Nadszedł maj. Słoneczny, ciepły miesiąc,
który powoli zmierzał ku latu. Z mojej niewielkiej szafy mogłam nareszcie wyjąć
sukienki z krótkim rękawkiem. Nathiel niesamowicie cieszył się z tego, że mógł bezczelnie
wgapiać się teraz w mój dekolt oraz zaglądać mi pod spódnicę. Gdy kończyła się
zima, a nadchodziło lato, Nathiel zrzucał skórę grzecznego demona i niesiony
przez gorącą falę, przebudzał w sobie wszystkie swoje najgorsze cechy
podrywacza. Zaczynało się od okularów przeciwsłonecznych, przez które mógł wpatrywać
się w co tylko chciał. Znów mógł nosić krótkie koszulki z głupimi napisami albo
chodzić bez nich i świecić gołą klatą na osiedlu. Każdej dziewczynie
przechodzącej obok puszczał oczko, wywołując tym samym piski
podniecenia. Gdy podlewał kwiaty, niby przypadkowo polewał się wodą, ażeby
jego ciało promieniało w słońcu i napawało się omdleniami starszych pań. Gdy
kupował lody albo cokolwiek na mieście, jadł to z takim seksapilem, jakby
pozował do magazynu porno dla kobiet. Nathiel na lato przyprawiał mnie o
nerwicę, choć muszę przyznać, że ze względu na nadchodzący poród, wyjątkowo
starał się wstrzymywać – czasem z trochę gorszym skutkiem, ale jednak. Miałam
wrażenie, że jego wstrzemięźliwość spowodowana jest nowym trybem życia. Nathiel
od jakiegoś miesiąca pracował w nocnym barze. Podejrzewałam, iż to właśnie tam,
pod moją nieobecność, był bożyszczem tłumów. Po całej nocy świecenia oczami i
uśmiechania się w seksowny sposób, zapewne miał już dosyć podrywania
przedstawicielek płci żeńskiej na mieście.
Auvrey całkiem nieźle znosił pracę w
trybie nocnym. Ja znosiłam ją o wiele gorzej. Nie lubiłam, gdy szedł do pracy
akurat wtedy, gdy ja kładłam się spać. Dopiero nad ranem wchodził zmęczony do
łóżka i zabierał mi kołdrę (co niezwykle mnie irytowało). Lubiłam jednak
momenty, kiedy zaspanym głosem witał się ze mną i bliźniakami. Przynajmniej
jedną lub dwie godziny mogłam nacieszyć się ciepłem demonicznego ciała.
Mój brzuch był już tak wielki, że nie
byłam w stanie się pochylać i podnosić cokolwiek z podłogi. Nie byłam nawet w
stanie spojrzeć na własne stopy. Czasami młody Auvrey musiał pomagać mi przez
to z ubieraniem skarpetek.
Bliźniaki buntowały się na wszelkie
możliwe sposoby, jakby chciały oznajmić swoje nadejście w najbliższym czasie.
Nieraz zginałam się z bólu i przeklinałam swoje własne dzieci, które utrudniały
mi codzienne życie. Ukradkiem cieszyłam się, że nikt mnie wtedy nie słyszał,
bo zapewne czułby się zgorszony.
Ułożenie młodych Auvreyów wskazywało na
to, że mogłam urodzić lada dzień. Czy się bałam? Sama nie wiem. Raczej
cieszyłam z tego powodu, że moje męczarnie dobiegną końca. Z drugiej strony
miałam świadomość, że fizyczny ból zamieni się w najbliższym czasie w psychiczny.
Już po samych kopnięciach podejrzewałam, że bliźniaki będą małymi, płaczliwymi
diabłami, które nie będą dawały mi spać po nocach.
Jedną z niewielu zalet mojej ciąży było
to, że od szóstego miesiąca ani razu nie zemdlałam, dzięki czemu skończyło się
ciągłe dopytywanie, jak się czuję i czy coś mi przypadkiem nie dolega. Nabrałam
nawet kolorów i, rzecz jasna, wagi. Wszystkie obawy Nathiela okazały się bezpodstawne.
Byłam pewna, że wszystko pójdzie tak, jak należy. Już same badania na to
wskazywały.
Ze zdziwieniem musiałam przyznać, że nie
mogłam doczekać się przyjścia moich dzieci na świat. Czułam podekscytowanie,
ciekawość i niepodobną do mnie radość. To lepsze niż zeszło zimowe doły i złe
samopoczucie. Miałam wrażenie, że to la bonne fée maczały w tym
palce. Madlene zaczęła mi podrzucać już nie tylko mikstury na lepsze
samopoczucie. Dołączyła do tego jakiś nowy lek, którego nazwa i kolor były co
najmniej podejrzane. Za każdym razem pytałam, czy aby na pewno w „Czterolistnej
koniczynie” o barwie szmaragdowych oczu demona nie znajdowała się żadna ciężka
chemia. Przecież bez niej niemożliwością byłoby otrzymanie tak intensywnej barwy.
Jednak Madlene wyraźnie broniła lekarstw tworzonych przez jej matkę.
Twierdziła, że la bonne fée używają tylko wyspecjalizowanych ziół i
naturalnych środków, które nie są chemiczne. Nie chciałam w to wnikać.
Naprawdę dużo wydarzyło się podczas
ostatnich miesięcy. Po długich negocjacjach między szefem naszej organizacji a
starszą, zgarbioną la bonne fée nareszcie nawiązaliśmy współpracę. Sojusz niósł
ze sobą nowe obowiązki, a więc i co tygodniowe spotkania dobrych czarodziejek z
łowcami. Początkowo miały polegać na wzajemnym poznawaniu się i dzieleniu
wiedzą. Szybko jednak uznaliśmy, że to bardzo ciężka misja.
