę, której palec trzymał w nosie.
Spojrzał na mnie ze zmarszczonym czołem, niezadowolony, że przeszkadzam mu w
zabawie.
– Przypominam ci, że musimy
wracać do świata ludzi – mruknęłam, posyłając mu znaczące spojrzenie.
– Przecież wiem.
Auvrey przewrócił oczami akurat
w momencie, kiedy głos zabrał jeden z obcych nam demonów. Tubalny ton sprawił,
że mało nie wyzionęłam ducha, którego przywołałby zbyt wczesny zawał serca. Nie
spodziewałam się, że któryś z członków rodu Dale tak szybko odzyska prawo do
głosu.
– Nathielu Auvrey.
Oboje spojrzeliśmy na starszego
mężczyznę, który stał na samym przedzie szeregu. Jego szmaragdowe spojrzenie
było srogie i poważne, nie przypominał osoby, której można było dmuchać w
kaszę. Już sama twarz kojarzyła mi się z siejącym postrach przywódcą.
– Skąd on zna moje imię? –
spytał szeptem Nathiel, znowu się ku mnie pochylając.
Nie zdążyłam odpowiedzieć na to
pytanie, ponieważ głos znów zabrał obcy demon:
– Eirinn Auvrey była moją
córką. – Teraz oboje unieśliśmy brwi. – Nie poznałem żadnego z moich wnuków.
Może to nawet lepiej. Znam jednak ich imiona i koleje losu. – Mężczyzna
wykrzywił usta w demonicznym grymasie. Nie powinniśmy raczej oczekiwać od niego
wylewności, w końcu, najprawdopodobniej, całe życie spędził w Reverentii.
Nathiel zakrył usta dłonią i
jeszcze raz się ku mnie pochylił.
– On mówi, że zna koleje losu.
Nie znam takich, nigdy nimi nie jeździłem – szepnął. – Poza tym… Ej, to nie
jest mój dziadek? – Zmarszczył czoło i ułożył palce na podbródku, starając się
przypominać filozofa-myśliciela, którym niestety nigdy nie będzie.
Wzięłam cichy wdech i wydech,
próbując się opanować. Nie skomentowałam jego wątpliwości.
– Gerard Dale – przedstawił się
mężczyzna – zapewne nigdy o mnie nie słyszałeś, co nie jest teraz ważne. Musisz
wiedzieć, że pluję na dzień, w którym oddałem córkę w łapska Auvreyów – syknął
i splunął w trawę. – Gardzę waszym rodem i nie przyjmuję do wiadomości tego, że
stałeś się przywódcą mocy. – Dale’owie, którzy już zdołali się wybudzić,
wyglądali na tak samo wrogo nastawionych, jak i on. Z jednej strony nie
dziwiłam się ich nienawiści do Auvreyów, w końcu Vail wykorzystując Eirinn,
wykorzystał również ich, z drugiej strony Nathiel nie był niczemu winien. Bieg
tej historii nadał ojciec Eirinn, oddając ją w łapska innego rodu. Powinien
skupić tę nienawiść na sobie, nie na nim.
– Sorry, koleś. Teraz jesteś na
moich usługach i nic z tym nie zrobię – powiedział beztrosko Nathiel, wzruszając
ramionami. – Albo w sumie zrobię. Wykorzystam was.
Zaskakiwało mnie to, jak szybko
potrafił dopasować się do nowej sytuacji. Jeszcze niedawno widziałam w jego
oczach łzy, kiedy był zmuszony zabić własną matkę, teraz nagle odzyskał swoją
zabawną determinację i radość z niczego.
Pochmurne i potężne oblicze
Gerarda, które zwieńczały błyszczące gniewem szmaragdowe oczy, nagle straciło
swój upór. Jego szerokie barki opadły, a zaciśnięte pięści się rozluźniły.
Przez chwilę nie mogłam uwierzyć w to, że tak ogromny człowiek o wyrazistych
rysach twarzy należał do drzewa genealogicznego Nathiela. Nawet drobna Eirinn w
żaden sposób go nie przypominała.
– Mamy wspólny cel – odezwał
się mężczyzna. – Chcemy zniszczyć Vaila Auvreya i położyć kres jego rządom.
