niedziela, 5 czerwca 2016

[TOM 2] Rozdział 41 - "Przedstawienie dopiero się zaczyna"

Rozdział odrobinę krótszy, kolejny z serii: posumowanie, ale za to ostatnie przed skokiem czasowym o rok. Lubię ten przedział rozdziałów, gdzie Aura ma 2 latka. Zaczyna się dziać. Dużo dziać. Losy łowców splatają się w końcu z departamentem, poruszony będzie wątek Sorathiela i Amy, Andi też będzie miała swój czas i własną scenę, będzie misja w Reverentii, będzie dużo trupów, chwile zwątpienia, dramaty, będą wzmianki o Nate'cie, wyda się jaki Soriel ma cel i... dużo innych. Ostatecznie drugi tom zakończy się wielkim bum mentalnym i nastanie trzeci, ostatni tom, którego nie chcę już zbytnio przedłużać. Co najlepsze - mam tylko szczątki wątków w głowie, które się wydarzą w trójce. Muszę zabrać się niedługo za rozpiskę. A teraz goł!
***


                 – To było znakomite zagranie!
                Zadowolona demonica o różowych włosach machała czarną laską w górze. Garnitur swoich białych, równych zębów pokazywała obojętnemu na jej radość zgromadzeniu demonów. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wyglądała jak zadowolone z życia dziecko, któremu kupiono pięć Kinder niespodzianek. Nie miała wielu lat, może 16-naście, może 17-naście, sama tego nie liczyła – dla demonów wiek nie był ważny, niemniej jednak miała prawo do zachowywania się jak dziecko. Nikt jej tego nie zabroni. W Reverentii każdy robił to, na co miał ochotę. Na Ziemi było zupełnie inaczej. Te wszystkie ludzkie prawa, kary więzienia, władza, królowie, prezydenci… Ludzie powinni się czuć jak zniewoleni! A tymczasem dobrze im się żyło. Demony ich nie rozumiały. Tak samo jak nie były w stanie zrozumieć innych demonów, żyjących w świecie ludzi. Sapphire spytała kiedyś Soriela co takiego fajnego jest na Ziemi. Oczywiście patrzył na ludzki świat z perspektywywy mężczyzny – ładne kobiety, które bez zobowiązań można przelecieć, dobre imprezy, alkohol i inne używki. Prawo w gruncie rzeczy go nie obchodziło, w końcu posiadał moc, potrafiącą zawładnąć nad ciałem i duszą każdej istoty, która tylko spojrzała mu w oczy. Sapphire przyznała mu racje – w tym przypadku mogłoby mu być tam dobrze. Jednak gdyby ona się tam znalazła, wcale nie miałaby powodów do radości. Ziemia to jakieś dno.
                – Byłam świetnym narratorem, nie? – spytała z dumą dziewczyna, zadzierając głowę do góry.
                Nieśmiały Riel popatrzył na nią znad książki i uśmiechnął się pokrzepiająco. W tym momencie nie wyglądał jak demon, a mały, niewinny człowieczek, lubujący się w literaturze.
                – Pewnie – potwierdził. – Byłaś w centrum uwagi.
                Sapphire rzuciła się na kamienny tron przykryty starym, czerwonym kocem. Nogi zarzuciła na oparcie, a głowę przechyliła w dół. Różowe włosy połaskotały posadzkę.
                – Lubię być w centrum uwagi – stwierdziła z uśmieszkiem.
                – Moim zdaniem zrobiłaś za wielki szum. To przedstawienie wyglądało jak cyrkowe – odezwał się z westchnięciem Raiden. Stał przy oknie w luzackiej pozie i spoglądał na Reverentię czujnym, szmaragdowym okiem.
                – Czułam się jak klaun – rzuciła cicho Lamiere. Siedziała na posadzce i czesała swoje włosy.
                – Wystarczy, że wyglądasz jak klaun – odpowiedział Raiden, wzruszając ramionami.
                – Milcz, jednooki draniu – warknęła w obronie koleżanki Sapphire. Czarną laską rzuciła w swojego sprzymierzeńca, który nie oglądając się do tyłu chwycił ją w dłoń.