Z ironicznym uśmiechem wspominałam dzień próby
przyrządzania mikstur, podczas której Nathiel spowodował wybuch, ogłuszając i
osmalając tych najbliżej niego stojących ludzi, a Andi zamiast leczniczej
mikstury stworzyła truciznę, która wypaliła dziurę w ulubionym dywanie Amy.
Sztuka dokładnego odmierzania była trudna nawet dla takiego perfekcjonisty jak
Sorathiel. Kolor jego mikstury uzdrawiającej był o jedną tonację za mocny, co
już spisywało ją na straty. Z pewnością bardzo musiał przeżyć tę perfekcyjną
porażkę.
Wcale nie lepiej przedstawiała się nauka
władania exitialis. Madlene jako osoba z największym stopniem
nierozgarnięcia wbiła sobie nóż w stopę, wywołując tym ogólne zamieszanie.
Reszta czarodziejek także nas nie zawiodła. Alex groziła nożem Nathielowi,
Patricia zgubiła gdzieś swoją broń, a Silvia stwierdziła, że exitialis lepiej
sprawuje się przy krojeniu mięsa, niż zabijaniu demonów.
Dogadanie się między łowcami a la
bonne fée było ciężkie nie tylko ze względu na różnice działań – w
końcu one posługiwały się magią, my energią potencjalną. Było ciężko, bo obie
strony nie potrafiły sobie zaufać.
Nathiel nie lubił czarodziejek. Szydził z
nich, kpił, wyzywał i groził. Alex nie milczała przy takich sytuacjach i zawsze
kłóciła się z nim, nieraz mało nie uszkadzając swoją mocą demona. Martha też
wydawała się być niepewna – nie chciała, żeby któreś z nas przyrządziło jej
herbatę ani ruszało jej rzeczy. Silvia zawsze obserwowała nasze ruchy czujnym
okiem. Tylko Madlene oraz Patricia były otwarte i to właśnie z nimi dogadywałam
się najlepiej.
Naszcza współpraca trwała już miesiąc. Nie
mieliśmy jeszcze żadnych większych akcji, poza kilkoma wypadami na demoniczne
polowania czy pomoc la bonne fée przy znajdywaniu dziwnych roślin.
Czułam, że prawdziwe misje szybko jednak nadejdą. Departament Kontroli Demonów
czaił się przecież gdzieś za rogiem.
Nox wciąż rozpaczliwie potrzebowało nowych
członków. Nathiel skutecznie odstraszał potencjalnych kandydatów, zupełnie jakby
robił to specjalnie. Wygodnie było mu z obecnym składem organizacji, to dlatego
rekrutacją zajął się Sorathiel, a po części i ja, choć nie miałam obecnie zbyt
wielkich możliwości, chodząc z wielkim brzuchem po mieście. Była jednak rzecz,
którą mogłam zrobić. Coś, co planowałam od kilku miesięcy: odwiedzenie Ethana
Parthenai. Byłego łowcy, przyjaciela mojej biologicznej matki.
Stając przed wielkim, zrujnowanym
budynkiem z czerwonej cegły, zerknęłam w kartkę, którą trzymałam w dłoniach.
Nie miałam wątpliwości co do tego, że to właściwe miejsce. Przyprawiało mnie ono
o dreszcze. Bałam się, że gdy już tam wejdę, natrafię na jakiegoś psychopatę z
siekierą lub ćpuna, który zaatakuje mnie strzykawką. Sceneria przypominała
kiepski horror klasy B, gdzie łatwo było umrzeć.
Wzięłam głęboki wdech i ruszyłam w stronę
drzwi wejściowych.
Nie miałam ustalonego planu działania.
Zresztą... czy mogłam przewidzieć, jak zareaguje obcy mężczyzna, który lubił
się odurzać alkoholem? Nie. Byłam jednak dobrej myśli, choć równocześnie
zdawałam sobie sprawę z tego, że czeka na mnie niełatwe zadanie.
Weszłam w wąski, wręcz klaustrofobiczny
korytarz wyłożony kostką z szachownicy. Moje kroki odbijały się głuchym echem
od ścian, nawet jeśli nie byłam głośna. Ponownie spojrzałam w kartkę z adresem.
Wskazywała na drzwi z numerem cztery. To przy nich się zatrzymałam.
Zapukałam i odczekałam dłuższą chwilę,
spodziewając się, że Ethan nie otworzy mi drzwi. Był w końcu wieczór. Albo
leżał upity w rogu pokoju, albo nie było go w domu, gdyż szukał taniego trunku
na mieście.
Poruszyłam klamką, przyglądając się, jak
drzwi ustępują pod moim naporem. Po cichu i bez większego zastanowienia weszłam
do środka. Nie była to na pewno rozsądna decyzja, ale wątpiłam w to, aby mężczyzna,
który mi ostatnio pomógł, wyrządził mi teraz krzywdę.
Mieszkanie okazało się być tak samo
obskurne jak cały budynek. Tynk sypał się z sufitu, stary dywan leżący na
przedpokoju najwyraźniej nie był prany od dwudziestu lat i zamiatany od jakichś
dwóch miesięcy, a zapach stęchlizny i alkoholu przyprawiał o mdłości. Byłam
pewna, że Ethan gdzieś tu jest.
Kobieca intuicja oczywiście mnie nie
zawiodła – leżał pod starym kocem w rogu mieszkania, chrapiąc głośno po swojej
libacji alkoholowej.