Jeżeli twoją wolą będzie zabranie nas do świata ludzi, nie będziemy mieli
wyboru. Reverentia prędzej czy później otworzy swoje wrota i będziemy mogli do
niej wrócić.
– Zaraz, czekaj. Czy ty właśnie
proponujesz mi, żebym was wykorzystał? – zdziwił się Nathiel.
– A ja proponuję ci się
zamknąć, Nathiel – syknęłam, uderzając go łokciem w bok, od czego syknął z
bólu. Zwróciłam się ku Gerardowi. – Skoro chcecie zniszczyć Vaila Auvreya,
wasza pomoc może okazać się niezbędna.
Pomimo pogardliwego spojrzenia,
którym zostałam obdarzona, nasz rozmówca pokiwał powolnie głową.
– Jesteśmy gotowi na
poświęcenie. Po to się narodziliśmy, aby podążać za przywództwem mocy –
zakończył, pochylając głowę, jakby składał pokłon nieznanemu bogu. Za jego
gestem poszła reszta Dale’ów, tworzących falę. Tkwili tak chwilę, a Nathiel z
dziecięco rozwartymi ustami wpatrywał się w nich, jakby nie dowierzał temu, że
spotkało go takie szczęście. Cóż, jego marzeniem było sprawować władzę nad
ludem Ameryki. Może Reverentia nią nie była, ale mała rodzinna armia z
pewnością go zadowoli.
– Dobra, sługusy – zaczął
ożywczo, zakładając ręce na biodra. – Ruszamy do świata ludzi! Tylko bez
grymaszenia mi tutaj. – Auvrey skierował palce w stronę portalu i użył swojej
mocy. Za jego śladem poszli pogrążeni w transie Dale’owie. Podejrzewałam, że
zmusił ich do tego po to, aby nie wysłuchiwać już, co mają do powiedzenia. –
Ach, dawno się tak dobrze nie czułem – stwierdził, oglądając się przez ramię,
gdzie jego rodzina znów wyglądała jak stado zombie.
Potrząsnęłam głową z
niedowierzaniem.
Zostało mi zaakceptować taki
obrót spraw i wraz obstawą wyruszyć w drogę powrotną do świata ludzi. Tam
zapewne czekało nas coś zdecydowanie gorszego.
***
Droga do siedziby była niespokojna,
ale na szczęście dzięki ciągłym zabawom Nathiela w spowalnianie czas, mieliśmy
szansę uciec przed szalonym wojskiem demonów, które próbowało nas zaatakować,
gdy wyszliśmy już z portalu. Nie musieliśmy nawet marnować i tak już wątłej
mocy la bonne fee, które ślęczały tutaj cały ten czas, utrzymując barierę nad demonami.
Udało nam się upchnąć w portalu tyle pokrak, ile mogliśmy, potem Nathiel
przyspieszył proces zamykania się przejścia do Reverentii i dzięki temu już po
chwili mogliśmy swobodnie, pośród niebieskich drobinek zatrzymanego czasu,
wędrować do siedziby czarodziejek. Wszyscy byliśmy wykończeni, pomijając
oczywiście Nathiela, pełnego energii, którą wywołała jego nowa drużyna.
Do naszej tymczasowej siedziby
dotarliśmy w niedługim czasie. Pierwsze, co nas zdziwiło, to brak członków Nox,
a także reszty naszych sojuszników. To zdążyło mnie już odpowiednio
zaniepokoić. Pandoara, która stanęła w drzwiach prowadzących do salonu, nie
była zdziwiona, wręcz przeciwnie – spodziewała się nas. Nie zaskoczyła ją nawet
obecność kilku dodatkowych demonów, które pochodziły z Reverentii. Jednak coś
się w niej zmieniło. Nie uśmiechała się tak, jak zawsze. Wyglądała na wyjątkowo
poważną.
– Gdzie oni są? – spytał na
wejściu Nathiel, rozglądając się wkoło. Jego głowa latała z prawej strony na
lewą, a oczy zdawały się sprawdzać nawet najdrobniejszy kąt, zupełnie jakby
sądził, że nagle Andi wyłoni się z szafki na buty, a Sorathiel wyjdzie spod
sofy.
– Na wojnie – odpowiedziała
spokojnie Pandora, opierając się na swojej lasce. – Wasz szef tak zarządził.