                – Zamknijcie się w końcu – odezwał się leżący na kamiennej sofie Soriel. Nie miał zbytnio zadowolonej miny. Ręką zasłaniał oczy, a usta wykrzywiał z niezadowolenia i bólu. Ze zranionego ramienia wciąż unosił się demoniczny dymek. Dlaczego w tym momencie pożałował, że znalazł się w Reverentii? Gdyby był na Ziemi, przynajmniej Patricia otoczyłaby go opieką, robiła to wielokrotnie. Tymczasem leżał tutaj, niezdolny do ruchu i zmęczony ubytkiem demonicznej krwi, a jego „sprzymierzeńcy” jeszcze się z niego śmiali. W końcu oni wyszli bez szwanku, a on nie. To powód do krytyki. Być może przez życie na Ziemi był przesiąknięty ludzkimi zwyczajami. Do tej pory nie miał okazji być w Reverentii na dłużej, a więc nie miał pojęcia jakie tu rządzą zasady. Teraz doskonale je znał. Reverentia była okropna. Gdyby mógł, urwałby się stąd na zawsze. Potrzebował w końcu rozerwać się w jakimś klubie, na dodatek doskwierał mu brak wszelakich używek. Ostatni kawałek rozluźniającego skręta zalegał mu w kieszeni. Uznał, że nie będzie przejmował się niewiedzą swoich kompanów. Wyjął go i zapalił. Znajomy smród marihuany rozniósł się po pomieszczeniu. Demony nie miały pojęcia co takiego robił i po co. Patrzyli na niego krzywo.
                – Pan wielki Auvrey coś nie w sosie – zaironizowała Gabrielle. Zawisła na oparciu kamiennej sofy i spojrzała na skrzywionego Soriela z wrednym uśmiechem.
                – Daj zapalić w spokoju, nie jęcz nad głową – burknął niezadowolony demon, nie odsłaniając ręki z oczu. Światło świec dookoła, strasznie go drażniło.
                Gabrielle nie zdążyła odparować. Na salę z rozmachem wpadł Vail Auvrey. Soriel nie musiał nawet otwierać oczu, żeby wiedzieć kto wszedł do środka. Tylko jeden demon otwierał drzwi w taki sposób. Tak samo otworzył je i zamknął, gdy pozbawił życia jego matki i siostry. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że sam nie powinien przeżyć. Ojciec mógł mu wmawiać, że zostawił go specjalnie przy życiu, ale on wiedział, że tylko i wyłącznie Nathiel miał zostać żyjącym „wybrańcem”. Soriel był tylko dodatkiem do całości, przypadkowym, przydatnym w walce z łowcami i to nie ze względu na to, że dobrze walczył, a na to, że był bratem Nathiela.
                – Hej, szefunciu! – wykrzyknęła zadowolona Sapphire, machając do niego ręką. Vail zignorował nastoletnią demonicę. Pierwsze co zrobił to stanął nad swoim synem i przysłonił go wielkim cieniem. Młodszy Auvrey przewrócił oczami i odsunął dłoń z czoła.
                – Czego? – burknął, gasząc skręta o oparcie sofy. – Zasłaniasz mi widok na pięknie palące się woskowe świecie. Nawet nie wiesz jak bardzo romantyczny nastrój wśród nas budują – dodał z ironią.
                Ojciec, chłodny jak zawsze, nie odpowiedział na jego odzywkę. Nie podziękował też swojej drużynie za udział w misji, która odbyła się z powodzeniem – w końcu dostatecznie wzbudzili niepokój w łowcach i la bonne fee. Zachowywał się tak, jakby go to nie interesowało.  Nie spytał nawet czy ktoś jest ranny. To nic. Demony w końcu nie dziękowały, nie prosiły i nie witały się. Demony tylko żegnały swoje ofiary.
                – Mamy do pogadania – stwierdził pokrótce i odwrócił się na pięcie. Czarną peleryną machnął tuż przed oczami syna. 