Westchnęłam i zapaliłam światło w pokoju.
To go najwyraźniej rozbudziło. Zmrużył oczy, burknął coś pod nosem i
ostatecznie spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem.
Usiadłam na zakurzonej, fioletowej poduszce
i wbiłam w niego chłodne spojrzenie. Patrzył się na mnie przez dłuższą chwilę,
jakby nie dowierzał temu, co widzi. Domyśliłam się, że znowu dostrzegł we mnie
kogoś innego.
– Calanthe? – spytał zachrypniętym głosem,
tak jak kilka miesięcy temu, gdy zetknęliśmy się ze sobą na mieście. Tym razem
nie dostrzegł jednak tego, że mam zielone, a nie niebieskie tęczówki jak moja
matka. Natychmiastowo przeniósł się do pozycji siedzącej i zmrużył groźnie
oczy. Widziałam, że patrzy na mój brzuch.
– Masz zamiar urodzić tego diabła? –
spytał groźnie, wskazując chwiejnym palcem na bliźniaki. – Nie rób tego, to
przecież demon. My walczymy z demonami. Nienawidzimy ich.
Uniosłam brew. Czyżby nieświadomie
powrócił myślami do czasów, gdy był jeszcze młody? Do czasów, gdy Calanthe była
ze mną w ciąży.
Postanowiłam, że podejmę się tej dziwnej
gry.
– A jeśli chcę to zrobić? – spytałam
spokojnie.
– Zabiję tego skurwysyna, przysięgam –
warknął wyjątkowo trzeźwym jak na siebie głosem, wręcz piorunując mnie
wzrokiem.
– Kocham go. Zrobiłbyś to?
– To złe – odpowiedział zrezygnowanym
głosem. Brzmiał tak, jakby lada moment miał się popłakać. – On cię nie kocha. Nie
może cię kochać. To demon. Demony nie kochają, demony nienawidzą, demony
zabijają ludzi...
– Ale ja go kocham i mam z nim dziecko –
mówiąc to, położyłam dłoń na swoim brzuchu. – Nie zamierzam go zabijać.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że staram
się tymi słowami spełniać własne życzenia. W końcu Calanthe starała się mnie
pozbyć. Po prostu byłam zbyt silna, żeby ulec tym próbom. Zapewne gdyby była
tutaj moja matka, ta rozmowa wyglądałaby inaczej.
Ethan umilkł, zaciskając usta w wąską
kreskę. Teraz prędzej zachowywał się jak nastolatek, a nie dorosły mężczyzna.
Nic dziwnego, w końcu zjawy przeszłości do niego wróciły. Jego zmęczone,
nieobecne oczy świadczyły o tym, że jest w zupełnie innym miejscu.
Załamany z trudem podniósł się z podłogi.
Ciężkim, kulawym krokiem przeszedł obok mnie i dopadł się do zlewu, gdzie
wisiało małe, zakurzone lustro. Przemył wodą twarz, po czym spojrzał w
zwierciadło, najwyraźniej szukając tam mojego odbicia. Zdawało mi się, że jego
świadomość powoli wraca, zupełnie jakby wcześniej znajdował się pod wpływem
jakiegoś nierealnego snu.
– Córka Calanthe – przypomniał sobie z
westchnięciem. – Masz zielone oczy jak on – dodał, wyraźnie się krzywiąc.
– Mam imię – burknęłam, spoglądając na
niego kątem oka. – Nazywam się Laura. Laura Collins.
– Collins? – zdziwił się Ethan. Uniósł
brwi i odwrócił się ostrożnie w moją stronę.
Kiwnęłam głową.
Tak, też sądziłam, że o wiele lepiej i
mniej pospolicie brzmiałoby: Laura Clerinell lub Laura Vaux, ale nie miałam
wpływu na wybór nazwiska.
– Calanthe nigdy się mną nie zajęła.
Próbowała mnie zabić, nim się jeszcze narodziłam. Gdy nie przyniosło to
pożądanego skutku, nie miała wyboru, jak po prostu mnie urodzić. Zaraz po
porodzie uciekła i zostawiła mnie na pastwę losu – opowiedziałam spokojnym, ale
chłodnym głosem. – Poznałam ją dopiero, gdy miałam siedemnaście lat.
Nie chciałam go obwiniać o to, co się
stało, choć byłam przeświadczona o tym, że gdyby Ethan został przy mojej matce,
zapewne nie próbowałaby uciekać przed własną córką. Przeszłości jednak nie dało
się zmienić, a ludzie uchodzili za istoty popełniające liczne błędy.
– Calanthe żyje? – spytał ożywionym głosem
mężczyzna, kompletnie ignorując to, co powiedziałam.
– Umarła – powiedziałam bezlitośnie. – Walczyła
z Aidenem. Oboje polegli.
Mój rozmówca spoglądał na mnie przez
dłuższą chwilę z miną bez wyrazu. Jego ciemne oczy zapełniły się jakimś dziwnym
smutkiem. Oparłszy się o ścianę, zjechał po niej plecami. W akcie bezradności
przyłożył ręce do twarzy.
– Wiedziałem, że to się tak skończy –
powiedział zbolałym głosem. – Po co jej to było?
– Nie cofniemy czasu – powiedziałam z westchnięciem,
z trudem przenosząc się do pionu.
Zanim mój rozmówca cokolwiek odpowiedział,
zaczęłam zbierać stare butelki i śmieci z podłogi. Nie mogłam patrzeć na ten
przeklęty bałagan.