Nie wierzyłam własnym uszom. I
nie chodziło o to, że Sorathiel poszedł w samo serce demonów bez nas. To la
bonne fee, które były wielką częścią naszego planu, powinny być dla niego
ważniejsze. Na dodatek nie powinien wyruszać na wojnę wtedy, kiedy przejścia z
Reverentii do świata ludzi wciąż były pootwierane. Ta walka byłaby pozbawiona
sensu.
Pandora najwyraźniej rozczytała
moje gniewne myśli.
– Przywódca Nox postanowił, że
ustawi przy każdym z portali odpowiednią ilość swoich żołnierzy, tak, aby nie
pozwalali przejść demonom na drugą stronę.
Moje uniesione w gniewie
ramiona lekko opadły. Może to nie był najgorszy pomysł, ponieważ ograniczy tym
ilość demonów, które będą przechodzić na drugą stronę (w końcu zamknęliśmy
tylko jeden portal), ale to wciąż było nierozsądne. Zmienił plany, ignorując tę
część zespołu, która była mu teraz najbardziej potrzebna.
Nathiel uniósł się gniewem i
uderzył pięścią w ścianę, którą oblegały drewniane panele. Jego cios zrobił w
ścianie wgłębienie. Dyszał jak byk, który szykował się do ataku. Wiedziałam, w
czym rzecz. Nie chodziło tu tylko i wyłącznie o spontaniczną decyzję
Sorathiela. Chodziło również o to, że go wcześniej okłamał. W duchu dziękowałam
za to swojemu przyjacielowi, z drugiej strony to Nathiel od zawsze był mu bliższy,
dlatego nie mógł uwierzyć w to, że okłamał go z taką łatwością i to patrząc mu
prosto w oczy. Teraz jeszcze wyruszył na wojnę bez niego, a czym była wojna bez
wielkiego Nathiela Auvreya?
– Idę tam – syknął przez zęby,
próbując się opanować.
– Idę z tobą – dodałam szybko.
Zostałam obdarzona wybuchem ironicznego śmiechu, zakończonego wykrzywieniem
ust.
– Jesteś ranna, ledwo się
poruszasz, nie masz już nawet mocy. Chcesz zginąć? Nie będę miał czasu, żeby
cię ochraniać, Laura, nie tym razem, przestań więc zgrywać cholerną bohaterkę –
powiedział to głosem nieznoszącym sprzeciwu, wzbogaconym o niepokojącą złość,
która szybko mogła przerodzić się w ogromny wybuch gniewu.
Przeszyły mnie dreszcze. Nie
wiedziałam, czy Nathiel zachowywał się wrogo wobec mnie dlatego, że właśnie
wrócił z Reverentii, czy może dlatego, że jego przyjaciel postąpił nad wyraz
bezmyślnie.
Do walki, którą mogłam
przegrać, włączyła się Pandora. Tym razem jej usta zdobił delikatny uśmiech.
Zdawało mi się, że odkąd się poznałyśmy, była jedną z moich największych
sojuszniczek.
– Na taką okazję zaplanowałyśmy
wystarczająco dużo mikstur – powiedziała, wskazując dłonią na młodsze la bonne
fee, które wyłoniły się z kuchni, trzymając w ręku tacę z licznymi kubeczkami zawierającymi
płyn o niebieskawym zabarwieniu. Z jakiegoś powodu poczułam ulgę, Nathiel
najwyraźniej nie, ponieważ znając jego, wolał, abym pozostała w bezpiecznym
miejscu do czasu, kiedy on nie wróci do siedziby. Cóż, nie zamierzałam stać
bezczynnie.
Podeszłam twardym krokiem w
stronę jednej z dziewcząt, która posłała mi nieśmiały uśmiech. Odwzajemniłam
go, chwyciłam za plastikowy kubeczek i przechyliłam jego zawartość do ust.
Zdziwiłam się, kiedy wypita mikstura zaczęła palić mnie w gardło. Opuściłam
kubek, rozlewając trochę niebieskiego płynu po podłodze, i chwyciłam się za
krtań. Starałam się brać głębokie wdechy. Nie spodziewałam się takiej reakcji
mojego organizmu. Pandora przynajmniej mogła mnie ostrzec.