                Soriel przewrócił oczami. Z sofy podniósł się z niemałym trudem. Starał się nie pokazywać, że jest obolały. Widział czujne oczy departamentu, które wyczekiwały na jego bolesny odruch. To byłby kolejny powód, żeby się pośmiać z jego misyjnego kalectwa. Duma nie pozwalała mu pokazywać cierpienia. W stronę drzwi szedł wyprostowany i dumny, nawet się nie chwiejąc. Odetchnął z trudem dopiero poza drzwiami. Nareszcie mógł się skrzywić i chwycić za ranę. Przed ojcem nie musiał udawać. Jego zdanie za bardzo go nie interesowało, poza tym i tak nie zwracał na niego uwagi. Przecież syn to tylko zlepek jego genów oraz genów jakiejś przypadkowej demonicy, która była jego ulubioną niewolnicą. To nawet nie istnienie, to rzecz, którą można było wykorzystać w dowolnej chwili.
Vail Auvrey pędził przez korytarze, nie oglądając się za siebie. Sorielowi zbytnio się nie spieszyło. Szedł powolnym krokiem, bezgłośnie uderzając butami o posadzkę. Nie miał pojęcia gdzie ojciec chciał go zaprowadzić. Właśnie przechodzili obok pokojów mieszkalnych członków departamentu. Powinny być teraz puste i zamknięte na cztery spusty, ale nie były. Z jednych drzwi wychylała się mała główka z nisko osadzonymi, szmaragdowymi oczami. Uważnie go obserwowała w ciemnościach. Soriel przewrócił tylko oczami. Co za ponura istota. Nigdy nie wychodzi ze swojego pokoju. Obserwował wszystkich z boku. Ze złością zamknął mu drzwi przed nosem. Nie próbował ich otworzyć, był za niski. 
Vail Auvrey przystanął. Jego syn nie spodziewał się, że odbędą rozmowę w tak odludnym miejscu i to na dodatek na korytarzu, ale postanowił, że nie będzie narzekał. Nie miał na to sił.
– Masz misje. – Stwierdzenie było krótkie, szybkie i pozbawione jakichkolwiek emocji. Vail Auvrey patrzył na Soriela z góry. Dlaczego zawsze robił to z taką władczością? Strasznie go to irytowało. Mógł sobie myśleć, że miał nad nim całkowitą kontrolę, ale wcale tak nie było. Miał cel, dlatego tu wciąż był. 
– Powtarzam, że jeżeli tylko osiągnę swój cel to skończy się twoja władza – prychnął skrzywiony. – Po prostu stąd pójdę.
Vail uśmiechnął się kpiąco. W odpowiedzi wbił synowi nóż w ranę. Tego Soriel się nie spodziewał. Z trudem powstrzymał się od jęknięcia bólu.
– Bądź posłusznym synkiem i posłuchaj swojego ojca.
Młodszy Auvrey umilkł. Nie był w stanie powiedzieć nic więcej. Ból, który zawdzięczał ojcu przejął kontrolę nad jego ciałem. Zostało mu go wysłuchać.
***
Kolejny dzień, kolejne narzekania, kolejne kroki przebyte od pokoju do kuchni. Sama nie wiedziałam czy wolę zdrowego Nathiela chodzącego za mną i jęczącego, że nie powinnam się przemęczać, bo niedawno byłam w śpiączce, czy chorego Nathiela, który leżał w łóżku i jęczał nad życiem, które było przecież takie straszne. Codziennie miałam okazje usłyszeć trzy kategorie smętów młodego Auvreya. Pierwsze odnosiły się do tego, że wszystko go bardzo boli i nie może się ruszyć, a tak poza tym to powinnam go jakoś pocieszyć, buzi dać, ewentualnie ubrać się w strój pielęgniarki, mówić do niego w ładny sposób i być na każde jego zawołanie. Druga kategoria zahaczała o to, że nie może usiedzieć w miejscu – pilnowałam go jak dziecka. Trzecia kategoria to wielogodzinne narzekania przepełnione przekleństwami, którymi uderzał w cały departament, a już szczególnie w swojego brata i ojca. Na każdy jego monolog kiwałam obojętnie głową, udając, że się mu przysłuchuję, tylko mała Aura słuchała z zadowoleniem ojca, szczerząc małe ząbki, którymi wgryzała się w gumową zabawkę w kształcie głowy misia. Jej obecność bardzo pomagała mi w robieniu czegokolwiek innego poza opieką nad Nathielem. Ojciec i córka zajmowali siebie nawzajem, dzięki czemu mogłam chociażby przyrządzić obiad albo sprzątnąć dom.