– Powinieneś wziąć się w garść i przestać
zadręczać się czymś, czego już nie odzyskasz. Minęło sporo czasu, odkąd byłeś nastolatkiem.
Czas ruszyć do przodu.
Czułam, że Ethan dokładnie przygląda się
mojemu działaniu. Śledził każdy mój ruch.
– Jesteś w ciąży – stwierdził mądrze.
– Boisz się, że poronię? – spytałam,
udając zdziwienie. – A nie życzysz mi tego samego, co mojej matce? W końcu też
urodzę dzieci demonowi.
– Nie – burknął niezaskoczony tym faktem Ethan.
– Nie życzę ci źle – dodał cicho, chwytając za pustą butelkę po wódce. Z uporem
zaczął się jej przyglądać. Domyślałam się, że jego głowę zaprzątała teraz
Calanthe. Nie mogłam mu pozwolić, żeby znów się w sobie zamknął i oddał
dołującym myślom.
Zebrane butelki wrzuciłam do wora, który
znajdował się w kącie pokoju. Po tym podeszłam do umywalki i zaczęłam zmywać
brudne naczynia, które pewnie nie były szorowane od tygodnia. Świadczyły o tym
zeschłe kawałki jakiegoś śmierdzącego mięsa z puszki.
– Podoba ci się takie życie? – spytałam z
nutą obrzydzenia w głosie. – Mieszkanie w pokoju, gdzie grzyb urządził sobie
posiedzenie? Picie alkoholu od rana do nocy, spanie pod brudnym kocem, będąc na
wiecznym kacu? Dręczenie swoich myśli w kółko tym samym? – zadając pytania,
spoglądałam na niego ukradkiem. Odrobinę go zirytowałam, o czym poświadczył
jego skrzywiony wyraz twarzy.
– Skoro żyję tak przez lata i wciąż nie
zrezygnowałem, zapewne cholernie mi się to podoba – stwierdził ironicznie, głośno
prychając.
– Uwierz mi, nie ma osób, które chciałaby
prowadzić takie życie – odpowiedziałam obojętnie. – Zawsze jest jakieś wyjście
z sytuacji. Tobie nadarzyła się właśnie okazja. Powinieneś przyjąć pomocną dłoń
ze strony Nox. Będziesz miał dach nad głową, znajdziesz sobie przyzwoitą pracę
i nie będziesz żył sam.
Ethan gorzko się zaśmiał.
– Że niby mnie potrzebujecie? – spytał,
posyłając mi złowrogie spojrzenie. – Nie byłem wybitnym łowcą.
– Ale wiesz, jak funkcjonuje Nox. Ponoć
kochałeś swoją pracę w organizacji.
Mężczyzna przez chwilę się wahał.
– Wiem, nie przywrócę twoich przyjaciół,
nie przywrócę ci też młodości, ale wciąż możesz wiele zrobić. Twoje
doświadczenie bardzo nam się przyda, tak samo jak tobie przyda się inny tryb
życia – kontynuowałam.
To go najwyraźniej rozwścieczyło.
– Nie będę niczego zmieniać! Nie chcę
niczego zmieniać! – wykrzyknął zbulwersowany.
Oderwałam się od naczyń i spojrzałam na
niego z powagą. Wiedziałam przecież, że nie będzie łatwo. Nie sądziłam jednak,
że będzie zachowywał się jak pięciolatek, który nie chce zjeść gotowanej
marchewki na obiad.
– Boisz się – zaczęłam spokojnie – a nie
masz czego. Calanthe nie ma już na tym świecie, tak samo jak twoich przyjaciół.
Nie musisz ich wiecznie opłakiwać. Calanthe przed śmiercią życzyła sobie, żebym
cię odnalazła i z powrotem uczyniła członkiem Nox. Była pewna, że ci tego
brakuje.
– Niczego mi nie brakuje – warknął
ostrzegawczo.
– Gdyby
ci nie brakowało, nie zaprzeczałbyś w tak nerwowy sposób. Kogo próbujesz okłamać?
Siebie? – spytałam, unosząc brew i zakładając ręce na piersi. – Twoi
przyjaciele na pewno chcieliby tego samego, co Calanthe. Twojego powrotu do
Nox. To nie przypadek, że wciąż żyjesz. Masz cel. Masz szansę, żeby naprawić
swoje życie. Wiem, że zapomnienie o tym, co przeżyłeś jest trudne, ale wciąż
możesz iść do przodu.
– Zamknij się! – krzyknął Ethan, próbując
zatkać uszy.
– Tchórzysz – powiedziałam chłodno,
patrząc na niego z góry. – Nawet nie potrafisz odwiedzić grobu własnych
przyjaciół. Boisz się i to na dodatek trupów.
Mężczyzna warknął groźnie i podniósł się
gwałtownie z podłogi. Stanął naprzeciw mnie z butelką w dłoni.
Poczułam ukłucie strachu w sercu. A jeżeli
naprawdę zrobi mi krzywdę? Jeżeli jest nieobliczalny? Calanthe twierdziła, że
Ethan to osoba o łagodnym usposobieniu, ale przecież mógł się zmienić przez te
wszystkie lata.
Patrzył na mnie z góry ciemnymi jak noc
oczami. Pierwszy raz widziałam jednak, że były żywe.
Postanowiłam grać odważną, choć mogłam tym
sporo zaryzykować. Podjęłam się taktyki atakującej, co nie było podobne do
moich sposobów działania, jednak stosowałam się w tym przypadku do wskazówek
Calanthe, która kiedyś powiedziała, że na Ethana nic tak nie działa, jak porcja
obwiniania czy kpiny dająca mu później powód do udowodnienia wszystkim, że się
mylili. Miałam nadzieję, że ta strategia pomoże.