Na szczęście gorejący w moim
ciele efekt nie trwał długo. Już po chwili moje zmęczenie zaczęło zmieniać się
w nową energię. Poczułam się dziwnie pobudzona. Obejrzałam swoje rany, które
przy każdym ruchu niemiłosiernie mnie piekły – teraz już ich nie czułam.
Spostrzegłam, że całkowicie zniknęły. Zdziwiona spojrzałam na Pandorę, która
kiwnęła w moją stronę głową.
– To jest właśnie mikstura
odbudowująca – wyjaśniła. – Jak widać, jest niezwykle cenna, niestety
przygotowuje się ją przez dziesięć lat. Myślę, że warto wykorzystać nasze
zasoby podczas wojny, która wiele może zmienić w naszym życiu.
Kiwnęłam głową z delikatnym
uśmiechem. Nathiel, który wcześniej wyglądał na zdenerwowanego, teraz marszczył
czoło, wpatrując się w niebieską zawartość kubków. W końcu dziarskim krokiem
podszedł do tacy i wypił jeden z nich. U niego efekt był podobny, jednak już po
chwili wyglądał na szczerze zdziwionego wynikami tej szybkiej kuracji.
– Mogę wziąć po jednym dla
moich przydupasów? – spytał z krzywym uśmieszkiem.
Pandora pokiwała głową.
– A my? – spytał ironicznie
nowy głos.
Spojrzałam w kierunku drzwi,
przez które prawie bezgłośnie przeszedł mój reverentyjski zespół. Sapphire
trzymała rękę Deana na swoim ramieniu. Wyglądała na bardzo zmęczoną, ale nie
zapomniała o wrednym uśmiechu, który przyszedł jej jednak z wysiłkiem. Tuż obok
stał blady Riel i Raiden, który miał dziwnie zmrużone oczy. Zza ich pleców
wynurzył się Soriel, który posłał Nathielowi wrogie spojrzenie. Cóż, zabicie
Eirinn Auvrey z pewnością nie poprawi kontaktów braci. Trudno będzie przemówić
do rozsądku starszemu z nich, przecież nie chciał słuchać nawet moich
tłumaczeń.
– Dla wszystkich, którzy będą
uczestniczyć w wojnie, starczy – powiedziała Pandora, wskazując dłonią na tacę.
Nie uśmiechała się jednak do demonów. Była dla nich chłodna. Zapewne nie
pozwoliłaby im na to, gdyby nie chcieli nam pomagać.
– A zajmiecie się nim? –
spytała już mniej ironicznie Sapphire, kierując spojrzenie na Deana.
Pandora machnęła ręką w stronę
swoich młodszych uczennic, które prawdopodobnie nie będą uczestniczyć w wojnie
ze względu na wiek. Pomogły odprowadzić Deana do innego pokoju. Sapphire
patrzyła za nim ze zmarszczką niepokoju na czole. Jeżeli istniał ktoś, na kim
jej zależało, to na pewno był Dean. Może teraz się nauczy, że nie może narażać
na niebezpieczeństwo tych, których się kocha.
Już po chwili tace opustoszały,
a my pełni nowej mocy, mogliśmy wyruszać na ratunek naszego zespołu.
W duchu modliłam się o to, aby
nie było jeszcze za późno.
***
Wszystko szło zgodnie z planem.
Stał przy ostatnim otwartym portalu razem z
Andi i Aleciem oraz kilkoma łowcami z sąsiadujących miast. Na jego czole
kroplił się pot. Likwidowanie szalenie pędzących demonów nie było łatwe. Nie udawało
im się zabijać wszystkich. Niektóre uciekały w las, jak najdalej od nich, aby
żyć własnym demonicznym życiem, na szczęście większość z nich ginęła w
momencie, w którym wyłaniały się z portalu i nie spodziewały się ataku.
Sorathiel cieszył się, że natknęli się dotąd wyłącznie na bezmyślne pokraki.
– Wydaje mi się, że portal
zaraz się zamknie – odezwał się Alec, wbijając nóż w serce jednego z
uciekinierów. – Jeszcze może kilka pokrak i… – Jak na zawołanie portal uległ
takiemu skurczeniu się, że tylko demoniczne pazury były już w stanie grzebać
pomiędzy Reverentią a światem ludzi.
Alec opuścił exitialis i posłał Andi uśmiech.
– Gotowe. Spisałem się, nie? –
spytał z szerokim, optymistycznym śmiechem.