Jeżeli chodzi o rany Nathiela, powoli się goiły. Nie mógł się jeszcze ruszać z łóżka i chodzić po domu, ale wszystko było na dobrej drodze. Bałam się nawet pomyśleć co by było, gdyby la bonne fee nie były naszymi sojuszniczkami. Nie bylibyśmy w stanie uratować Auvreya ludzkimi sposobami, a o magicznym leczeniu nie mieliśmy kompletnie pojęcia. Bardzo wiele zawdzięczaliśmy dobrym czarodziejkom. Uratowały zarówno mnie – kiedy umierałam w szpitalu, jak i Nathiela, którego poturbował brat. Chciałabym się odwdzięczyć, ale nawet nie wiedziałam w jaki sposób. Wybawienie od śmierci to nie byle jaka przysługa, mogłam się tylko odwdzięczyć tym samym, kiedy nadejdzie taka sposobność.
Nareszcie skończyłam myć naczynia. Wskazówka zegara bliska była godziny 14-nastej. Matka Madlene przekazała mi kilka leczniczych maści, które ukoją ból i pozwolą na dwukrotnie szybsze gojenie się ran demona. Warunkiem było stosowanie ich codziennie po trzy razy o tych samych godzinach. Przy okazji trzeba było zmieniać za każdym razem opatrunek. Kto inny miał to zrobić jak nie ja? Nathiel miał ręce i spokojnie sięgał do najgłębszej z ran, ale po co miał się męczyć, skoro mógł do tego wykorzystać kobiece dłonie?
Z szafki wiszącej nad zlewem wyjęłam pudełko w którym znajdowała się dzisiejsza porcja leków dla Nathiela. Zawsze grymasił, gdy musiał połknąć kilka tabletek, za to nigdy nie narzekał, kiedy zmieniałam mu opatrunek. Jego oczy zaczynały błyszczeć już w chwili, gdy prosiłam go o zdjęcie koszulki. Naprawdę nie chciałam sobie wyobrażać o czym w tym momencie myślał. Na pewno nie było to nic przyzwoitego.
Gotowa na porcje dzisiejszych narzekań i uwodzicielskich spojrzeń, poszłam do pokoju. Już z daleka dochodziło mnie głośne gaworzenie Aury, która spowiadała się ojcu z tego ile dzisiaj zjadła i że nie narobiła w pieluszkę. Zapewne jak zawsze machała przy tym żywo rączkami i uderzała nimi w kołdrę. Może to dziwne, ale Nathiel zachowywał się, jakby ją rozumiał. Zawsze przytakiwał głową i wydawał z siebie oddźwięki zaskoczenia, gdy „dowiedział” się czegoś nowego, często razem z córką się śmiał. Zupełnie, jakby byli dobrymi znajomymi.
Do pokoju weszłam z uśmiechem. Aura powitała mnie głośnym okrzykiem zadowolenia i wyciągniętymi do góry rączkami, Nathiel lekkim skrzywieniem – zapewne wyglądał tak z powodu nadchodzących wraz ze mną, leczniczych tortur.
– Mamamama! – krzyczała córka. Pogłaskałam ją po głowie i usiadłam obok. Nie musiałam długo czekać, zaraz wdrapała się na moje kolana i zrobiła sobie ze mnie krzesło. Potem spojrzała w moją twarz i uśmiechnęła się szeroko, chwytając się drobnymi łapkami za gołe stópki. Było gorąco, tak więc latała po domu w samej pieluszce i różowej, luźnej koszulce z jednorożcem na piersi. Czarne włoski, które rosły w zadziwiająco szybkim tempie zwinięte były w kucyka na czubku głowy. Czasem nie mogłam uwierzyć w to, że to ja ją urodziłam, że jest córką moją i Nathiela, a więc ma nasze wspólne geny. Może była małym diabłem, ale lepszego dziecka nie mogłam sobie wyobrazić.
Z turkusowego pudełeczka wyciągnęłam tabletki wzmacniające i podałam je Auvreyowi wraz ze szklanką wody, zalegającą na szafce. Chwycił je w dłonie niechętnie.
– Muszę? – jęknął.