– Przemyśl to. Drzwi Nox są zawsze otwarte
– powiedziałam, ponieważ uznałam, że właśnie tutaj powinnam skończyć naszą
konwersację.
Ethan łypnął na mnie groźnie. Naprawdę
zaczynałam się go bać. Był przecież pijany, a człowiek nietrzeźwy to człowiek
nieobliczalny. Mimo tego stałam odważnie, patrząc mu prosto w oczy bez
zawahania.
– Nie zamierzam tam wracać – syknął mi
prosto w twarz.
Poczułam nieprzyjemny odór taniego
alkoholu. Jak na zawołanie zrobiło mi się słabo. Zachwiałam się lekko, co
najwyraźniej przestraszyło Ethana. Zaczął sądzić, że to on zrobił mi krzywdę.
Momentalnie przybrał zaniepokojony wyraz twarzy.
Zrobiłam krok w tył, położyłam dłoń na
brzuchu i wzięłam głęboki wdech.
– Rodzisz? – zapytał ledwo słyszalnie
Ethan, blednąc.
– To chwilowe – powiedziałam cicho, krętym
krokiem zmierzając ku ścianie. Wsparłam się o nią i pochyliłam głowę, starając
się powoli oddychać.
– Potrzebujesz chyba pomocy – stwierdził
przestraszony mężczyzna.
Teraz wyglądał tak, jakby cały alkohol
wyparował z jego organizmu w ciągu sekundy. A więc adrenalina znakomicie
wypierała procenty. Podeślij mężczyźnie kobietę w zaawansowanej ciąży, a
natychmiastowo wytrzeźwieje.
I tyle z mojej misji. Miałam jeszcze sporo
argumentów, ale oczywiście bliźniaki musiały dać się we znaki akurat w tym momencie.
Tak, zemdlej Lauro! Na środku obleśnego pokoju, gdzie napity żul zdepcze cię
butem!
Mężczyzna zaczął się do mnie ostrożnie
przybliżać. Miał wystawione przed siebie dłonie i niepewną, zatroskaną minę.
Bardzo zdziwił mnie ten widok. Jak widać, nastroje Ethana zmieniały się z każdą
upływającą minutą.
– Zabiorę cię do szpitala – oznajmił
spokojnie.
Nie zdołałam nic odpowiedzieć. Pierwszy
raz od szóstego miesiąca ciąży poczułam tak wielką słabość, że nie byłam w
stanie utrzymać się na nogach. Kolana po prostu się pode mną ugięły. Bałam się,
bardzo się bałam, że bliźniaki ucierpią od mojego upadku, ale na szczęście w
porę zostałam złapana. A potem zgasłam.
***
Śmierć. Czasami sam marzył o tym, żeby
oddać się jej w długie, kościste szpony i zniknąć raz na zawsze ze świata,
który niósł ze sobą tylko ciąg szarych dni i ból. Tyle razy przeklinał siebie
za to, że nie potrafił uratować najważniejszych dla niego osób. Nie dość, że
nie obronił ich przed śmiercią, to jeszcze uciekł jak zwyczajny tchórz.
Doskonale wiedział, że gdyby został, mógłby ocalić przynajmniej kilkoro z nich.
Ale tego nie zrobił. Zachował się jak egoista. Schował się we własnej
bezpiecznej skorupie, zatopił smutki w alkoholu, uznał siebie za pokrzywdzonego
przez los. To śmieszne. Cały czas wiedział, że robił źle, a mimo tego nie
potrafił tego zmienić. A potem pojawiła się ta mała, zielonooka dziewczyna,
córka Calanthe i Aidena. Chciała nie tylko przyjąć go z powrotem do Nox, ale
także wypełnić wolę swojej matki. Nie wydawała się być zła, choć chłodny
charakter z pewnością odziedziczyła po demonicznym ojcu. Znał ją tylko przez
chwilę, a zdążyła przewrócić jego życie do góry nogami.
Ethan otulił się wymiętoloną, czarną
bluzą. Mimo że był maj, wieczory bywały chłodne. Odrobinę zimna jeszcze nikomu
na szczęście nie zaszkodziła.
Przechodząc między grobami, zaczął wyszukiwać
znanych mu imion. W ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat tylko dwa razy
pojawił się na cmentarzu. Wtedy, kiedy podczas tragicznej misji zmarła dwójka
jego przyjaciół, oraz gdy dowiedział się, że Elisabeth i Arthur osierocili swojego
małego syna, Sorathiela. Niedawno zmarła Calanthe. Będzie to więc jego trzeci i
ostatni raz, kiedy tu wchodzi. Nie ma na świecie już nikogo z jego bliskich.
Został sam jak palec. I nikogo z wyjątkiem siebie za to nie winił.
Cicho wzdychając, spojrzał w stronę
lichego bukietu róż, który znalazł gdzieś na ulicy. Ktoś musiał po nich
przejechać autem, ale jego zdaniem wciąż wyglądały ładnie. Niestety, nie stać
go na kupno jakichkolwiek kwiatów. Nie starczało mu na życie, a co dopiero na
takie nietrwałe, nędzne rośliny. To tylko symbol. Czerwone róże od zawsze
kojarzyły mu się z miłością, jakkolwiek ckliwie by to nie brzmiało.