Jego towarzyszka przewróciła ostentacyjnie
oczami.
– Jak zawsze byłam od ciebie
lepsza – dodała z wrednym uśmiechem, za co dostała od chłopaka kuksańca w bok.
Sorathiel odetchnął z ulgą.
Skinął dziękująco głową łowcom, którzy znajdowali się w jego pobliżu. Był już
wykończony ciągłą walką, a jednak nie żałował, że podjął się takiej misji.
Dzięki temu znacznie ograniczyli liczbę demonów, które znalazły się w świecie
ludzi. Do drugiej części misji potrzebował już jednak la bonne fee. Czy
logicznym rozwiązaniem będzie, jeżeli wrócą się do siedziby? A może powinni
walczyć, póki w lesie było mało demonów?
– Co dalej, szefie? – spytała
ironicznie Andi, stając u boku Sorathiela. Podrzuciła nóż i chwyciła go
zgrabnie na poziomie klatki piersiowej. Ten sam gest powtórzył Alec, próbując
wyraźnie zirytować swoją dziewczynę. Ta posłała mu groźne spojrzenie.
Sorathiel zapatrzył się w głąb
lasu.
– Wydaje mi się, że powinniśmy
wyłapać demony, które uciekły – odpowiedział.
– Skoro tak mówisz, chętnie się
rozdzielimy – powiedział Alec, wzruszając ramionami.
- Nie powinniście daleko od
siebie odchodzić. Podzielimy się w pary. – Po tych słowach rozglądnął się
wkoło. Okazało się, że jednej osobie będzie brakowało towarzysza. Uznał, że to
on będzie tą osobą. Spokojnie powinien sobie poradzić, w końcu nie była to
trudna misja. Odpowiednio rozdzielił grupy i pożegnawszy się ze swoimi
sojusznikami, ruszył na południowy wschód lasu, by zająć się uciekającymi demonami.
W razie kłopotów każdy z łowców posiadał flarę. Miały one być używane jednak
wyłącznie w przypadkach krytycznych. Nie sądził, aby takie miały nadarzyć w
miejscu, w którym byli. Znajdowała się tu sporadyczna ilość demonów. To tylko
rozgrzewka przed prawdziwą wojną.
Kilka drzew dalej Sorathiel
napotkał dwie pierwsze pokraki. Potraktował je nożem, nawet nie przejmując się
zaskoczeniem. Był za bardzo zmęczony na to, aby wprowadzać w życie wszystkie
swoje z góry ustalone strategie. Zabijał demony tak, jak było dane mu to
zrobić. Już po chwili dwa potwory leżały martwe w ściółce leśnej. Sorathiel
zapatrzył się na nie, zdając sobie sprawę z tego, że coś było nie tak. Przecież
po krytycznym ciosie prosto w głowę lub serce, demony, szczególnie te, które
nie posiadały w sobie cząstki ludzkiej, rozpływały się w oparach dymu. Dlaczego
akurat te wyłącznie leżały na ściółce?
Nawet dym, który uciekał z ich ran w pewnym momencie zniknął. Choć pokraki
wciąż leżały nieruchomo, jakby były zabite, bardzo go to zaniepokoiło.
Przez zamyślenie, któremu się
oddał, na jego plecy rzucił się demon. Szybko go powalił, zaraz zajmując się
pozostałą dwójką, która do niego dołączyła. Strategicznie rozglądnął się wkoło,
aby się upewnić, że już żaden stwór nie skoczy mu na plecy, na szczęście teren
był czysty. Znów spojrzał na martwe ciała demonów. Zdziwił się, gdy ich nie
dostrzegł. Za to tuż nad głową usłyszał wrogie burczenie. W ostatniej chwili
wystawił nóż w górę, wbijając go w lecącego demona, który najwyraźniej chciał
zatopić ostre zębiska w jego głowie. Z piersi tego demona ziała ciemna dziura,
która była raną, wykonaną przez niego kilkadziesiąt sekund wcześniej. Zdziwił
się. Przecież wiedział, jak precyzyjnie zabijać pokraki, nigdy nie miał z tym
problemu.
Nawet nie zdążył się obejrzeć,
a skoczyły na niego kolejne ożywione demony, które szybko potraktował nożem.
Teraz nie miał już wątpliwości co do tego, że były wskrzeszane. Tylko przez
kogo? A może raczej: przez co?