– Tiak – odpowiedziała zadowolona Aura, klaszcząc w dłonie ze śmiechem. Zapewne nie miała świadomości co oznaczało słowo: „tak”, ale wolałam, żeby używała jego niż słowa: „nie”, które swojego czasu też bardzo lubiła wykrzykiwać.
– Nawet Aura wie, że musisz – dodałam z wrednym uśmiechem i pogłaskałam ją po głowie. – Daj przykład dziecku.
– Przykład? – prychnął Nathiel. – Żeby w przyszłości poszła do jakiegoś baru i sięgnęła po niebieskie tabletki, zjadła je ze smakiem i…
– Nie jest głupia. Nauczy się rozróżniać co jej szkodzi, a co pomaga.
Młody Auvrey przewrócił oczami. Na swoją córkę spojrzał z nieudawaną powagą.
– Aura – zaczął. – Pamiętaj, nie ufaj żadnym mężczyznom i nigdy nie jedz niebieskich tabletek. Niebieski to brzydki kolor.
– Bsidki! – potwierdziła mniej entuzjastycznie nasza córka, zupełnie, jakby wiedziała o co chodzi.
– Mężczyźni też są brzydcy. Zostań przy ojcu na zawsze!
– Bsidki! Tata bsidki!
Zaśmiałam się cicho, widząc oburzenie Aury, która tłukła piąstkami w kolana. Auvrey zmrużył groźnie oczy.
– Ja brzydki? – spytał z prychnięciem. – Twój ojciec jest najpiękniejszy na świecie! Wystarczy spojrzeć na moją klatę, lśniące, czarne włosy, boskie szmaragdowe oczy, ten szeroki, uwodzicielski uśmiech, zgrabny nos, gorące ciało…
– Bsidki!
Zaśmiałam się jeszcze głośniej, kiedy zobaczyłam minę Nathiela. Rozdziawił lekko usta i wpatrzył się w swoją córkę z wyrzutem. Aura tymczasem klaskała wesoło w dłonie, jakby ktoś opowiedział dobry żart. Wykorzystując chwilę bezruchu Nathiela, wepchnęłam mu tabletki do buzi i przechyliłam szklankę z wodą do ust. Teraz to na mnie patrzył z wyrzutem. Na szczęście nie wypluł leczniczej zawartości na kołdrę, a grzecznie jak chore dziecko ją przełknął.
Zdjęłam z kolan małe ¾ demona i pozwoliłam jej pochodzić po zamkniętym pokoju. Póki jest tutaj z nami, raczej nie zrobi niczego złego. Jedyne co mogła zrobić to zrzucić wazon z szafki, na szczęście na puchaty dywan, który ochroni go przed stłuczeniem.
Nie minęła nawet sekunda, a Aura weszła pod łóżko i zaczęła ściągać kołdrę z ojca. Zrobiła to z powodzeniem. Całość wciągnęła do jamy potworów. Od czasu do czasu gaworzyła do swojego nowego, puchatego rozmówcy.
– Ściągnij koszulkę – powiedziałam, nie patrząc Nathielowi w twarz. Z pudełka wyjęłam maść i cały zestaw opatrunków. Nie musiałam na niego patrzeć, żeby wiedzieć w jaki sposób się teraz uśmiecha. Koszulkę zdjął bez narzekań i rzucił ją na oparcie krzesła. Ręce włożył pod głowę, a pierś dumnie napiął.
– Bierz mnie, maleńka – szepnął uwodzicielsko. Gdy na niego spojrzałam, puścił mi oczko. Przewróciłam oczami, nie komentując tego. Od razu zabrałam się  za ściąganie opatrunku. Rana rzeczywiście wyglądała lepiej. Fizjologia demonów była naprawdę ciekawa. Gdy nam wyciekała krew i osiadała na opatrunku, brunatniejąc, tak demonom na opatrunku osadzał się czarny pył, przypominający węglową sadzę. Nam krew w pewnym momencie przestawała uciekać, demonom potrafiła upływać i upływać, dopóki rana całkowicie nie zniknie. Demoniczny dymek był dziś bardzo słaby, co oznaczało, że z raną było coraz lepiej. Tym razem nawet się nie skrzywiłam. Nabrałam na palec odrobinę niebieskiego żelu i delikatnie zaczęłam wcierać go w ranę. Wiedziałam, że Nathiel tego nie lubi. Zawsze się przy tym krzywił.