Ethan czuł, że wciąż coś ciężkiego leży mu
na sercu. Bardzo chciał zmienić swoje nastawienie, odrzucić przeszłość i zacząć
nowe życie, ale to nie było łatwe zadanie. Jakaś mroczna zjawa bawiła się jego uczuciami,
nie chcąc go wypuścić ze szponów wspomnień już od kilkudziesięciu lat. Zawsze
powracała w snach, dręczyła go, gniotła i dusiła. Nieraz myślał, że zginie, sam
nawet wielokrotnie próbował się zabić, ale bezskutecznie. Coś wciąż trzymało go
przy tej marnej egzystencji. Może właśnie tak miało być?
Czuł, jak ogarnia go coraz większy chłód.
Niewiele zniczy paliło się między marmurowymi posągami. Lato nie było
najprzyjemniejszą porą do odwiedzania na cmentarzu swoich bliskich. Ludzie
raczej zajmowali się popijaniem drinków w barach i opalaniem się na plaży. Okolica
była pogrążona niemalże w egipskich ciemnościach. Bardzo żałował, że nie wziął
ze sobą latarki. Na szczęście miał dosyć dobrą orientację w terenie. W życiu
przecież wiele się nabłąkał, zdawało mu się, że zna już wszystkie możliwe trasy.
A może nie? Może gdzieś kryła się złota ścieżka, której jeszcze nie odnalazł?
Ariana Falaise i Andreas Tournai. Odnalazł
ich. Przysiadł na ławeczce, spoglądając w dwa płonące znicze. Najwyraźniej ktoś
wciąż o nich pamiętał. To oczywiste. Ariana i Andre mieli rodziny. To nie
przypadek, że ich groby znajdowały się obok siebie. Oni nawet umarli razem. Co
smutne, wyznali sobie miłość dopiero przed śmiercią. Calanthe bardzo przeżyła
ich śmierć, przeklinała siebie za to, że nie zdążyła dotrzeć do nich na czas.
Czuł się tak samo. Jednak nie byli w stanie niczego zrobić. To po prostu się
wydarzyło. Śmierć w wieku nastoletnim to piekielna niesprawiedliwość,
szczególnie kiedy walczyło się przeciwko złowrogim siłom pokroju cienistych
demonów…
Od śmierci Ariany i Andreasa ciągiem
zaczęły dziać się nieszczęścia. To wtedy dowiedział się o ciąży Calanthe i
podjął natychmiastową decyzję o ucieczce z Nox. Zachował się jak gówniarz. W
sumie wciąż zachowywał się, jakby nigdy nie dorósł.
– Przepraszam – bąknął, kładąc dwie róże na
ich groby. – Musieliście naprawdę cierpieć, patrząc na nas. Ale już jest dobrze
– mówiąc to, uśmiechnął się do siebie niepewnie.
W jego głowie Ariana o płomiennych włosach
i wesołym usposobieniu do życia oraz Andre, blondyn o leniwym charakterze,
zostaną na zawsze jego przyjaciółmi. Ich śmierć nie zostanie zapomniana.
Ethan z trudem przeniósł się do pionu.
Zaczęły powracać do niego wspomnienia. Teraz znów był siedemnastoletnim,
przystojnym chłopakiem o chłodnych, brązowych oczach i kruczoczarnych,
postawionych na żel włosach. Dziewczyny ze szkoły oglądały się za nim, nawet
jeżeli nie miał zbyt pochlebnej opinii. Obok niego ramię w ramię szła Ariana wraz
z Andreasem.
– Dziwnie się ostatnio zachowujesz, wiesz?
– spytał blondyn, oglądając ze znudzeniem swoje paznokcie. Rzucił tylko
przelotne spojrzenie na rozweselone dziewczyny, które niezwykle go irytowały
swoimi chichotami. W przeciwieństwie do Ethana nie był tak rozchwytywany. – Zazwyczaj
przynajmniej rzucałeś im pogardliwe spojrzenie. A teraz przechodzisz obok nich dziwnie
zamyślony.
– Masz maślane oczy, Ethan – powiedziała Ariana,
podejrzliwie się uśmiechając. – I ja chyba wiem, z jakiego powodu – dodała,
cicho się chichocząc.
– Wszystko ze mną w porządku. Tylko trochę
się martwię – mruknął w odpowiedzi, marszcząc czoło.
– O Calanthe – powiedzieli chórem
przyjaciele, zanosząc się od razu śmiechem. Oboje przybili sobie w górze piątki.
Na policzkach Ethana pojawił się delikatny
rumieniec. To aż tak było widać?
Marszcząc czoło, podrapał się w tył głowy.
Chciał jakoś ukryć swoje zażenowanie, choć nie było to łatwe, szczególnie kiedy
przyjaciele badawczo mu się przyglądali.
– Na moje oko to ty się w niej bujasz –
powiedział Andre, wzruszając obojętnie ramionami. – Chociaż wiesz co? Zmieniam
zdanie. Jesteś jak jej ojciec.
– „Przestań spotykać się z tym demonem,
Calanthe!”, „Przestań siebie narażać!”, „Nie wypełniaj misji sama!”, „Nie
powinnaś jeść po nocach!”, „Załóż coś na siebie i nie świeć cyckami!” –
powtarzała niskim i poważnym głosem Ariana, wystawiając surowy palec wskazujący
ku górze. Wyglądało to tak, jakby komuś groziła.
– „Pokochaj mnie, Calanthe” – dodał udawanym,
dramatycznym głosem Andreas, wspierając się w uwodzicielskiej pozie o ramię
Ethana.
Chłopak po prostu przewrócił oczami.
Przecież nigdy w życiu nie powiedziałby jej czegoś takiego… Prędzej zamieniłby
się w kamień, niż wyznał dziewczynie, co do niej czuje.
– Wiesz co, staruszku? – zapytał wesoło
blondyn, obejmując go po przyjacielsku ramieniem. – Pomożemy ci.
Ariana chwyciła Ethana pod ramię i
uśmiechnęła się do niego promiennie.
– Jeszcze Calanthe ulegnie twojemu urokowi
– rzuciła wesoło.
– Lepiej zajmijcie się sobą, bo to od was
wali miłością – odparł wrednie brązowooki nastolatek i ruszył przed siebie,
pozostawiając zaskoczoną i zarumienioną dwójkę przyjaciół na środku korytarza.
Na jego twarzy pojawił się blady uśmiech.
Za to właśnie ich lubił. Byli szczerzy, pomocni i godni zaufania, jednak nigdy
nie potrafili się do siebie odpowiednio zbliżyć, a wyraźnie coś do siebie
czuli. Nie obwiniał ich o to. W końcu sam nie potrafił zabrać się odpowiednio
do sprawy. Naprawdę zachowywał się jak ojciec Calanthe. Wiecznie ją upominał,
irytował się jej zachowaniem i narzekał na wszystko, co robiła, nawet jeżeli
wiedział, że jego upomnienia niczego nie zmienią. Calanthe była jak bezpański
pies, czy może raczej kot, zważając na jej charakter.
Mężczyzna przeszedł obok kolejnych grobów.
Elisabeth i Arthur spoczywali całkiem niedaleko od Ariany i Andreasa. Szybko do
nich dotarł. Klękając przy ich wspólnym nagrobku, przetarł go dłonią, usuwając
zbędne gałązki oraz zeschłe liście. Musiał przyznać, że w porównaniu do
pobliskich pomników, ten wyglądał naprawdę porządnie. Był pewien, że to sprawka
syna Blythe'ów. Musiał tu często przychodzić.
– Elisabeth Reviers-Blythe i Arthur Blythe
– przeczytał ochrypłym głosem, przepełnionym smutkiem. – Najbardziej
niesprawiedliwa była wasza śmierć.
Ethan
musiał przyznać, że nigdy w życiu nie spotkał bardziej kochającej się dwójki
ludzi. Byli dla siebie stworzeni. To dzięki nim Nox promieniało takim blaskiem.
Może i nie uchodzili za wybitnych łowców, ale na pewno nie zasłużyli na śmierć.
Nie na taką śmierć. Utracili życie nie podczas misji, a zwyczajnego spaceru.
Ich syn naprawdę mocno musiał to przeżyć, szczególnie że na własne oczy
widział, jak umierają.
Na ich grób Ethan również położył dwie czerwone
róże.
Historia rodziny Blythe była ciekawa. Jak
wszyscy jego bliscy przyjaciele trafili do organizacji za pośrednictwem
szalonej Calanthe. Gdy oni, czyli ta młodsza sfera przyjaciół, uczęszczali
jeszcze do liceum, Elisabeth i Arthur studiowali, praktykując u nich w szkole.
Ona uczyła angielskiego, a on chemii. Znali się od lat, ale miłość wyznali
sobie na dachu szkolnym. I pomyśleć, że to wszystko dzięki demonom...
Niedługo po zejściu się ze sobą,
postanowili wziąć ślub. Było to miłe zaskoczenie dla wszystkich w organizacji.
Przed jego oczami znów stanęła dwójka
dorosłych i jakże bliskich mu ludzi. Uśmiechnięta Elisabeth o płonących,
brązowych oczach i blond włosach, a także Arthur, który z wyglądu przypominał
szarą, zwyczajną osobę, za to spokojem, opanowaniem i inteligencją nadrabiał
wszystkie braki.
– Musimy wam coś powiedzieć.
Młoda panna Reviers trzymała mocno za dłoń
swojego ukochanego. Na jej twarzy widniały dwa urocze rumieńce. Gdy para
spoglądała na siebie niepewnie, reszta zgromadzenia Nox patrzyła na nich z
wyczekiwaniem. Wszyscy doskonale wiedzieli, o co chodzi.
– Bierzemy ślub – odpowiedział po dłuższej
chwili milczenia Arthur.
W organizacji rozległy się głośne okrzyki
zadowolenia i śmiechy. Wszyscy po kolej gratulowali im i życzyli szczęścia.
Ariana tuliła z płaczem Elisabeth, powtarzając, że zawsze im kibicowała, a Andreas
klepał Arthura po ramieniu. Tylko Calanthe siedziała nachmurzona na sofie i
wpatrywała się w nich wyczekująco niczym obrażone dziecko. Ethan siedzący obok,
spojrzał w jej stronę i uniósł brew.
– Co ci znowu nie pasuje? – spytał. – Nie
cieszysz się?
Dziewczyna przemilczała jego pytanie. Ku
zdziwieniu wszystkich podniosła się gwałtownie z siedzenia i podeszła do
zaskoczonej Elisabeth, wymierzając w nią palcem wskazującym. Rzuciła czymś,
czego nikt się nie spodziewał:
– Jesteś w ciąży!
Wśród organizacji zapadła cisza. Wszyscy
byli zaskoczeni tym stwierdzeniem. Wszyscy z wyjątkiem Elis, która podrapała
się po poliku i wbiła wzrok w podłogę. Równie zmieszany wydawał się być Arthur.
– Tak, spodziewamy się dziecka –
odpowiedziała wtedy nieśmiało przyszła pani Blythe.
To wspomnienie wywołało na ustach Ethana
delikatny uśmiech. Radości nie było końca. Jeszcze tego samego wieczoru Hugh
zarządził świętowanie. Nawet ich drużyna, w większości jeszcze niepełnoletnia, napiła
się wtedy tak, że leżeli potem w czwórkę na jednym łóżku i zanosili się
śmiechem z byle powodu. Tak, to były piękne czasy.
Mężczyzna nagle posmutniał. Ciepłe
wspomnienia ogarniały jego serce, ale wcale nie było mu z tego powodu lżej. Za
bardzo tęsknił za Arianą, Andreasem, Elisabeth, Arthurem, a także... za Calanthe.
Gdzie w ogóle znajdował się jej grób? Przecież nawet nie spytał o to jej córki.
Nie chciał, żeby wiedziała, że to dzięki niej się tu znalazł.
Miejsca pochówku swojej przyjaciółki szukał
kilka godzin. Chłód ogarniał go w coraz większym stopniu. Już po pierwszej
godzinie zaczął pociągać nosem i trzeć dłońmi o siebie. Nie zamierzał się
jednak poddawać. W młodości tego nie robił. Zawsze parł do przodu, nie zważając
na trudności.
Będąc na cmentarzu, zaczął odnosić dziwne
wrażenie, że nie jest tu sam. Owszem, miał świadomość, że alkohol wciąż nie
wyparował z jego organizmu, ale coś mu podpowiadało, że jakaś niewidzialna
dusza podąża jego śladami i wcale nie jest wytworem odurzonej wyobraźni.
Na samą myśl o tym przeszyły go dreszcze. W
pewnym momencie zdawało mu się, że ta dusza go wyprzedza, że radośnie się
śmieje i biega między nagrobkami. Ze strachem szedł za nią. Nie wiedział
dlaczego. Jakaś niematerialna siła pchała go do przodu, nie pozwalając mu zawrócić.
Po pewnym czasie zaczął słyszeć męski głos. Cały czas szeptał do niego z boku
uspokajające słowa. Nie mógł wyróżnić poszczególnych zdań, zupełnie jakby postać
wyrażała się w obcym języku, ale czuł, że chce mu przekazać odwagę. Z czasem
dołączyło do niego wyższe, słodsze brzmienie. Zaczął rozróżniać tonacje. Miał
do czynienia z męskim i kobiecym głosem.
Szedł tak długi czas, w towarzystwie dusz,
które przecież mógł sobie zmyślić, i wcale nie czuł się samotny. Wręcz
przeciwnie – jego serce przepełniał teraz spokój. W głowie pojawiła się myśl,
że mogli to być jego przyjaciele.
Z uśmiechem brnął przed siebie, nie czując
już przerażającego chłodu. Radośnie śmiejąca się zjawa doprowadziła go do
grobu. A potem wszystkie naraz zniknęły, znowu zostawiając w jego sercu dziwnie
znajomy ból.
Calanthe Clerinell. Odeszła sześć lat
temu.
Nie chciał się rozklejać, ale nie mógł nic
poradzić na to, że w jego oczach pojawiły się łzy. Cała żałość, którą w sobie
trzymał przez te wszystkie lata, nagle w nim wybuchła. Już po chwili zanosił się
głośnym płaczem dziecka, przepraszając i błagając na przemian o wybaczenie.
– Co ja zrobiłem? – załkał, spoglądając
załamany na płytę nagrobkową. – Jeżeli bym przy tobie został, może nikt by nie
zginął.
Płakał tak jeszcze długi czas, czując narastający
wewnątrz wstyd. Nie chodziło o łzy, które spływały strumieniem po jego
polikach. Wstydził się tego, co zrobił, że zachował się jak tchórz, uciekł,
zostawił ją, kiedy najbardziej go potrzebowała.
W głowie zaczęły pojawiać się chaotyczne
wspomnienia – jej uśmiech, kpiący śmiech, wyprostowana i odważna postawa, ironiczne
słowa, płonące błękitem oczy. Nie mógł wyróżnić żadnej konkretnej sceny. Tonął
w chaosie własnych myśli. Aż w końcu ktoś za pomocą magicznego dotyku go
uspokoił.
Poczuł na ramieniu znajomy uścisk. Umilkł,
nawet nie obracając się w tył. Wiedział, co napotka, jeśli to zrobi. Pustkę. To
znów jego wyobraźnia bawiła się zmęczonym umysłem.
– Co mam zrobić? – spytał żałosnym głosem.
– Zmierzyć się z przeszłością? Znowu walczyć z demonami? Wrócić do Nox? Co mam
zrobić, Calanthe? Odpowiedz mi…
Odpowiedziała mu jednak tylko głucha
cisza.
Z kieszeni bluzy wyjął piersiówkę i
pociągnął z niej soczysty łyk alkoholu.
Czuł się źle. Znów uciekał w swój nałóg,
ale nie potrafił w tym momencie inaczej. Potrzebował ratunku. Jeżeli nie mógł
mu go dać nikt z żywych ludzi, to mogło dać mu to uzależnienie.
Jak na zawołanie ogarnął go silny, ale
ciepły powiew wiatru. Zamknął oczy. Czuł obecność wszystkich swoich przyjaciół
za plecami. Delikatna dłoń nie puszczała jego ramienia – wciąż tam spoczywała.
Słyszał nad uchem kojące słowa przebaczenia i pocieszenia. A potem gwałtownie
otworzył oczy. I wszystko zniknęło. Był tylko on, nagrobek Calanthe i chłodna
noc. Ale dostał w prezencie coś jeszcze – odpowiedź na własne pytanie.
– Chcesz abym wrócił – szepnął.
Bukiet sfatygowanych róż położył
delikatnie na nagrobku.
– Daj mi kilka dni.