Nie miał czasu na rozmyślania.
Pokraki z okolicy zbierały się wokół niego w coraz większej, niepokojącej ilości
i choć próbował je zabijać, wiedział, że sobie nie poradzi, gdy będą się
odradzać. One odzyskiwały swoją energię, on ją tracił. Nie było sensu w tej
syzyfowej walce. Musiał uciekać.
Pierwsza czerwona flara
błysnęła wśród drzew. Najprawdopodobniej był to zespół, który tak samo jak on
przekonał się o tym, że demonów nie dało się zabić. Sorathiel nie mógł im na
razie pomóc. Liczył na to, że zespół, który znajdował się bliżej, przyjdzie im
z odsieczą. Teraz sam powinien uciekać. Łowcy doskonale wiedzieli, jak mają
działać. W razie problemu ustalili, że pobiegną w stronę siedziby. Miał
nadzieję, że nie był ostatnią osobą, która na to wpadła.
Sorathiel przeciął w pół jedną
z pokrak. Jej rozczłonkowane ciało wylądowało w mchu. Jak wielkie było jego
zdziwienie, kiedy cieniste kawałki zaczęły się ze sobą na nowo łączyć. Demony
nigdy nie miały tak silnych zdolności do regeneracji. Te niemalże
zmartwychwstawały.
Nie miał teraz czasu na rozmyślania.
Jeszcze zostały w nim resztki rozumu. Nie powinien posyłać swoich towarzyszy na
tę misję, z drugiej strony: nie przewidział, że coś takiego będzie miało
miejsce.
Kolejna porcja demonicznych
pokrak sprawiła, że Blythe musiał ciąć ostrzem na oślep. Doczekał się również
kilku pazurzastych draśnięć – wiedział, że musi się stąd jak najszybciej
wydostać, inaczej wykończy go sama trucizna. Mikstury ochronne, które
podarowały mu la bonne fee, zostały przeznaczone na innych jego rannych
towarzyszy, których zdrowie było dla niego ważniejsze, niż własne.
Sorathiel z trudem wydostał się
z demonicznego kręgu. Wybiegł z niego, zaraz stając w miejscu jak wryty. Nie
spodziewał się bowiem, że ujrzy przed sobą kogoś, kogo nie chciał spotykać sam
na sam. Zanim zareagował, ostry sztylet zatopił się w jego piersi,
natychmiastowo powalając go na kolana. Zszokowany obserwował, jak tryska z
niego krew.
– Szef, który dba o swoich
popleczników, nigdy nie utrzyma się przy władzy. Prędzej czy później zdechnie,
jak ty – usłyszał chłodny głos. – Życzę miłego umieranie, Sorathielu Blythe.
Pozdrów swoich rodziców w piekle. – Morderczy śmiech uniósł się wśród drzew
echem.
Ostatnim, co młody szef
organizacji Nox ujrzał, było niebo, które rozświetliły czerwone flary jego
drużyny.
Naaaaff!!! Jak ja Cię dorwę, pożałujesz. Nie możesz mi tego zrobić, nie rób mi tego noooo. To okrutne tak ranić moje serduszko. No wiesz...
OdpowiedzUsuńA miałam w głowie taki fajny komentarz o Nathielu, o jego głupocie w najmniej spodziewanych okolicznościach, o tym, że zamiast Dale'a zobaczyłam jednego z moich menedżerów z pracy, który też ma na imię Gerard. Miałam stwierdzić, że coś mi się nie podoba w pomyśle Soratha, że czekam aż Nathiel mu nagada, a nawet skopie dupsko za ten numer, a Ty mi robisz takie rzeczy. Jest mi przykro.
Hej :)
OdpowiedzUsuńWszystkiego najlepszego, Nathiel! <3
Hmm. Chciałam się tu ponaśmiewać z głupoty młodszego Auvreya, ale końcówki tak bardzo się nie spodziewałam, że nie wiem, co powiedzieć.
Moc Eirinn musiała gdzieś przejść - w przyrodzie nic nie ginie - nie jestem pewna, czy Nathiel temu podoła, czy czegoś czasem nie odwali.
Niezłe opisy, pewne napięcie i Sorath - błagam, niech nie umiera, za młody na to jest.
Pozdrawiam.