– A dostanę jakąś nagrodę za cierpienie? – spytał zbolałym głosem. Próbował zabrzmieć zabawnie, ale nijak mu to wyszło.
– Może – odpowiedziałam, prędzej zwracając uwagę na to jak zakładam świeży opatrunek niż na tym, co mówi Nathiel. Może to właśnie dlatego postanowił się na mnie zemścić? Gdy tylko skończyłam i odłożyłam zużyte bandaże na szafkę, chwycił mnie za dłoń i przyciągnął do siebie. Mały włos, a wylądowałabym na jego ranie. Czasem Auvrey naprawdę nie myślał.
– Nagroda – upomniał się. Swój zadarty nos oparł o mój własny. Szmaragdowe, świecące oczy wlepiał w moje tęczówki. Rękę trzymał na moim krzyżu. Już dawno nie czułam się tak jak wtedy, gdy byliśmy nastolatkami. Często, gdy przyciągał mnie do siebie z zaskoku, płonęłam rumieńcem zawstydzenia. Teraz również poczułam jak palą mnie poliki. To dziwne, byliśmy ze sobą już naprawdę długo, chyba nic nie powinno mnie dziwić, jeżeli chodzi o Nathiela. Cały romantyczny czar prysnął, w chwili, gdy demoniczna ręka zaczęła zsuwać się wzdłuż pleców. Zanim dotknął tylnego aspektu mojej osobowości, klepnęłam go w dłoń i spojrzałam na niego groźnie. Auvrey przewrócił tylko oczami.
– To chociaż całus? – spytał oburzony.
Zgodnie z jego prośbą, nachyliłam się nad jego twarzą i złożyłam krótki pocałunek na ustach. To mu jednak nie wystarczało.
– Więcej – mruknął niezadowolony.
– Nie byłeś grzeczny, nie dostaniesz – prychnęłam.
– A jak obiecam, że będę już grzecznym Nathielem? – Jego głos zabrzmiał niesamowicie uroczo i niewinnie. Znowu spojrzałam prosto w jego szmaragdowe oczy. Uśmiechnęłam się wrednie i połaskotałam go palcem po ustach.
– Nie wiem czy mogę wierzyć w twoje obietnice, Nathiel – odpowiedziałam.
Auvrey chwycił za mojego palca, unieruchamiając go.
– Obiecałem ci, że jeżeli przeżyjemy, zostaniesz panią Auvrey – szepnął. – W ten weekend czy za dwa tygodnie? – dodał wesoło, szczerząc swoje biały zęby. – Wiesz, równie dobrze możesz zmienić nazwisko dzisiaj.
– Nie możesz się ruszać z łóżka – westchnęłam.
– To podaj mi kartkę i długopis.
Uniosłam do góry brew. Przez chwilę myślałam, że żartuje, ale nie wyglądał, jakby miał się zaśmiać. Westchnęłam cicho i sięgnęłam z łóżka po czystą kartkę i czarny mazak, którym wcześniej Aura tworzyła swoje dziecięce bazgroły. Swoją drogą, zastanawiam się czy wszystkie demony zwracają uwagę na kolor czarny już w dzieciństwie? Aura zawsze najpierw sięgała po mazaka w tym ponurym kolorze. Jeżeli spojrzeć na Nathiela, nie widziałam go w innych spodniach jak w czarnych. Może Gabrielle nie jest dobrym przykładem, ale w jej ubiorze ani razu nie spotkałam jeszcze elementu w innym kolorze. Czy to jakiś przedziwny gen mroku czy moja fantazja?
Podałam Nathielowi kartkę i mazaka. Z pełną powagą zaczął rysować jakieś trzy, patyczkowate ludziki. Jeden miał rozczochrane, czarne włosy i trzymał najmniejszego, patyczkowatego ludzika za rękę – on również miał czarną czuprynę, ale zwiniętą w kucyk, obok nich stała patyczkowata dziewczyna o niezamalowanych włosach. Nathiel zaczął podpisywać postacie. Nathiel Auvrey, Aura Auvrey i… Laura Auvrey. Obok mnie wstawił wielki, czarny znak równości i drukowanymi, tłustymi literami wypisał: RODZINA AUVREYÓW. Przez chwilę się zamyślił, a potem sam sięgnął do szafki po trzy inne mazaki: zielony, czerwony i żółty. Żółtym zamalował moje włosy, zielonym pokolorował nasze oczy, a obok napisu zrobił wielkie, czerwone serce. Zaśmiałam się i potrząsnęłam głową. Nathiel naprawdę był jak mały dzieciak. Brakowało tego, żeby wystawił mi przed nos rysunek i powiedział, że to nasza wielka, kochająca się rodzina! Dobrze, nie zabrakło tego.
– To nasza wielka, kochająca się rodzina! – wykrzyknął, szczerząc się jak dzieciak z kartką przy głowie. – Musisz tu podpisać i przypieczętować usta pocałunkiem, żebyś została pełnoprawnym Auvreyem – dodał z udawaną powagą. Zrobiłam tak jak chciał. Najpierw podpisałam kartkę swoim imieniem i nowym nazwiskiem, a potem złożyłam na jego ustach długi, pełen uczuć pocałunek.
– Właśnie poślubiłam demona i to na dodatek w łóżku – zaironizowałam.
–No, to skoro już jesteśmy w łóżku to możemy uczcić ten akt małżeński nocą poślubną – powiedział niewinnie Nathiel i uśmiechnął się do mnie wrednie.
– Chciałbyś.
Oddaliłam się od niego rozbawiona, ale pocałowałam go ostatni raz w usta. Koniec czułości. Zazwyczaj nie okazywałam jej aż tyle, w końcu jestem bryłą lodu. Trochę nadtopioną co prawda, ale jednak wciąż.
Usiadłam na łóżku jako udawana, świeżo upieczona żona Nathiela i rozglądnęłam się za trzecim, małym Auvreyem. Aura wciąż znajdywała się pod łóżkiem. Zaglądnęłam do niej i uśmiechnęłam się lekko. Spała wtulona w kołdrę z lekko rozwartymi ustkami i zwiniętymi pod głową piąstkami. Sięgnęłam po nią ostrożnie i położyłam ją wraz z puchatą przykrywką obok ojca. Teraz rodzina Auvreyów była w komplecie. Leżeliśmy obok siebie wpatrując się w przymknięte, blade powieki okalane czarnymi i grubymi rzęskami. Nathiel gładził córkę po włosach i wpatrywał się w nią z dumą. Tak, wiedziałam, że jest z niej dumny. Zapewne gdy na nią patrzy włącza mu się narcystyczny tryb myślenia, w końcu to on zrobił taki ideał. 
Potrząsnęłam głową i położyłam ją na poduszce. Delikatny, letni wietrzyk otulał nas, uspokajał i wprawiał w senny nastrój. Byliśmy szczęśliwi, mimo tego, że nie byliśmy do końca bezpieczni. Nikt z nas nie wiedział co planuje departament i kiedy znowu się pojawi, można powiedzieć, że póki co staliśmy na przegranej pozycji, w końcu nawet nie znaliśmy poszczególnych zdolności członków departamentu, myślę jednak, że długo nie będą się ukrywać. Przedstawienie nie skończyło się na balu. Przedstawienie  dopiero się zaczęło.      

2 komentarze:

  1. Trochę o demonach, trochę Lauriel. Słodko. Wszyscy czekamym aż Laura stanie się oficjalnie panią Auvrey. I oby na długo.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć :)
    Szanowny pan Vail powraca, jak widzę, i znowu mnie wkurza. Toż to Soriel nie może mieć chwili spokoju, by sobie zapalić? Jemu jest relaks potrzebny, a nie kolejna misja! Wciąż jestem ciekawa, co to za umowę ma ojciec z synkiem.
    Ach, Lauriel. Kocham <3
    "– Mężczyźni też są brzydcy. Zostań przy ojcu na zawsze!
    – Bsidki! Tata bsidki!" - Aura chyba lepiej wie, co mówi :D xD
    Uwielbiam to, jaką rodzinę tworzy ta trójka. Tylko Nate'a wciąż mi brak! Czyżby przebywał u kogoś w plecaku?
    Jestem ciekawa, co to będzie dalej.

    Czekam na nn ^^
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń